Marek biegł bardzo długo, dopóki starczyło mu sił, dopóki nie poczuł dotkliwego palenia w płucach. Bez tchu, w koszuli, którą pot przykleił do pleców, usiadł na pierwszym napotkanym kamieniu. Na ten spory kamień sikały wszystkie okoliczne psy. Ale on miał to teraz gdzieś. Huczało mu w głowie, więc chwycił ją w dłonie i myślał. Ogarnęła go groza, bał się, ale próbował się uspokoić, żeby odzyskać zdolność logicznego myślenia. Nie tupać i nie wrzeszczeć jak dzieciak, któremu wypadła plastikowa piłeczka. Nie snuć rozważań na temat ruchów płyt skorupy ziemskiej. Ale nie potrafił myśleć, siedząc na tym kamieniu cuchnącym psimi szczynami. Musiał iść, noga za nogą. Jednak przedtem musiał złapać oddech. Rozejrzał się, żeby ustalić, dokąd dotarł. Był w alei d’Italie. Więc przebiegł taki kawał? Podniósł się wolno i ostrożnie, otarł pot z czoła i podszedł do stacji metra. „Maison Blanche”, Biały Dom, Biały… Z czymś mu się to kojarzyło. A tak, z białym wielorybem. Z Moby Dickiem. Z pięciofrankówką w obramowaniu kominka. Jakie to podobne do wuja – chciał prowadzić grę, chociaż wszystko to przemieniało się w koszmar. Wrócić aleją d’Italie. Iść miarowym krokiem. Przywyknąć do tej myśli. Dlaczego nie dopuszczał do siebie myśli, że to Zofia była sprawczynią wszystkiego, co się stało? Czy dlatego, że któregoś ranka natknął się na nią przed domem? A przecież oskarżenie Krzysztofa Dompierre’a było tak jaskrawe, tak oczywiste. Krzysztof. Marek zamarł. Ale znowu ruszył. I stanął. Przysiadł, żeby wypić kawę. I poszedł dalej.
Dopiero około dziewiątej wieczorem, głodny jak pies, z głową, która o mało nie pękła z bólu, dotarł do rudery. Wszedł do „refektarza”, żeby ukroić sobie kromkę chleba. Leguennec rozmawiał z chrzestnym. Każdy z nich trzymał w ręku talię kart do gry.
– Rajmund z Austerlitz – opowiadał Leguennec – stary kloszard, kumpel Luizy, potwierdził, że pewna piękna pani przyszła do niej jakiś tydzień temu, może więcej, ale było to w środę. Tej środy Rajmund jest pewien. Kobieta była elegancko ubrana, a kiedy mówiła, kładła rękę na gardle. Wchodzę pikami.
– Zaproponowała Luizie interes? – zapytał Vandoosler, zgarniając trzy karty, w tym jedną zakrytą.
– Właśnie. Rajmund nie wie, o co chodziło, ale Luiza miała gadane i była „niesamowicie obrotna”. Świetny interes… Dać się usmażyć w starym gracie w Maisons-Alfort… Biedna Luiza. Licytujesz.
– Bez trefli. Czekam. Co o tym sądzi wasz anatomopatolog?
– Teraz wszystko zaczyna mu się zgadzać, zwłaszcza jeśli chodzi o zęby. Dziwił się, że tylko tyle z nich zostało. Sam rozumiesz, Luiza miała już tylko trzy zęby. To wiele wyjaśnia. Może dlatego Zofia wybrała właśnie ją. Zabieram twoje kiery, wistuję w waleta karo.
Marek wsunął do kieszeni pajdę chleba i dwa jabłka. Zastanawiał się, w cóż to grają ci dwaj. Ale w gruncie rzeczy wcale go to nie obchodziło. Musiał się przejść. Nie skończył swego marszu. Nie oswoił się z tą myślą. Wyszedł i skręcił tym razem w przeciwną stronę ulicy Chasle, mijając front zachodni. Zmrok był już bliski.
Szedł jeszcze przez dobre dwie godziny. Położył ogryzek jabłka na obrzeżu fontanny przy Saint-Michel, drugi na cokole Lwa z Belfort. Z ogromnym trudem dowlókł się do tego lwa i resztką sił wspiął się na cokół. Widnieje na nim krótki poemacik, zapewniający, że nocą ten lew spokojnie przechadza się po Paryżu. Marek pomyślał z ulgą, że przynajmniej to na pewno jest bujda. Kiedy zeskoczył na ziemię, czuł się już znacznie lepiej. Wrócił na ulicę Chasle jeszcze z bólem głowy, ale już odprężony. Oswoił się z tą myślą. Zrozumiał. Wszystko było w porządku. Wiedział, gdzie jest Zofia. Zajęło mu to sporo czasu.
Spokojnie wszedł do ciemnego „refektarza”. Było wpół do dwunastej, wszyscy już spali. Zapalił światło, napełnił czajnik elektryczny wodą. Przerażającego zdjęcia nie było już na drewnianym stole. Leżała na nim tylko jakaś karteczka. Rozpoznał charakter pisma Mateusza: „Julia sądzi, że wie, gdzie ona się ukrywa. Jedziemy razem do Dourdan. Boję się, żeby nie próbowała pomóc jej w ucieczce. Jeżeli się czegoś dowiem, zadzwonię do Aleksandry. Pozdrowienia pierwotniaka. Mateusz”.
Marek upuścił czajnik.
– Co za dureń! – szepnął. – Co za dureń!
Przeskakując po kilka stopni, wbiegł na trzecie piętro.
– Łukasz, ubieraj się! – krzyknął, szarpiąc go za ramię.
Łukasz otworzył oczy, gotując się do walki na słowa.
– Nie, nie czas na to, żadnych dyskusji. Jesteś mi potrzebny. Zbieraj się!
Potem Marek pobiegł na poddasze i wyciągnął z łóżka Vandooslera.
– Ona ucieknie! – rzucił, zadyszany. – Szybko, Julia, Mateusz, oni już pojechali! Ten idiota, Mateusz, nie zdaje sobie sprawy z zagrożenia. Wyjeżdżam natychmiast z Łukaszem. Ty wyciągnij z łóżka Leguenneca. Zabierz się z jego ludźmi do Dourdan, w aleję Strzelistych Cisów dwanaście.
