W poniedziałek koło południa Marek usłyszał, że przed domem zatrzymał się samochód. Rzucił ołówek i podbiegł do okna – Vandoosler i Aleksandra wysiadali z taksówki. Komisarz odprowadził ją do domku i wrócił, podśpiewując. A zatem to był powód jego wyprawy – czekał na Aleksandrę przed komisariatem. Marek zacisnął zęby. Dyskretna wszechobecność wuja zaczynała działać mu na nerwy. Poczuł, że krew pulsuje mu w skroniach. Ciągle te uderzenia krwi. Ciągle przeklęte nerwy. Tektonika. Jak, do diabła, radził sobie Mateusz, niezmiennie lakoniczny i potężny, choć nie spełniało się żadne z jego oczekiwań? On tymczasem miał wrażenie, że spala się, wciąż zniechęcony i podrażniony. Rano zjadł pół ołówka, raz po raz plując drzazgami na kartkę. A może zacząć nosić sandały? Śmieszne. Nie dość, że marzłyby mu nogi, to straciłby resztki blasku, jaki zdołał zachować, on, miłośnik wyrafinowanych strojów. Sandały nie wchodziły w grę.
Marek zacisnął srebrną klamrę paska, wygładził czarne, obcisłe spodnie. Wczoraj Aleksandra nawet do nich nie zajrzała.
Dlaczego właściwie miałaby ich odwiedzać? Mieszkała teraz w swoim domku, niezależna i wolna. Ta dziewczyna wysoko ceniła wolność, powinien o tym pamiętać. I przecież niedzielę spędziła tak, jak sugerował jej stary Vandoosler. Poszła z Cyrylem na skwerek. Mateusz widział ich. Grali w piłkę, a on przyłączył się do nich. Świeciło łagodne czerwcowe słońce. Markowi nie przyszło to do głowy. Mateusz potrafił udzielać milczącego wsparcia wtedy, kiedy było najbardziej potrzebne, a którego Marek nawet nie dostrzegał ze względu na prostotę i naturalność tych gestów. Marek wrócił do studium handlu wiejskiego w XI i XII stuleciu z gorączkowym zapałem. Problem nadwyżki produkcji wiejskiej był tak głęboki, że należało rzucić się na jego powierzchnię na brzuch, aby nie zapaść się aż po pas. Zawracanie głowy. Może lepiej by zrobił, grając w piłkę – tam przynajmniej wiadomo, czym się rzuca i co się łapie. Chrzestny spędził całą niedzielę, stojąc na krześle i wystawiając nos przez okienko w dachu. Rozglądał się po okolicy. Stary dureń. Jasne, że jeśli chciał tylko odgrywać rolę marynarza na bocianim gnieździe albo kapitana kutra wielorybniczego, to mógł zyskać splendor w oczach naiwnych obserwatorów. Ale taka maskarada nie robiła wrażenia na Marku.
Usłyszał, że Vandoosler wspina się na czwarte piętro. Nawet nie drgnął, bo nie zamierzał dawać mu satysfakcji, pytając o przebieg przesłuchania. Ale determinacja Marka słabła z każdą chwilą, jak zwykle, gdy sprawa była drobna, i dwadzieścia minut po powrocie wuja otworzył drzwi na poddasze.
Chrzestny znów stał na krześle, a jego głowa sterczała nad dachem.
– Wyglądasz idiotycznie – oświadczył Marek. – Na co czekasz? Na reakcję? Na przelatującego gołębia? A może na wieloryba?
– Wydaje mi się, że w niczym ci nie szkodzę – powiedział Vandoosler, schodząc z krzesła. – Dlaczego się tak złościsz?
– Bo zgrywasz ważniaka. Chcesz być niezastąpiony. I w dodatku najprzystojniejszy. To właśnie mnie rozwściecza.
– Zgadzam się z tobą, to irytujące. Ale przecież przywykłeś do tego i zazwyczaj ci to nie przeszkadzało. Teraz zająłem się Lex i dlatego jesteś taki nerwowy. Zapominasz, że ochraniam tę dziewczynę tylko dlatego, żeby uniknąć kłopotów, które dla wszystkich mogłyby być przykre. Chciałbyś zrobić to sam? Nie masz doświadczenia. A ponieważ się denerwujesz i nie słuchasz, co do ciebie mówię, raczej niczego się nie nauczysz. Poza tym nie masz dostępu do Leguenneca. Jeżeli chcesz pomóc, będziesz musiał znosić moje poczynania. A może nawet postępować zgodnie z moimi wskazówkami, bo nie zdołam być wszędzie równocześnie. Ty i dwaj ewangeliści moglibyście się przydać.
