Niespełna dwie godziny później Marek i Łukasz krążyli po alei Strzelistych Cisów. W Dourdan wiał wicher i Marek z rozkoszą wciągał północno-zachodni powiew. Zatrzymali się przed numerem 12, który otaczał mur, przed solidnymi drzwiami z litego drewna.
– Podeprzyj mnie – powiedział Marek. – Chciałbym zobaczyć, jak prezentuje się dom Zofii.
– Jakie to ma znaczenie? – zapytał Łukasz.
– Po prostu jestem ciekaw.
Łukasz ostrożnie odstawił torbę, upewnił się, że na ulicy nie ma żywego ducha, i mocno splótł dłonie.
– Zdejmij but – polecił. – Nie chcę, żebyś mi upaćkał ręce.
Marek jęknął, zsunął but, oparł się o ramiona Łukasza i wszedł.
– Widzisz coś? – zapytał Łukasz.
– Zawsze coś się widzi.
– Ale co?
– Posiadłość jest duża, Zofia rzeczywiście była bogata. Za domem teren opada łagodnym stokiem.
– Jaki jest ten dom? Bardzo brzydki?
– Wręcz przeciwnie – odparł Marek. – Chociaż użyto łupku, ma w sobie coś greckiego. Jest długi, biały, parterowy. Nie kupiła go, ale na pewno zbudowała. Dziwne, nie zamknięto nawet okiennic. Czekaj… Nie, to dlatego że w oknach są ozdobne kraty. Mówię ci, dom w stylu greckim. Jest też mały garaż i studnia. Tylko ta studnia jest tu stara. Latem musi tu być przyjemnie.
– Mogę już puścić? – jęknął Łukasz.
– Zmęczyłeś się?
– Nie, ale ktoś może nadejść.
– Masz rację. Już schodzę.
Marek przykucnął, sznurując but. Potem wraz z Łukaszem poszli dalej, zerkając na nazwiska na drzwiach albo skrzynkach na listy. Uznali, że to lepszy sposób niż pytanie sąsiadów o adres Simeonidisa, dawał im bowiem szansę zachowania tej wizyty w tajemnicy.
– To tu – powiedział Łukasz, kiedy pokonali około stu metrów. – Ten mały dom o dwuspadowym dachu, otoczony kwiatami.
Marek odczytał nazwisko na zaśniedziałej, mosiężnej tabliczce: K. i J. Simeonidis.
– Świetnie – odetchnął. – Pamiętasz, co ustaliliśmy?
– Nie traktuj mnie jak głupca – powiedział Łukasz.
– Dobra. – Marek skinął głową.
Do furtki podszedł przystojny starszy pan. Przyglądał się im w milczeniu, oczekując wyjaśnień. Od śmierci córki przez jego dom przewinęło się wiele osób – policjanci, dziennikarze, Dompierre.
Łukasz i Marek uzupełniali się, przedstawiając gospodarzowi powód swej wizyty. Starali się uczynić to jak najuprzejmiej, okazując wielką życzliwość. W pociągu postanowili zachowywać się bardzo uprzejmie i życzliwie, ale teraz gdy mieli przed sobą smutną twarz starego Simeonidisa, ich zachowanie stało się niemal spontaniczne. Mówili o Zofii półgłosem, łagodnie. W końcu sami zaczęli wierzyć w swe kłamstwo – otóż Zofia, ich sąsiadka, zleciła im pewną misję. Marek opowiedział o drzewku. Wiadomo, że prawda bywa najsolidniejszą podporą dla kłamstwa. Mówił, że po tej sprawie z drzewem mimo wszystko była bardzo zaniepokojona. Któregoś wieczoru, kiedy mieli już wracać, żeby się położyć, kazała im obiecać, że gdyby przytrafiło się jej coś złego, postarają się odkryć całą prawdę. Nie miała zaufania do policji, bo ta, jej zdaniem, za szybko zapomniałaby o jeszcze jednej twarzy z listy zaginionych. Dlatego odważyli się go niepokoić. Szacunek i sympatia, jakimi darzyli Zofię, nakazywały im wypełnić zobowiązanie.