I Marek wypadł jak burza. Po wielogodzinnych biegach i marszach z trudem zmuszał nogi do ruchu. Łukasz, jeszcze nie całkiem rozbudzony, schodził na dół, po drodze wskakując w buty i trzymając w ręku krawat.
– Czekam na ciebie przed domem Relivaux! – krzyknął Marek, wyprzedzając go.
Zbiegł po schodach, błyskawicznie pokonał odległość dzielącą go od furtki i zaczął wrzeszczeć, stojąc pod oknem Piotra Relivaux.
Piotr wychylił się zaniepokojony. Dopiero niedawno wrócił, a odkrycie napisu na czarnym samochodzie całkowicie go pogrążyło.
– Proszę rzucić mi kluczyki do samochodu! – krzyknął Marek. – To sprawa życia lub śmierci!
Relivaux nie zadawał żadnych pytań i nie namyślał się. Kilka sekund później Marek wsunął rękę za sztachety i chwycił spadające kluczyki.
O Relivaux można było mówić, co się tylko chciało, ale nikt nie nazwałby go kiepskim miotaczem.
– Dziękuję! – krzyknął Marek.
Wskoczył do wozu, ruszył i już w biegu otworzył drzwi, żeby zabrać nadchodzącego Łukasza. A Łukasz związał krawat, położył na udach płaską butelkę, rozłożył siedzenie i przybrał wygodną pozycję.
– Co to za flaszka? – zapytał Marek.
– Rum do wypieków. Na wszelki wypadek.
– Skąd to wziąłeś?
– To moje. Kupiłem rum, żeby piec ciasto.
Marek wzruszył ramionami. Cały Łukasz!
Marek jechał szybko. Zacisnął zęby. Paryż, północ, pędzący samochód. Był piątkowy wieczór, ruch był spory i Marek pocił się ze zdenerwowania, wymijał, wyprzedzał, lekceważył światła. Dopiero na obrzeżach miasta, wjeżdżając na pustą trasę krajową, odzyskał zdolność mówienia.
– Za kogo uważa się ten cały Mateusz! – krzyknął. – Myśli, że dorósł do walki z kobietą, która załatwiła już tylu ludzi? Nie zdaje sobie sprawy, czym to grozi! Ona jest gorsza od tura!
Ponieważ Łukasz się nie odzywał, Marek rzucił na niego okiem. Ten głupek spał, i to głęboko!
– Łukasz! – wrzasnął Marek. – Baczność!
Nie zadziałało. Kiedy ten facet postanowił spać, nie dało się go wyrwać z tego stanu, dopóki sam tego nie chciał. Dokładnie tak samo było z wojną. Marek dodał gazu.
O pierwszej w nocy zahamował przed posesją przy alei Strzelistych Cisów. Solidna, drewniana brama domu Zofii była zamknięta. Marek wywlókł Łukasza z samochodu i podtrzymywał go w pozycji stojącej.
– Baczność! – powtórzył.
– Nie wrzeszcz tak – mruknął Łukasz. – Obudziłem się. Zawsze czuwam, kiedy wiem, że stałem się niezastąpiony.
– Pospiesz się – powiedział Marek. – Podsadź mnie, jak wtedy.
– Ściągaj buty – polecił Łukasz.
– Odbiło ci! I tak może być już za późno! Splataj ręce, bez gadania!
Marek oparł stopę na rękach Łukasza i wdrapał się na mur. Z trudem zdołał na nim usiąść.
– Twoja kolej – zwrócił się do Marka, podając mu rękę. – Przysuń ten śmietnik, wskocz na niego i złap mnie za rękę.
Po chwili Łukasz siedział jak w siodle na murze, obok Marka. Niebo przesłaniały chmury, noc była bardzo ciemna.
Łukasz zeskoczył, Marek poszedł w jego ślady.
Znalazłszy się już w ogrodzie, Marek starał się odszukać w ciemnościach drogę. Pomyślał o studni. Właściwie myślał o niej już od dłuższego czasu. Studnia. Woda. Mateusz. Studnia, idealne miejsce wiejskiej zbrodni w wiekach średnich. Gdzie jest ta przeklęta studnia? To tam, to ten jaśniejszy zarys. Marek ruszył biegiem, Łukasz bez pytania uczynił to samo. Nic nie słyszał, żadnych hałasów, tylko odgłos kroków własnych i Łukasza. Ogarniała go panika. Szybko odrzucił ciężkie deski, którymi przykryto otwór. Cholera, zapomniał o latarce. Zresztą już od dawna nie miał żadnej latarki. Chyba od dwóch lat. Co najmniej. Pochylił się i zawołał Mateusza.
Zupełna cisza. Dlaczego uparł się, że to studnia? Na Boga, dlaczego nie szturmował domu albo nie przetrząsał zagajnika? Nie, to studnia, był pewien. To łatwe, czyste, średniowieczne, nie pozostawia śladów. Uniósł ciężkie, cynowe wiadro i bardzo ostrożnie obracał korbą, opuszczając je powoli. Kiedy poczuł, że dotknęło lustra wody, zablokował łańcuch i zaczął się spuszczać.
– Sprawdzaj, czy łańcuch jest zablokowany – pouczył Łukasza. – I na krok nie odchodź od tej piekielnej studni. Ale przede wszystkim, uważaj na siebie. Nie hałasuj, nie panikuj. Dla niej nie ma już znaczenia, czy trupów będzie pięć, czy sześć, skoro cztery i tak ma na koncie. I daj mi tę flaszeczkę rumu.
Marek zsuwał się, wyhamowując nogami. Naprawdę obleciał go strach. Studnia była ciasna, czarna, lepka i lodowata jak wszystkie studnie, ale przynajmniej łańcuch był mocny. Marek dałby głowę, że pokonał co najmniej sześć, siedem metrów, gdy trącił nogą wiadro, a lodowata woda zmoczyła mu kostki. Zsunął się jeszcze niżej, do pół uda, i wtedy poczuł, że to przejmujące zimno rozedrze mu skórę. Poczuł też, że jakieś ciało napiera na jego nogi, i o mało nie wrzasnął.