– Do czego? – zapytał Marek.
– Zaczekaj, jeszcze nie teraz.
– Czekasz, aż gołąb napaskudzi ci na głowę?
– Mów tak, jeżeli cię to bawi.
– A jesteś pewien, że nadleci?
– Prawie pewien. Aleksandra zachowała się rozsądnie podczas dzisiejszego przesłuchania. Leguennec przyhamuje. Ale ma przeciw niej jeden silny dowód. Chcesz wiedzieć co, czy nie obchodzi cię, co uknułem?
Marek usiadł.
– Samochód ciotki Zofii poddano ekspertyzie – zaczął Vandoosler. – W bagażniku znaleziono dwa włosy. Nie ma cienia wątpliwości – to włosy Zofii Simeonidis.
Vandoosler zatarł ręce i wybuchnął śmiechem.
– I to cię bawi? – zapytał grobowym tonem Marek.
– Zachowaj spokój, młody Vandooslerze. Ile razy mam ci to powtarzać? – Roześmiał się znowu i napełnił szklankę. – Napijesz się? – zapytał Marka.
– Nie, dziękuję. Włosy to już poważny problem. A ty się zaśmiewasz. Brzydzisz mnie. Jesteś cynikiem i złoczyńcą. Chyba że… Chyba że uważasz, że nie da się tego wykorzystać? W końcu to samochód Zofii, nic dziwnego, że znaleźli tam jej włosy.
– W bagażniku?
– Dlaczego nie? Mogły spaść z płaszcza.
– Zofia Simeonidis to nie ty. Nie rzuciłaby płaszcza do bagażnika. Nie, pomyślałem o czymś innym. Nie panikuj. Śledztwo nie toczy się jak końcówka partii szachów, którą można rozegrać w trzech ruchach. Wiem, jak postępować. I jeżeli tylko raczysz się uspokoić, przestaniesz się bać, że próbuję omotać Aleksandrę – w dowolnym rozumieniu tego słowa – przypomnisz sobie, że w pewnym sensie to ja cię wychowywałem i chyba nie wyszło mi to najgorzej, jeśli zapomnieć o kilku twoich i kilku moich wygłupach, jeśli – krótko mówiąc – zechcesz obdarzyć mnie zaufaniem i zaprzestaniesz tych sztuczek z ringu, poproszę cię o drobną przysługę.
Marek zastanawiał się przez chwilę. Znalezienie włosów poważnie go niepokoiło. Stary zdawał się wiedzieć, co z tym zrobić. Tak czy inaczej nie warto było roztrząsać tej kwestii, i tak nie wyrzuciłby za drzwi swego wuja. A w dodatku chrzestnego. I to stanowiło punkt wyjścia, jak powiedziałby stary Vandoosler.
– Mów, skoro już tu jestem. – Marek westchnął.
– Dziś po południu wychodzę. Będą przesłuchiwać kochankę Relivaux, a potem ponownie jego. Pokręcę się tam trochę. Potrzebuję tu zastępstwa do czekania na gołębie gówno, gdyby akurat spadło. Obejmiesz za mnie wartę.
– Na czym ma to polegać?
– Na byciu na miejscu. Nie wychodź nawet po zakupy. Licho nie śpi. I siedź przy oknie.
– Ale co, do diabła, mam obserwować? Czego się spodziewasz?
– Nie mam pojęcia. I właśnie dlatego trzeba zachować szczególną czujność. Nawet wobec błahych wydarzeń. Rozumiesz?
– Dobrze – odparł Marek. – Ale naprawdę nie pojmuję, do czego zmierzasz. W każdym razie pamiętaj, żeby kupić chleb i jajka. Łukasz ma lekcje do szóstej. Ja zamierzałem zrobić zakupy.
– Mamy coś na obiad?
– Zostało trochę tej paskudnej pieczeni. Może lepiej skoczymy do Le Tonneau?
– W poniedziałki Julia nie otwiera. A poza tym mówiłem, że nie możemy wszyscy wyjść z domu. Pamiętasz?
– Nawet żeby coś przekąsić?
– Nawet. Skończymy pieczeń. Potem staniesz w oknie i będziesz czekał. Tylko nie próbuj w tym czasie czytać. Stój przy oknie i patrz.
– Umrę z nudów – mruknął Marek.
– Ależ skąd, na ulicy dzieje się mnóstwo ciekawych rzeczy.
