Był piękny poranek pod koniec listopada. W nocy napadało trochę śniegu, ale świeży welon okrywający ziemię był nie grubszy niż na trzy palce. Tuż po laudzie wysłuchaliśmy po ciemku mszy w wiosce leżącej w dolinie. Potem, o wschodzie słońca, ruszyliśmy w stronę gór.
Kiedy pięliśmy się urwistą ścieżką, która wiła się wokół góry, zobaczyłem opactwo. Nie zadziwiły mnie mury, które opasywały je ze wszystkich stron, gdyż podobne widziałem w całym chrześcijańskim świecie, ale zdumienie wzbudziła bryła tego, co jak się później dowiedziałem, nazywano Gmachem. Była to ośmiokątna, wyglądająca z oddalenia jak czworokąt (figura doskonała, wyrażająca trwałość i niedostępność państwa Boga) budowla, której ściany południowe wznosiły się na klasztornym płaskowyżu, podczas gdy północne zdawały się wyrastać pionowo z samego podnóża góry. Patrząc z dołu miało się wrażenie, że w niektórych miejscach skała sięga w kierunku nieba bez rozdziału barw i materii i dopiero stopniowo ukazuje się jako donżon i baszta (dzieło gigantów, którzy żyli za pan brat i z ziemią, i z niebem). Trzy rzędy okien wyrażały potrójny rytm górnej partii budowli, a w ten sposób to, co było w pojęciu fizycznym kwadratem na ziemi, duchowo stawało się trójkątne w niebie. Przy dalszym zbliżaniu się widać było, że czworokątna forma wytworzyła na każdym rogu siedmiokątną basztę o pięciu ścianach wychodzących na zewnątrz —tak więc czterem z ośmiu boków wielkiego ośmiokąta odpowiadały cztery małe siedmiokąty, które na zewnątrz prezentowały się jako pięciokąty. I nie ma człowieka, który nie dostrzegłby zadziwiającej zgodności tylu świętych liczb ujawniających subtelny sens duchowy. Osiem to liczba doskonałości każdego czworokąta, cztery to liczba Ewangelii, pięć liczba stref świata, siedem liczba darów Ducha Świętego. Bryła i kształt Gmachu jawiły mi się tak samo, jak później na południu italijskiego półwyspu Castel Ursino i Castel del Monte, ale niedostępne położenie sprawiało, że Gmach był straszliwszy i mógł wzbudzać lęk u podróżnego, który zbliżał się doń stopniowo. Na szczęście wskutek tego, że ten zimowy poranek był niezwykle przejrzysty, na budowlę patrzyłem innymi oczami, niż patrzyłbym w czasie burzy.
Nie mogę jednak powiedzieć, by budziła uczucia przyjemne. Odczułem lęk i subtelny niepokój. Bóg wie, że nie były to zjawy mojej niedojrzałej duszy i że właściwie objaśniałem sobie niewątpliwe zapowiedzi wpisane w kamień w dniu, kiedy giganci położyli nań swoje dłonie i zanim jeszcze wola mnichów, ulegając złudzeniu, ośmieliła się przeznaczyć to miejsce na schronienie dla słowa Bożego.
Kiedy nasze muły pokonywały mozolnie ostatni zakręt zbocza, w miejscu, gdzie główna droga rozgałęziała się dając początek dwóm jeszcze, biegnącym równolegle ścieżkom, mój mistrz zatrzymał się na chwilę, spojrzał na obie strony drogi, na samą drogę oraz w górę na rząd sosen tworzących na krótkim odcinku naturalny okap posiwiały od śniegu.
— Bogate opactwo —rzekł. —Opat lubi pokazać się w uroczystych chwilach.
Przywykłem już do jego najosobliwszych stwierdzeń, więc nie zadałem żadnego pytania. Również dlatego, że po przebyciu dalszego kawałka drogi usłyszeliśmy jakiś zgiełk i zza zakrętu ukazał się oddziałek podnieconych mnichów i sług. Jeden z nich, kiedy nas zobaczył, ruszył naprzeciwko i rzekł wielce uprzejmie: —Witaj, panie, i nie dziw się, że domyślam się, kim jesteś, albowiem uprzedzono nas o twoim przybyciu. Jestem Remigiusz z Varagine, klucznik klasztoru. A jeśli ty jesteś, jak przypuszczam, bratem Wilhelmem z Bascavilli, trzeba nam zawiadomić opata. Ty —rozkazał odwracając się do jednego z orszaku —ruszaj do góry z nowiną, że nasz gość wkroczy niebawem w mury opactwa!
— Dziękuję ci, panie kluczniku —odparł życzliwie mój mistrz —i tym droższa mi twoja uprzejmość, że dla powitania nas przerwaliście pogoń. Lecz nie martw się, koń przegalopował tędy i ruszył ścieżką po prawej stronie. Nie oddali się zbytnio, gdyż będzie musiał zatrzymać się, kiedy dotrze do miejsca, gdzie wyrzucacie zużytą ściółkę. Jest zbyt mądrym zwierzęciem, żeby zapuszczać się w stromy teren…
— Kiedy go widziałeś? —zapytał klucznik.
— Prawdę rzekłszy, nie widzieliśmy go, czyż nie tak, Adso? —powiedział Wilhelm, zwracając w moją stronę rozbawione lico. —Ale jeśli szukacie Brunellusa, zwierzę powinno być w miejscu, które wskazałem.
Klucznik zawahał się. Spojrzał na Wilhelma, później na ścieżkę, a w końcu spytał:
— Brunellusa? Skąd wiesz?
— Jakże to —rzekł Wilhelm —jest przecież rzeczą oczywistą, że szukacie Brunellusa, umiłowanego konia opata, najlepszego bieguna w waszej stajni, karej maści, wysokiego na pięć stóp; pyszny ogon, kopyta krągłe i małe, ale galop dosyć regularny; łeb drobny, uszy spiczaste, ale ślepia duże. Pomknął w prawo, mówię wam, i tak czy inaczej musicie się pospieszyć.
Klucznik zawahał się przez chwilę, potem skinął na swoich ludzi i ruszył prawą ścieżką, a nasze muły też podjęły wspinaczkę. Już miałem zadać Wilhelmowi pytanie, gdyż dręczyła mnie ciekawość, ale dał mi znak, bym zaczekał; w istocie, po kilku minutach usłyszeliśmy okrzyki radości i zza zakrętu ścieżki ukazali się mnisi i słudzy, prowadząc konia za wędzidło. Wyprzedzili nas bokiem, w dalszym ciągu przyglądając się nam z odrobiną osłupienia, i ruszyli przodem w kierunku opactwa. Wydaje mi się także, iż Wilhelm ściągnął nieco cugle swojemu wierzchowcowi, żeby dać im czas na opowiedzenie o tym, co się wydarzyło. Rzeczywiście, miałem sposobność przekonać się, że mój mistrz, choć pod każdym względem jak bardzo jest przenikliwy, folgował przywarze próżności, a ponieważ doceniałem już dar dyplomatycznej subtelności, zrozumiałem, że chciał dotrzeć do celu podróży poprzedzony niewzruszoną sławą mędrca.
— A teraz powiedz mi, proszę —nie wytrzymałem w końcu —skąd to wszystko wiedziałeś?
— Mój poczciwy Adso —odparł mistrz. —W ciągu całej podróży uczę cię rozpoznawać znaki, przez które świat do nas przemawia niby wielka księga. Alanus ab Insulis powiada, że
mając na myśli niewyczerpane zasoby symboli, którymi Bóg mówi nam poprzez swoje dzieło stworzenia o życiu wiecznym. Ale świat jest jeszcze bardziej wymowny, niż myślał Alanus, i nie tylko mówi o rzeczach ostatecznych (w którym to przypadku wyraża się zawsze w sposób niejasny), ale również o tym wszystkim, co nas otacza, i wtedy wyraża się całkowicie jasno. Prawie wstydzę się, że muszę powtarzać ci to, o czym winieneś wiedzieć. Na skrzyżowaniu dróg, w świeżym jeszcze śniegu, wyraźnie rysowały się odciski kopyt końskich biegnące w kierunku ścieżki po naszej lewej ręce. Te odciski, rozmieszczone w sporej i jednakowej odległości jedne od drugich, były małe i okrągłe i wskazywały na bardzo regularny galop —stąd mogłem wywnioskować o charakterze konia i o tym, że nie pędził byle gdzie, jak to czyni zwierzę spłoszone. W miejscu, gdzie sosny tworzą jakby naturalny okap, niektóre gałązki były świeżo ułamane dokładnie na wysokości pięciu stóp. Na jednym z tych krzaków morwy, tam gdzie zwierzę musiało zawrócić, żeby ruszyć dalej ścieżką po swojej prawej stronie, powiewając przy tym pysznym ogonem, utkwiło między igiełkami długie czarne włosie… Nie powiesz mi, na koniec, że nie wiesz, iż ta ścieżka prowadzi do miejsca, gdzie wyrzuca się ściółkę, pokonując bowiem dolny zakręt widzieliśmy pianę nieczystości spływających stromo u stóp baszty południowej i brukających śnieg; a przy takim położeniu rozstajów ścieżka mogła prowadzić jedynie w tamtym właśnie kierunku.
— Tak —powiedziałem —ale drobny łeb, spiczaste uszy, wielkie ślepia…
— Nie wiem, czy ma to wszystko, ale z pewnością mnisi święcie w owe przymioty wierzą. Izydor z Sewilli powiedział, że piękno konia wymaga „ut sit exiguum caput et siccum prope pelle ossibus adhaerente, aures breves et argutae, oculi magni, nares patulae, erecta cervix, coma densa et cauda, ungularum soliditate fixa rotunditas”[14]. Gdyby koń, o którym wydedukowałem, iż tędy przegalopował, nie był naprawdę najlepszym koniem w stajni, czemu w pogoń za nim ruszyć by mieli nie tylko stajenni, czemu trudził się sam klucznik. A mnich, który uważa konia za doskonałość przewyższającą formy naturalne, musi widzieć zwierzę takim, jakim auctoritates mu je opisały, szczególnie jeśli —i w tym miejscu obdarzył mnie kąśliwym uśmiechem —jest uczonym benedyktynem.
— No dobrze —powiedziałem —ale czemu Brunellus?
— Oby Duch Święty wlał ci więcej oleju do głowy, niż masz w tej chwili, mój synu! —wykrzyknął mistrz. —Jakież inne imię dałbyś mu, skoro nawet wielki Buridan, który ma zostać rektorem w Paryżu, kiedy przychodzi mu mówić o pięknym koniu, nie znajduje imienia bardziej stosownego?
Taki był mój mistrz. Nie tylko potrafił czytać w wielkiej księdze natury, lecz również pojąć, w jaki sposób mnisi czytają zwykłe księgi i jak za ich pośrednictwem myślą. Dar ten, jak zobaczymy, miał być mu bardzo użyteczny w dniach, które nastąpiły. Ale na razie jego wyjaśnienie wydało mi się tak oczywiste, że choć czułem upokorzenie, gdyż sam nie wpadłem na nie, górę wzięła duma, bo teraz już uczestniczyłem w nim, i prawie winszowałem sobie przenikliwości. Albowiem siła prawdy jest taka, że, podobnie jak dobro, rozprzestrzenia się dokoła. I niech pochwalone będzie święte imię Pana Naszego Jezusa Chrystusa za to, że zostałem tak pięknie oświecony.
Lecz wróć do swego wątku, o moja opowieści, gdyż zgrzybiały mnich zbytnio zapóźnia się przy marginaliach. Mów raczej o tym, że dotarliśmy do wielkiej bramy opactwa i że na progu stał opat, któremu dwaj nowicjusze trzymali złotą misę napełnioną wodą. A kiedy zsiedliśmy z naszych wierzchowców, opat umył dłonie Wilhelmowi, potem objął go, całując w usta i dając mu swoje święte błogosławieństwo, w tym czasie zaś klucznik zajmował się moją osobą.
— Dziękuję, magnificencjo —rzekł Wilhelm. —Dla mnie to wielka radość postawić stopę w klasztorze, którego sława przekroczyła te góry. Przybywam jako pielgrzym w imię Naszego Pana i jako takiemu oddałeś mi honory. Lecz przybywam również w imieniu naszego pana na tej ziemi, jak wyjaśni to list, który ci wręczam, i w jego imieniu też dziękuję za życzliwe powitanie.
Opat wziął list z cesarskimi pieczęciami i oznajmił, że tak czy owak przybycie Wilhelma poprzedzone było innymi listami od konfratrów (albowiem —powiedziałem sobie z pewną dumą —trudno jest zaskoczyć benedyktyńskiego opata), potem poprosił klucznika, by ten zaprowadził nas do kwater, gdy tymczasem stajenni zajęli się naszymi biegusami. Opat obiecał, że odwiedzi nas później, kiedy już posilimy się, i weszliśmy na wielki dziedziniec, gdzie budynki opactwa rozrzucone były po całym łagodnym płaskowyżu zaokrąglającym w delikatną konchę —lub łąkową halę —szczyt góry.
O rozkładzie opactwa będę miał okazję wspomnieć nieraz i znacznie dokładniej. Za bramą (która była jedynym dostępem w obręb murów) otwierała się wysadzana drzewami aleja prowadząca do kościoła klasztornego. Po lewej stronie, dokoła dwóch budynków, łaźni i szpitala oraz herboristerium, które wzniesiono wzdłuż zakrzywienia murów, rozciągała się rozległa przestrzeń warzywników i, jak się później dowiedziałem, ogród botaniczny. W głębi, po lewej stronie, dźwigał się w górę Gmach, oddzielony od kościoła placem, na którym znajdowały się groby. Północne drzwi kościoła wychodziły na południową basztę Gmachu, który od frontu prezentował oczom zwiedzającego basztę zachodnią, po lewej stronie wrastającą w mur i opadającą prosto w przepaść, a nad przepaścią sterczała widoczna z ukosa wieża północna. Na prawo od kościoła kilka budynków przylegających doń i rozłożonych wokół krużganków, pewnie dormitorium, dom opata i dom pielgrzymów, w którego stronę szliśmy przez piękny ogród. Po prawej, za rozległym placem, wzdłuż murów południowych i dalej na wschód na tyłach kościoła szereg zagród należących do kolonów, zabudowania gospodarcze, młyny, wytłaczarnie, spichrze i piwnice oraz budynek, który wydawał mi się przeznaczony dla nowicjuszy. Regularny, ledwie trochę falisty teren pozwolił dawnym budowniczym tego świętego miejsca uszanować nakazy orientacji lepiej, niż mogliby wymagać Honoriusz Augustodunensis lub Wilhelm Durand. Z położenia słońca o tej porze dnia domyśliłem się, że brama wychodzi dokładnie na zachód, więc ołtarz i chór zwrócone są w kierunku wschodnim; słońce od wczesnego rana budziło mnichów w dormitorium i zwierzęta w oborach. Nigdy nie widziałem opactwa piękniejszego i cudowniej zgodnego ze stronami świata, chociaż później poznałem Sankt Gallen, Cluny, Fontenay i inne, większe może, lecz nie tak doskonałe w proporcjach. Wyróżniało się natomiast wyraźnie ogromną bryłą Gmachu. Nie miałem wiedzy mistrza budowniczego, ale od razu zdałem sobie sprawę, że jest o wiele starszy od otaczających go budynków, że być może służyć miał innym celom i że całość opactwa dobudowana została w czasach późniejszych, ale w ten sposób, iż orientacja wielkiej budowli pasowała do orientacji kościoła lub na odwrót. Albowiem architektura jest tą sztuką, która najśmielej stara się odtworzyć swoim rytmem porządek wszechświata, przez starożytnych nazwanego kosmosem, to jest ozdobionym, jeśli przyrównać go można do wielkiego zwierzęcia opromienionego doskonałością i proporcją wszystkich swoich członków. I niechaj pochwalony będzie Nasz Stwórca, który jak powiada Augustyn, ustanowił wszystkie rzeczy względem liczby, ciężaru i miary.
Klucznik był mężczyzną otyłym i o powierzchowności pospolitej, lecz jowialnej, siwym, lecz jeszcze krzepkim, niewysokim, lecz żwawym. Zaprowadził nas do cel w austerii pielgrzymów. Lub raczej zaprowadził nas do celi przeznaczonej dla mojego mistrza, obiecując mi, że w dniu następnym zwolni się cela także dla mnie, bo choć nowicjusz, jako gość muszę być traktowany ze wszystkimi względami. Dzisiejszej nocy będę mógł spać tutaj, w obszernej i długiej niszy, w której kazał rozłożyć dobrą świeżą słomę. Robi się to czasem, dodał, dla sług tych z panów, którzy chcą, by czuwano nad nimi w ciągu nocy.
Potem mnisi przynieśli wino, ser, oliwki, chleb oraz doskonałe rodzynki i zostawili nas samych, byśmy się posilili. Jedliśmy i piliśmy z wielkim smakiem. Mój mistrz nie miał surowych nawyków benedyktyńskich i nie lubił jeść w milczeniu. Zresztą mówił zawsze o rzeczach tak dobrych i mądrych, że było to tak samo, jakby mnich czytał nam żywoty świętych Pańskich.
Tego dnia nie mogłem utrzymać języka na wodzy i raz jeszcze zagadnąłem go o wydarzenie z koniem.