Zawołał, ale Mateusz nie odpowiadał. Oczy Marka oswoiły się już z ciemnością. Zanurzył się aż po pas. Jedną ręką wymacał ciało łowcy-zbieracza, który jak jakiś dureń dał się zepchnąć do tej studni. Głowa i kolana Mateusza wystawały nad wodę. Najwyraźniej zdołał oprzeć długie nogi o ściany. Całe szczęście, że wrzucono go do tak wąskiej studni. Udało mu się wytrwać w pozycji, która opóźniła utonięcie. Ale od jak dawna zażywał lodowatej kąpieli? Od jak dawna osuwał się, centymetr po centymetrze, łykając tę ciemną wodę?
Marek nie zdołałby wydobyć bezwładnego Mateusza. Łowca i zbieracz w jednej osobie musiał odzyskać przynajmniej tyle sił, żeby chwycić łańcuch.
Marek owinął łańcuch wokół swego prawego ramienia, oparł stopy o wiadro, mocniej chwycił Mateusza i zaczął go wyciągać. Ale on był taki wysoki i taki ciężki. Marek opadał z sił. Stopniowo Mateusz wynurzał się z wody i po kwadransie ciężkiej pracy jego tors leżał już na wiadrze. Marek podtrzymywał go nogą, którą oparł o ścianę. Lewą ręką zdołał sięgnąć po butelkę rumu, którą wsunął do kieszeni. Jeżeli Mateusz miał w sobie jeszcze dość życia, musiał znienawidzić to paskudztwo do ciasta. Marek lał mu alkohol do ust. Rum spływał po brodzie nieszczęśnika, ale ten zaczynał reagować. Marek nawet na ułamek sekundy nie dopuścił do siebie myśli, że Mateusz mógłby umrzeć. Nie on, nie łowca-zbieracz. Marek wymierzył mu kilka niezdarnych policzków i znów zaczął poić rumem. Mateusz się krztusił. Odzyskiwał przytomność.
– Słyszysz mnie? To ja, Marek.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał głuchym głosem Mateusz. – Zimno mi. Zdycham.
– Siedzimy w studni. A gdzie mielibyśmy być?
– Zepchnęła mnie – wybełkotał Mateusz. – Ogłuszyła i zepchnęła, nie zauważyłem nawet, kiedy się do mnie podkradła.
– Wiem – szepnął Marek. – Łukasz nas stąd wyciągnie. Jest na górze.
– Ona wypruje mu flaki – jęczał Mateusz.
– Nie martw się o niego. Na pierwszej linii jest niezrównany. Pij.
– Co to za gówno?
Mateusz mówił ledwie słyszalnym, bełkotliwym głosem.
– To rum do wypieków, Łukasz go kupił. Rozgrzewa cię?
– Ty też się napij. Ta woda paraliżuje.
Marek połknął parę łyków. Owinięty wokół ramienia łańcuch wgryzał mu się w ciało, palił.
Mateusz znowu zamknął oczy. Oddychał, ale to było jedyne, na co mógł się zdobyć jego organizm, Marek gwizdnął i w małym, jaśniejszym od tunelu kręgu pojawiła się głowa Łukasza.
– Łańcuch! – powiedział Marek. – Wciągaj go powoli, ale uważaj, żeby nie opadał! I nie szarp, bo go wypuszczę!
Głos Marka odbijał się potężnym echem, ogłuszając jego samego. Zresztą może w tej studni odrętwiały mu nawet uszy.
Usłyszał szczękanie metalu. To Łukasz rozsupływał węzeł blokujący łańcuch, równocześnie utrzymując jego naprężenie, żeby Marek nie osunął się w głąb studni. Łukasz był doskonały, po prostu świetny. A potem łańcuch zaczął się bardzo wolno unosić.
– Zwijaj go oczko po oczku! – krzyknął Marek. – Mateusz jest ciężki jak tur!
– Utonął? – krzyknął Łukasz.
– Nie! Zwijaj, żołnierzu!
– Nie gadaj o byle gównie! – krzyknął weselej Łukasz.
Marek chwycił Mateusza za spodnie. Mateusz przewiązywał je grubym sznurem, który okazał się w tej sytuacji bardzo praktyczny. To była jedyna zaleta, jaką Marek potrafił przypisać siermiężnemu sznurowi, opasującemu talię Mateusza. Głowa łowcy-zbieracza obijała się czasami o ściany studni, ale na szczęście Marek widział, że są coraz bliżej jaśniejszego kręgu ostatniej cembrowiny. Łukasz wydobył Mateusza na zewnątrz i ułożył go na ziemi. Marek sam wygrzebał się z czarnej otchłani i osunął się na trawę. Uwolnił ramię od łańcucha, krzywiąc się z bólu. Krwawiło.
– Owiń rękę moją marynarką – powiedział Łukasz.
– Nic nie słyszałeś?
– Nic. Twój wuj zaraz tu będzie.
– Nie spieszył się. Walnij Mateusza parę razy po gębie i natrzyj go mocno. Chyba znowu odpłynął.
Leguennec przybiegł do nich pierwszy i natychmiast ukląkł przy Mateuszu. On przynajmniej miał latarkę.
Marek wstał, prostując ramię, ale miał wrażenie, że to kawał bazaltu. Wyszedł naprzeciw sześciu policjantom.
– Jestem pewien, że ukryła się w tym zagajniku – powiedział.
Julię odnaleziono po dziesięciu minutach. Dwaj funkcjonariusze prowadzili ją pod ręce. Sprawiała wrażenie wycieńczonej, była podrapana i posiniaczona.
– Ona… – dyszała Julia – a ja uciekłam.
Marek rzucił się na nią i chwycił za ramię.
– Zamknij się wreszcie – wrzasnął, szarpiąc ją – zaniknij się!
– Wkraczamy? – Leguennec spojrzał pytająco na Vandooslera.
– Nie – szepnął Vandoosler. – Nic się nie stanie, pozwól mu działać. To jego sprawa, jego odkrycie. Ja wprawdzie też coś już podejrzewałem, ale…
– Powinieneś był mi powiedzieć, Vandoosler.