O wpół do drugiej Marek z posępną miną stanął w oknie drugiego piętra. Siąpiło. Zazwyczaj ich małą uliczką przechodziło niewiele osób, ale kiedy siąpiło, nie pojawiał się prawie nikt. Poza tym trudno dojrzeć cokolwiek pod parasolem. Przeczucia Marka się sprawdziły – absolutnie nic się nie wydarzyło. Dwie panie poszły w jedną stronę, jeden pan w przeciwną. Potem, około wpół do trzeciej, na rekonesans wyruszył brat Julii, ukryty pod wielkim parasolem. Tego faceta, grubego Jerzego, rzadko można było spotkać. Pracował nieregularnie, kiedy wydawnictwo zlecało mu zaopatrywanie księgarń na prowincji. Czasami wyjeżdżał na tydzień, a potem długo pozostawał w domu. Wtedy można było natknąć się na niego. Spacerował albo siedział gdzieś przy piwie. Cerę miał równie jasną jak jego siostra, był miły, ale nie dawało się nic z niego wydobyć. Uśmiechał się i kłaniał uprzejmie, nie próbował jednak nawiązać rozmowy. Nie bywał w Le Tonneau. Marek nie śmiał wypytywać Julii, ale ten grubas, który w wieku czterdziestu lat mieszkał u siostry, nie dostarczał jej chyba powodów do dumy. Właściwie nigdy o nim nie wspominała. Wyglądało na to, że go ukrywa, może ochrania. Nikt nie widział go nigdy z kobietą, a Łukasz, choć nie wprost, rozważał nawet hipotezę, że to kochanek Julii. To był oczywisty absurd. Ich podobieństwo rzucało się w oczy, choć jedno było brzydkie, a drugie piękne. Mimo rozczarowania Łukasz pogodził się z aż nazbyt oczywistą rzeczywistością, po to jednak, by natychmiast sięgnąć po nową broń – teraz twierdził, że widział Jerzego ukradkiem wślizgującego się do sklepiku przy Saint-Denis, bardzo szczególnego sklepiku o wąskiej specjalizacji. Marek wzruszył ramionami. Doprawdy, Łukasz zawsze robił z igły widły i uwielbiał wzbudzać sensację, ale czasami uciekał się do tanich chwytów.
Około trzeciej po południu Marek zobaczył Julię wracającą biegiem z pracy. Kartonem osłaniała się przed ulewnym deszczem. Tuż za nią podążał Mateusz. Szedł wolnym krokiem, z odkrytą głową, kierując się w stronę domu. W poniedziałki często pomagał Julii w zaopatrywaniu „beczki” na cały tydzień. W tej chwili dosłownie ociekał wodą, ale komuś takiemu jak on wcale to nie przeszkadzało. Potem pojawiła się jeszcze jakaś pani. Kwadrans później ulicą przeszedł mężczyzna. Ludzie poruszali się szybko, skuleni, uciekali przed wilgocią. Mateusz zapukał do drzwi Marka, żeby pożyczyć od niego gumkę. Nawet nie osuszył włosów.
– Co robisz w tym oknie? – zapytał.
– Wypełniam zadanie specjalne – odparł półgłosem Marek. – Komisarz polecił mi obserwować okolicę. A więc obserwuję.
– Tak? A co konkretnie obserwujesz?
– Och, tego nie wiem. Nie muszę ci przecież mówić, że tu kompletnie nic się nie dzieje. W bagażniku samochodu, który pożyczyła sobie Lex, znaleziono dwa włosy Zofii.
– Fatalnie.
– Zgadzam się z tobą. Ale chrzestny tylko się z tego śmieje. O, idzie listonosz.
– Chcesz, żebym cię zmienił?
– Dziękuję. Już się zacząłem przyzwyczajać. Tylko ja w tym domu nie mam nic do roboty. Mogę przynajmniej wypełnić misję, nawet tak kretyńską.
Mateusz zabrał gumkę i wyszedł, a Marek dalej pełnił wartę. Panie, parasole. Dzieciaki wracające ze szkoły. Aleksandra przeszła uliczką, prowadząc Cyryla za rękę. Nawet nie spojrzała na ich ruderę. Niby dlaczego miałaby to robić?