— Jednak —rzekłem —w chwili, kiedy odczytywałeś na śniegu i na gałęziach ślady, nie znałeś jeszcze Brunellusa. W pewnym sensie ślady mówiły ci o wszystkich koniach tego rodzaju. Czyż nie powinniśmy więc powiedzieć, że księga przyrody przemawia do nas jedynie przez esencje, jak nauczają liczni znamienici teologowie?
— Niezupełnie, mój drogi Adso —odpowiedział mistrz. —Zapewne, ten rodzaj odcisków na śniegu określał mi, jeśli chcesz, konia jako verbum mentis[15], i to samo określałyby, gdziekolwiek bym je znalazł. Ale odciski znalezione w tamtym miejscu i tamtej porze dnia powiedziały mi, że przechodził tamtędy przynajmniej jeden z koni możliwych. A zatem znalazłem się w połowie drogi między przyswojeniem sobie pojęcia konia a wiedzą o koniu poszczególnym. A w każdym razie to, co wiedziałem o koniu ogólnym, dane mi było ze śladu, który był szczególny. Mógłbym powjedzieć, że w tym momencie byłem więźniem między szczególnością śladu a moją niewiedzą, która przyjęła dosyć przejrzystą formę idei powszechnej. Jeśli widzisz jakąś rzecz z daleka i nie pojmujesz, co to jest, zadowolisz się stwierdzeniem, że chodzi o ciało przestrzenne. Kiedy zbliżysz się, określisz je jako zwierzę, chociaż nie będziesz jeszcze wiedział, czy to koń, czy też osioł. Kiedy znajdziesz się już blisko, będziesz mógł powiedzieć, że to koń, choć dalej nie będziesz wiedział: Brunellus czy Favellus. I dopiero kiedy znajdziesz się dostatecznie blisko, zobaczysz, że to Brunellus (albo ten koń, a nie inny, jakkolwiek byś go postanowił nazwać). I będzie to wiedza pełna, poznanie rzeczy poszczególnej. Tak samo ja, przed godziną gotów byłem oczekiwać wszystkich koni, ale nie wskutek rozległości mojego umysłu, lecz raczej wskutek ograniczoności pojmowania. I głód umysłu zaspokojony został dopiero wówczas, gdy zobaczyłem poszczególnego konia, którego mnisi prowadzili za wędzidło. Dopiero wtedy wiedziałem naprawdę, że moje poprzednie rozumowanie doprowadziło mnie w pobliże prawdy. Tak samo pojęcia, których używałem przedtem, żeby przedstawić sobie konia jeszcze nie widzianego, były czystymi znakami, podobnie jak znakami pojęcia konia były odciski na śniegu; a znaków oraz znaków znaków używa się tylko wtedy, gdy brak jest samej rzeczy.
Kiedy indziej z wielkim sceptycyzmem wyrażał się o uniwersaliach, zaś z wielkim szacunkiem o rzeczach poszczególnych i również później wydawało mi się, że ta skłonność wzięła się u niego bądź z natury brytyjskiej, bądź z natury franciszkańskiej. Ale tego dnia nie miałem dość sił, żeby stawić czoło dyspucie teologicznej, tak więc skuliłem się w wyznaczonym mi miejscu, owinąłem w derę i zapadłem w głęboki sen.
Gdyby ktoś wszedł, mógłby uznać mnie za zawiniątko. I tak się stało z pewnością w przypadku opata, kiedy przyszedł odwiedzić Wilhelma mniej więcej w porze tercji. Dzięki temu mogłem, nie dostrzeżony, wysłuchać ich pierwszej rozmowy. I nie było w tym złego zamiaru, bo ujawniając się nagle opatowi, postąpiłbym niegrzeczniej, niż kryjąc się, jak to uczyniłem, z pokorą w sercu.
Zjawił się przeto Abbon. Przeprosił za natręctwo, powtórzył słowa powitania i oznajmił, że musi porozmawiać z Wilhelmem sam na sam o pewnej dosyć poważnej sprawie.
Zaczął od powinszowania zręczności w sprawie z koniem i zapytania, w jaki sposób Wilhelm mógł podać wiadomości tak pewne o bydlęciu, którego nigdy nie widział. Wilhelm wyjaśnił mu zwięźle i obojętnym tonem, jaką drogą toczyło się jego rozumowanie, i opat bardzo ucieszył się jego przenikliwością. Rzekł, iż tego właśnie oczekiwał po człowieku, którego poprzedziła sława wielkiej mądrości. Powiedział, że otrzymał list od opata z Farfy i że ów opat nie tylko napisał mu o misji powierzonej Wilhelmowi przez cesarza (mieli o niej rozmawiać w następnych dniach), lecz również donosił, że w Anglii i w Italii mój mistrz był inkwizytorem w paru procesach i wyróżnił się przenikliwością, której nieobce były ludzkie uczucia.
— Z przyjemnością dowiedziałem się —dodał opat —że w wielu wypadkach orzekłeś niewinność oskarżonego. Wierzę, i nigdy tak mocno jak w tych smutnych czasach, w stałą obecność szatana w sprawach człowieczych —i rozejrzał się ukradkiem dokoła, jakby Przeciwnik krążył gdzieś w tych murach —ale wierzę również, że może on pchnąć swoje ofiary do czynienia zła w ten sposób, by wina spadła na sprawiedliwego, radując się, gdy sprawiedliwy płonie na stosie zamiast tego, który poddał się szatańskiej woli. Często inkwizytorzy, chcąc dać dowód pilności, za wszelką cenę wydobywają zeznania od oskarżonego, myślą bowiem, że dobrym inkwizytorem jest ten tylko, kto kończy proces znalezieniem kozła ofiarnego…
— Również inkwizytor działać może pod wpływem diabła —rzekł Wilhelm.
— To jest możliwe —zgodził się opat bardzo ostrożnie —albowiem niezbadane są zamiary Najwyższego, lecz nie ja rzucę cień podejrzenia na ludzi tak zasłużonych. Dotyczy to też ciebie, jako jednego z nich, którego dzisiaj tak potrzebuję. W tym opactwie zdarzyło się coś, co wymaga baczenia i rady człowieka przenikliwego i ostrożnego, takiego jak ty. Przenikliwego, by odkrył prawdę, i ostrożnego, by (jeśli odkryje) zakrył ją. Często przychodzi dowieść występku ludziom, którzy celować powinni w świętości, lecz trzeba uczynić to w ten sposób, by usunąć przyczynę zła, a jednocześnie uniknąć rzucenia winowajcy na pastwę powszechnej wzgardy. Gdy pasterz zawodzi, trzeba oddzielić go od innych pasterzy, ale biada, jeśli owce stracą zaufanie do pasterzy.
— Pojmuję —rzekł Wilhelm. Miałem już sposobność zauważyć, że kiedy coś potwierdzał tak skwapliwie i grzecznie, zwykle ukrywał w ten przyzwoity sposób swoją niezgodę lub zakłopotanie.
— Dlatego też —ciągnął opat —mniemam, że wszelki przypadek, dotyczący występku pasterza, może być powierzony jedynie ludziom takim jak ty, którzy nie tylko umieją odróżnić dobro od zła, ale też to, co jest dogodne, od tego, co takim nie jest. Z przyjemnością myślę, że wyrok skazujący wypowiadałeś tylko, kiedy…
— …oskarżeni winni byli czynów zbrodniczych, otrucia, znieprawienia niewinnych dzieci oraz innych nikczemności, których usta moje nie ośmielają się wypowiedzieć…
— …że skazywałeś tylko, kiedy —ciągnął opat, nie zwracając uwagi na słowa, które wtrącił Wilhelm —obecność demona była dla wszystkich tak oczywista, że nie można było postąpić inaczej, jeśli chciało się, by pobłażliwość nie była większym zgorszeniem niż samo przestępstwo.
— Kiedy uznałem kogoś winnym —uściślił Wilhelm —popełnił on naprawdę zbrodnie takiego rodzaju, że mogłem z czystym sumieniem oddać go świeckiemu ramieniu.
Opat zawahał się przez chwilę.
— Czemu —spytał —nalegasz na mówienie o czynach przestępczych, nie wypowiadając się na temat ich diabelskiej przyczyny?
— Gdyż rozumowanie na temat przyczyn i skutków jest rzeczą dosyć trudną, i sądzę, że w takiej sprawie jedynym sędzią może być Bóg. Mozolimy się już nader nad ustaleniem związku między skutkiem tak widocznym, jak spłonięcie drzewa, a piorunem, który wzniecił ogień, więc tym bardziej odtworzenie długiego łańcucha przyczyn i skutków wydaje mi się równym szaleństwem, jak budowanie wieży sięgającej do nieba.
— Doktor z Akwinu —podsunął opat —nie zawahał się dowieść siłą samego tylko rozumu istnienia Najwyższego, pnąc się od przyczyny do przyczyny, aż doszedł do przyczyny pierwszej, która swojej przyczyny nie ma.
— Kimże jestem ja —rzekł z pokorą Wilhelm —żeby sprzeciwiać się doktorowi z Akwinu? Tym bardziej, że ten dowód istnienia Boga wsparty jest tyloma innymi świadectwami, które jego tok umacniają. Bóg przemawia do nas wewnątrz naszych dusz, jak wiedział już o tym Augustyn, a ty, Abbonie, wyśpiewałbyś chwałę Pana i oczywistość Jego obecności nawet, gdyby Tomasz nie przeprowadził… —Zamilkł i po chwili dodał: —Tak sobie wyobrażam.
— Och, z pewnością —pospieszył zapewnić opat, a mój mistrz w taki oto piękny sposób przeciął naukową dysputę, która najwidoczniej niezbyt mu się podobała. Potem ciągnął:
— Wróćmy do procesów. Powiedzmy, że jakiś człowiek zabity został przy pomocy trucizny. To fakt doświadczalny. Jest możliwe, bym wyobraził sobie wobec niewątpliwych znaków, że czyn trucicielski popełnił jakiś inny człowiek. W łańcuchu przyczyn tak prostym mój umysł może pośredniczyć, nie tracąc ufności w swoją siłę. Ale jakże ten łańcuch może zagmatwać się, jeśli wyobrazić sobie, że w ów niegodziwy postępek wdał się jakiś inny czynnik, w tym przypadku nie ludzki, lecz diabelski? Nie mówię, że jest to niemożliwe, diabeł też ujawnia swoją bytność przez wyraźne znaki, podobnie jak twój koń, Brunellus. Ale czemu mam szukać dowodów tego rodzaju? Czy nie wystarczy, bym wiedział, że winnym jest ten właśnie człowiek, i bym wydał go ramieniu świeckiemu? Tak czy inaczej karą, jaka go spotka, będzie śmierć, oby Bóg mu wybaczył.
— Lecz wiadomo mi, że podczas procesu, który toczył się w Kilkenny trzy lata temu i w którym pewne osoby oskarżone zostały o dokonanie szkaradnych przestępstw, nie zaprzeczyłeś interwencji diabła, kiedy wskazano już winnych.
— Ale nigdy nie potwierdziłem tego w sposób jasny. To prawda, również nie zaprzeczyłem. Kimże jestem, żeby wypowiadać sąd w sprawie knowań szatana, a zwłaszcza —dodał, i wydawało się, że chciał położyć nacisk na ten argument —w przypadkach, kiedy ci, którzy doprowadzili do wszczęcia śledztwa, biskup, radcy miejscy i cały lud, a może nawet sami oskarżeni, pragnęli naprawdę wskazać na obecność demona? Być może, jedynym prawdziwym dowodem obecności diabła jest żarliwość pragnienia, jakie wszyscy w takim momencie żywią, by mieć pewność, że prowadzi on swoje dzieło…
— Tak zatem —rzekł opat stroskanym głosem —chcesz mi powiedzieć, że w wielu procesach diabeł działa nie tylko w winnych, ale być może, i przede wszystkim, w sędziach?
— Czyż mógłbym utrzymywać coś takiego? —zapytał Wilhelm, a ja spostrzegłem, że jego pytanie było sformułowane w ten sposób, by opat nie mógł odpowiedzieć twierdząco; i Wilhelm skorzystał z jego milczenia, żeby odmienić tok rozmowy. —Ale w istocie rzeczy chodzi o sprawy odległe. Porzuciłem to szlachetne zajęcie, a skoro to uczyniłem, widać Bóg tak chciał…
— Bez wątpienia —przyznał opat.
— …i teraz —ciągnął Wilhelm —zajmuję się innymi delikatnymi kwestiami. Chciałbym też zająć się tą, która dręczy ciebie, jeśli zechcesz mi o niej powiedzieć.
Wydawało mi się, że opat jest zadowolony, iż może skończyć tę rozmowę, wracając do swojej sprawy. Jął więc opowiadać, z wielką ostrożnością dobierając słów i rozwlekłych peryfraz, o pewnym szczególnym wydarzeniu, które zaszło kilka dni temu i wzbudziło wielkie poruszenie wśród mnichów. Mówi o tym, oznajmił, gdyż wiedząc, jak wielkim znawcą i duszy ludzkiej, i knowań szatana jest Wilhelm, ma nadzieję, że poświęci on cząstkę swojego cennego czasu, by rozświetlić pewną bolesną zagadkę. Zdarzyło się mianowicie, że Adelmus z Otrantu, mnich młody jeszcze, ale sławny jako znakomity mistrz iluminator, ozdabiający manuskrypty biblioteczne pięknymi obrazkami, znaleziony został pewnego ranka przez jednego z koźlarzy u stóp urwiska, nad którym wznosi się wschodnia baszta Gmachu. Ponieważ inni mnisi widzieli go w chórze podczas komplety, ale nie pokazał się na jutrznię, prawdopodobnie runął w przepaść podczas najciemniejszych godzin nocnych. Owej nocy szalała gwałtowna zadymka, zacinało śniegiem niby nożem, prawie jakby to był grad niesiony porywistym wiatrem południowym. Ciało, nasiąknięte wilgocią, gdyż śnieg z początku topniał, a dopiero później ściął się w lodowe płyty, było całe poszarpane, bo spadając obijało się o skały. Biedne i kruche śmiertelne szczątki, niech Bóg zmiłuje się nad nimi. Wskutek tego obijania się o skały podczas upadku, niełatwo było powiedzieć, z którego dokładnie punktu runął; z całą pewnością z jednego z okien wychodzących trzema rzędami pięter na cztery strony baszty skierowane ku przepaści.
— Gdzie pogrzebaliście nieszczęsne zwłoki? —zapytał Wilhelm.
— Oczywiście na cmentarzu —odparł opat. —Może zauważyłeś; rozciąga się między północną ścianą kościoła, Gmachem i ogrodem.
— Rozumiem —rzekł Wilhelm —i rozumiem, że chodzi o następującą kwestię. Jeśli ten nieszczęsny, oby Bóg sprawił, by tak nie było, targnął się na swoje życie (nie do pomyślenia jest bowiem, żeby spadł przypadkiem), następnego dnia jedno z tych okien zastalibyście otwarte, wszelako wszystkie były zamknięte i pod żadnym nie znaleziono śladów wody.
Opat był, jak się rzekło, człowiekiem wielce dwornym i układnym, ale tym razem drgnął, zaskoczony, tracąc całą dostojność, jaka według Arystotelesa przystoi ludziom poważnym i szlachetnym.
— Kto ci o tym powiedział?
— Ależ ty sam —odparł Wilhelm. —Gdyby okno było otwarte, od razu pomyślelibyście, że rzucił się z niego. O ile mogłem osądzić z zewnątrz, są to wielkie okna o matowych szybach, a w budowlach tak ogromnych tego rodzaju okna nie otwierają się zazwyczaj na wysokości człowieka. Gdyby więc jedno z tych okien było otwarte, to ponieważ nieszczęśnik nie mógł, stanąwszy przy nim, stracić równowagi, nie pozostałoby nic innego, jak pomyśleć o samobójstwie. Jednak w takim wypadku nie pogrzebalibyście go w poświęconej ziemi. Skoro jednak pogrzebaliście go po chrześcijańsku, okna musiały być zamknięte. Albowiem nawet w procesach o czary nie spotkałem się z przypadkiem zatwardziałego w grzechu nieboszczyka, któremu Bóg lub diabeł pozwoliłby wspiąć się z dna przepaści, by usunąć ślady swojego niecnego czynu; jest zatem rzeczą oczywistą, iż rzekomy samobójca został raczej wypchnięty, bądź ręką ludzką, bądź siłą diabelską. I zadajesz sobie pytanie, kto mógłby go, nie mówię nawet zepchnąć w przepaść, ale dźwignąć, stawiającego opór, na parapet, i jesteś wzburzony, gdyż jakaś złowroga siła, naturalna lub nadnaturalna, krąży w tej chwili po opactwie.
— Otóż to… —powiedział opat, i nie było jasne, czy potwierdza słowa Wilhelma, czy też samemu sobie zdaje rachunek z racji, które Wilhelm tak pięknie przedstawił. —Ale skąd wiesz, że pod żadnym z okien nie było wody?
— Bo powiedziałeś, że dął wiatr południowy, więc woda nie mogła dostać się przez okna, które wychodzą na wschód.
— Nie dość mi zachwalano twoje cnoty —rzekł opat. —Masz rację, nie było wody, i wiem teraz dlaczego. Wszystko przebiegło zgodnie z twoimi słowami. Teraz rozumiesz moje strapienie. Byłoby już wielkie, gdyby któryś z moich mnichów splamił się szkaradnym grzechem samobójstwa. Ale są powody, bym sądził, że inny z nich splamił się grzechem równie okropnym. I gdyby tylko o to chodziło…
— Przede wszystkim, czemu jeden z mnichów? W opactwie jest wiele innych ludzi, stajenni, owczarze, służba klasztorna.