– Nie miałem jeszcze pewności. A mediewiści stosują chyba własne metody. Kiedy Marek zaczyna porządkować myśli, wszystkie zmierzają wprost do celu… Najpierw zbiera wszystko, perły i śmiecie, a potem nagle wie, co jest dobre.
Leguennec patrzył na Marka – drętwego, o bladej jak płótno twarzy, która rysowała się na tle nocnego nieba, o mokrych włosach – ale wciąż zaciskającego na szyi Julii rękę połyskującą sygnetami, szeroką rękę, która zaciskała się i wyglądała naprawdę groźnie.
– A jeżeli mu odbije?
– Nie odbije mu.
Mimo wszystko Leguennec skinął na swoich ludzi, rozkazując im otoczyć Marka i Julię.
– Pójdę zająć się Mateuszem – powiedział. – Cudem wymknął się ze szponów śmierci.
Vandooslerowi przypomniało się, że Leguennec był nie tylko rybakiem, ale także ratownikiem na morzu. Woda zawsze jest wodą.
Marek puścił wreszcie Julię i tylko na nią patrzył. Była odrażająco brzydka, była piękna. Rozbolał go żołądek. Może to od rumu? Teraz kobieta stała bez ruchu. Marek dygotał. Mokre ubranie lepiło mu się do ciała, potęgując zimno. Wolno ogarnął spojrzeniem ogród, szukając Leguenneca wśród stojących w mroku mężczyzn. Dostrzegł go nieco dalej, przy Mateuszu.
– Inspektorze – szepnął, podchodząc do nich – niech pan każe wykopać tamto drzewo. Ona tam jest, wiem o tym.
– Pod drzewem? – zdziwił się Leguennec. – Przecież już tam szukaliśmy.
– Właśnie – powiedział Marek. – Miejsce już przeszukane, miejsce, w które nikt już nie zajrzy… Właśnie tam jest Zofia.
Teraz Marek naprawdę trząsł się jak osika. Odszukał butelkę rumu i dopił resztkę alkoholu. Czuł, że kręci mu się w głowie, marzył, żeby Mateusz rozpalił ogień, ale Mateusz leżał na ziemi, a jego ogarnęła ochota, żeby też się położyć i wrzeszczeć na całe gardło. Otarł czoło mokrym rękawem lewej ręki, która jeszcze się poruszała. Jego prawe ramię zwisało bezwładnie, a po ręce ciekła mu krew.
Podniósł oczy. Wciąż na niego patrzyła. Z całego jej dzieła, które rozsypało się jak domek z kart, pozostało tylko to odrętwiałe ciało i pełen goryczy upór spojrzenia.
Oszołomiony Marek usiadł na trawie. Nie chciał już na nią patrzeć. Żałował, że w ogóle ją zobaczył, że tak długo już patrzył.
Leguennec pomógł Mateuszowi unieść tułów i usiąść.
– Marku… – szepnął Mateusz.
Ten słaby głos wyrwał Marka z odrętwienia. Gdyby Mateusz miał więcej sił, powiedziałby „Mów, Marku”. Na pewno by tak powiedział ten myśliwy-zbieracz. Marek szczękał zębami i wyrzucał z siebie urywane słowa.
– Dompierre – zaczął – nie miał kłopotów z ortografią.
Ze zwieszoną głową, siedząc po turecku, wyrywał całe kępy trawy wokół siebie. Tak samo zachowywał się, siedząc pod bukiem. Rwał trawę i rozrzucał jej źdźbła wokół siebie.
– Napisał Zofia przez „p”, jakby myślał, że śpiewaczka używała innej niż grecka wersji imienia. Myśleliśmy, że wszystko mu się pomieszało przed śmiercią. Ale dla niego musiało to być oczywiste, przecież czytał recenzje ojca, szukając jego zabójcy. On nie napisał Zofia. Pamiętacie, że Z było rozmazane, prawda? On nie napisał Zofia… Marka przebiegł dreszcz. Poczuł, że chrzestny rozbiera go z marynarki, potem z mokrej koszuli. Nie miał siły mu pomóc. Wciąż rwał trawę lewą ręką. Teraz ktoś otulił go szorstkim kocem, który drażnił skórę. To był koc z policyjnego samochodu. Mateusz miał taki sam. Te koce drapały. Ale były ciepłe. Napięcie mięśni zelżało, Marek wtulił się w grubą tkaninę, szczęki przestały mu tak żałośnie dzwonić. Utkwił spojrzenie w trawie, bo instynkt kazał mu unikać jej widoku.
– Mów dalej – usłyszał głuchy głos Mateusza.
Teraz było już łatwiej. Słowa łatwiej wydobywały się z ust, mógł mówić spokojnie, a jednocześnie myśleć i dokonywać rekonstrukcji wydarzeń. Mógł mówić, ale nie był już w stanie wymawiać tego imienia.
– Zorientowałem się – podjął półgłosem, zwracając się do trawy – że Krzysztof nie mógłby napisać Zofia Simeonidis… A więc co, na Boga, co chciał napisać? Jedna litera niepodobna do siebie, druga przekręcona… To Z wyglądało raczej jak K, a jeśli p było na swoim miejscu, to napis brzmiał Kopia Simeonidis, kopia, odpowiednik, dublerka… Właśnie tak, on wskazał na dublerkę Zofii Simeonidis… Jego ojciec użył w artykule uderzającego zwrotu, pisząc mniej więcej tak: „Przez trzy dni Zofię musiała zastępować jej dublerka, Natalia Domesco, której żałosne naśladownictwo ostatecznie pogrążyło Elektrę. To naśladownictwo brzmiało tu dziwnie, zupełnie jakby dublerka nie tylko zastępowała, ale naśladowała, małpowała Zofię. Miała krótko obcięte, ufarbowane na czarno włosy, czerwone wargi i apaszkę pod szyją… Tak, właśnie tak to zrobiła i „kopia” była szyderczym przydomkiem, który Dompierre i Fremomdlle nadali dublerce, za bardzo się starającej… a Krzysztof dobrze o tym wiedział, zapamiętał ten przydomek i zrozumiał, ale o wiele za późno, a ja zrozumiałem niemal za późno…
Marek zwrócił spojrzenie na Mateusza, który siedział na ziemi, podtrzymywany przez Leguenneca i drugiego inspektora. Zobaczył też Łukasza, który stanął tuż za łowcą-zbieraczem, jakby chciał dać mu solidne oparcie dla pleców. Łukasz w postrzępionym krawacie, w koszuli ubabranej nalotem ze studni, z twarzą dziecka, rozchylonymi wargami i zmarszczonymi brwiami… Tworzyli zbitą grupkę czterech milczących mężczyzn, wyraźnie odcinającą się na tle ciemnego nieba, skąpaną w blasku latarki Leguenneca. Mateusz wyglądał na półprzytomnego, ale uważnie go słuchał. Dlatego Marek musiał mówić.