Piotr Relivaux zaparkował samochód tuż przed szóstą. Prawdopodobnie jego auto także poddano oględzinom. Z trzaskiem zamknął bramę. Przesłuchania chyba nikogo nie wprawiają w dobry nastrój. Facet musiał się bać, że w ministerstwie dowiedzą się o kochance, dla której wynajął mieszkanie w XV dzielnicy. Nadal nie było wiadomo, kiedy odbędzie się pogrzeb i nieszczęsne szczątki Zofii spoczną w grobie. Policja nie wydała zwłok. Lecz Marek nie oczekiwał, by Relivaux rozpaczał na pogrzebie. Wyglądał na zmartwionego, ale nie na zdruzgotanego śmiercią żony. Jeżeli był mordercą, to przynajmniej nie próbował odgrywać komedii, chociaż ta taktyka nie byłaby gorsza od innych. Około wpół do siódmej wrócił Łukasz. Nareszcie trochę spokoju. Wreszcie pojawił się stary Vandoosler, ociekający wodą jak zmokła kura. Marek rozluźnił mięśnie, które ścierpły od bezruchu. Przypomniało mu się, jak obserwował gliniarzy, kiedy wykopywali drzewo. A o drzewie nikt już nie wspominał ani słowem. Ciekawe, bo przecież wszystko zaczęło się właśnie od tego drzewa. I Marek nie potrafił o nim zapomnieć. Drzewo…
Zmarnowane popołudnie. Nic się nie wydarzyło, nawet drobiazg, nie spadła nawet gołębia kupa. Absolutny spokój.
Marek zszedł, żeby złożyć raport chrzestnemu, który rozpalał ogień w kominku. Chciał się osuszyć i rozgrzać.
– Cisza – powiedział. – Sterczałem przez pięć godzin w oknie i gapiłem się w pustkę. A ty? Jak tam przesłuchania?
– Leguennec robi się coraz ostrożniejszy i trudno z niego coś wyciągnąć. Jesteśmy przyjaciółmi, ale przecież każdy ma swoją dumę. Facet drepcze w miejscu, więc nie chce, żeby inni to zauważyli. Ponieważ zachowuję dystans, mimo wszystko ma do mnie jeszcze odrobinę zaufania. Ale tylko odrobinę. A poza tym awansował, dlatego drażni go, że wciąż siedzę mu na karku. Wydaje mu się, że nadal chcę go pouczać i śledzić każdy ruch. Zdenerwował się zwłaszcza, kiedy wyśmiałem taki dowód jak dwa włosy w bagażniku.
– A dlaczego się z tego śmiałeś?
– To taktyka, młody Vandooslerze, zwyczajna taktyka. Biedny Leguennec. Myślał, że ma już winną, a nagle okazało się, że co najmniej pół tuzina potencjalnych morderców równie dobrze pasuje do jego dowodów. Będę musiał zaprosić go na małą partyjkę, żeby się trochę odprężył.
– Pół tuzina? Więc miał szersze grono podejrzanych?
– Musiałem po prostu uświadomić Leguennecowi, że chociaż Aleksandra tak kiepsko się zaprezentowała, nie wolno mu ryzykować popełnienia poważnego błędu. Nie zapominaj, że usiłuję zwolnić tempo jego działań. To najistotniejsze. Dlatego przedstawiłem mu wiele portretów innych zabójców, i to tak, żeby wszystkie były przekonywające. Dziś po południu Relivaux, który doskonale się broni, zrobił na nim dobre wrażenie. Musiałem wrzucić ziarnko piasku w tryby tej machiny. Relivaux zapewnia, że nie ruszał samochodu żony. Że oddał kluczyki Aleksandrze. Musiałem uświadomić Leguennecowi, że Relivaux miał w domu zapasowy komplet kluczy. Zresztą zaniosłem mu je. No i co? Co o tym sądzisz?
Płomienie na kominku strzelały wysoko i głośno. Marek lubił tę krótką chwilę chaosu, gdy ogień bezładnie ogarniał wszystko, zanim nadpalone drwa osunęły się na palenisko, by potem płonąć równo i spokojnie, co również było przyjemne, ale z innych powodów. Łukasz właśnie przyszedł się ogrzać. Był czerwiec, mimo to chłód sprawiał, że ludziom marzły palce, a wieczorami dom nie zapewniał miłego ciepła. Tylko Mateusz zdawał się tego nie dostrzegać – właśnie wszedł, świecąc nagim torsem, by przygotować kolację. A tors Mateusza był umięśniony i niemal nieowłosiony.
– Świetnie – mruknął podejrzliwie Marek. – Jak zdobyłeś te kluczyki?
Vandoosler głośno westchnął.
– Rozumiem. – Marek pokiwał głową. – Włamałeś się tam, kiedy wyszedł z domu. Wpakujesz nas w kłopoty.