— Z pewnością, nasze opactwo jest małe, lecz majętne —przytaknął z godnością opat. —Sto pięćdziesięcioro świeckich na sześćdziesięciu mnichów. Ale wszystko wydarzyło się w Gmachu. Tam zaś, jak może już wiesz, wprawdzie na parterze są kuchnie i refektarz, ale na dwóch górnych piętrach jest skryptorium i biblioteka. Po wieczerzy Gmach zamykają, a ściśle przestrzegana reguła zabrania komukolwiek doń wchodzić. —Odgadł pytanie Wilhelma i dodał szybko, ale najwyraźniej z niechęcią: —Oczywiście dotyczy to także mnichów, ale…
— Ale?
— Ale wykluczam całkowicie, pojmujesz, całkowicie, by jakiś famulus ważył się wejść doń w nocy. —Przez jego oczy przemknął uśmieszek jakby wyzwania, lecz szybki niby błyskawica lub spadająca gwiazda. —Powiedzmy, że baliby się; sam wiesz… niekiedy zakazy wydane prostaczkom wspiera się paroma groźbami, jak chociażby przepowiednią, że jeśli ktoś okaże nieposłuszeństwo, zdarzy się coś straszliwego ze zrządzenia sił nadprzyrodzonych. Natomiast mnich…
— Rozumiem.
— Nie tylko, ale mnich mógłby mieć inne powody, żeby zapuścić się w zakazane miejsce, mam na myśli powody… jak by powiedzieć? Rozumne, aczkolwiek sprzeczne z regułą…
Wilhelm dostrzegł zakłopotanie opata i zadał pytanie, które może miało odwrócić tok rozmowy, lecz wywołało zakłopotanie równie wielkie.
— Mówiąc o możliwości zabójstwa, powiedziałeś „i gdyby tylko o to chodziło”. Co miałeś na myśli?
— Tak powiedziałem? No więc, nie zabija się bez powodu, choćby najbardziej przewrotnego. I drżę na myśl o przewrotności powodów, jakie mogły pchnąć mnicha do zabicia konfratra. Tak jest. To miałem na myśli.
— I nic innego?
— I nic innego nie mógłbym powiedzieć.
— Chodzi o to, że o niczym innym nie masz prawa powiedzieć?
— Proszę cię, bracie Wilhelmie, braciszku Wilhelmie —i opat położył nacisk i na bracie, i na braciszku.
Wilhelm zarumienił się gwałtownie i skomentował:
— Eris sacerdos in aeternum[16].
— Dziękuję —rzekł opat.
O Panie, jakiejż straszliwej tajemnicy dotknęli w tym momencie moi nieostrożni przełożeni, pchani jeden strapieniem, drugi ciekawością. Bo chociaż byłem tylko nowicjuszem, który zaczął dopiero kroczyć drogą tajemnic świętego kapłaństwa Bożego, również ja, skromne pacholę, zrozumiałem, że opat dowiedział się czegoś pod tajemnicą spowiedzi. Musiał usłyszeć z czyichś ust o jakimś grzesznym szczególe, który mógł mieć związek z tragicznym końcem Adelmusa. Może dlatego prosił brata Wilhelma, by ten odkrył sekret, którego on sam domyślał się, nie mogąc jednak wyjawić nikomu, i miał nadzieję, że mój mistrz siłą swego rozumu rozświetli to, co on musiał okryć cieniem, bo taki był wzniosły nakaz miłosierdzia.
— No dobrze —powiedział wówczas Wilhelm. —Czy będę mógł zadawać pytania mnichom?
— Tak.
— Czy będę mógł poruszać się swobodnie po opactwie?
— Daję ci do tego prawo.
— Czy powierzysz mi tę misję coram monachis[17]?
— Tak właśnie.
— Zacznę dzisiaj, zanim jeszcze mnisi dowiedzą się, jakie zadanie mi postawiłeś. A poza tym pragnąłem gorąco, i nie był to ostatni z powodów mojego przybycia, zwiedzić waszą bibliotekę, o której z podziwem mówi się we wszystkich opactwach chrześcijaństwa.
Opat prawie zerwał się ze swego miejsca, zaś na jego twarzy odmalowało się wielkie napięcie.
— Jak powiedziałem, będziesz mógł poruszać się po całym opactwie. Jednak nie po ostatnim piętrze Gmachu, nie po bibliotece.
— Czemu?
— Powinienem był wyjaśnić to najpierw, lecz sądziłem, że wiesz.
— Wiem, że jest w niej więcej ksiąg niż w jakiejkolwiek innej bibliotece świata chrześcijańskiego. Wiem, że w porównaniu z waszym bogactwem armaria Bobbio lub Pomposy, Cluny lub Fleury wydają się być pokoikiem dziecka, które wtajemnicza się dopiero w abecadło. Wiem, że sześć tysięcy kodeksów, którymi chełpiło się Novalaise ponad sto lat temu, to niewiele w porównaniu z tym, co wy macie, i może wiele z tamtych ksiąg jest teraz tutaj. Wiem, że wasze opactwo jest jedynym światłem, jakie chrześcijaństwo może przeciwstawić trzydziestu sześciu bibliotekom Bagdadu, dziesięciu tysiącom kodeksów wezyra Ibn al-Alkami, że ilość waszych Biblii dorównuje dwóm tysiącom czterystu Koranom, którymi szczyci się Kair, i że to, co zawierają wasze armaria, jest olśniewającym dowodem przeciwko dumnej legendzie niewiernych lata temu przypisujących (gdyż oswojeni są z zasadą kłamstwa) bibliotece w Trypolisie sześć tysięcy tomów oraz osiemdziesiąt tysięcy komentatorów i dwustu kopistów.
— Tak jest, chwała niech będzie niebiosom.
— Wiem, że wśród tutejszych mnichów wielu pochodzi z innych opactw rozrzuconych po całym świecie, jedni przybywają na czas jakiś, by przepisać manuskrypty nie do znalezienia gdzie indziej i zabrać je potem do własnego klasztoru, przywożąc w zamian jakiś inny rzadki manuskrypt, który przepisujecie i włączacie do waszego skarbca, inni na długo, do samej śmierci, gdyż jedynie tutaj znaleźć mogą dzieła rzucające światło na ich studia. Są wśród was Niemcy, Dakowie, Hiszpanie, Francuzi i Grecy. Wiem, że cesarz Fryderyk bardzo dawno temu prosił was, byście ułożyli mu księgę z przepowiedni Merlina i przetłumaczyli ją potem na arabski, chciał bowiem wysłać ją w darze sułtanowi Egiptu. Wiem w końcu, że tak sławne opactwo jak Murbach nie ma w tych smutnych czasach ani jednego kopisty, że w Sankt Gallen pozostało niewielu mnichów potrafiących pisać, że teraz w miastach pojawiają się cechy i gildie złożone z ludzi świeckich, którzy pracują dla uniwersytetów, i że jedynie to opactwo odnawia z dnia na dzień, co mówię? wznosi ku coraz wyższym szczytom chwałę waszego zakonu.
— Monasterium sine libris —zacytował opat, pogrążony w myślach —est sicut civitas sine opibus, castrum sine numeris, coquina sine suppellectili. mensa sine cibis, hortus sine herbis, pratum sine floribus, arbor sine foliis[18]… I nasz zakon, wzrastając wokół dwoistego przykazania pracy i modlitwy, był światłem dla całego znanego świata, złożem wiedzy, ocaleniem dla starożytnej nauki, której groziło zniknięcie w czasie pożarów, grabieży i trzęsień ziemi, kuźnią nowych pism i przyrostem liczby starych… Och, wiesz dobrze, żyjemy w czasach mrocznych i rumienię się mówiąc ci, że niewiele lat temu sobór w Vienne musiał przypomnieć, że każdy mnich ma obowiązek przyjęcia święceń… Ileż naszych opactw, które dwieście lat temu były jaśniejącymi ośrodkami wielkości i świętości, daje teraz schronienie ludziom gnuśnym. Zakon jest jeszcze potężny, ale fetor miasta osacza coraz bliżej nasze sanktuaria, lud Boży skłonny jest teraz do handlowania, podejmowania walk między stronnictwami, tam zaś, w wielkich miastach, gdzie nie ma miejsca dla ducha świętości, nie tylko mówi się (w końcu, czegóż żądać można od osób świeckich), ale i pisze w języku pospolitym; i oby żadna z tych ksiąg nie miała nigdy wstępu w nasze mury —oto zarzewie nieuniknionej herezji! Przez grzechy ludzkie świat znalazł się na skraju otchłani, gdyż otchłań przenika tego, kto do niej się odwołuje. A jutro, jak powiedział Honoriusz, ciała ludzkie będą mniejsze niż nasze ciała, jak nasze mniejsze są niż ciała starożytnych. Mundus senescit[19]. Jeśli więc Bóg powierzył naszemu zakonowi posłannictwo, polega ono na tym, byśmy hamowali ten pęd ku przepaści, zachowując, powielając i chroniąc skarb mądrości, który przekazali nam ojcowie. Opatrzność Boża nakazała, by powszechne rządy, które na początku świata były na wschodzie, w miarę mijania czasu przemieszczały się na zachód, i tym sposobem ostrzega nas, że nadchodzi kres świata, albowiem bieg wydarzeń osiągnął już granicę universum. Ale dopóki nie upłynie całe milenium, dopóki nie zatriumfuje, choćby na krótko, nieczysta bestia, czyli Antychryst, naszą rzeczą jest chronienie skarbu świata chrześcijańskiego, obrona Słowa w tym kształcie, w jakim Bóg powierzył je prorokom i apostołom, w jakim ojcowie Kościoła powtarzają je, nie zmieniając ani jednego wyrazu, w jakim szkoły starały się objaśnić, aczkolwiek dzisiaj nawet w szkołach uwił sobie gniazdo wąż pychy, zawiści, szaleństwa. W tym upadku jesteśmy jeszcze pochodnią i światłem wzniesionym wysoko nad horyzontem. A dopóki te mury opierać się będą, trzeba nam być powiernikami Słowa Bożego.
— I tak niechaj będzie —rzekł Wilhelm nabożnie. —Ale jak to wiąże się z zakazem odwiedzania biblioteki?
— Widzisz, bracie Wilhelmie —powiedział opat —żeby dokonać ogromnego i świętego dzieła, które stanowi bogactwo tych murów —i wskazał na bryłę Gmachu widoczną z okien celi, górującą nawet nad kościołem opackim —pobożni ludzie wieki całe pracowali, przestrzegając żelaznej reguły. Biblioteka powstała według planu, który w ciągu wieków pozostał wszystkim nie znany i do którego poznania nie jest powołany żaden z mnichów. Jedynie bibliotekarz poznał sekret z ust poprzedniego bibliotekarza i przekazuje go za swego życia pomocnikowi bibliotecznemu, by śmierć nie zaskoczyła go, pozbawiając tej wiedzy wspólnotę. A wargi obydwu są zapieczętowane tajemnicą. Tylko bibliotekarz, poza tym, że wie, ma prawo poruszać się w labiryncie ksiąg, on tylko potrafi je znaleźć i odłożyć na miejsce, on tylko odpowiedzialny jest za utrzymanie ich w dobrym stanie. Inni mnisi pracują w skryptorium i mogą zapoznać się ze spisem woluminów, które biblioteka zawiera. Ale spis tytułów często niewiele mówi i jedynie bibliotekarz wie, z położenia woluminu, ze stopnia jego niedostępności, jakiego rodzaju tajemnice, prawdę czy kłamstwo, kryje w sobie. Tylko bibliotekarz decyduje, jak, kiedy i czy dostarczyć ten wolumin mnichowi, który on prosi —czasem po konsultacji ze mną. Gdyż nie wszystkie prawdy są dla wszystkich uszu, nie wszystkie kłamstwa mogą być rozpoznane jako kłamstwa przez duszę pobożną, a zresztą mnisi przebywają w skryptorium po to, żeby przyłożyć się do ściśle określonego dzieła, i w tym celu muszą przeczytać te, a nie inne woluminy, nie zaś po to, by ulegać nieroztropnej ciekawości, która ogarnia ich bądź wskutek słabości umysłu, bądź wskutek pychy, bądź z diabelskiego podszeptu.
— Są więc w bibliotece także księgi zawierające kłamstwa?
— Potwory istnieją, gdyż są cząstką Boskiego planu, i w odrażających postaciach potworów ujawnia się siła Stwórcy. Tak też istnieją z Boskiego zamysłu księgi magów, żydowskie kabały, bajki pogańskich poetów, kłamstwa niewiernych. Ci, którzy zakładali i w ciągu wieków utrzymywali to opactwo, żywili stanowcze i święte przekonanie, że nawet przez księgi kłamliwe może przezierać, dostępne dla oczu mądrego czytelnika, blade światło Boskiej wiedzy. Dlatego biblioteka jest również skarbcem takich ksiąg. Ale właśnie dlatego, sam to rozumiesz, nie może do niej wchodzić byle kto. A poza tym —dodał opat, prawie przepraszając za marność tej ostatniej racji —księga jest tworem kruchym, cierpi wskutek działania czasu, obawia się gryzoni, odmian pogody, niezgrabnych dłoni. Gdyby przez setki lat każdy mógł dotykać swobodnie naszych kodeksów, większości z nich już by nie było. Bibliotekarz broni ich więc nie tylko przed ludźmi, lecz również przed naturą, i całe swoje życie poświęca tej wojnie prowadzonej przeciwko siłom zapomnienia, wrogom prawdy.
— Tak więc nikt poza dwoma osobami nie wchodzi na najwyższe piętro Gmachu…
Opat uśmiechnął się.
— Nikt nie powinien. Nikt nie może. Nikomu nie udałoby się, gdyby nawet zechciał. Biblioteka broni się sama, jest niezgłębiona jak prawda, która w niej gości, zwodnicza jak kłamstwa, które są jej powierzone. Labirynt duchowy, ale również labirynt ziemski. Mógłbyś wejść do niej, a nie wyjść. I to powiedziawszy, chciałbym, byś zastosował się do reguły obowiązującej w opactwie.
— Ale nie wykluczasz, że Adelmus mógł być wyrzucony z okna biblioteki. I jakże mogę rozumować w sprawie jego śmierci, skoro nie widziałem miejsca, w którym mogła mieć początek historia tej śmierci?
— Bracie Wilhelmie —powiedział opat pojednawczym tonem —człowiek, który opisał mojego konia Brunellusa, nie widząc go, i śmierć Adelmusa, nie wiedząc o niej prawie nic, nie będzie miał trudności z myśleniem o tym miejscu, chociaż nigdy w nim nie był.
Wilhelm pochylił się w ukłonie.
— Jesteś mądry także, kiedy jesteś surowy. Będzie, jak chcesz.
— Jeśli jestem mądry, to tylko dlatego, że umiem być surowy —odparł opat.
— Ostatnia sprawa —rzekł Wilhelm. —Hubertyn?
— Jest tutaj. Oczekuje ciebie. Znajdziesz go w kościele.
— Kiedy?
— Zawsze —uśmiechnął się opat. —Wiesz sam, że choć to człek bardzo mądry, nie ceni biblioteki. Uważa ją za złudzenie doczesne… Większość czasu spędza w kościele na medytacji, na modlitwie…
— Jest stary? —spytał Wilhelm z wahaniem.
— Jak długo go nie widziałeś?
— Wiele lat.
— Jest zmęczony. Bardzo oderwany od spraw tego świata. Ma sześćdziesiąt osiem lat. Ale wydaje mi się, że zachował ducha swojej młodości.
— Pójdę do niego zaraz. Dziękuję ci.
Opat zapytał, czy nie zechciałby dołączyć do wspólnoty zakonnej, żeby po sekscie spożyć posiłek razem ze wszystkimi. Wilhelm odrzekł, że dopiero co jadł, i to bardzo obficie, i że wolałby zobaczyć się natychmiast z Hubertynem. Opat pożegnał się.
Już wychodził z celi, kiedy z dziedzińca dobiegł rozdzierający ryk jakby kogoś śmiertelnie zranionego, po czym nastąpiły dalsze jęki, równie okropne.
— Co to? —zapytał Wilhelm osłupiały.
— To nic —odparł opat z uśmiechem. —O tej porze roku zabija się wieprze. To robota dla świniarza. Nie tą krwią masz się zająć.
Wyszedł i uchybił swojej sławie człeka roztropnego. Gdyż następnego ranka… Lecz hamuj swoją niecierpliwość, mój zarozumiały języku. Bowiem w tym dniu, jeszcze przed nadejściem nocy, zdarzyło się wiele rzeczy, o których dobrze będzie opowiedzieć.
Kościół nie był tak dostojny jak owe, które miałem zobaczyć pewnego dnia w Strasburgu, Chartres, Bambergu i Paryżu. Przypominał raczej te, które widziałem już wówczas w Italii, nie rwące się tak zawrotnie ku niebu i krzepko wrośnięte w ziemię, częstokroć szersze niźli wyższe; tyle tylko, że na pierwszym poziomie zwieńczony był niczym skała rzędem mocnych czworokątnych blanków, a powyżej tego piętra wznosiła się następna budowla, nie wieża raczej, lecz przysadzisty drugi kościół okryty spiczastym dachem i podziurawiony surowymi oknami. Mocny kościół opacki (jakie nasi przodkowie budowali w Prowansji i Langwedocji), któremu obca była śmiałość i zbytek ozdób nowoświeckiego stylu i który dopiero ostatnimi czasy, jak mniemam, wzbogacił się w iglicę nad chórem, zuchwale godzącą w sklepienie niebieskie.