Simeonidis z uwagą przysłuchiwał się ich przemowie, która zresztą z każdą chwilą i każdym kolejnym zdaniem brzmiała w uszach samego Marka coraz bardziej idiotycznie. W końcu staruszek zaprosił ich do domu. Był tam już umundurowany policjant, który przesłuchiwał w salonie kobietę, zapewne panią Simeonidis. Marek nie śmiał się jej przypatrywać, zwłaszcza że na widok nowo przybyłych rozmówcy zamilkli. Z miejsca, w którym się znalazł, widział tylko, że jest to kobieta około sześćdziesiątki, pulchna, o gładko zaczesanych i spiętych z tyłu włosach. Na ich powitanie odpowiedziała zdawkowym skinieniem głowy. Koncentrowała się na pytaniach policjanta, a cała jej postawa wyrażała dynamizm osób, które chcą być uważane za dynamiczne. Simeonidis szybkim krokiem przeszedł przez salon, prowadząc Marka i Łukasza i okazując nieżyczliwą obojętność wobec gliniarza, który zagnieździł się w jego salonie. Ale gliniarz zatrzymał całą trójkę, błyskawicznie podnosząc się z miejsca. Był młody, wyglądał na butnego i ograniczonego i idealnie odpowiadał najtragiczniejszemu wyobrażeniu głupca, który wierzy, że rozkaz zwalnia go z obowiązku myślenia. Z takim nie można było wygrać. Łukasz ostentacyjnie westchnął.
– Przykro mi, panie Simeonidis – powiedział tępy glina – ale nie mogę panu zezwolić na wprowadzenie do miejsca zamieszkania osób, których dane personalne, a także cel wizyty nie są mi znane. Takie otrzymałem rozkazy, a pan został o tym poinformowany.
Na twarzy Simeonidisa pojawił się przelotny gniewny uśmieszek.
– To nie jest żadne miejsce zamieszkania, tylko mój dom – odparł niezwykle dźwięcznym głosem – a ci panowie to nie żadne osoby, tylko moi przyjaciele. Niech pan zapamięta raz na zawsze, że Grek urodzony w Delfach, o pół kilometra od wyroczni, nie słucha niczyich rozkazów. Proszę wbić to sobie do głowy.
– Prawo jest jednakowe dla wszystkich – upierał się gliniarz.
– Może pan sobie wsadzić w tyłek to pańskie prawo – powiedział Simeonidis głosem, w którym nie pobrzmiewała najlżejsza choćby nutka irytacji.
Łukasz promieniał. Nareszcie spotkał upierdliwego staruszka, z którym – gdyby okoliczności nie były tak smutne – można by świetnie się zabawić.
Jeszcze przez parę minut trwała potyczka z gliniarzem, który w końcu zapisał ich nazwiska i bez większych problemów, na podstawie informacji z notesu, ustalił, że byli sąsiadami Zofii Simeonidis. Nikt jednak nie wydał polecenia uniemożliwiającego zaglądanie do prywatnego archiwum, skoro zgadzał się na to jego właściciel, toteż policjant musiał ich puścić, uprzedzając, że przed wyjściem zostaną poddani rewizji. Na razie nie wolno było wynosić z domu żadnych dokumentów. Łukasz wzruszył ramionami i poszedł za Simeonidisem. Stary Grek, nagle owładnięty gniewem, zawrócił i chwycił policjanta za klapy marynarki. Marek pomyślał, że lada chwila strzeli go w pysk i że szykuje się niezła zabawa. Ale stary się zawahał.
– Albo nie… – mruknął Simeonidis po chwili milczenia. – Trudno.
Puścił gliniarza jak odrażający przedmiot i wyszedł z salonu, wracając do Marka i Łukasza. Weszli na piętro, a gdy już znaleźli się na końcu korytarza, stary sięgnął po zawieszony przy pasku klucz i otworzył drzwi do półmrocznego pokoju, pełnego półek uginających się pod ciężarem papierów.
– To pokój Zofii – szepnął. – Domyślam się, że właśnie to miejsce was interesuje?
Marek i Łukasz pokiwali głowami.
– Sądzicie, że uda wam się coś tu znaleźć? – zapytał Simeonidis. – Naprawdę w to wierzycie?
Patrzył na nich chłodno, zaciskając usta i nie starając się nawet ukryć cierpienia.
– A jeśli niczego nie znajdziemy? – zapytał Łukasz.
Simeonidis uderzył pięścią w stół.
– Musicie znaleźć! – rozkazał. – Mam osiemdziesiąt jeden lat, ledwie się ruszam i nie myślę już tak sprawnie, jakbym chciał. Ale może wy potraficie myśleć. Chcę dopaść tego mordercę. My, Grecy, nigdy się nie poddajemy. Tak mawiała moja staruszka, Andromacha. Leguennec nie może swobodnie myśleć. Potrzebuję kogoś innego, potrzebuję ludzi wolnych. Nie obchodzi mnie, czy Zofia zleciła wam jakąś „misję”. Może to prawda, może kłamstwo. Przypuszczam, że raczej kłamstwo.