– Sam przecież gwizdnąłeś któregoś dnia zająca – odpłacił mu Vandoosler. – Człowiek nie zmienia się z dnia na dzień. Chciałem się tam rozejrzeć. Szukałem, nie wiedząc nawet, czego. Listów, rachunków, wyciągów bankowych, kluczy… Ale Relivaux jest ostrożny. Nie natrafiłem na żaden kompromitujący go papierek.
– Jak znalazłeś kluczyki?
– To było dziecinnie łatwe. Za tomem „C” Wielkiego Larousse’a z dziewiętnastego wieku. Ten słownik to istny cud. Ale powiedzmy sobie od razu, że samo schowanie tych kluczyków wcale go nie obciąża. Może facet jest tchórzem i dlatego wolał się nie przyznać, że ma zapasowy komplet.
– Dlaczego w takim razie po prostu ich nie wyrzucił?
– W takich niespokojnych chwilach warto czasem mieć pod ręką samochód, do którego niby to nie ma się kluczyków. Jego wóz dokładnie przeczesano. Był czysty jak łza.
– A jego kochanka?
– Nie radziła sobie najlepiej z atakami Leguenneca. Święty Łukasz postawił tym razem błędną diagnozę. Dziewczyna nie zadowoliła się Piotrem Relivaux. Wykorzystuje go. Jest jej potrzebny, bo ją utrzymuje. Zresztą nie tylko ją, ale i jej kochasia, który najspokojniej w świecie znika na soboty i niedziele, oddając panienkę Relivaux. A ten stary dureń niczego się nie domyśla. Przynajmniej zdaniem dziewczyny. Kiedyś nawet panowie się spotkali. Relivaux uwierzył, że to jej brat. Dziewczyna uważa, że i jemu ta sytuacja w gruncie rzeczy odpowiada. Osobiście nie wiem, co zyskałaby na małżeństwie z nim. Właściwie to pozbawiłoby ją wolności. Również Relivaux nic by na tym nie zyskał. Zofia Simeonidis jako żona zapewniała mu korzystniejszą pozycję w sferach, w których lubi się obracać dla zaspokojenia ambicji. Mimo to pchnąłem Leguenneca także tym tropem. Zasugerowałem, że dziewczyna – ma na imię Elżbieta – może kłamać. Trudno wykluczyć, że ma chrapkę na Relivaux uwolnionego od żony i bogatego. Może zdołałaby doprowadzić do ślubu, w końcu utrzymała go przy sobie przez sześć lat, jest niebrzydka i znacznie młodsza od niego.
– A inni podejrzani?
– Postarałem się zwrócić uwagę Leguenneca na macochę Zofii i jej syna. Wprawdzie wzajemnie zapewniają sobie alibi na noc pożaru w Maisons-Alfort, nie wyklucza to jednak możliwości, że któreś z nich przyjechało do Paryża. Odległość z Dourdan nie jest duża. To znacznie bliżej niż z Lyonu.
– Nie doszliśmy jeszcze do sześciu osób – zauważył Marek. – Kogo innego rzuciłeś na pożarcie Leguennecowi?
– No cóż… świętego Łukasza, świętego Mateusza i ciebie. Przynajmniej trochę się rozerwiesz.
Marek podskoczył jak oparzony, Łukasz tylko się uśmiechnął.
– Nas!? Chyba zwariowałeś!
– Do cholery, chcesz pomóc tej dziewczynie czy nie?
– Niech cię diabli! I to niby ma być ta pomoc?! Niby dlaczego Leguennec miałby nas podejrzewać?
– To proste – wtrącił Łukasz. – Ma przed sobą trzech trzydziestopięcioletnich rozbitków życiowych, którzy zamieszkali w starej ruderze i próbują egzystować. Równie dobrze można powiedzieć wprost, że to sąsiedzi, którzy budzą nieufność. Jeden z tych trzech gości zabiera sąsiadkę na spacer, brutalnie ją gwałci i zabija, żeby sprawa nie wyszła na jaw.
– A karta, którą jej przysłano?! – wrzasnął Marek. – Karta z gwiazdą i miejscem spotkania? Czy to któryś z nas miałby ją wysłać?
– To trochę komplikuje sprawę – przyznał Łukasz. – Ale załóżmy, że sąsiadka opowiedziała nam o Stelyosie i karcie, którą dostała trzy miesiące temu. Żebyśmy zrozumieli jej obawy, żebyśmy zgodzili się kopać. Bo musisz pamiętać, że to my kopaliśmy jej ogród.