Dwie proste i gładkie kolumny stały przed wejściem, które przy pierwszym wejrzeniu jawiło się jako jeden tylko wielki łuk; jednakowoż od kolumn odbiegały dwa glify zwieńczone innymi, a jakże licznymi łukami i wiodły spojrzenie jakby na zatracenie ku prawdziwemu i właściwemu portalowi, który ledwie widziało się w mroku i nad którym górował wielki tympanon, wsparty po bokach węgarami, pośrodku zaś rzeźbionym słupem, dzielącym wejście na dwa otwory zamknięte okutymi odrzwiami z dębu. O tej porze dnia blade słońce niemal prosto z góry padało na dach i oświetlało fasadę z ukosa, tympanon zostawiając w mroku, kiedy więc minęliśmy dwie kolumny, od razu znaleźliśmy się, prawie jak w lesie, pod sklepieniem łuków, które wybiegały z sekwencji mniejszych kolumn podtrzymywanych każda przez stosowną przyporę. Kiedy wreszcie przyzwyczailiśmy się do półmroku, wnet niemy dystans kamiennych obrazków, dostępny bez przeszkód oczom i wyobraźni każdego (albowiem pictura est laicorum[20] literatura), poraził moje spojrzenie i zatonąłem w wizji, o której dziś jeszcze językowi trudno przychodzi opowiedzieć.
Ujrzałem tron postawiony w niebie i ktoś na nim zasiadał. Oblicze Zasiadającego było surowe i niewzruszone, otwarte szeroko oczy miotały promienie na ziemską ludzkość, która doszła już do kresu swoich spraw, a majestatyczne włosy i broda spływały na twarz i pierś niby rzeki, jednakowymi i symetrycznie na obie strony rozdzielonymi nurtami. Na głowie miał koronę zdobną szmaragdami i klejnotami, a cesarska tunika purpurowej barwy kładła się sowitymi fałdami na kolana, przetykana haftami i koronkami ze złotych i srebrnych nitek. Dłoń lewa, wsparta na kolanie, dzierżyła zapieczętowaną księgę, prawa wznosiła się w geście, nie wiem, błogosławiącym czy grożącym. Oblicze rozświetlał straszny w swoim pięknie nimb w kształcie ukwieconego krzyża i ujrzałem, jak lśni wokół tronu i nad głową Zasiadającego szmaragdowa tęcza. Przed tronem, u stóp Zasiadającego, przepływało kryształowe morze, zaś wokół Niego, wokół tronu i nad tronem czworo strasznych zwierząt —ujrzałem —strasznych dla mnie, który baczyłem na nie w uniesieniu, lecz potulnych i łagodniutkich dla Zasiadającego, wyśpiewujących bez wytchnienia Jego chwałę.
Wszelako nie o wszystkich postaciach rzec można, iżby były straszliwe, bo piękny i miły zdawał mi się mąż po mojej lewicy (po prawicy zaś Zasiadającego), podający księgę. Znowuż grozą przejmował mnie orzeł po drugiej stronie, z rozwartym dziobem, nastroszonymi piórami układającymi się niby kirys, z potężnymi szponami, z rozpostartymi wielkimi skrzydłami. Zaś u stóp Zasiadającego, poniżej dwóch pierwszych postaci, inne dwie, byk i lew, a każdy z tych monstrów zaciskał, jeden w kopytach, drugi w szponach, księgę, i ciała mieli zwrócone od tronu, lecz łby ku tronowi, jakby wykręcając barki i szyje w srogim porywie, boki zaś wznosiły się im i opadały, członki miały niby bestia w agonii, paszcze rozwarte, ogony wijące się, skręcone jak u węża i zakończone językami ognia. Oba skrzydlate, oba w koronach nimbów, a pomimo strasznego wyglądu nie były stworzeniami piekła, lecz nieba, zaś jeśli straszny był ich wizerunek, to z tej przyczyny, że ryczały w uwielbieniu dla Przyszłego, które osądzi żywych i umarłych.
Z obu stron tronu, u boku czterech zwierząt i pod stopami Zasiadającego, jakby widziani przez przezroczyste wody kryształowego morza, prawie wypełniając całą przestrzeń w zasięgu spojrzenia, rozmieszczeni w zgodzie z trójkątną budową tympanonu, poczynając od siedmiu z każdej strony, wyżej po trzech, a wreszcie po dwóch —siedziało na dwudziestu czterech małych tronach dwudziestu czterech starców, odzianych w białe szaty i w złotych koronach. Ten miał w rękach skrzypce, tamten czarę z pachnidłami, jeden zaś tylko grał, gdy tymczasem wszyscy inni w uniesieniu zwracali swe oblicza ku Zasiadającemu, którego chwałę wyśpiewywali, a członki mieli podobnie wykręcone jak owe zwierzęta, by wszyscy widzieć Go mogli, jednakowoż nie było to na sposób zwierzęcy, lecz w zachwyconym tańcu —tak pewnie tańczył Dawid dokoła arki —dokądkolwiek więc zwracali się, ich źrenice, na przekór prawu rządzącemu ułożeniem ciała, zbiegały się w tym samym, jaśniejącym punkcie. Ach, jakaż harmonia oddania i rozmachu, postaw nienaturalnych, a przecież wdzięcznych w tym mistycznym języku członków cudownie wyzwolonych od brzemienia cielesnej materii, wieszcza liczba wlana w nową formę substancjalną, jakby święty zastęp porwany został gwałtownym wichrem, tchnieniem życia, szaleństwem rozkoszy, radosnym alleluja, które stało się nagle z dźwięku —obrazem.
Ciała i członki zamieszkałe przez Ducha, oświecone objawieniem, oblicza wzburzone zachwytem, spojrzenia rozpalone zapałem, lica rozpłomienione miłością, źrenice rozszerzone od błogości, ten porażony przyjemnym osłupieniem, tamten przeniknięty osłupiałą przyjemnością, ów przeobrażony oszołomieniem, jeszcze inny odmłodzony przez uciechę, a wszyscy wyrazem twarzy, ułożeniem szat, ruchami i wytężeniem kończyn wyśpiewywali pieśń nową —wargami półotwartymi w uśmiechu wiecznej chwały. Zaś pod stopami starców, ponad starcami, ponad tronem i tetramorficzną grupą, rozmieszczone w symetrycznych układach, ledwie się jedne od drugich różniące, tak biegłość w sztuce uczyniła je wszystkie wzajemnie proporcjonalnymi, równe w odmienności i odmienne w jedności, jedyne w rozmaitości i rozmaite w umiejętnym zespoleniu, w cudnym dopasowaniu części do rozkosznej słodyczy barw, cudu współbrzmienia i zgodności głosów niepodobnych jedne do drugich, zestawienie jakby strun cytry, wspólnictwo i sprzysiężenie powinowactwa trwającego dzięki głębokiej i wewnętrznej sile, zdolnej osiągnąć jednobrzmiącą jednoznaczność w zmienności następujących po sobie dwuznaczności, ornament i porządek stworzeń nie dających sprowadzić się do rzeczy, a przecież do rzeczy sprowadzonych, dzieło miłosnego złączenia, którym rządzi reguła niebiańska i zarazem ziemska (więź i mocne ogniwo pokoju, miłości, cnoty, rządów, władzy, lądu, początku, życia, światła, splendoru, rodzaju i figury), mnoga równość jaśniejąca blaskiem, jaki forma rzuca na proporcjonalne części materii —oto splatały się ze sobą wszystkie kwiaty, liście, czepne pędy, kępki traw i kiście wszelakiego ziela, które zdobi ogrody na ziemi i w niebie, fiołki, szczodrzenice, macierzanki, lilie, ligustry, narcyze, kolokasje, akanty, miłowoje, mirra oraz drzewa balsamowe.
Lecz kiedy dusza moja, olśniona tym koncertem ziemskiego piękna i dostojnych znaków nadprzyrodzonych, miała wybuchnąć pieśnią radości, oko, błądzące podług rytmu ukwieconych rozet u stóp starców, padło na postacie, które splątane ze sobą stapiały się ze środkowym pilastrem wspierającym tympanon. Czym były i jakie symboliczne posłanie przekazywały te trzy pary lwów splecionych w poprzeczny krzyż, wygiętych w łuk tak, że tylne łapy wpierały w ziemię, zaś przednie kładły na grzbiecie poprzedników, z grzywami w splotach wężokształtnych, z paszczami rozwartymi w groźnym pomruku, wplecione w trzon pilastru niby kłębowisko lub gniazdo roślinnych pędów? Pokój memu duchowi przywróciły dwie postacie ludzkie umieszczone po obu stronach pilastra, by może właśnie zapanowały nad diabelską naturą lwów i przeobraziły ją w symboliczne nawiązanie do rzeczy wyższych; postacie nienaturalnie wydłużone do wysokości kolumny i bliźniacze wobec innych dwóch, które stojąc symetrycznie z obu stron, patrzyły na tamte z filarów zewnętrznych, gdzie każde z dębowych odrzwi miało własne węgary; były więc cztery postacie starców —i po parafernaliach poznałem Piotra i Pawła, Jeremiasza i Izajasza, również skręconych jakby w kroku tanecznym, wznoszących długie kościste ręce, z palcami rozczapierzonymi niby skrzydła i tak samo skrzydlatymi brodami i włosami, którymi targał proroczy wiatr, z fałdami długich szat, a długie nogi dodawały im życia, tworząc zafalowania i spirale —przeciwstawione lwom, lecz z tej samej co one materii. I kiedy odwracałem urzeczony wzrok od tej zagadkowej polifonii świętych członków i ramion piekła, ujrzałem z boku portalu i pod głębokimi łukami, raz wyrzeźbione na przyporach w przestrzeni między cienkimi kolumnami, które je podtrzymywały i zdobiły, to znów w gęstej roślinności kapitelów każdej kolumny, a stamtąd rozgałęziające się ku leśnemu sklepieniu mnogich łuków, inne wizje straszne dla oczu i na swym miejscu tutaj jedynie dla ich siły parabolicznej i alegorycznej lub dla pouczenia moralnego, jakie przekazywały; i zobaczyłem rozpustną niewiastę, nagą i wyzbytą ciała, kąsaną przez plugawe ropuchy, wysysaną przez węże, jak parzy się z satyrem o brzuchu wzdętym i nogach gryfa, pokrytych szorstką sierścią, ze sprośnym gardłem, które wyło o własnym potępieniu, i zobaczyłem skąpca, który leżał na łożu zdobnym w okazałe kolumny, ogarniętego już śmiertelną sztywnością, bezbronnego, wydanego na łup zastępu demonów, a jeden z nich wyrywał mu z ust rzężących duszę w kształcie dziecka (niestety, nigdy nie narodzonego na życie wieczne), i zobaczyłem pyszałka, któremu demon usadowił się na ramionach i wbijał szpony w oczy, i dwóch żarłoków, którzy rozszarpywali jeden drugiego w szkaradnym zmaganiu, i inne jeszcze stworzenia, z łbem kozła, sierścią lwa, paszczą pantery, więźniów lasu płomieni, których palące tchnienie prawie dawało się poczuć. A wokół, z tamtymi przemieszane, nad nimi i pod ich stopami, inne lica i inne członki, mężczyzna i kobieta, którzy targają się za włosy, dwie żmije wysysające oczy potępionego, jakiś śmiejący się szyderczo mężczyzna, który odpychał wygiętymi ramionami paszczę hydry, i wszystkie zwierzęta z bestiarium szatana, zgromadzone na konsystorz; straż i korona tronu, który stawiał im czoło, by swą klęską głosiły jego chwałę, fauny, istoty dwupłciowe, grubianie o sześciopalczastych dłoniach, syreny, hipocentaury, gorgony, harpie, inkuby, smokołapy, minotaury, rysie, lamparty, chimery, cenopery o pyskach lwów rzucających z nozdrzy płomienie, odontotyrannosy, stwory wieloogoniaste, węże włochate, szylkretowe i gładkie, salamandry, cerasty, dwugłowy o grzbietach uzbrojonych w zęby, hieny, wydry, wrony, krokodyle, hydropeksy o rogach niby piła, żaby, gryfony, małpy, pawiany, leocrocuty, mantykory, sępy, tarandy, łasice, smoki zwykłe i jednookie, dudki, sowy, bazyliszki, hipnale, spectafici, skorpiony, jaszczury, wieloryby, amfisbeny, iaculi, jaszczurki, remory, polipy, mureny i żółwie. Zda się, cała ludność piekieł wyznaczyła sobie sejm, by z przedsionka, mrocznego lasu, uczynić wraz z ukazaniem się Zasiadającego na tronie z tympanonu, Jego obiecującego i grożącego oblicza, łąkę rozpaczy, bo odrzucenia, dla nich, pokonanych z Armageddonu, co stanęli przed Tym, który ostatecznie oddzieli żywych od umarłych. I kiedy omdlewałem (prawie) od tego widoku, niepewny, czy znalazłem się w miejscu przyjaznym, czy też w dolinie Sądu Ostatecznego, wydało mi się, że słyszę (a może słyszałem naprawdę?) ten głos i mam przed oczyma te wizje, które towarzyszyły mojemu pacholęctwu nowicjusza, pierwszym lekturom świętych ksiąg i nocom rozmyślań w chórze w Melku, i w mdłości moich zmysłów słabych i osłabłych dobiegł mych uszu głos potężny niby trąba mówiący: „to, co widzisz, zapiszesz w księdze” (to właśnie czynię), i zobaczyłem siedem świeczników złotych i między świecznikami Kogoś podobnego do Syna Człowieczego, przepasanego przez pierś pasem złotym, z głową i włosami jasnymi jak wełna, oczyma niby płomień ognia, nogami jak mosiądz rozpalony, głosem jak głos wielu wód, a miał w prawej ręce siedem gwiazd i z ust jego wychodził miecz z obu stron ostry. I ujrzałem drzwi otwarte w niebie, a Ten, co siedział, zdał mi się jakby z kamienia jaspisu i krwawnika i tęcza była wokoło tronu, i z tronu wychodziły błyskawice i grzmoty. Zasiadający ujął w dłoń sierp ostry i krzyknął: „Zapuść sierp swój i żnij, gdyż przyszła godzina żniwa, ponieważ dojrzało żniwo ziemi”; i Ten, co siedział, zapuścił sierp swój na ziemię i zżęta jest ziemia.
Pojąłem, że nic innego nie mówiła wizja, jeno to, co dzieje się w opactwie i cośmy usłyszeli z ust opata —a ileż to razy w następnych dniach wracałem, by wpatrywać się w portal, i zawsze pewny byłem, że przeżywam to, o czym opowiadał. I pojąłem, że przybyliśmy tutaj, by być świadkami wielkiego i niebiańskiego rozlewu krwi.
Zadrżałem, jakby skąpała mnie lodowata zimowa ulewa. I usłyszałem jeszcze jeden głos, ale tym razem dobiegł od tyłu i był to głos odmienny, gdyż z ziemi, nie zaś z piorunującego środka mojej wizji; i wtedy rozproszyła się wizja, ponieważ Wilhelm (w tym momencie zdałem sobie sprawę z jego obecności), do tej chwili również zagłębiony w kontemplacji, obrócił się, podobnie jak ja.
Istota za naszymi plecami zdawała się mnichem, aczkolwiek plugawy i obszarpany habit czynił ją podobną raczej do włóczęgi, zaś twarz nie różniła się zbytnio od pysków potworów, które widziałem przed chwilą na kapitelach. Nigdy w życiu, acz zdarza się przecież to licznym moim konfratrom, nie nawiedził mnie diabeł, lecz myślę, że gdyby miał mi się kiedy ukazać, niezdolny z Bożego rozporządzenia ukryć całkowicie swojej natury, choćby i nawet zechciał uczynić się podobnym do człowieka, nie inne miałby rysy twarzy niż te, jakie okazywał wtenczas nasz rozmówca. Czaszka bezwłosa, jednak nie z pokuty, ale przez dawne działanie jakiejś lepkiej egzemy, czoło tak niskie, że gdyby miał jeszcze włosy na głowie, łączyłyby się z brwiami (które były gęste i stargane), oczy okrągłe, źrenice maleńkie i rozbiegane, zaś spojrzenie, nie wiem, niewinne li czy złośliwe, a może obie te rzeczy na raz i w różnych chwilach. Nos można było tak nazwać dlatego tylko, że kość jakaś sterczała spomiędzy oczu, ale jak oddzielał się od twarzy, tak i się z nią łączył, przemieniając się nie w co innego, jeno w dwie ciemne jamy —zarośnięte gęstwą włosów dziurki. Usta, połączone z nozdrzami blizną, były szerokie i krzywe, dalej sięgały po lewej stronie niż po prawej, zaś między wargą górną, której nie było, a dolną, wydatną i mięsistą, pojawiały się w nierównych odstępach zęby czarne i ostre jak kły psa.