– Co z nim? – zapytał.
– W porządku – odpowiedział Leguennec. – Zaczyna ruszać palcami u nóg.
– W takim razie wszystko będzie dobrze. Mateuszu, odwiedziłeś ją dziś rano, w domu?
– Tak – przyznał Mateusz.
– Rozmawiałeś z nią? – pytał Marek.
– Tak, czułem ciepło, wtedy, na ulicy, kiedy poszliśmy po pijanego Łukasza. Byłem goły, ale nie czułem chłodu, tylko ciepło, na wysokości nerek. Dopiero potem przyszło mi to do głowy. Silnik samochodu… Czułem ciepło silnika właśnie przed jej domem. Dotarło to do mnie, kiedy oskarżenie padło na Gosselina. Myślałem, że w noc morderstwa wziął samochód siostry.
– W takim razie już wtedy było po tobie. Bo prędzej czy później, wiedząc, że Gosselin jest niewinny, musiałbyś znaleźć inne wyjaśnienie tamtego „ciepła”. A zostawała już tylko jedna jedyna możliwość… Ale kiedy wieczorem wróciłem do naszej rudery, wiedziałem o niej wszystko, wiedziałem dlaczego, znałem całą prawdę.
Marek rozrzucał wokół siebie źdźbła zerwanej trawy. Niszczył swój mały skrawek ziemi.
– Krzysztof Dompierre napisał Kopia… Jerzy napadł na Zofię w jej garderobie i ktoś na tym skorzystał… Kto? Oczywiście, dublerka, „kopia”, która miała zastąpić ją na scenie… Przypomniałem sobie… lekcje muzyki… to ona była przez długie lata dublerką… nazywała się wtedy Natalia Domesco. Tylko jej brat znał całą prawdę, rodzice sądzili, że jest sprzątaczką… jakieś nieporozumienie, może nawet ostateczne zerwanie… Przypomniałem sobie… Mateusza, tak, Mateusza, który nie czuł chłodu w noc śmierci Dompierre’a, a Mateusz stał przed jej posesją, przy jej samochodzie… przypomniałem sobie… policjanci zasypywali dół… obserwowaliśmy ich z okna, ziemia nie sięgała im nawet do pół uda… więc nie kopali głębiej od nas… Ktoś inny rozkopał ziemię już po nich, ale wdarł się głębiej, aż do czarnej i tłustej warstwy… więc… no tak, wiedziałem już wystarczająco dużo, żeby poznać jej losy, jak Ahab poznał swego zabójczego wieloryba… i jak on znałem jej drogę… wiedziałem, skąd się wyłania…
Julia ogarnęła spojrzeniem mężczyzn, którzy otaczali ją półkolem. Odrzuciła głowę do tyłu i plunęła na Marka. Marek spuścił głowę. Dzielna Julia o gładkich i białych ramionach, o przyjaznym ciele i uśmiechu. Całe to ciało, jasne pośród nocy, miękkie, okrągłe, ociężałe, plujące… Julia, którą całował w czoło, biały kaszalot, zabójczy kaszalot.
Julia splunęła jeszcze na dwóch stojących obok niej policjantów. Potem słychać było już tylko jej głośny, świszczący oddech. I krótki szyderczy chichot, a potem znowu głośny oddech. Marek wyobrażał sobie to utkwione w nim spojrzenie. Pomyślał o Le Tonneau. Dobrze im było w tej „beczce”… dym, piwo przy barze, brzęk filiżanek. I zrazy. Zofia śpiewająca wyłącznie dla nich, pierwszego wieczoru.
Rwać trawę. Teraz po jego lewej ręce piętrzyła się tego spora kupka.
– Zasadziła buk – mówił dalej. – Wiedziała, że to drzewo zaniepokoi Zofię, że będzie o nim mówiła… Kto by się nie zaniepokoił? Napisała tę kartę od „Stelyosa”, dogoniła Zofię w środę wieczorem, w drodze na dworzec, i pod jakimś pretekstem zwabiła ją do tej swojej zafajdanej „beczki”… Mam to gdzieś, nie chcę nic więcej wiedzieć, nie chcę o tym słyszeć! Mogła powiedzieć, że ma wieści o Stelyosie… zaciągnęła ją tam, zamordowała w piwnicy, związała jak kawał mięsa, a nocą przewiozła do Normandii i wepchnęła do starej zamrażarki w tym swoim domu. Jestem pewien, że tak było!
Mateusz coraz szybciej obracał splecionymi dłońmi. Boże, tak bardzo pragnął tej kobiety, kiedy byli tuż obok, w małej „beczce”, nocą, kiedy wychodzili ostatni klienci, a nawet dzisiejszego ranka, gdy ocierał się o nią, pomagając w sprzątaniu. Setki razy pragnął się z nią kochać. W piwnicy, w kuchni, na ulicy. Zrzucić kelnerski strój, który krępował ruchy. Dziś wieczorem zadał sobie wreszcie pytanie, jaki mroczny instynkt, jaka wielka ostrożność kazały mu zawsze wycofywać się w ostatniej chwili. Zastanawiał się, dlaczego Julia nigdy nie przejawiała zainteresowania żadnym mężczyzną.
Chrapliwy dźwięk go zelektryzował.
– Niech milczy! – wrzasnął Marek, nie odrywając oczu od trawy. Potem głęboko odetchnął. W zasięgu jego lewej ręki zostało już niewiele trawy. Zmienił pozycję. Musiał usypać drugą kupkę zerwanych ździebeł.