– Zapewniam cię, że ani na chwilę nie zapomniałem o tym przeklętym drzewie!
– Aby więc wywabić sąsiadkę z domu – podjął Łukasz – jeden z nas ucieka się do prymitywnego podstępu – czeka na nią na Dworcu Lyońskim, wywozi daleko od domu i tak zaczyna się dramat.
– Przecież Zofia nawet nie wspomniała nam o Stelyosie!
– A ty uważasz, że policja się tym przejmie? Jedyny dowód to nasze słowa, a słowa się nie liczą, kiedy człowiek tkwi po uszy w gównie.
– Świetnie – wycedził Marek, trzęsąc się z wściekłości. – Świetnie. Wujaszek naprawdę miewa czasami wspaniałe pomysły. A on? Dlaczegóż by nie on? Z jego przeszłością, policyjnymi i erotycznymi przygodami, które nie zawsze przynosiły mu zaszczyt, pasowałby do tego portretu. Co o tym sądzisz, komisarzu?
Vandoosler wzruszył ramionami.
– Wbij sobie do głowy, że sześćdziesięcioośmiolatek rzadko dopuszcza się gwałtu, w dodatku po raz pierwszy w życiu. Doszłoby do tego znacznie wcześniej. Wie o tym każdy glina. Za to samotni trzydziestopięcioletni i na pół zwariowani faceci są zdolni do wszystkiego.
Łukasz parsknął śmiechem.
– Niesamowite. Pan też jest niesamowity, komisarzu. Sugestia, którą podsunął pan Leguennecowi, bardzo mnie rozbawiła.
– A mnie ani trochę – oświadczył Marek.
– Bo ty jesteś nieskazitelny – odparł Łukasz, klepiąc go po plecach. – Nie cierpisz, kiedy ktoś kala twój wizerunek, choćby odrobinę. Biedny przyjacielu, twój wizerunek nie ma z tym wszystkim nic wspólnego. Tu chodzi o pomieszanie kart. Leguennec nic nam nie zrobi. Za to czas, który straci na sprawdzenie naszych skłonności, naszej przeszłości i punktów zapalnych, da komisarzowi przynajmniej jeden dzień, a dwaj podwładni inspektora będą chwilowo bardzo zajęci. Zyskamy przewagę nad przeciwnikiem!
– Uważam, że to idiotyczny pomysł.
– Przeciwnie. Jestem pewien, że Mateusz będzie się śmiał tak samo jak ja. Prawda, Mateuszu?
Mateusz uśmiechnął się niepewnie.
– Mnie – powiedział – nic to nie obchodzi.
– Nie obchodzi cię, że policja będzie ci zatruwała życie, że będą cię podejrzewali o gwałt na Zofii? To wszystko wcale cię nie obchodzi? – spytał Marek.
– No i co z tego? Ja przecież wiem, że nigdy nie zgwałciłbym żadnej kobiety. A to, co myślą inni, niewiele mnie obchodzi, bo ja znam prawdę o sobie.
Marek westchnął.
– Łowca-zbieracz jest w dodatku mędrcem – skonstatował Łukasz. – Co więcej, odkąd zaczął pracę w „beczce”, coraz lepiej gotuje. A ponieważ ja nie jestem ani nieskazitelny, ani obojętny jak mędrzec, proponuję, żebyśmy wreszcie coś zjedli.
– Żarcie, tylko to cię interesuje, jeśli nie liczyć twojej Wielkiej Wojny – mruknął Marek.
– Więc jedzmy! – położył kres rozmowie Vandoosler.
Przechodząc za plecami Marka, przelotnie uścisnął jego ramię. Ten gest, zawsze taki sam, niezmiennie szybki, towarzyszył każdemu sporowi siostrzeńca z wujem już od czasów dzieciństwa Marka. W ten sposób Armand mówił: „Nie martw się, młody Vandooslerze, to, co robię, nie jest zwrócone przeciwko tobie, jesteś za nerwowy, wyluzuj się”. Marek poczuł, że fala gniewu odpływa. Aleksandra nie została jeszcze oskarżona i nad tym czuwał od czterech dni stary Vandoosler. Marek zerknął na niego. Armand Vandoosler jakby nigdy nic sadowił się przy stole. Przeklęty wujaszek, piekielna mieszanka łajna i cudów! Trudno się w tym połapać. Ale przecież to jego wuj – Marek, chociaż głośno krzyczał, ufał mu. Przynajmniej w pewnych sprawach.