Mąż ów uśmiechnął się (a przynajmniej tak mi się zdało) i unosząc palec, jakby chciał nas napomnieć, rzekł:
— Penitenziagite! Vide quando draco venturus est wgryza się w anima tua! La morta est super nos! Módl się, by przybył święty ojciec i uwolnił nas a malo de todas le peccata! Ach, ach, ve piase ista nekromancja Domini Nostri Iesu Christi! Et anco jois m’es dols e plazer m’est dolors… Cave el diabolo? Semper m’aguaita w jakąś pieśń, by ukąsać mnie w kark. Ale Salwator non est insipiens! Bonum monasterium et tutaj se magna et se priega dominum nostrum. Zasię reszta valet est wyschłej figi. Et amen. Czyż nie?
Ciągnąc tę opowieść, przyjdzie mi jeszcze mówić, i to nie raz, o tym stworzeniu i przytaczać jego słowa. Wyznaję, że nie będzie to łatwe, nie umiem bowiem powiedzieć dzisiaj, podobnie jak nie pojmowałem wtenczas, jakim językiem mówiło. Nie była to łacina, którą posługiwali się wykształceni mieszkańcy opactwa, nie był to język pospólstwa z tych albo innych ziem, jaki kiedykolwiek słyszałem. Myślę, że dałem niejakie wyobrażenie o jego sposobie mówienia, przytaczając (tak jak utkwiły mi w pamięci) pierwsze słowa, które usłyszałem z jego ust. Kiedy później dowiedziałem się o bogatym w przygody życiu Salwatora i o rozmaitych miejscach, w jakich bywał, nigdzie nie zapuszczając korzeni, zrozumiałem, że mówił wszystkimi językami i żadnym. Lub też wymyślił sobie własny, spożytkowując strzępy języków, z którymi się zetknął —i pomyślałem raz, że jego język nie był językiem adamowym, jakim mówiła szczęśliwa ludzkość, gdy wszystkich łączyła ta sama mowa, od początku świata aż do Wieży Babel, ani też jednym z języków, jakie wyszły po nieszczęsnym ich rozdzieleniu, lecz właśnie językiem bablejskim z pierwszego dnia po Boskiej karze, językiem pierwotnego pomieszania. Z drugiej strony, języka Salwatora nie mogłem nazwać mową, albowiem w każdym człowieczym języku są reguły, a każde wyrażenie oznacza ad placitum[21] jakąś rzecz, podług prawa, które nie odmienia się, jako że człowiek nie może nazwać psa raz psem, a raz kotem, ani dobywać z siebie dźwięków, jeśli powszechna zgoda ludzi nie nadała im ostatecznego znaczenia, jak byłoby z kimś, kto wypowiedziałby słowo „blitiri”. Wszakże lepiej czy gorzej rozumiałem, co Salwator chciał powiedzieć, i rozumieli inni. To znak, że mówił nie jednym językiem, ale wszystkimi, żadnym w sposób właściwy, biorąc słowa to z jednego, to z drugiego. Spostrzegłem później, że mógł nazwać rzecz jakąś raz po łacinie, to znów po prowansalsku, i zdałem sobie sprawę, że raczej nie zmyślał własnych zdań, lecz używał oddzielnych członów innych zdań zasłyszanych kiedyś —zależnie od sytuacji i tego, co chciał rzec, jakby o jadle mógł mówić tylko słowami ludzi, przy których to jadło spożywał, i wyrażać radość tylko zdaniami, jakie wypowiadali ludzie rozradowani w dniu, kiedy i on doświadczył podobnej radości. To tak jakby przemawiała jego twarz, ale złączona z kawałkami innych twarzy, albo jak widziałem parę razy w cennych relikwiarzach (si licet magnis componere parva[22] lubo do spraw Boskich diabelskie), które powstają ze szczątków różnych świętych przedmiotów. Kiedy spotkałem go po raz pierwszy, pokazał mi się i z twarzy, i ze sposobu mówienia jako niewiele różny od skrzyżowań włochatych i kopytnych zwierząt, jakie dopiero co widziałem na portalu. Później spostrzegłem, że był to może człek zacnego serca i humoru żartobliwego. Jeszcze później… Ale nie niweczmy porządku rzeczy. Między innymi dlatego, że jak tylko przemówił, mój mistrz zapytał z wielkim zaciekawieniem:
— Czemu rzekłeś penitenziagite!
— Domine frate magnificentisimo —odparł Salwator składając jakby ukłon. —Jezus venturus est et li homini debent czynić pokutę. Nie?
Wilhelm przyjrzał mu się bacznie.
— Przybyłeś tutaj z klasztoru minorytów?
— No intendo.
— Pytam, czy żyłeś pośród braci świętego Franciszka, pytam, czy znałeś owych, których zwano apostołami…
Salwator pobladł, a raczej jego ogorzałe i zwierzęce oblicze stało się szare. Wykonał głęboki skłon, ledwie poruszając wargami, oznajmił: „vade retro”, przeżegnał się pobożnie i umknął, zerkając co jakiś czas za siebie.
— O co go pytałeś? —zagadnąłem Wilhelma. Był przez chwilę jeszcze pogrążony w myślach.
— Nieważne, powiem ci później. Wejdźmy. Chcę znaleźć Hubertyna.
Dopiero co minęła godzina seksty. Blade słońce przenikało do wnętrza kościoła od zachodu, a więc przez niewiele okien, i to wąskich. Delikatna smuga światła muskała jeszcze główny ołtarz, którego antepedium zdawało się jaśnieć złotym blaskiem. Nawy boczne pogrążone były w półmroku.
Koło ostatniej kaplicy przed ołtarzem w lewej nawie wznosiła się cienka kolumna, a na niej Najświętsza Panna z kamienia, wyrzeźbiona w stylu nowoświeckim, z niewypowiedzianym uśmiechem, wystającym brzuchem, Dzieciątkiem na ręku, ubrana we wdzięczną suknię z delikatnym gorsetem. U stóp figury modlił się, prawie leżąc krzyżem, człek ubrany w suknie zakonu kluniackiego.
Podeszliśmy bliżej. Tamten, słysząc odgłos naszych kroków, uniósł głowę. Był to starzec o nader gładkim obliczu, łysej czaszce, wielkich niebieskich oczach, ustach delikatnych i czerwonych, białej skórze i kościstej głowie, do której skóra przylegała, jakby był zakonserwowaną w mleku mumią. Dłonie miał białe, palce długie i szczupłe. Wyglądał jak dziewczynka, którą ścięła przedwczesna śmierć. Obrzucił nas spojrzeniem najpierw zagubionym, jakbyśmy przerwali mu ekstatyczną wizję, później jego oblicze rozjaśniło się radością.
— Wilhelm? —wykrzyknął. —Najdroższy sercu bracie! —wstał z trudem i ruszył naprzeciw mojemu mistrzowi, by chwycić go w ramiona i pocałować w usta. —Wilhelm! —powtórzył i oczy mu zwilgotniały od łez. —Ile to lat! Poznaję cię jeszcze! Ile lat, ile wydarzeń! Jakimiż próbami Bóg nas doświadczał! —Zapłakał. Wilhelm odwzajemnił mu uścisk, też wyraźnie wzruszony. Mieliśmy przed sobą Hubertyna z Casale.
Słyszałem o nim, i to niejedno, zanim przybyłem do Italii, a jeszcze więcej stykając się z franciszkanami z cesarskiego dworu. Ktoś powiedział mi nawet, że największy poeta naszych czasów, Dante Alighieri z Florencji, zmarły przed niewielu laty, ułożył poemat (nie mogłem go przeczytać, bo był napisany w pospolitym języku toskańskim), do którego przyłożyły dłoń i niebo, i ziemia, a którego wiele wersów było niczym innym jak parafrazą fragmentów napisanych przez Hubertyna w jego Arbor vitae crucifixae. Nie był to bynajmniej jedyny tytuł do chwały tego sławetnego człeka. Chcę wszakże, by mój czytelnik miał lepszą możliwość zrozumienia, jak ważne było to spotkanie, postaram się więc odtworzyć sprawy tamtych lat, tak jak je zrozumiałem i w czasie mojego krótkiego pobytu w środkowej Italii ze skąpych słów mojego mistrza, i słuchając licznych rozmów, jakie Wilhelm prowadził był z opatami i mnichami w toku naszej podróży.
Postaram się opowiedzieć to, co pojąłem, chociaż nie mam pewności, czy powiem to dobrze. Moi nauczyciele z Melku nieraz powtarzali, że jest rzeczą wielce trudną dla mieszkańca Północy wyrobić sobie jasny pogląd na sprawy religijne i polityczne w Italii.
Półwysep, gdzie potęga duchowieństwa była w widoczny sposób większa niż w jakimkolwiek innym kraju i gdzie bardziej niż w innym kraju duchowieństwo popisywało się swą mocą i bogactwem, spłodził w ciągu ponad dwóch wieków ruchy ludzi zamyślających wieść żywot uboższy i ścierających się ze znieprawionymi księżmi, od których nie chcieli ani sakramentów, łączących się w niezależne wspólnoty, będących solą w oku i panów, i cesarstwa, i rad miejskich.
Wreszcie pojawił się święty Franciszek i szerzył umiłowanie ubóstwa w zgodzie z przykazaniami Kościoła; za jego sprawą Kościół uznał pożytek surowych obyczajów, do czego nawoływały stare ruchy, i oczyścił owe ruchy ze składników nieładu, które się w nich zagnieździły. Można było oczekiwać, że nadejdzie epoka umiaru i świętości, ponieważ jednak zakon franciszkański wzrastał i przyciągał do siebie najlepszych, zbyt wielką potęgę zyskał i zbyt przywiązał się do spraw doczesnych, wielu franciszkanów pragnęło przywrócić mu czystość z dawnych czasów. Sprawa raczej trudna dla zakonu, który wtedy, gdy przebywałem w opactwie, liczył już ponad trzydzieści tysięcy rozsianych po całym świecie zakonników. Tak jednak jest, i wielu spośród braci świętego Franciszka sprzeciwiało się regule, jaką zakon sobie nadał, powiadając, że przyjął teraz sposoby tych instytucji kościelnych, które zamierzał reformować. Wielu z nich odkryło wtedy na nowo księgę pewnego cysterskiego mnicha, zwanego Joachimem, który pisał na początku dwunastego wieku po Chrystusie i któremu przyznawano ducha proroczego. Rzeczywiście, przewidział nadejście nowej ery, kiedy to duch Chrystusowy, w czasie owym znieprawiony przez czyny Jego fałszywych apostołów, miałby na nowo urzeczywistnić się na ziemi. I zapowiedział nadejście takich czasów, że wszyscy zobaczyli jasno, iż mówił, sam o tym nie wiedząc, o zakonie franciszkańskim. Rozradowało to nader licznych franciszkanów, może nawet nadto, tak że w połowie wieku w Paryżu doktorowie Sorbony potępili twierdzenia opata Joachima, ale zdaje się, uczynili to dlatego, iż franciszkanie (i dominikanie) stawali się coraz potężniejsi i mędrsi w uniwersytecie Francji i chciano pozbyć się ich jako heretyków. Do czego wszelako nie doszło z wielką korzyścią dla Kościoła, dzięki temu bowiem mogły szerzyć się dzieła Tomasza z Akwinu i Bonawentury z Bagnoregio, którzy z pewnością heretykami nie byli. Stąd widać, że nawet w Paryżu doszło do zamętu w ideach albo ktoś chciał do tego zamętu doprowadzić, mając na widoku własne cele. Takie to zło herezja wyrządza ludowi chrześcijańskiemu, zło, które zaciemnia idee i popycha wszystkich, by stali się inkwizytorami dla osobistej korzyści. To zaś, po wszystkim, co widziałem w opactwie (i o czym opowiem później), skłoniło mnie do sądu, że często sami inkwizytorzy tworzą heretyków. I nie tylko w tym znaczeniu, że wyobrażają ich sobie tam, gdzie nie ma żadnego, ale że gwałtami tępią heretycką chorobę, aż budzą ku sobie odrazę u wielu, którzy przez to poczynają skłaniać się ku kacerstwu. Doprawdy diabelski to krąg i oby Bóg zechciał nas odeń wybawić.
Ale mówiłem o herezji joachimickiej (jeśli takowa była). I ujrzano w Toskanii franciszkanina, Gerarda z Borgo San Donnino, jak uczynił się głosem przepowiedni Joachima, i wielkie przejęcie było wśród minorytów. Wyłonił się wtedy spośród nich zastęp stronników dawnej reguły, a przeciwników nowego urządzenia zakonu, o co pokusił się wielki Bonawentura, późniejszy jego generał. W ostatnim trzydziestoleciu wieku ubiegłego, kiedy sobór w Lyonie, ratując zakon franciszkański przed tymi, którzy chcieli go skasować, oddał im w posiadanie wszystkie użytkowane przezeń dobra, jak to było już ustanowione dla zakonów dawniejszych, niektórzy bracia w marchiach zbuntowali się, ponieważ utrzymywali, że duch reguły został ostatecznie zdradzony, żaden bowiem z franciszkanów nie powinien mieć niczego ani osobiście, ani przez klasztor, ani przez zakon. Uwięziono ich na resztę życia. Nie zdaje mi się, by głosili rzeczy sprzeczne z Ewangelią, lecz kiedy chodzi o posiadanie dóbr doczesnych, trudno jest ludziom myśleć w zgodzie ze sprawiedliwością. Wiele lat później powiedziano mi, że nowy generał zakonu, Rajmund Gaufredi, znalazł tych więźniów w Ankonie i uwalniając ich rzekł: „Zechciał Bóg, iżbyśmy my wszyscy, i cały zakon franciszkański, splamili się tą przewiną.” Znak, że nie jest prawdą to, co mówią kacerze, i w Kościele nie brak jeszcze ludzi wielkiej cnoty.
Był wśród tych uwolnionych więźniów Angelo Clareno, który spotkał się później z pewnym bratem w Prowansji, Piotrem di Giovanni Olivi, głoszącym proroctwa Joachima, a następnie z Hubertynem z Casale, i z tego narodził się ruch duchowników. Zasiadł w tych latach na stolicy papieskiej święty eremita Piotr z Morrone, który władał jako Celestyn V, i ten przyjęty był z ulgą przez owych duchowników. „Okaże się świętym —powiadano —i dotrzyma nauki Chrystusa, jego żywot będzie anielski, drzyjcie, znieprawieni prałaci.” Może żywot Celestyna był nazbyt anielski, a może prałaci z jego otoczenia byli zbyt znieprawieni albo nie wytrzymał napięcia za bardzo już przeciągającej się wojny z cesarzem i innymi królami Europy; jakkolwiek było, Celestyn zrzekł się godności i wrócił do swojej pustelni. Ale w krótkim czasie jego panowania, trwającego mniej niż rok, wszystkie oczekiwania duchowników zostały zaspokojone; udali się do Celestyna, który utworzył wraz z nimi wspólnotę zwaną fratres et pauperes heremitae domini Celestini[23]. Z drugiej strony papież musiał być rozjemcą między możnymi rzymskimi kardynałami, a w tym czasie kilku z nich, jak Colonna lub Orsini, w sekrecie popierało nowe prądy głoszące ubóstwo; doprawdy osobliwego wyboru dokonali owi ludzie nadzwyczaj potężni, którzy żyli pośród niemodnych już dostatków i bogactw, i nigdy nie pojąłem, czy po prostu wykorzystywali duchowników do swoich celów związanych z rządzeniem, czy w pewien sposób uważali, iż wspieranie prądów uduchowionych rozgrzeszało ich z grzesznego żywota; i być może prawdą były obie rzeczy, jeśli wolno mi sądzić według tego, co zdołałem pojąć ze spraw italskich. Ale właśnie by świecić przykładem, Hubertyn został przyjęty na kapelana przez kardynała Orsiniego, kiedy zyskał największy posłuch spośród duchowników i groziło mu oskarżenie o herezję. I tenże sam kardynał był mu tarczą w Awinionie.
Jak to jednak bywa w podobnych przypadkach, wprawdzie Angelo i Hubertyn głosili kazania według doktryny, ale wielkie rzesze prostaczków brały sobie do serc słowa kaznodziejów i rozbiegały się po całym kraju bez nijakiego nadzoru. W ten oto sposób w Italii zaroiło się od owych braciaszków lub braci ubogiego żywota, w których wielu dopatrywało się niebezpieczeństwa. Trudno już było odróżnić mistrzów życia duchowego, którzy nie tracili styczności z władzami kościelnymi, od ich uboższych duchem stronników, którzy najzwyczajniej żyli poza zakonem, żebrząc o jałmużnę, i utrzymywali się z dnia na dzień z pracy swoich rąk, nie zachowując żadnej własności. I tych właśnie głos ludu nazwał braciaszkami, i nie różnili się zbytnio od francuskich begardów, dla których natchnieniem był Piotr di Giovanni Olivi.
Miejsce Celestyna V zajął Bonifacy VIII i papież ten nie zwlekał z okazaniem, że nie będzie pobłażliwości dla duchowników i braciaszków w ogólności, kiedy zaś umierał w ostatnich latach wieku, podpisał bullę Firma cautela, w której potępiał za jednym zamachem dwuskibowe sochy, domokrążnych włóczęgów, którzy kręcili się zbyt blisko skrajnych odłamów zakonu franciszkańskiego, i samych duchowników, czyli tych, którzy odsuwali się od życia zakonnego, by osiąść w eremach.