– Kiedy Zofia zniknęła – mówił bardzo zmienionym głosem – wszyscy wpadli w popłoch, przede wszystkim ona, wierna i lojalna przyjaciółka. Rozkopanie przez policję ziemi pod tym drzewem było nieuniknione i w końcu to zrobiono. Ale policjanci nic nie znaleźli, więc na nowo zasypali dół… Teraz już wszyscy pogodzili się z myślą, że Zofia uciekła z tym Stelyosem. A wtedy… wtedy miejsce było już przygotowane… Mogła spokojnie pogrzebać Zofię tam, gdzie nikt, nawet policja, nigdy by jej nie szukał, bo już to zrobiono! Pod drzewem… W ogóle nikt nie zamierzał poszukiwać Zofii, ponieważ wszyscy byli przekonani, że zaszyła się na którejś z wysp. Jej zwłoki, w grobie pod nietykalnym bukiem, nigdy już by się nie pojawiły… Potrzebny był tylko odpowiedni moment, chwila spokoju, bez wścibskich sąsiadów, bez rozmaitych natrętów, bez nas…
Marek znowu przerwał. Miał tyle do powiedzenia. To trwało bez końca. Odnosił wrażenie, że coraz trudniej przychodzi mu porządkowanie tego wszystkiego zgodnie z nakazami rozsądku. Ale porządkowanie musiało poczekać, aż rozsądek powróci.
– Zabrała nas wszystkich do Normandii. Nocą załadowała do samochodu zamrożoną paczkę i przyjechała na ulicę Chasle. Relivaux nie było w domu, a my, jak idioci, spaliśmy sobie spokojnie w jej domu, sto kilometrów stąd! Wykonała tę paskudną robotę, pogrzebała ją pod bukiem. Jest silna… Wcześnie rano wróciła po cichu, po cichu…
Dobrze. Miał już za sobą to, co najtrudniejsze. Chwilę, kiedy Zofia spoczęła pod drzewem. Teraz mógł przerwać wyrywanie trawy. Wiedział, że zaraz wszystko minie. W dodatku to też była trawa Zofii.
Wstał i ruszył miarowym krokiem, przytrzymując lewą ręką koc. Łukaszowi skojarzył się w tej chwili z Indianinem z Ameryki Południowej, może przez sztywne i mokre włosy, które oblepiały mu czoło i policzki, może przez ten koc. Szedł, nie zbliżając się do niej, krążył, unikając patrzenia na nią.
– Nie ucieszył jej widok siostrzenicy Zofii, która pojawiła się nagle z dzieckiem. Tego nie przewidziała. Aleksandra uzgodniła wszystko z ciotką i nie chciała przyjąć do wiadomości, że Zofia tak po prostu zniknęła. A Aleksandra była uparta jak muł, więc zaczęło się śledztwo i znowu szukano Zofii. Zabranie ciała spod drzewa było zbyt ryzykowne, dlatego musiała dostarczyć glinom i trupa, żeby doprowadzić do zakończenia poszukiwań, zanim przetrząsną każdy kąt w okolicy. To ona wybrała sobie biedną Luizę z Austerlitz, to ona zaciągnęła ją do Maisons-Alfort i ona ją spaliła!
Marek znowu krzyczał. Starał się oddychać wolno, przeponą. Po chwili mówił już dalej.
– Rzecz jasna dysponowała skromnym bagażem Zofii. Wsunęła złote pierścionki na palce Luizy, położyła torebkę na przednim siedzeniu i wznieciła ogień… Wielki ogień! Nie mogło przecież przetrwać nic, dzięki czemu zidentyfikowano by Luizę, nic, co wskazywałoby na dzień jej śmierci… Stos, potężny pożar, istne piekło… Wiedziała jednak, że bazalt to przetrwa. A ten bazalt natychmiast przywoła imię Zofii… przemówi…
Julia zaczęła niespodziewanie wrzeszczeć. Marek zastygł w bezruchu, dopiero po chwili zatkał sobie uszy – lewe ręką, prawe uniesionym ramieniem. Dotarły do niego tylko okruchy jej krzyków: bazalt, Zofia, śmierć, zdychać, Elektra, zdychać, śpiewać, nikt, Elektra.
– Uciszcie ją! – zawołał Marek. – Uciszcie ją, zabierzcie ją stąd, nie mogę jej już słuchać!
Rozległy się jakieś hałasy, odgłosy splunięć i przekleństwa, i kroków policjantów, którzy na polecenie Leguenneca odchodzili z Julią. Kiedy Marek zrozumiał, że Julii już tu nie ma, opuścił ręce. Teraz mógł patrzeć tam, gdzie chciał. Bo ona nareszcie zniknęła.
– Tak, ona też śpiewała – powiedział – ale za kulisami, była potrzebna jak piąte koło u wozu i nie mogła przepchnąć się na scenę. Marzyła o swojej szansie! Zazdrościła Zofii tak bardzo, że była bliska obłędu… Dlatego sama dała sobie tę szansę – namówiła swojego głupawego brata do napastowania i pobicia Zofii, co w końcu umożliwiło jej zastąpienie śpiewaczki, niby to bez przygotowania… pomysł był prosty…
– Usiłowanie gwałtu? – zapytał Leguennec.