– Bo w pewnej mierze jest to kłamstwo – przyznał Łukasz.
– Dobrze – powiedział Simeonidis. – Może się dogadamy. Dlaczego chcecie rozwikłać tę sprawę?
– To nasz fach – powiedział Łukasz.
– Jesteście detektywami? – zapytał Simeonidis.
– Historykami – odparł Łukasz.
– Jaki to ma związek z Zofią?
Łukasz wskazał palcem Marka.
– Wszystko przez niego – powiedział. – To on nie chce, żeby oskarżono Aleksandrę Haufman. Jest gotów rzucić im na pożarcie kogokolwiek, nawet niewinnego, byle jej włos nie spadł z głowy.
– Bardzo dobrze – rzekł Simeonidis. – Nie wiem, czy to wam w czymś pomoże, ale powinniście wiedzieć, że Dompierre nie siedział tu zbyt długo. Przypuszczam, że przejrzał jedną teczkę i że sięgnął po nią bez wahania. Macie je wszystkie przed oczyma, w pudłach, które ustawiłem według roczników.
– Czy pan wie, który karton zainteresował Dompierre’a? – zapytał Marek. – Był pan tu z nim?
– Nie. Dompierre nalegał, żeby zostawić go samego. Wszedłem tylko raz, przyniosłem mu kawę. Wydaje mi się, że przeglądał pudło z roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego, ale nie jestem pewien. Zostawiam was samych, nie chcę marnować waszego czasu.
– Jeszcze tylko jedno pytanie – zatrzymał go Marek. – Jak zareagowała na ostatnie wydarzenia pańska żona?
Twarz Simeonidisa odzwierciedlała mieszane uczucia.
– Janina nie płakała. Nie jest złą kobietą, ale o wszystkim chciałaby decydować, zawsze gotowa jest „stawić czoło” sytuacji. Według mojej żony umiejętność „stawienia czoła” to dowód silnego charakteru. Tak mocno weszło jej to w krew, że nie sposób wytłumaczyć jej, że to nie zawsze konieczne. Przede wszystkim chroni swego syna.
– Jaki on jest?
– Julian? Ma dwie lewe ręce. Morderstwo znacznie przerasta jego możliwości. Zwłaszcza że Zofia pomogła mu, kiedy nie wiedział, co ze sobą począć. Dzięki niej od czasu do czasu statystował. Nie potrafił lepiej wykorzystać sytuacji. On opłakiwał Zofię. Kiedyś bardzo ją kochał. Jako młody chłopak przypinał w pokoju jej zdjęcia. Słuchał jej płyt. Teraz już tego nie robi.
Po Simeonidisie widać było narastające zmęczenie.
– Zostawię panów samych – powtórzył. – Nie wstydzę się, że przed kolacją muszę sobie uciąć drzemkę. Zresztą ta słabostka podoba się mojej żonie. Bierzcie się do pracy, macie niewiele czasu. Bardzo możliwe, że policja w końcu znajdzie legalny sposób, by zakazać dostępu do mego archiwum.
Simeonidis odszedł. Usłyszeli, jak otwierają się drzwi w końcu korytarza.
– Co o nim myślisz? – zapytał Marek.
– Ma piękny głos i przekazał go córce. To wojownik, człowiek silny, inteligentny, umiejący grać i niebezpieczny.
– A jego żona?
– Zwykła idiotka – stwierdził Łukasz.
– Szybko ją wyeliminowałeś.
– Idioci też mogą zabijać, rozum nie jest do tego konieczny. Zwłaszcza tacy jak ona – manifestujący głupią wojowniczość. Przysłuchiwałem się, jak mówiła do policjanta. Wali prosto z mostu i wydaje się z siebie bardzo zadowolona. A zadowoleni z siebie idioci są zdolni do zabijania.
Marek kiwał głową, krążąc po pokoju. Przystanął przed pudłem z dokumentacją z roku 1982, popatrzył na nie przez chwilę, ale nawet go nie dotknął, i ruszył dalej, przypatrując się półkom. Łukasz szperał w torbie.
– Wystaw pudło z osiemdziesiątego drugiego – powiedział. – Stary ma rację, być może zostało nam niewiele czasu, bo Prawo zamknie przed nami te drzwi.