Potem duchownicy próbowali od innych papieży, jak Klemens V, uzyskać pozwoleństwo na oderwanie się od zakonu w sposób niegwałtowny. Pewnie powiodłoby się im, lecz z pojawieniem się Jana XXII wyzbyli się wszelkiej nadziei. Po swoim wyborze w 1316 roku napisał do króla Sycylii, by ten wygonił owych braci ze swoich ziem, liczni bowiem tam właśnie szukali schronienia; i kazał zakuć w łańcuchy Angela Clarena oraz duchowników z Prowansji.
Nie było to zapewne przedsięwzięcie łatwe i wielu w kurii stawiło opór. Faktem jest, że Hubertyn i Clareno uzyskali pozwolenie na wyjście z zakonu i zostali przyjęci jeden przez benedyktynów, drugi przez celestynów. Lecz dla tych, którzy dalej prowadzili żywot wolny, Jan był bez litości i kazał ich ścigać inkwizycji, i liczni spłonęli na stosie.
Pojął jednak, że aby wyrwać z korzeniami chwast braciaszków, niszczących podwalinę władzy Kościoła, należy potępić twierdzenia, na których opierają swoją wiarę. Utrzymywali, że Chrystus i apostołowie nie mieli żadnej własności ani osobistej, ani we wspólnym władaniu, i papież potępił tę myśl jako heretycką. Rzecz zdumiewająca, bo nie wiadomo, czemuż to papież miałby uznać za przewrotną myśl, że Chrystus był ubogi; lecz właśnie rok wcześniej odbyła się w Perugii kapituła generalna franciszkanów, która podtrzymywała ten pogląd, i potępiając braciaszków, papież potępił i ową kapitułę. Jak już rzekłem, kapituła zaszkodziła mu wielce w zmaganiach z cesarzem —to pewna. I od owego dnia wielu braciaszków, którzy nie wiedzieli nic ani o cesarstwie, ani o Perugii, spłonęło.
O tych rzeczach rozmyślałem, patrząc na legendarną postać Hubertyna. Mój mistrz przedstawił mnie, a starzec dłonią ciepłą, prawie rozpaloną, pogłaskał moje lico. Przy dotknięciu tej dłoni pojąłem wiele z tego, co słyszałem o tym świętym człeku, i z tego, co wyczytałem ze stronic Arbor vitae, zrozumiałem mistyczny ogień, który trawił go od czasu młodości, kiedy, choć studiował w Paryżu, odsunął się od spekulacji teologicznych i przedstawił sobie, że został przemieniony w skruszoną Magdalenę; i nader mocne więzy, jakie zadzierzgnął ze świętą Anielą z Foligno, która wprowadziła go w bogactwo życia mistycznego i w adorację krzyża; i dlaczego przełożeni, strapieni żarliwością jego kazań, wysłali go do klasztoru La Verna.
Przypatrywałem się twarzy o rysach przesłodkich, niby rysy świętej, z którą utrzymywał braterskie obcowanie zmysłów duszy. Domyślałem się, że umiał nadać tym rysom znacznie więcej twardości, kiedy w roku 1311 sobór w Vienne dekretałami Exivi de paradiso odsunął franciszkańskich przełożonych niechętnych duchownikom, ale tym ostatnim nakazał, by żyli w pokoju w łonie zakonu, zaś ten rycerz wyrzeczeń nie zgodził się na ostrożną ugodę i podjął walkę o utworzenie zakonu niezależnego i natchnionego zasadą surowości. Wielki wojownik przegrał wówczas bitwę, albowiem w owych latach Jan XXII walczył o krucjatę przeciwko zwolennikom Piotra di Giovanni Olivi (do których sam był zaliczany) i potępił braci z Narbony i Béziers. Lecz Hubertyn nie zawahał się stanąć w obliczu papieża, by bronić pamięci przyjaciela, papież zaś, ujęty jego świątobliwością, nie ośmielił się go potępić (chociaż innych później potępił). W owej okoliczności nastręczył mu nawet drogę ratunku, najpierw doradzając, a potem nakazując wstąpienie do zakonu kluniackiego. Hubertyn, który musiał być także biegły (on z pozoru tak bezbronny i wątły) w zdobywaniu sobie poparcia i sprzymierzeńców na dworze papieskim, zgodził się, owszem, wstąpić do klasztoru w Gemblach we Flandrii, ale zda mi się, że nigdy tam się nie udał i pozostał w Awinionie w świcie kardynała Orsiniego, by bronić sprawy franciszkanów.
Dopiero ostatnimi czasy (a to, co na ten temat zasłyszałem, było niejasne) nastąpił schyłek jego fortuny na dworze, musiał oddalić się od Awinionu, a jednocześnie papież nakazał ścigać tego nieposkromionego człeka jako kacerza, który per mundum discurrit vagabundus[24]. Powiadano, że wszelki ślad po nim przepadł. Z popołudniowej rozmowy między opatem a Wilhelmem dowiedziałem się, że skrył się w tym opactwie, i oto miałem go teraz przed sobą.
— Wilhelmie —mówił właśnie —mieli mnie zabić, musiałem uchodzić nocą.
— Kto chciał twojej śmierci? Jan?
— Nie. Jan nie miłował mnie nigdy, ale zawsze darzył szacunkiem. Na dobrą sprawę, on to podsunął mi przed dziesięciu laty sposób uniknięcia procesu, gdyż nakazał mi wstąpić do benedyktynów i tym samym zamknął usta moim przeciwnikom. Długo szemrali, szydzili, bo bojownik ubóstwa wstępował do zakonu tak bogatego i żył na dworze kardynała Orsiniego… Wilhelmie, wiesz, jak mało stoję o sprawy tej ziemi! Lecz był to sposób, by pozostać w Awinionie i bronić moich konfratrów. Papież lęka się Orsiniego, włos z głowy by mi nie spadł. Jeszcze trzy lata temu pchnął mnie w poselstwie do króla Aragonii.
— Któż więc źle ci życzył?
— Wszyscy. Kuria. Dwakroć próbowali mnie zabić. Chcieli zamknąć mi usta. Wiesz, co się zdarzyło pięć lat temu. Dwa lata wcześniej potępieni zostali begardzi z Narbony, i Berengar Talloni, który był wszak jednym z sędziów, odwołał się do papieża. Były to chwile trudne, Jan wydał już dwie bulle przeciwko duchownikom i sam Michał z Ceseny uległ; ano właśnie, kiedyż tu przybędzie?
— Stanie tu za dwa dni.
— Michał… Tyle już czasu go nie widziałem. Opamiętał się, rozumie, czego chcemy, kapituła w Perugii przyznała nam rację. Ale wtedy, w 1318, ustąpił papieżowi i oddał w jego ręce pięciu duchowników z Prowansji, bo nie chcieli podporządkować się. Spłonęli, Wilhelmie… On, to straszne! —Skrył twarz w dłoniach.
— Ale co właściwie zaszło po odwołaniu się Talloniego? —zapytał Wilhelm.
— Jan musiał na nowo otworzyć dyskusję, pojmujesz? Musiał, bo również w kurii byli ludzie ogarnięci zwątpieniem, nawet franciszkanie z kurii, faryzeusze, groby pobielane, gotowi sprzedać się za prebendę, a przecie ogarnęło ich zwątpienie. Wtenczas to Jan kazał mi przygotować memoriał na temat ubóstwa. Był piękny, Wilhelmie, oby Bóg wybaczył mi pychę.
— Czytałem, pokazał mi go Michał.
— Także wśród naszych byli chwiejni, prowincjał Akwitanii, kardynał San Vitale, biskup Kaffy…
— To głupiec —rzekł Wilhelm.
— Niechaj spoczywa w pokoju, odszedł do Boga dwa lata temu.
— Bóg nie był tak miłosierny. To fałszywa nowina z Konstantynopola. Jeszcze jest wśród żywych, powiadają mi, że wejdzie w skład legacji. Oby Bóg miał nas w swej pieczy!
— Ale sprzyja kapitule w Perugii —rzekł Hubertyn.
— I w tym rzecz. Należy do tego gatunku ludzi, którzy są zawsze najlepszymi sprzymierzeńcami własnych nieprzyjaciół.
— Prawdę mówiąc, nawet wtedy nie najlepiej przysłużył się sprawie. Zresztą wszystko skończyło się w istocie na niczym, ale przynajmniej nie postanowiono, że myśl sama jest heretycka, i to było ważne. Z tego też powodu inni nie wybaczyli mi nigdy. Przykładali się, jak mogli, by szkodzić mi na wszystkie sposoby, powiedzieli, że byłem trzy lata temu w Sachsenhausen, kiedy Ludwik ogłosił Jana za kacerza. A wszak wiedzieli wszyscy, że w lipcu przebywałem w Awinionie z Orsinim… Uznali, że niektóre ustępy deklaracji cesarza są odbiciem moich poglądów, cóż za szaleństwo!
— Nie takie znowu wielkie. Pomysły podsunąłem im ja, sięgając do twojej deklaracji awiniońskiej i do niektórych stronic Oliviego.
— Ty? —zakrzyknął Hubertyn, jednocześnie osłupiały i rozradowany. —Przyznajesz mi zatem rację!
Wilhelm miał minę zakłopotaną.
— W owym momencie były to myśli odpowiednie dla cesarza —rzekł wymijająco.
Hubertyn spojrzał nań podejrzliwie.
— Ach tak. Ale ty nie wierzysz w nie naprawdę, czyż nie mam racji?
— Opowiadaj dalej —rzekł Wilhelm —opowiedz, jak wymknąłeś się tym psom.
— O tak, Wilhelmie, to są psy. Wściekłe psy. Zdarzyło mi się zmagać z samym Bonagratią, czy wiedziałeś?
— Ależ Bonagratia z Bergamo trzyma z nami!
— Teraz, kiedy jakże długo doń przemawiałem. Wtedy dopiero przekonał się i zaprotestował przeciwko Ad conditorem canonum. I papież uwięził go na rok.
— Słyszałem, że teraz bliski jest jednemu z moich przyjaciół z kurii, Wilhelmowi Ockhamowi.
— Niewiele go znam. Nie podoba mi się. To człowiek bez żaru, wszystko u niego z głowy, nic z serca.
— Ale to nie lada głowa.
— Być może, i zaprowadzi go do piekła.
— Zatem spotkam go tam i będziemy dyskutować nad logiką.
— Zamilcz, Wilhelmie —rzekł Hubertyn uśmiechając się z żywym afektem —ty jesteś lepszy od twoich filozofów. Gdybyś jeno zechciał…
— Cóż takiego?
— Kiedy widzieliśmy się po raz ostatni w Umbrii? Pamiętasz? Właśnie wylizałem się z chorób dzięki orędownictwu tej cudownej niewiasty… Klary z Montefalco… —szepnął z promiennym licem —Klara… Kiedy natura niewieścia, z przyrodzenia jakże przewrotna, wznosi się do świętości, wówczas zdolna jest stać się najwznioślejszym nośnikiem łaski. Wiesz, że życia mego natchnieniem była najczystsza cnotliwość. Wilhelmie —chwycił go kurczowo za ramię —wiesz, z jakim… srogim, tak, to słowo jest właściwe, z jakim srogim pragnieniem pokuty umartwiałem w sobie drgnienie ciała, bym stał się bez reszty przezroczysty na miłość Ukrzyżowanego Jezusa… Jednakowoż trzy niewiasty w mym życiu to trzy niebiańskie wysłanniczki. Aniela z Foligno, Małgorzata z Città di Castello (która wyjawiała mi zakończenie mojej książki, kiedy napisałem dopiero trzecią część) i wreszcie Klara z Montefalco. Było nagrodą niebios, że ja, właśnie ja miałem prowadzić badanie w sprawie jej cudów i obwieścić jej świętość tłumom, nim jeszcze ruszył się Kościół, nasza święta matka. I ty tam byłeś, Wilhelmie, i mogłeś wesprzeć mnie w tym świętym przedsięwzięciu, a przecież nie chciałeś…
— Lecz to święte przedsięwzięcie, do którego mnie zachęcałeś, znaczyło posłać na stos Bentiwengę, Jacoma i Giovannucia —odparł cichym głosem Wilhelm.
— Swoją przewrotnością bezcześcili jej pamięć. Ty zaś byłeś inkwizytorem!
— I wtenczas właśnie poprosiłem o uwolnienie od tego ciężaru. Ta historia nie podobała mi się. Szczerze też powiem, że nie podobał mi się sposób, w jaki nakłoniłeś Bentiwengę do wyznania błędów. Udałeś, że wstępujesz do jego sekty, jeśli jakaś sekta była, wyłudziłeś jego sekrety i nakazałeś go uwięzić.
— Tak przecież walczy się z nieprzyjaciółmi Chrystusa! Byli to kacerze, pseudoapostołowie, śmierdzieli siarką brata Dulcyna!
— Byli przyjaciółmi Klary.
— Nie, Wilhelmie, nie okrywaj ani skrawkiem cienia pamięci Klary!
— Ale widywano ich przy niej…
— Byli to minoryci, utrzymywali, że są duchownikami, a byli braćmi wspólnoty! Lecz jak wiesz, w toku śledztwa stało się jasne, że Bentiwenga z Gubbio ogłosił się apostołem, a potem wraz z Giovannucciem z Bevagni uwodził mniszki, powiadając im, iż piekła nie ma, iż można zaspokajać żądze cielesne nie obrażając przy tym Boga, przyjmować ciało Chrystusa (wybacz mi, Panie) po tym, jak się zabawiało z mniszką, iż Panu milsza była Magdalena od dziewicy Agnieszki, iż to, co pospólstwo zwie diabłem, jest samym Bogiem, albowiem demon jest mądrością, a Bóg jest też mądrością! I właśnie błogosławiona Klara po wysłuchaniu tych przemówień miała wizję, w której sam Bóg powiedział jej, że tamci są niegodziwymi stronnikami Spiritus Libertatis!
— Byli minorytami, których umysły gorzały od tych samych wizji, co umysł Klary, a często granica między zachwyceniem wizji i szaleństwem grzechu jest prawie niedostrzegalna —odrzekł Wilhelm.
Hubertyn ścisnął mu dłonie i oczy znowu zaszły mu łzami.
— Nie powiadaj tego, Wilhelmie. Jakże możesz mylić moment zachwyconej miłości, która pali ci trzewia wonią kadzidła, z rozpasaniem zmysłów, o których wiesz, że z siarki? Bentiwenga nakłaniał do dotykania nagich członków ciała, twierdził, że tak tylko zyskać można wyzwolenie spod władzy zmysłów, homo nudus cum nuda iacebat[25]…
— Et non commiscebantur ad invicem[26]…
— Kłamstwa! Szukają rozkoszy, a kiedy czują pobudzenie zmysłowe, nie mają za grzech, jeśli dla uśmierzenia żądzy mężczyzna i niewiasta spoczywają obok siebie, a on dotyka i całuje ją we wszystkie miejsca, i łączy swój nagi brzuch z jej nagim brzuchem!
Wyznaję, że sposób, w jaki Hubertyn piętnował występek, nie nakłaniał mnie do cnotliwych myśli. Mój mistrz musiał dostrzec, że ogarnął mnie zamęt, i przerwał świętemu człekowi:
— Jesteś duchem żarliwym, Hubertynie, w miłości do Boga jak i w nienawiści do zła. Chciałem tylko powiedzieć, że mała jest różnica między żarem Serafinów a żarem Lucyfera, rodzą się bowiem zawsze z największego rozpłomienienia woli.
— Och, różnica jest i znam ją! —oznajmił natchniony Hubertyn. —Chcesz powiedzieć, że wolę dobra od woli zła oddziela mały krok, ponieważ chodzi o kierowanie jedną i tą samą wolą. To jest prawdziwe. Lecz różnica leży w przedmiocie, a przedmiot jest jasno widoczny. Tutaj Bóg, tam diabeł.
— Ja zaś boję się, że nie umiem już odróżnić, Hubertynie. Czyż to nie twoja Aniela z Foligno opowiadała o tamtym dniu, że w uniesieniu ducha spoczywała w grobowcu Chrystusa? Czyż nie mówiła, jak to najpierw całowała Jego pierś i widziała Go leżącego z zamkniętymi oczyma, a potem pocałowała Jego wargi i poczuła, że spomiędzy nich dobył się zapach niewypowiedzianej słodyczy, i po chwili położyła swoje lico na licu Chrystusa, i Chrystus zbliżył swoją dłoń do jej lica, i przygarnął ją do siebie, i, tak sama opowiadała, jej rozradowanie sięgnęło wielkich wyżyn…
— Co to ma wspólnego z pędem zmysłów? —zapytał Hubertyn. —Było to przeżycie mistyczne, zaś ciało było ciałem naszego Pana.
— Być może nazbyt przywykłem do Oksfordu, gdzie nawet przeżycie mistyczne było innego rodzaju…
— Bez reszty w głowie —uśmiechnął się Hubertyn.
— I w oczach. Bóg poznawany jako światło, w promieniach słońca, w obrazach odbitych w zwierciadłach, w rozlaniu barw po częściach uładzonej materii, w odblasku dziennego światła na mokrych liściach… Czyż ta miłość nie jest bliższa miłości Franciszka chwalącego Boga w Jego stworzeniach, kwiatach, ziołach, wodzie, powietrzu? Nie myślę, by w tego rodzaju miłości kryć się mogła jakaś pułapka. A nie podoba mi się miłość, która do rozmowy z Najwyższym przenosi dreszcze, jakie przeżywa się w dotknięciu cielesnym…
— Bluźnisz, Wilhelmie! To nie to samo. Niezgłębiona otchłań oddziela zachwyt serca miłującego Jezusa Ukrzyżowanego od znieprawionego zachwytu pseudoapostołów z Montefalco…
— Nie byli pseudoapostołami, byli braćmi Wolnego Ducha, sam to powiedziałeś.