– Słucham? Usiłowanie gwałtu? Ale… na zamówienie siostry, żeby uwiarygodnić napaść… ta próba gwałtu była tylko grą…
Marek zamilkł, podszedł do Mateusza, przyjrzał mu się uważnie, pokiwał głową i znów zaczął krążyć. Robił nienaturalnie duże kroki, a jego ręce zwisały bezwładnie. Zastanawiał się, czy i Mateusz ma wrażenie, że policyjny koc jest taki szorstki. Pewnie nie. Mateusz nie należał do osób wrażliwych na ostre tkaniny. Zastanawiał się też, jak mógł tyle mówić, skoro pękała mu głowa, bolało serce, skąd to wszystko wiedział i dlaczego mówił o tym tak po prostu… Jak to możliwe? Nie potrafił znieść, że Zofię uznano za morderczynię, nie, to był fałszywy wniosek, był tego pewien, wiedział, że to niemożliwe… Trzeba było się cofnąć, zacząć od źródeł, wszystko jeszcze raz przeanalizować… to nie mogła być Zofia… to musiał być ktoś inny… jakaś inna historia… Snuł tę historię odcinek po odcinku, przed chwilą, skrawek po skrawku… potem po kawałku odtworzył trasę wieloryba, poznał jego instynkty… jego pragnienia… wtedy, kiedy siedział przy fontannie na Saint-Michel… jego szlak… jego łowiska… przy Lwie na Denfert-Rochereau, który nocami schodzi z cokołu… który włóczy się po ciemnym mieście, który wyczynia różne lwie sztuczki, gdy nikt tego nie widzi. Lew z brązu… jak ona… lew, który wraca rankiem na piedestał, układa się na nim i znów udaje posąg, absolutnie nieruchomy, dodający otuchy, niewzbudzający podejrzeń… rankiem na cokole, rankiem w „beczce”, przy barze, wierna samej sobie… uprzejma… ale niekochająca nikogo, nieczująca tego ściskania w żołądku, nigdy, nawet dla Mateusza, nic… tak, ale nocą, wszystko wyglądało inaczej, toczyła się inna historia… Znał jej ścieżki, mógł o nich opowiedzieć… opowiedział sobie już wszystko, a teraz dopadł ją, chwycił, jak Ahab trzymał za kark swojego obrzydliwego kaszalota, który zeżarł mu nogę…
– Chciałbym obejrzeć jego rękę – szepnął Leguennec.
– Zostaw go, do czorta! – mruknął Vandoosler.
– Śpiewała przez trzy wieczory – podjął Marek – po tym, jak jej brat wysłał Zofię do szpitala… ale krytycy ją zignorowali, gorzej, dwóch po prostu wdeptało ją w ziemię, definitywnie i brutalnie, Dompierre i Fremonville… A Zofia zmieniła dublerkę… Dla Natalii Domesco to był już koniec… Musiała rozstać się ze sceną, zapomnieć o śpiewie, został tylko jej obłęd i pycha, i nie wiem jakie jeszcze paskudztwa. I żyła po to, żeby unicestwić ludzi, którzy ją zniszczyli… inteligentna, muzykalna, szalona, piękna, demoniczna… piękna na swym piedestale… jak posąg… nieprzenikniona…
– Proszę pokazać mi tę rękę – powiedział Leguennec.
Marek potrząsnął głową.
– Czekała cały rok, żeby wszyscy zdążyli zapomnieć o „Elektrze”, i zabiła dwóch krytyków, którzy złamali jej karierę, po upływie wielu miesięcy, na zimno… A z Zofią odczekała dalszych czternaście lat. Musiało minąć wiele czasu, żeby śmierć krytyków popadła w zapomnienie, żeby nie dało się powiązać tych spraw… Czekała i może rozkoszowała się tym… nie wiem… Ale podążała za nią, obserwowała z domu, który kilka lat później kupiła tuż obok willi śpiewaczki… możliwe, że znalazła jakiś sposób, żeby nakłonić właścicieli posesji do jej sprzedaży, tak, to bardzo prawdopodobne… przecież nie zdawała się na przypadek. Wróciła do naturalnego koloru włosów, jasnego, i zmieniła fryzurę, minęły lata, Zofia jej nie poznała, jak nie poznała Jerzego… Ryzyko było minimalne, bo śpiewaczki ledwie znają swoje dublerki… A jeśli chodzi o statystów…
Leguennec już bez pytania chwycił rękę Marka i przetarł ranę środkiem dezynfekcyjnym albo innym cuchnącym świństwem. Marek pozwolił mu na to, nawet nie poczuł, że coś się dzieje, nie czuł nawet tej ręki.
Vandoosler obserwował go. Chciałby mu przerwać, zadać kilka pytań, ale wiedział, że w tej chwili Markowi nie wolno przerywać. Nie budzi się lunatyka, bo podobno może sobie skręcić kark. Vandoosler nie miał pojęcia, czy to prawda, czy bujda, ale wiedział, że Marka nie wolno teraz wyrywać z transu. Nie wolno go było budzić, kiedy stawał się poszukiwaczem. Bo mógł się przewrócić. Wiedział, że zaraz po opuszczeniu rudery Marek pomknął jak strzała prosto do celu, to było oczywiste, zupełnie jak wtedy, kiedy był dzieckiem i nie mógł się z czymś pogodzić – wtedy uciekał biegiem. Z tamtych czasów wiedział też, że Marek potrafił posuwać się bardzo szybko, wytężać do kresu wytrzymałości, dopóki nie znalazł tego, czego szukał. Przedtem wpadł do rudery i wziął jabłka i chleb, to Vandoosler dokładnie zapamiętał. Ale nie powiedział ani słowa. Jednak skupienie, nieobecne oczy, niema wściekłość, tak – wszystko się zgadzało… I gdyby nie był tak zaprzątnięty grą w karty, zauważyłby, że Marek szukał, że był bliski odkrycia, że już czaił się na zwierzynę… że odtwarzał logikę Julii i zaczynał wiedzieć… A teraz opowiadał… Leguennec na pewno myślał, że Marek opowiada to z niewiarygodnie zimną krwią, ale Vandoosler wiedział, że taka mowa, te zdania, raz urywane, raz płynne, ale wyrzucane bez przerwy, jak statek pchany przez porywy wiatru od rufy, u Marka nie miała nic wspólnego z zimną krwią. Był pewien, że w tej chwili jego siostrzeniec miał tak napięte i zbolałe mięśnie, że może trzeba by je owinąć ciepłymi ręcznikami, żeby odzyskały zdolność ruchu. Często musiał tak robić, kiedy Marek był małym chłopcem. Wszyscy myśleli teraz, że Marek chodzi normalnie, jednak on, Vandoosler, doskonale widział w ciemnościach, że od bioder po kostki był jak z kamienia. Gdyby mu teraz przerwał, pozostałby na długo jak kamień i dlatego należało pozwolić, żeby skończył, dopełnił dzieła, wrócił do portu po tej piekielnej wędrówce myśli. Dopiero wtedy jego nogi odzyskają zwinność.