– Dompierre nie przeglądał roku osiemdziesiątego drugiego. Może stary się pomylił, a może celowo skłamał. Interesujący jest rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty ósmy.
– Przed tym pudłem nie ma kurzu? – zapytał Łukasz.
– Właśnie – potwierdził Marek. – Żadne inne nie było od dawna przesuwane. Policja nie zdążyła jeszcze wetknąć w nie nosa.
Wystawił pudło z napisem „1978” i po prostu wysypał jego zawartość na stół. Łukasz szybko przejrzał papiery.
– To wszystko dotyczy jednej opery – powiedział. – „Elektry”, wystawianej w Tuluzie. Dla nas to nic nie znaczy. Ale Dompierre wiedział, dlaczego szuka właśnie tu.
– Bierzmy się do roboty – mruknął Marek, nieco przerażony masą starych artykułów prasowych, odręcznych zapisków dodawanych tu i ówdzie przez Simeonidisa, zdjęć i wywiadów. Wycinki prasowe były starannie połączone spinaczami.
– Szukaj przesuniętych spinaczy – podpowiedział Łukasz. – To dość wilgotny pokój, na papierze musiały zostać ślady rdzy albo lekki odcisk spinacza. Dzięki temu zorientujemy się, które artykuły zwróciły uwagę Dompierre’a. Strasznie tego dużo.
– Właśnie to robię. – Marek się uśmiechnął. – Krytycy wynosili Zofię pod niebiosa. Podobała im się. Mówiła, że była jedną wśród wielu, dość przeciętną, ale to nie do końca prawda. Mateusz ma rację. Co ty wyprawiasz? Lepiej mi pomóż.
Łukasz wkładał do torby jakieś paczki.
– Mam – oznajmił nieco głośniej Marek. – Tych pięć spinaczy ktoś niedawno wsunął na nowo.
Marek wziął trzy pliki wycinków, Łukasz dwa. Czytali w milczeniu i szybko. Tak upływały długie minuty. Artykuły były obszerne.
– Wspomniałeś, że recenzje były pochlebne? – odezwał się Łukasz. – Ten na pewno nie rozczulał się nad Zofią.
– Ten również nie – dodał Marek. – Atakuje bezpardonowo. Pewnie było jej przykro. Staremu Simeonidisowi także – zanotował na marginesie: „Cholerny bałwan”. Ciekawe, kto jest tym cholernym bałwanem.
Marek zerknął na dół stronicy, szukając nazwiska recenzenta.
– Łukaszu – szepnął – ten bałwan nazywa się Daniel Dompierre. Nie wydaje ci się, że to nie może być zbieg okoliczności?
Łukasz wziął od Marka artykuł.
– W takim razie nasz Dompierre – powiedział – ten zamordowany, prawdopodobnie należy do rodziny? To bratanek, kuzyn albo syn krytyka? Dlatego wiedział o czymś, co wiąże się z tą operą?
– Prawdopodobnie coś w tym jest. Elementy zaczynają układać się w całość. A jak nazywa się twój krytyk, który zaatakował Zofię?
– Rene de Fremonville. Nie słyszałem. Zresztą, nie mam zielonego pojęcia o muzyce. Zaczekaj, to zabawne.
Łukasz wrócił do lektury, a jego twarz nagle się odmieniła. Marka ogarnęła już nadzieja.
– I co? – zapytał Marek.
– Nie napalaj się, to nie ma nic wspólnego z Zofią. Zainteresował mnie artykuł na odwrocie wycinka. A właściwie początek artykułu, też Fremonville’a, ale na temat innej sztuki teatralnej – totalnej bzdury, powierzchownej i niespójnej, dotyczącej wewnętrznego życia chłopaka, który w roku tysiąc dziewięćset siedemnastym tkwił w okopach. To ciągnący się prawie przez dwie godziny monolog, podobno piekielnie nudny. Niestety nie ma zakończenia artykułu.
– Cholera, chyba nie zamierzasz teraz się tym zajmować. Do diabła z tym, nie czas na to! Nie po to jechaliśmy do Dourdan!