— A cóż za różnica? Nie wiedziałeś wszystkiego o tym procesie, ja sam nie śmiałem włączyć między dokumenty niektórych wyznań, by ani na chwilę nie rzucić skraju diabelskiego cienia na atmosferę świętości, jaką Klara wytworzyła w tamtym miejscu. Ale o pewnych rzeczach, Wilhelmie, o pewnych rzeczach wiedziałem! Gromadzili się nocą w piwnicy, brali nowo narodzone dzieciątko, rzucali nim do siebie, aż umarło od uderzeń… albo od czego innego… Kto zaś jako ostatni miał je w swoich dłoniach i w czyich rękach umarło, zostawał głową sekty… Zaś ciało dzieciątka rozdzierali i mieszali z mąką, by uczynić zeń bluźniercze hostie!
— Hubertynie —rzekł stanowczo Wilhelm —to wszystko powiedziane było wiele wieków temu przez ormiańskich biskupów o sekcie paulicjan. I bogomiłów.
— I co z tego? Diabeł jest głupcem, trzyma się pewnego rytmu, kiedy zastawia pułapki i uwodzi, powtarza własne rytuały w odstępach tysięcy lat, sam zaś zawsze jest ten sam i właśnie przez to poznaje się go jako nieprzyjaciela! Przysięgam ci, w dzień Wielkiej Nocy zapalali świece w noc i prowadzili dziewczątka do piwnicy. Potem gasili świece i rzucali się na owe dziewczątka, nawet jeśli byli z nimi złączeni więzami krwi… i jeśli z tego objęcia rodziło się dziecko, piekielny rytuał zaczynał się od nowa, a wszyscy gromadzili się wokół kadzi pełnej wina, którą nazywali baryłeczką, upijali się i rozrywali na strzępy dziecko, a krew jego wlewali do kielicha, i rzucali żywe jeszcze dzieci do ognia, i mieszali prochy dziecka z jego krwią, i pili!
— Ależ o tym pisał Michał Psellos w księdze o działaniach demonów, trzysta lat temu! Kto ci to wszystko opowiedział?
— Oni, Bentiwenga i inni, i na mękach!
— Jedna tylko rzecz podnieca zwierzęta bardziej niż rozkosz, a jest nią ból. Na mękach czujesz się jak we władzy ziół, które dają wizję. Wszystko, coś zasłyszał, coś czytał, wraca ci do głowy, jakby uniesiono cię, lecz nie do nieba, ale ku piekłu. Na mękach powiadasz nie tylko to, czego chce inkwizytor, ale to też, co w twoim mniemaniu może być mu miłe, by ustanowiła się więź (o tak, doprawdy diabelska) między nim a tobą… Znam to, Hubertynie, sam należałem do tych ludzi, którzy uważają, ze przy pomocy rozpalonych cęgów dobywają prawdę. Otóż wiedz, żar prawdy z innego bierze się płomienia. Na mękach Bentiwenga mógł mówić najmniej dorzeczne kłamstwa, gdyż nie on już przemawiał, lecz jego lubieżność, demony jego duszy.
— Lubieżność?
— Tak, jest bowiem lubieżność bólu, jak jest lubieżność wielbienia, a nawet lubieżność pokory. Skoro tak niewiele wystarczyło zbuntowanym aniołom, by zmienić żar uwielbienia i pokory w żar pychy i buntu, cóż powiedzieć o istocie ludzkiej? Ta właśnie myśl przyszła mi do głowy w toku inkwizytorskich poczynań. I dlatego wyrzekłem się tego działania. Nie mam dość odwagi, by badać słabości niegodziwców, bo odkryłem, że te same słabości mają święci.
Hubertyn słuchał ostatnich słów Wilhelma tak, jakby nie pojmował, co też ten mówi. Wyraz jego twarzy, coraz bardziej natchnionej miłością i współczuciem, mówił, iż w jego mniemaniu Wilhelm padł ofiarą uczuć nader grzesznych, lecz Hubertyn wybaczał mu je, bo bardzo go kochał. Przerwał wiec Wilhelmowi i rzekł tonem przepełnionym goryczą:
— Nieważne. Jeśli tak to czułeś, dobrześ zrobił, żeś zaprzestał. Trzeba zwalczać pokusy. Jednakowoż brak mi twojego wsparcia, a mogliśmy rozproszyć tę niegodziwą bandę. Wiesz sam, co się stało, mnie samego oskarżono, że zbyt jestem wobec nich słaby, i podejrzewano o kacerstwo. Ty także zbyt wiele słabości okazałeś w zwalczaniu zła. Zła, Wilhelmie; czyż nigdy nie przepadnie to potępienie, ten cień, to błoto, które przeszkadza nam dotrzeć do źródła? —Nachylił się jeszcze bardziej do Wilhelma, jakby bał się, że ktoś go usłyszy. —Także tu, także w tych murach poświęconych modlitwie, wiesz o tym?
— Wiem, powiedział mi opat, prosił mnie także, bym pomógł rozproszyć mrok.
— A więc podpatruj, drąż, patrz okiem rysia w dwóch kierunkach, lubieżności i pychy…
— Lubieżności?
— Tak, lubieżności. Było coś… niewieściego, a zatem diabelskiego w tym młodzieńcu, który utracił życie. Miał oczy dziewczątka, które szuka obcowania z inkubem. Ale, powiedziałem ci, również pycha, pycha umysłu, w tym klasztorze poświęconym dumie słowa, ułudzie mądrości…
— Jeśli coś wiesz, pomóż mi.
— Nie wiem nic. Nie ma nic, o czym mógłbym wiedzieć. Ale pewne rzeczy czuje się sercem. Pozwól przemówić twojemu sercu, badaj twarze, nie słuchaj tego, co mówią usta… Lecz czemuż musimy mówić o tych rzeczach smutnych i straszyć naszego młodego przyjaciela? —Spojrzał na mnie swoimi niebiańskimi oczyma i musnął mój policzek długimi i białymi palcami, i prawie chciałem się cofnąć; wstrzymałem się jednak i dobrzem uczynił, obraziłbym go bowiem, a intencję miał wszak czystą. —Powiedz mi raczej o sobie —rzekł zwracając się znowu ku Wilhelmowi. —Co robiłeś po tych wydarzeniach? Minęło…
— Osiemnaście lat. Wróciłem na ziemię ojczystą. Studiowałem też w Oksfordzie. Badałem naturę.
— Natura jest dobra, bo to córa Boga —powiedział Hubertyn.
— I Bóg musi być dobry, skoro spłodził naturę —uśmiechnął się Wilhelm. —Studiowałem, spotkałem nader mądrych przyjaciół. Potem poznałem Marsyliusza, zniewoliły mnie jego myśli o cesarstwie, o ludzie, o nowym prawie dla królestw tej ziemi, i tak to trafiłem do tej gromadki naszych współbraci, którzy służą radą cesarzowi. Ale o tym wiesz, pisałem ci. Ucieszyłem się, kiedy powiedzieli mi w Bobbio, że jesteś tutaj. Myślałem, żeś stracony. Ale teraz, kiedy jesteś z nami, mógłbyś być nam nie lada wsparciem za kilka dni, kiedy przybędzie również Michał. Dojdzie do trudnego starcia.
— Niewiele miałbym do powiedzenia ponad to, co powiedziałem pięć lat temu w Awinionie. Kto przybędzie z Michałem?
— Paru z kapituły w Perugii, Arnold z Akwitanii, Hugo z Newcastle…
— Kto? —zapytał Hubertyn.
— Hugo z Novocastro, wybacz, używam mojego języka, nawet kiedy mówię poprawną łaciną. A dalej, Wilhelm z Alnwick. Zaś ze strony franciszkanów awiniońskich możemy liczyć na Hieronima, tego głupca z Kaffy, a przybędą może Berengar Talloni i Bonagratia z Bergamo.
— Ufajmy Bogu —rzekł Hubertyn —że ci ostatni nie chcą zbyt zrazić do siebie papieża. A kto bronił będzie stanowiska kurii, mam na myśli tych o zatwardziałych sercach?
— Z listów, które do mnie dotarły, domyślam się, że będzie wśród nich Wawrzyniec Decoalcone…
— Człek zły.
— Jan d’Anneaux…
— Ten jest biegły w teologii, strzeż się go.
— Będziemy strzec się. A wreszcie Jan de Baune.
— Będzie miał sprawę z Berengarem Tallonim.
— Tak, mniemam, że nie będziemy się nudzić —rzekł mój mistrz w świetnym nastroju. Hubertyn spojrzał nań z niepewnym uśmiechem.
— Nigdy nie mogę pojąć, kiedy wy, Anglicy, mówicie poważnie. Nie ma nic zabawnego w kwestii o takim znaczeniu. Gra toczy się o przetrwanie zakonu, który jest wszak twoim, a w głębi serca i moim. Będę zaklinał Michała, by nie wyruszał do Awinionu. Jan chce tego, zabiega o to, zbyt natarczywie go zaprasza. Nie ufajcie staremu Francuzowi. O Panie, w jakie ręce wpadł Twój Kościół! —Obrócił twarz w stronę ołtarza. —Przemieniony w nierządnicę, zmiękczony przez przepych, wije się w lubieżności niby wąż w ogniu! Od nagiej czystości stajenki w Betlejem, z drewna, jakim było lignum vitae[27] krzyża, do orgii złota i kamienia, spójrz, nawet tutaj, widziałeś wszak portal, nie unika się pychy wizerunku! Bliskie są już dni Antychrysta, i boję się, Wilhelmie! —zerknął dokoła, wpatrując się wytrzeszczonymi oczyma w ciemne nawy, jakby Antychryst miał ukazać się lada moment, i ja naprawdę pomyślałem, że wnet go tu ujrzę. —Jego namiestnicy już tu są, rozesłani po świecie, jak Chrystus rozsyłał apostołów! Ciemiężą Państwo Boga, uwodzą oszustwem, obłudą i gwałtem. Wówczas to Bóg będzie musiał wysłać swoje sługi, Eliasza i Henocha, których zachował jeszcze przy życiu w ziemskim raju, by gdy nadejdzie dzień, zadali klęskę Antychrystowi, i przybędą prorokować odziani w worki, i głosić będą pokutę przykładem i słowem…
— Już przybyli, Hubertynie —rzekł Wilhelm wskazując swój habit franciszkanina.
— Lecz jeszcze nie zwyciężyli. Nadchodzi chwila, kiedy Antychryst, pełen wściekłości, rozkaże zabić Henocha i Eliasza i zabić ich ciała, by wszyscy ujrzeli i zlękli się naśladować ich. Tak jak chcą zabić mnie…
W tym momencie pomyślałem z przerażeniem, że Hubertyn padł ofiarą jakiegoś boskiego szaleństwa, i zląkłem się o jego rozum. Dziś, patrząc wstecz i wiedząc wszystko, co wiem, to jest, że rok później został zabity tajemniczo w pewnym niemieckim mieście, i nigdy nie dowiedziano się przez kogo, jestem jeszcze bardziej przerażony, ponieważ widzę, iż owego wieczoru Hubertyn prorokował.
— Wiesz, że opat Joachim powiedział prawdę. Doszliśmy do szóstej ery ludzkich dziejów, kiedy to pojawi się dwóch antychrystów, Antychryst mistyczny i Antychryst właściwy, i to dzieje się teraz, po Franciszku, który odtworzył w swoim ciele pięć ran Ukrzyżowanego Jezusa. Bonifacy był Antychrystem mistycznym, zaś ustąpienie Celestyna jest nieważne. Bonifacy był bestią wychodzącą z morza, której siedem głów przedstawia siedem grzechów głównych, zaś dziesięć rogów łamanie przykazań, a otaczają ją kardynałowie, szarańcze, których ciałem jest Apollyon! Liczbą bestii, jeśli czytać jej imię w alfabecie greckim, jest Benedicti! —Przyjrzał mi się, by zobaczyć, czy pojąłem, i uniósł palec napominając mnie. —Benedykt XI był Antychrystem właściwym, bestią wychodzącą z ziemi! Potwór nieprawości i niegodziwości rządził z przyzwolenia Boga Jego Kościołem, by cnota następcy rozbłysła chwałą!
— Ależ, ojcze święty —ważyłem się zaprzeczyć ledwie słyszalnym głosem wszak jego następcą jest Jan!
Hubertyn przyłożył dłoń do czoła, jakby chciał wymazać dokuczliwy sen. Oddychał z trudem, był zmęczony.
— Słusznie. Rachunek był błędny, wciąż czekamy na papieża anielskiego… Lecz tymczasem pojawili się Franciszek i Dominik. —Wzniósł wzrok do nieba i rzekł jakby w modlitwie (lecz byłem pewny, że recytował stronicę ze swojej wielkiej księgi o drzewie żywota): —Quorum primus seraphico calculo purgatus et ardore celico inflammatus totum incendere videbatur. Secundus vero verbo predicationis fecundus super mundi tenebras clarius radiavit[28]… Tak, jeśli takie były obietnice, papież anielski musi przyjść.
— I oby tak się stało, Hubertynie —powiedział Wilhelm. —Na razie jestem tu, by zapobiec wypędzeniu człowieczego cesarza. O twoim papieżu anielskim mówił także brat Dulcyn…
— Nie wypowiadaj więcej imienia tego węża! —ryknął Hubertyn, i po raz pierwszy ujrzałem, jak przeobraził się z człeka strapionego w zagniewanego. —Zbrukał słowa Joachima z Kalabrii, uczynił z nich żagiew śmierci i plugastwa! Jeśli Antychryst miał swych wysłanników, on nim był. Lecz ty, Wilhelmie, mówisz tak, bo w istocie nie wierzysz w nadejście Antychrysta, a twoi mistrzowie z Oksfordu nauczyli cię bałwochwalczej czci dla rozumu, wyjaławiając wieszcze władze twojego serca!
— Mylisz się, Hubertynie —odparł z wielką powagą Wilhelm. —Wiesz, że najbardziej z moich mistrzów czczę Rogera Bacona…
— Który roił o latających maszynach —zadrwił boleśnie Hubertyn.
— Który jasno i bez ogródek mówił o Antychryście, dostrzegał jego znaki w znieprawieniu świata i w osłabieniu mądrości. Lecz nauczał, że jest jeden tylko sposób przygotowania się na jego przyjście: badanie sekretów natury, używanie wiedzy dla ulepszenia rodzaju ludzkiego. Możesz przygotować się do walki z Antychrystem badając lecznicze przymioty ziół, naturę kamieni, a nawet kreśląc plany latających maszyn, które budzą twój uśmiech.
— Antychryst twojego Bacona był tylko wymówką, by oddawać się pysze rozumu.
— Lecz wymówką świętą.
— Nic, co służy za wymówkę, nie jest święte. Wilhelmie, wiesz, że życzę ci dobrze. Wiesz, jak wielką ufność pokładam w tobie. Skarć rozum, naucz się opłakiwać rany Pana, wyrzuć precz swoje księgi.
— Zachowam tylko twoją —uśmiechnął się Wilhelm. Hubertyn też uśmiechnął się i pogroził mu palcem.
— Niemądry Angliku. I nie wyśmiewaj zbytnio swoich bliźnich. Raczej lękaj się tych, których nie możesz pokochać. I strzeż się opactwa. Nie podoba mi się to miejsce.
— Właśnie zamierzam lepiej je poznać —rzekł Wilhelm na pożegnanie. —Chodźmy, Adso.
— Ja ci powiadam, że nie jest dobre, ty zaś chcesz je poznać. Ach! —rzekł Hubertyn potrząsając głową.
— Ano właśnie —rzekł Wilhelm, który dotarł już do połowy nawy —kim jest ten mnich, podobny do zwierzęcia i mówiący językiem z wieży Babel?
— Salwator? —Hubertyn, który już klękał, odwrócił się. —Zdaje się, że wniosłem go w wianie temu opactwu… Wraz z klucznikiem. Kiedy zrzuciłem habit franciszkański, wróciłem na jakiś czas do mojego dawnego klasztoru w Casale i zastałem tam innych braci pogrążonych w trwodze, albowiem wspólnota oskarżała ich, że są duchownikami z mojej sekty… tak się wyrażali. Ująłem się za nimi i uzyskałem, że mogli pójść w moje ślady. A dwóch, Salwatora i Remigiusza, zastałem właśnie tutaj, kiedy przybyłem w minionym roku. Salwator… Doprawdy wygląda jak bestia. Ale jest usłużny.
Wilhelm zawahał się przez chwilę.
— Usłyszałem, jak mówi: penitenziagite.
Hubertyn milczał. Machnął ręką, jakby chciał odpędzić dręczącą go myśl.
— Nie, nie sądzę. Wiesz, jacy są ci świeccy bracia. To wieśniacy, którzy słuchali może jakiegoś wędrownego kaznodziei i sami nie wiedzą, co mówią. Salwatorowi mam co innego do zarzucenia; jest to bestia żarłoczna i lubieżna. Ale nic, nic a nic przeciwko ortodoksji. Nie, choroba opactwa tkwi gdzie indziej, szukaj jej u tych, co wiedzą za dużo, nie zaś u tych, co nie wiedzą nic. Nie buduj zamku podejrzeń na jednym słowie.