– Kazała Jerzemu zaniknąć gębę na kłódkę, zresztą on też był umoczony – ciągnął Marek. – Tak czy inaczej Jerzy usłuchał. Może to jedyny człowiek, którego potrafiła kochać, ale nawet tego nie jestem pewien. Jerzy jej ufał… Może naopowiadała mu, że marzy o jeszcze jednej szansie i dlatego zbliża się do Zofii. To ufny niedźwiedź bez szczypty wyobraźni, nigdy nie domyśliłby się, że Julia chce zabić Zofię ani że zastrzeliła krytyków… Nieszczęsny Jerzy… nigdy nie był zakochany w Zofii. Kłamstwo… Wszystko tonęło w kłamstwie… Szczęśliwe sąsiedzkie spotkania w Le Tonneau były kłamstwem. Ona polowała na Zofię, chciała wiedzieć o niej wszystko i zostać jej przyjaciółką, chciała, żeby wszyscy wierzyli w ich przyjaźń, bo chciała zabić Zofię.
Jasne. Teraz łatwo będzie i o dowody, i o świadków. Obserwował, co robi z jego ręką Leguennec. A policjant właśnie bandażował mu ramię. Widok nie był zbyt miły. Marka potwornie bolały nogi, znacznie bardziej niż ta ręka. Zmuszał je do chodzenia, jakby chciał uruchomić mechanizm, który się zaciął. Ale przywykł do tego, znał to, to było nieuniknione.
– I piętnaście lat po „Elektrze” nareszcie zastawiła pułapkę. Zabiła Zofię, zabiła Luizę, podrzuciła włosy Zofii do bagażnika wozu Aleksandry, zabiła Dompierre’a. Udawała, że chroni Aleksandrę, dając jej alibi na noc zabójstwa. Ale w rzeczywistości słyszała, że Łukasz wrzeszczał jak opętany, stercząc o drugiej nad ranem na śmietniku… Bo właśnie wróciła z hotelu Dunaj, gdzie zadźgała tego biedaka. Była pewna, że jej „ochrona” nie pomoże Aleksandrze, że z pewnością ujawnią jej kłamstwo. Dlatego mogła spokojnie „wyznać”, że Aleksandra wyszła – nikt nie zarzuciłby jej, że ją zdradziła… To ohydne, po prostu brak mi już słów…
Marek przypomniał sobie ich rozmowę przy barze. „Jesteś dobra, Julio”… Nawet nie zaświtało mu w głowie, że Julia może nim manipulować, żeby pogrążyć Aleksandrę. Tak, ohyda to naprawdę zbyt słabe słowo.
– Ale podejrzenie padło na jej brata. Krąg zbytnio się zaciskał. Nakłoniła go do ucieczki, żeby nie zaczął mówić, żeby nie strzelił jakiejś gafy. Szczęście dopisało jej raz jeszcze, kiedy na karoserii odnaleziono wiadomość od zmarłego. To ją ocaliło… Dompierre oskarżył Zofię, żywego trupa! Wszystko było w idealnym porządku… Ale ja nie potrafiłem się z tym pogodzić. Nie Zofia, nie, nie Zofia… I nadal nie rozumiałem, skąd się wzięło drzewo… Nie, nie mogłem się z tym pogodzić…
– Smutna wojna – powiedział Łukasz.
Kiedy około czwartej nad ranem wrócili do rudery, buk był już wykopany, a ciało Zofii ekshumowano i zabrano. Tym razem nikt nie pomyślał, żeby ponownie zasadzić drzewko.
Ewangeliści byli zbyt poruszeni i zmęczeni, żeby położyć się spać. Marek i Mateusz, nadal otuleni w koce, przysiedli na murku. Łukasz stanął po przeciwnej stronie ulicy, na śmietniku. Spodobało mu się to. Vandoosler palił, przechadzając się tam i z powrotem. Noc była ciepła. A zabawa ze studnią skończyła się tak, jak myślał. Po łańcuchu na pewno zostanie szrama na ramieniu, skręcona jak wijący się wąż.
– Będzie pasować do twoich pierścieni – rzekł Łukasz.
– Przecież to na drugiej ręce!
Aleksandra wpadła się z nimi przywitać. Obudziła się, kiedy policjanci przyjechali wykopać drzewo i odnaleźli zwłoki, i nie mogła już zasnąć. Przyszedł także Leguennec. Oddać jej bazalt. A Mateusz powiedział, że przed chwilą, kiedy siedział w wozie policyjnym, przypomniał sobie zakończenie tamtej wyliczanki z krową. Wróciło samo, kiedy wcale o tym nie myślał. Powie jej to któregoś dnia, bo w końcu to zupełnie nieistotny drobiazg. Jasne!
Aleksandra uśmiechnęła się. Marek się jej przyglądał. Chciałby, żeby go pokochała. Tak po prostu, nagle, żeby spróbować…
– Mateuszu, powiedz mi wreszcie – zagadnął kolegę – co szeptałeś do ucha Julii, kiedy chciałeś ją skłonić do mówienia?
– Nic… Szeptałem tylko: „Mów, Julio”.
Marek westchnął.
– Domyślałem się, że nie ma w tym żadnej sztuczki. To by było zbyt piękne.
Aleksandra ucałowała ich i poszła. Nie chciała zostawiać synka samego. Vandoosler powiódł wzrokiem za jej wysoką, smukłą sylwetką, która coraz bardziej się oddalała. Trzy małe punkciki. Bliźnięta, jego żona. Cholera! Zwiesił głowę, zgniótł niedopałek obcasem.
– Powinieneś iść spać – usłyszał głos Marka.
Vandoosler ruszył w stronę rudery.
– Odkąd to wuj cię słucha? – zdziwił się Łukasz.
– Nie słucha mnie – odparł Marek. – Zobacz, wraca.
Vandoosler podrzucił przedziurawioną pięciofrankówkę i chwycił ją w locie.
– Musimy ją wywalić – powiedział. – I tak nie da się jej podzielić na dwanaście części.
– Nie ma nas przecież dwunastu – powiedział Marek. – Jest nas czterech.
– A to by było zbyt proste – odparł Vandoosler.
Zamachnął się i moneta zabrzęczała gdzieś daleko, spadając na chodnik. Łukasz stanął na śmietniku, śledząc prawdopodobny tor jej lotu.
– Żegnaj, soldzie! – zawołał.