– Zamknij się. W jednym ze zdań Fremonville pisze, że zachował po ojcu wojenne pamiętniki i że autor sztuki mógłby znaleźć inspirację w tego rodzaju dokumentach, podczas gdy wybrał teatr wojennej wyobraźni. Potrafisz mnie zrozumieć? Pamiętniki wojenne! Pisane na froncie, od sierpnia tysiąc dziewięćset czternastego do października tysiąc dziewięćset osiemnastego roku! Siedem brulionów! Naprawdę tego nie rozumiesz!? To pełna seria! Oby tylko okazało się, że ten ojciec był wieśniakiem! To byłby prawdziwy biały kruk, niesłychana rzadkość! Boże, spraw, aby ojciec Fremonville’a okazał się wieśniakiem! Cholera, jak dobrze, że tu z tobą przyjechałem!
Łukasz, którego rozpierało szczęście i podniecała nadzieja, wstał i teraz krążył po półmrocznym pokoju, raz po raz zerkając na pożółkły skrawek starej gazety. Zniecierpliwiony Marek wrócił do przeglądania dokumentów, które zainteresowały Dompierre’a. Poza artykułami krytycznie oceniającymi Zofię były wśród nich trzy pliki zawierające teksty bardziej plotkarskie, relacjonujące poważny incydent, który przez wiele dni zakłócał spektakle „Elektry”.
– Posłuchaj – Marek zwrócił się mimo wszystko do Łukasza.
Ale nie zdołał go zainteresować. Łukasz był daleko, okopał się i nie dopuszczał głosów z zewnątrz, całkowicie pochłonięty odkryciem, nie potrafił nawet cząstki uwagi poświęcić innym sprawom. A przecież początkowo naprawdę wykazywał dobrą wolę. Te dzienniki wojenne to był przeklęty pech! Marek, niezadowolony z takiego zwrotu sytuacji, czytał cicho, już tylko dla siebie. Siedemnastego czerwca 1978 roku, półtorej godziny przed spektaklem, przebywająca w swej garderobie Zofia Simeonidis padła ofiarą brutalnej napaści na tle seksualnym i tylko cudem uniknęła gwałtu. Zgodnie z jej relacją napastnik uciekł, spłoszony jakimiś odgłosami. Nie potrafiła dostarczyć dokładniejszych informacji na jego temat. Był ubrany w ciemną bluzę, na twarzy miał niebieską wełnianą kominiarkę i bił ją pięściami, usiłując powalić na ziemię. Zdjął kominiarkę, ale wtedy Zofia była zbyt oszołomiona, żeby zapamiętać jego twarz, a zresztą mężczyzna zgasił przedtem światło. Zofia Simeonidis cała posiniaczona, ale na szczęście bez poważniejszych obrażeń, doznała szoku i trafiła do szpitala na obserwację. Mimo to śpiewaczka nie chciała wnosić oskarżenia, toteż nie wszczęto w tej sprawie śledztwa. Mogąc snuć jedynie domysły, dziennikarze przypuszczali, że napastnikiem był jeden ze statystów, ponieważ o tej porze publiczność nie miała wstępu do teatru. Z kręgu podejrzanych wykluczono pięciu solistów – dwaj z nich byli sławnymi śpiewakami, a cała piątka przybyła do teatru już po zajściu, co potwierdzali portierzy, ludzie starsi i również pozostający poza podejrzeniem. Między wierszami można było wyczytać, że orientacja mężczyzn-solistów chroniła ich skuteczniej niż sława czy godzina przyjścia do pracy. Jeśli zaś idzie o statystów, to ogólnikowy opis napastnika, jaki przedstawiła Zofia, nie pozwalał na skierowanie podejrzeń na konkretne osoby. Jednak dwaj z nich nie pojawili się nazajutrz na próbie. Dziennikarze przyznawali, że jest to zjawisko dość powszechne, a zatem nie może być traktowane jako dowód obciążający, ponieważ w światku statystów, zbieraninie kobiet i mężczyzn, którym płacono nędzne dniówki, każdy gotów był zrezygnować ze spektaklu na rzecz bardziej obiecującego castingu do reklamy. Dodawali, że w kręgu podejrzanych są także pracownicy techniczni.
Krąg podejrzanych był zatem szeroki. Marek zmarszczył brwi, zerkając znowu na recenzje Daniela Dompierre’a i Rene de Fremonville’a. Jako krytycy operowi nie pisali zbyt dużo na temat okoliczności tego zajścia, zaznaczając jedynie, że Zofia Simeonidis miała przykry wypadek i dlatego przez trzy dni zastępowała ją dublerka, Natalia Domesco, której żałosne naśladownictwo ostatecznie pogrążyło „Elektrę”, spektakl, którego nie ocaliłby nawet powrót Zofii Simeonidis – po wyjściu ze szpitala śpiewaczka ponownie oświadczyła, że nie może sprostać roli przeznaczonej dla sopranu dramatycznego. W konkluzji krytycy pisali, że śpiewaczka nie może wypadkiem tłumaczyć braku warunków głosowych i że popełniła godny ubolewania błąd, próbując w „Elektrze” sprostać roli znacznie przerastającej jej możliwości.
Marka drażniły te uwagi.
– Oczywiście Zofia sama mówiła im, że nigdy nie stała się wybitną diwą operową. Być może nie powinna porywać się na rolę Elektry. Być może. Zresztą on i tak się na tym nie znał, wiedział o operze nie więcej niż Łukasz. Ale te napastliwe komentarze dwóch krytyków wyprowadzały go już z równowagi. Nie, Zofia nie zasłużyła sobie na to.
Marek sięgnął po inne kartony, czytał recenzje innych oper. I znowu same pochwały, czasem zachwyt albo zwyczajne zadowolenie, i znowu ostre, miażdżące zarzuty ze strony Dompierre’a i Fremonville’a, nawet kiedy Zofia grała role przeznaczone dla jej sopranu lirycznego. Najwyraźniej ci dwaj nie lubili Zofii, i to już od początku jej kariery. Marek odstawił kartony na miejsce i rozmyślał, oparłszy brodę na pięściach. Zrobiło się już niemal całkiem ciemno i Łukasz włączył dwie lampki.
Zofia została napadnięta… Nie żądała przeprowadzenia śledztwa, mimo że pobito ją i zraniono. Powrócił do „Elektry”, błyskawicznie przerzucił inne recenzje tej opery – wszystkie zawierały z grubsza to samo: słaba inscenizacja, kiepska scenografia, napaść na Zofię Simeonidis, oczekiwany powrót śpiewaczki… Od tamtych dwóch różniło je jedno – krytycy doceniali podjęcie przez Zofię tego wyzwania, nie potępiając jej jak Dompierre i Fremonville. Nie miał pojęcia, co wybrać z pudła obejmującego rok 1978. Trzeba by to wszystko przeczytać i wnikliwie przeanalizować, uwzględniając wszelkie szczegóły. Porównywać, wychwycić to, co wyróżniało artykuły wybrane przez Krzysztofa Dompierre’a. Należało przepisać przynajmniej artykuły czytane przez zmarłego. To było mnóstwo pracy, godziny mozolnej pracy.
I właśnie wtedy do pokoju wszedł Simeonidis.
– Musicie się pospieszyć – powiedział. – Policja już stara się znaleźć sposób na natychmiastowe zamknięcie mojego archiwum. Nie mają teraz czasu, żeby je przetrząsnąć, a obawiają się, że zabójca ich ubiegnie. Słyszałem, jak ten głupek z dołu rozmawiał przez telefon. Chce zapieczętować pokój. Wygląda na to, że nie będzie miał problemów z uzyskaniem nakazu.
– Proszę się nie niepokoić – powiedział Łukasz. – Za pół godziny z tym się uporamy.
– Wspaniale. – Simeonidis patrzył na nich z uznaniem. – Pracujecie bardzo szybko.
– A tak przy okazji… – wtrącił Marek. – Czy pański pasierb statystował także w „Elektrze”?
– W Tuluzie? Na pewno – Simeonidis skinął głową. – Był statystą we wszystkich przedstawieniach od siedemdziesiątego trzeciego do siedemdziesiątego ósmego roku. Dopiero potem rzucił teatr. Ale nie traćcie czasu na rozpracowanie go, nic wam to nie da.
– Czy Zofia rozmawiała z panem na temat tej napaści przed spektaklem „Elektry”?
– Zofia nie znosiła, kiedy ktoś o tym mówił – odparł po chwili milczenia.
Kiedy stary Grek wyszedł, Marek spojrzał na Łukasza, który rozparł się w wygniecionym fotelu, wyciągnął nogi i bawił się wycinkiem gazety.
– Za pół godziny?! – wrzasnął Marek. – Nic nie robisz, dumasz o tych swoich wojennych pamiętnikach, a tu jest mnóstwo rzeczy do przepisania, i spokojnie decydujesz, że wynosisz się stąd za pół godziny?
Nie ruszając się z miejsca, Łukasz wskazał palcem swą torbę.
– Wpakowałem tam – powiedział – dwa i pół kilograma laptopa, dziewięć kilogramów skanera, wodę kolońską, slipy, gruby sznur, śpiwór, szczotkę do zębów i kawałek chleba. Teraz chyba rozumiesz, dlaczego chciałem jechać na dworzec taksówką. Przygotuj mi te dokumenty, zeskanujemy wszystko, co chcesz, i zabierzemy to ze sobą do naszej rudery. To proste.
– Pomyślałeś o zabraniu skanera?
– Po tym, co stało się z Dompierre’em, łatwo było przewidzieć, że policja będzie dążyła do wprowadzenia zakazu kopiowania materiałów z archiwum. Przewidywanie manewrów wroga, przyjacielu, to sekret zwycięskiej wojny. Oficjalny rozkaz przyjdzie szybko, ale już po naszym wyjściu. Pospiesz się.
– Przepraszam cię – powiedział Marek. – Ostatnio ciągle się denerwuję. Zresztą ty też.
– Nie, ja zapalam się do różnych rzeczy. Ale to nie nerwy.
– To twój sprzęt? – zapytał Marek. – Jest wart majątek.
Łukasz wzruszył ramionami.
– Pożyczyli mi go na wydziale, muszę oddać sprzęt za cztery miesiące. Tylko przewody elektryczne są moje.
Roześmiał się i włączył komputer. W miarę jak ubywało dokumentów do kopiowania, Marek się uspokajał. Nie wiedział, czy da się z nich coś wywnioskować, jednak świadomość, że będzie mógł przeglądać je bez pośpiechu, w zaciszu swego średniowiecznego drugiego piętra, przyniosła mu ulgę. Najważniejsze materiały z wybranego pudła znalazły się na dysku komputera.
– Teraz zdjęcia – powiedział Łukasz, kiwając ręką.
– Tak uważasz?
– Jasne. Dawaj zdjęcia.
– Ale są tu tylko fotosy Zofii.
– Nie ma żadnych ujęć zbiorowych, artystów kłaniających się publiczności, kolacji po próbie generalnej?
– Tylko Zofia, przecież już ci mówiłem.
– W takim razie dajmy sobie spokój.
Łukasz złożył sprzęt i owinął go starym śpiworem, a potem związał wszystko sznurem i zawiesił na długiej linie. Następnie cichutko otworzył okno i ostrożnie spuścił delikatny ładunek.
– Nie ma pokoju bez szczelin – powiedział. – A pod każdą dziurą w ścianie musi być podłoże. To okno wychodzi na śmietnik, na podwórku za domem. Miejsce jest bezpieczniejsze niż ulica. Gotowe.
– Ktoś tu idzie – ostrzegł Marek.
Łukasz zrzucił linę i bezszelestnie zamknął okno. Usiadł na starym fotelu i przybrał nonszalancką pozę.
Policjant wkroczył do archiwum z dumną miną myśliwego, który ustrzelił kuropatwę w locie.
– Zabrania się kopiowania dokumentów, zabrania się wglądu do archiwum – oświadczył głupek. – Takie są najnowsze rozkazy. Proszę zabrać rzeczy i opuścić to pomieszczenie.
Marek i Łukasz wykonali polecenie i gniewnie mrucząc pod nosem, poszli za policjantem. Kiedy weszli do salonu, pani Simeonidis kończyła nakrywać stół dla pięciu osób. A zatem zostali zaproszeni na kolację. Pięć, pomyślał Marek, a więc na pewno pojawi się jej syn. Musiał się z nim spotkać. Podziękowali. Policjant przeszukał ich, zanim zajęli miejsca, potem opróżnił ich torby. Wywracał je na lewą stronę i giął.
– Wszystko w porządku – powiedział. – Możecie spakować rzeczy.
Opuścił salon, by udać się na posterunek przy wejściu.
– Na pańskim miejscu – powiedział Łukasz – stanąłbym raczej przed drzwiami archiwum i nie ruszałbym się stamtąd, dopóki stąd nie wyjdziemy. Nie ma pan gwarancji, że nie spróbujemy tam wrócić. Ryzykuje pan, żandarmie.
Krzywiąc się, policjant wszedł na górę i usiadł w samym archiwum. Tymczasem Łukasz poprosił Simeonidisa, żeby wskazał mu wyjście prowadzące na podwórko, i wymknął się, żeby zabrać sprzęt. Potem schował go na dnie torby. Zauważył, że od pewnego czasu wyraźnie wzrosła rola śmietników w jego życiu.
– Spokojna głowa – szepnął do gospodarza. – Wszystkie oryginały są na swoim miejscu. Ręczę słowem honoru.
Syn pojawił się, kiedy wszyscy zasiedli już do stołu. Powolne ruchy ociężałego czterdziestolatka dowodziły, że Julian nie odziedziczył po matce pragnienia, aby uważano go za niezastąpionego i skutecznego w działaniu. Grzecznie uśmiechnął się do dwóch gości. Marek doznał wyrzutów sumienia, spoglądając na tę niezgułę bez ikry. Facet, który wyrobił sobie opinię pasożyta o dwóch lewych rękach, wzbudzał w nim litość, bo utknął między tryskającą energią matką i ojczymem o charakterze silnego patriarchy. Marek był bardzo wrażliwy na takie miłe uśmiechy. A poza tym Julian opłakiwał Zofię. Jego twarz trudno było uznać za brzydką, choć wyglądała na obrzmiałą. Marek wolałby czuć do niego niechęć, wrogość, awersję, która ułatwiłaby upatrywanie w nim zabójcy. Ponieważ jednak nigdy nie widział zabójcy, powiedział sobie, że człowiek chwiejny, przytłoczony przez matkę i uśmiechający się grzecznie do obcych doskonale nadaje się na podejrzanego. Parę przelanych łez o niczym jeszcze nie świadczy.
Matka Juliana także nadawała się na podejrzaną – bardzo ruchliwa, kręcąca się między kuchnią i salonem z zapałem, jakiego wcale nie wymagało od niej obsługiwanie gości, gadatliwa ponad miarę, Janina Simeonidis była po prostu męcząca. Marek przypatrywał się jej nisko związanemu koczkowi, który nawet nie drgnął starannie upięty, ruchliwym dłoniom, sztucznemu ożywieniu, niepojętej determinacji, z jaką nakładała wszystkim porcje endywii z szynką, słuchał brzmienia jej głosu i myślał, że ta kobieta byłaby zdolna do wszystkiego, co pozwoliłoby jej zdobyć więcej władzy albo pieniędzy i rozwiązać finansowe problemy tego fajtłapy, jej syna. Poślubiła starego Simeonidisa. Czy z miłości? Czy dlatego że był ojcem sławnej śpiewaczki? A może raczej, aby otworzyć przed Julianem drzwi teatrów? Tak, zarówno on, jak ona mieli motywy, aby zabić, a może także – predyspozycje do tego czynu. Na pewno w grę nie wchodził stary. Marek obserwował, jak zdecydowanymi ruchami kroi endywię. Tak autorytarny mężczyzna mógłby stać się tyranem, gdyby Janina nie potrafiła się bronić. Ale rzucające się w oczy ciche cierpienie greckiego ojca nie pozwalało go podejrzewać. Co do tego wszyscy byli zgodni.
Marek nie cierpiał endywii z szynką, chyba że była przyrządzona jak należy, a to należało do rzadkości. Spoglądał na Łukasza, który opychał się tym świństwem – gorzkawym i wodnistym, i przełykał rosnące w ustach kąski. Łukasz wziął na siebie ciężar podtrzymywania rozmowy i skierował ją na Grecję w początkach wieku. Simeonidis odpowiadał mu krótkimi frazami, a Janina starała się za wszelką cenę okazać żywe zainteresowanie wszystkiemu, o czym mówiono.
Marek i Łukasz złapali jeszcze pociąg o 22.27. Na dworzec odwiózł ich samochodem stary Simeonidis. Jechał pewnie i szybko.
– Skontaktujcie się ze mną, gdybyście się czegoś dowiedzieli – prosił, ściskając ich dłonie. – Co pan tam schował, młody człowieku? – zapytał Łukasza.
– Komputer, a na dysku wszystko, czego nam trzeba – odparł Łukasz, uśmiechając się.
– To dobrze. – Simeonidis westchnął.
– A właśnie – wtrącił Marek. – Dompierre przeglądał pudło z roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego, a nie z osiemdziesiątego drugiego. Lepiej, żeby pan o tym wiedział, bo może natrafi pan na coś, co nam umknęło.
Marek był ciekaw reakcji starca. Właściwie było to szaleństwo, bo żaden ojciec nie zabija córki. Żaden, z wyjątkiem Agamemnona.
Simeonidis nic nie powiedział.
– Skontaktujcie się ze mną – powtórzył.
Podczas godzinnej podróży Łukasz i Marek nie odzywali się do siebie. Marek milczał, bo lubił atmosferę nocnych pociągów, Łukasz dlatego, że myślał o wojennych pamiętnikach Fremonville’a-ojca i sposobie ich zdobycia.