— Nie uczynię tego nigdy —odparł Wilhelm. —Właśnie, by tego nie czynić, porzuciłem obowiązki inkwizytora. Ale lubię słuchać słów, a później rozmyślać nad nimi.
— Za dużo myślisz. Chłopcze —powiedział zwracając się ku mnie —nie bierz zbyt złego przykładu ze swojego mistrza. Jedyną rzeczą, o której winno się myśleć, i widzę to u schyłku mego żywota, jest śmierć. Mors est quies viatoris — finis est omnis lahoris[29]. Ostawcie mnie z moją modlitwą.
Przebyliśmy z powrotem główną nawę i wyszliśmy drzwiami, którymi i weszliśmy. Dźwięczały mi jeszcze w uszach słowa Hubertyna.
— To człek… dziwny —ośmieliłem się rzec.
— Jest, lub był, pod wieloma względami człowiekiem niezwykłym. Lecz właśnie z tego bierze się owa dziwność. Tylko w ludziach małych nie widzimy niczego nadzwyczajnego. Hubertyn mógłby był zostać jednym z owych kacerzy, do których spalenia przyłożył ręki, albo kardynałem Świętego Kościoła Rzymskiego. Zbliżył się znacznie do obu tych spaczeń. Kiedy rozmawiam z Hubertynem, mam uczucie, że piekło jest rajem oglądanym z drugiej strony.
Nie pojąłem, co chciał powiedzieć.
— Z jakiej to strony? —spytałem.
— Otóż to —potaknął Wilhelm —rzecz w tym, by wiedzieć, czy są jakoweś strony i czy jest całość. Lecz nie słuchaj tego, co mówię. I nie zerkaj więcej na ten portal —powiedział klepiąc mnie leciutko w kark, albowiem mój wzrok przyciągnęły rzeźby, które widziałem już wchodząc. —Dosyć cię straszono. Na wszystkie sposoby.
Kiedy odwracałem się ku wyjściu, zobaczyłem przed sobą jakiegoś mnicha. Był mniej więcej w tym samym wieku co Wilhelm. Uśmiechnął się i pozdrowił nas uprzejmie. Oznajmił, że jest Sewerynem z Sant’Emmerano, że jest tu ojcem herborystą, któremu powierzono pieczę nad łaźnią, szpitalem, warzywnikiem, i że oddaje się na nasze usługi, jeślibyśmy chcieli lepiej poznać teren opactwa.
Wilhelm podziękował mu i oznajmił, że zauważył już, przybywając tutaj, piękny ogród, w którym, jak się zdaje, są nie tylko warzywa, lecz także rośliny lecznicze, jeśli można dostrzec pod śniegiem.
— Latem lub wiosną przy tej rozmaitości ziela, a każde ozdobione kwieciem, nasz ogród piękniej wyśpiewuje chwałę Stwórcy —powiedział Seweryn, jakby prosząc o wybaczenie —lecz także o tej porze roku oko zielarza w zeschłych łodygach dostrzega rośliny, które wyrosną i mogę rzec ci, że ten ogród jest bogatszy niż jakiekolwiek herbarium i bardziej odeń kolorowy, choćby nie wiem jak piękne były w owym herbarium miniatury. Zresztą również zimą rosną pożyteczne zioła, zaś inne zebrałem i trzymam w pracowni umieszczone w naczyniach i gotowe do użycia. I tak, korzeniami kobylego szczawiu leczą się katary, wywar z prawoślazu jest dobry na okłady przy chorobach skóry, łopuch goi egzemy, skruszonymi i roztartymi kłączami wężownika można leczyć biegunki i niektóre choroby kobiece, lippia trójlistna jest dobra na trawienie, podbiał nadaje się na kaszel; i mamy też dobrą goryczkę na trawienie i lukrecję, i jałowiec, z którego przygotowujemy napary, czarny bez, żeby robić z jego kory wywar na wątrobę, mydlnicę, której korzenie moczy się w zimnej wodzie i która jest na katar, i kozłek lekarski, którego przymioty z pewnością nie są ci obce.
— Masz zioła najrozmaitsze i w najrozmaitszych klimatach rosnące. Jak to możliwe?
— Z jednej strony zawdzięczam to miłosierdziu Pana Naszego, który ten płaskowyż umieścił okrakiem na łańcuchu gór zwróconym na południe ku morzu, skąd wieją wiatry ciepłe, zaś na północ ku górom jeszcze wyższym, skąd napływają balsamy leśne. A z drugiej strony zawdzięczam to biegłości, którą zyskałem, niegodny, z woli moich mistrzów. Pewne rośliny rosną nawet w nieprzyjaznym dla nich klimacie, jeśli sprzyja im gleba, mają stosowny pokarm i zabiega się o to, by rosły.
— Czy macie również rośliny dobre tylko do jedzenia? —spytałem.
— Mój młody, wygłodniały źrebcu, nie ma takich roślin, które nadawałyby się do spożycia, zaś nie miały, stosowane w odpowiedniej dawce, właściwości leczniczych. Dopiero nadużycie czyni z nich przyczynę choroby. Weźmy dynię. Ma naturę zimną i wilgotną i gasi pragnienie, lecz kiedy zjesz ją zepsutą, spowoduje biegunkę i będziesz musiał zawrzeć swe trzewia przy pomocy mieszaniny solanki z gorczycą. A cebula? Jest ciepła i wilgotna, w małej ilości daje siłę męską, tym naturalnie, którzy nie złożyli naszych ślubów, lecz użyta w nadmiarze wywołuje ociężałość głowy, a wtedy nie obejdzie się bez mleka z octem. Oto powód —dodał kąśliwie —by młody mniszek skąpił jej sobie. Jedz natomiast czosnek. Jest ciepły i suchy, dobry przeciwko truciźnie. Lecz nie należy przesadzać, albowiem zbyt wiele humorów usuwa z mózgu. Fasola daje obfitość uryny i tuczy, a obie te rzeczy są bardzo właściwe. Lecz sprowadza też złe sny. Dużo jednak mniej niż niektóre inne zioła, bo są nawet takie, co wywołują niedobre wizje.
— Które to? —spytałem.
— Oho, nasz nowicjusz zbyt wiele chce wiedzieć. Te sprawy znać może jedynie herborysta, w przeciwnym bowiem wypadku ktoś nieroztropny mógłby powodować wizje u każdego, kto mu się nawinie, albo kłamać wykorzystując zioła.
— Lecz starczy odrobina pokrzywy —rzekł w tym momencie Wilhelm —lub roybra, lub olieribus, by obronić się przed wizjami. Spodziewam się, że masz te dobre zioła.
Seweryn spojrzał na mistrza spod oka.
— Interesujesz się herboryzacją?
— Nader pobieżnie —odparł skromnie Wilhelm. —Miałem kiedyś w ręku Theatrum Sanitatis Ububkasyma z Baldach…
— Abul Asan al Muktar ibn Botlan.
— Lub Ellucasim Elimittar, jeśli chcesz. Zastanawiam się, czy znalazłbym tutaj kopię tego dzieła.
— I piękniejsze jeszcze, z licznymi obrazkami kunsztownej roboty.
— Chwała niech będzie niebiosom. I znajdę De virtutibus herbarum Plateariusza?
— To też, i De plantis, i De vegetalibus Arystotelesa w tłumaczeniu Alfreda z Sareshel.
— Słyszałem, że w istocie nie jest to dzieło Arystotelesa —zauważył Wilhelm —podobnie jak odkryto, że nie Arystoteles napisał De causis.
— Tak czy owak to wyśmienita księga —zauważył Seweryn, a mój mistrz potaknął z wielką skwapliwością, nie pytając, czy aptekarz ma na myśli De vegetalibus, czy też De causis, dzieła nie znane mi, ale oba znakomite, czego domyśliłem się z rozmowy.
— Miło byłoby —rzekł na zakończenie Seweryn —mieć z tobą raz i drugi zacną pogawędkę o ziołach.
— Mnie tym bardziej —zapewnił Wilhelm —lecz czy nie pogwałcimy reguły milczenia, która, jak mi się zdaje, obowiązuje w waszym zakonie?
— Reguła —wyjaśnił Seweryn —dostosowała się w ciągu wieków do potrzeb rozmaitych wspólnot. Przewidywała Boskie lectio, lecz nie studium, wiesz jednak, jak znakomicie nasz zakon rozwinął badania nad rzeczami Boskimi i ludzkimi. Reguła przewiduje wspólne dormitorium, lecz czasem słuszne jest, jak to dzieje się u nas, by mnisi mieli sposobność do namysłu także w ciągu nocy, więc każdy śpi w swojej celi. Reguła jest bardzo surowa w sprawie milczenia i także u nas nie tylko mnich, który wykonuje pracę ręczną, ale i ów, który pisze lub czyta, nie może rozmawiać ze swoimi braćmi. Lecz opactwo to przede wszystkim wspólnota mędrców i często jest rzeczą pożyteczną, by mnisi wymieniali między sobą skarby nauki, które gromadzą. Wszelką rozmowę mającą za przedmiot nasze uczone badania uznaje się za słuszną i korzystną, byleby nie toczyła się w refektarzu lub podczas świętych oficjów.
— Czy często miałeś sposobność rozmawiać z Adelmusem z Otrantu? —spytał nagle Wilhelm.
Nie wyglądało na to, by Seweryna to pytanie zaskoczyło.
— Widzę, że opat wyjawił ci już wszystko —rzekł. —Nie. Nieczęsto z nim rozmawiałem. Spędzał czas na iluminowaniu. Czasem słyszałem, jak prowadził dysputę z innymi mnichami, z Wenancjuszem z Salvemec lub Jorgem z Burgos, o naturze swej pracy. Zresztą nie spędzam dnia w skryptorium, lecz w mojej pracowni —i wskazał na budynek szpitala.
— Pojmuję —rzekł Wilhelm. —Nie wiesz zatem, czy Adelmus miewał wizje.
— Wizje?
— Jak te, na przykład, które dają twoje zioła.
Seweryn zesztywniał.
— Powiedziałem już, że starannie chronię te zioła, które mogą być niebezpieczne.
— Nie to mam na myśli —zapewnił skwapliwie Wilhelm. —Mówiłem o wizjach w ogóle.
— Nie rozumiem —obstawał przy swoim Seweryn.
— Myślałem, że mnich, który krąży nocą po Gmachu, gdzie podług opata mogą zdarzyć się rzeczy… straszne każdemu, kto wtargnie tam o zakazanej godzinie, otóż, powiadam, pomyślałem, że mógł był paść ofiarą jakichś diabelskich wizji i że to one pchnęły go przez okno.
— Jak już rzekłem, nie bywam w skryptorium, chyba że potrzebuję jakiejś księgi, ale zwykle wystarczą mi moje herbaria, które trzymam w szpitalu. Powiedziałem ci, że Adelmus trzymał się blisko z Jorgem, Wenancjuszem i… oczywiście Berengarem.
Nawet ja dostrzegłem leciutkie wahanie w głosie Seweryna. Nie umknęło też uwadze mego mistrza.
— Berengarem? I czemu oczywiście?
— Berengar z Arundel, pomocnik bibliotekarza. Byli rówieśnikami, razem odbywali nowicjat, nie dziwota, że mieli sobie niejedno do powiedzenia. To właśnie miałem na myśli.
— To miałeś na myśli —rzekł wówczas Wilhelm. I zdumiałem się, gdyż nie nalegał na tę sprawę. Zmienił nagle przedmiot rozmowy: —Ale może czas już, byśmy zajrzeli do Gmachu. Będziesz naszym przewodnikiem?
— Z przyjemnością —odparł Seweryn z aż nazbyt widoczną ulgą. Poprowadził nas wzdłuż warzywnika i wyszliśmy wprost na zachodnią fasadę Gmachu.
— Od warzywnika jest wejście, które prowadzi do kuchni —powiedział —ale kuchnia zajmuje tylko zachodnią połowę parteru, w drugiej połowie jest refektarz… Natomiast wychodząc przez tyły kościelnego chóru dociera się od południa do dwojga innych drzwi prowadzących i do kuchni, i do refektarza. Ale wejdźmy tędy, gdyż z kuchni będziemy mogli dostać się później do refektarza.
Kiedy wszedłem do obszernej kuchni, zauważyłem, że Gmach ma wewnątrz, na całej swej wysokości, ośmiokątny dziedziniec; jak spostrzegłem później, był czymś w rodzaju olbrzymiej studni, pozbawionej dostępu, na którą wychodziły ze wszystkich pięter szerokie okna, takie same jak te od strony zewnętrznej. Kuchnię stanowiła ogromna sień pełna dymu, gdzie liczna służba w pośpiechu przygotowywała wieczerzę. Dwoje służby przyrządzało na wielkim stole pasztet z jarzyn, pęcaku, owsa i żyta, szatkując rzepę, rzeżuchę, rzodkiew i marchew. Obok inny z kucharzy właśnie kończył gotować ryby w wodzie z winem i pokrywał je sosem złożonym z szałwi, pietruszki, tymianku, czosnku, pieprzu i soli.
W stronę baszty zachodniej sięgał olbrzymi piec chlebowy, który błyskał już czerwonawymi płomieniami. W baszcie południowej mieściło się ogromne palenisko, nad którym kipiały kotły i obracały się rożny. Przez drzwi prowadzące na klepisko za kościołem wchodzili w tym momencie świniarze, dźwigając mięso ubitych wieprzy. Wyszliśmy tymiż drzwiami i znaleźliśmy się na klepisku, we wschodnim zakątku płaskowyżu, obok muru, przy którym wznosiły się liczne zabudowania. Seweryn objaśnił mnie, że najbliżej nas są chlewy, dalej zaś stajnie, obory dla wołów, kurniki i okryta dachem zagroda dla owiec. Przed chlewami świniarze mieszali w wielkiej kadzi krew ubitych dopiero co świń. żeby nie zakrzepła. Jeśli była dobrze i od razu mieszana, mogła stać potem przez najbliższe dni, a to dzięki surowości klimatu —dopóki nie zostaną z niej zrobione kiszki.
Wróciliśmy do Gmachu i ledwie rzuciliśmy okiem na refektarz, przez który przeszliśmy do baszty wschodniej. Z dwóch baszt, których wnętrze było częścią refektarza, w północnej mieścił się kominek, zaś w drugiej kręte schody prowadzące do skryptorium, to jest na pierwsze piętro. Stąd mnisi udawali się codziennie do pracy albo też wchodzili jednymi z dwojga schodów, nie tak wygodnych, lecz za to dobrze ogrzanych, które spiralnie pięły się z kuchni na tyłach paleniska i pieca chlebowego.
Wilhelm zapytał, czy zastaniemy kogoś w skryptorium, skoro jest niedziela. Seweryn uśmiechnął się i wyjaśnił, że dla benedyktyńskiego mnicha trud jest modlitwą. W niedzielę oficja trwają dłużej, lecz mnisi przydzieleni do ksiąg również w ten dzień spędzają tam kilka godzin, zwykle poświęconych owocnym wymianom uczonych spostrzeżeń, rad, przemyśleń dotyczących świętych pism.
Kiedy szliśmy do góry, zobaczyłem, że mój mistrz przygląda się oknom oświetlającym schody. Pewnie stawałem się równie przenikliwy jak on, gdyż spostrzegłem rychło, że ich położenie nie pozwalało na łatwy dostęp. Z drugiej strony, także okna w refektarzu (jedyne, które wychodziły z parteru na urwisko) wyglądały na trudno dostępne, zważywszy, że nie było pod nimi żadnych stosownych mebli.
Dotarłszy na szczyt schodów, weszliśmy przez północną basztę do skryptorium, a kiedy już się tam znaleźliśmy, nie mogłem powstrzymać okrzyku podziwu. Pierwsze piętro nie było podzielone, jak parter, na dwie części i ukazało się moim oczom w całej swej przestronności. Sklepienie, wygięte i niezbyt wysokie (niższe, niźli bywają w kościołach, wyższe jednak niż w jakiejkolwiek oglądanej przeze mnie sali kapitulnej), podparte mocnymi filarami, zamykało przestrzeń nasyconą wspaniałym światłem, albowiem po trzy wielkie okna wychodziły na każdy z głównych kierunków, zaś pięć okien mniejszych było w pięciu zewnętrznych ścianach każdej z baszt; wreszcie osiem okien wysokich, lecz wąskich, przepuszczało światło od wewnętrznej ośmiokątnej studni.
Dzięki tak licznym oknom wielką salę rozweselało światło wszędzie jednakie i rozproszone, chociaż mieliśmy zimowe popołudnie. Szyby nie były kolorowe jak szyby w kościele; spajający je ołów przytrzymywał kwadry bezbarwnego szkła, by światło, możliwie najczystsze, nie zabarwione ludzką sztuką, służyło swemu przeznaczeniu, to jest oświetlaniu znoju czytania i pisania. Wielekroć i w różnych miejscach widziałem później skryptoria, lecz żadnego, gdzie w strumieniach fizycznego światła, które odsłania cały splendor pomieszczenia, tak wyraźnie jaśniałaby sama duchowa zasada wcielona przez owo światło, claritas, źródło wszelkiego piękna i wszelkiej wiedzy, niezbywalny atrybut proporcji tej oto sali. Bowiem trzy rzeczy przyczyniają się do stworzenia piękna: przede wszystkim niepodzielność lub doskonałość, i dlatego za brzydkie mamy rzeczy nie będące całością; następnie, należyta proporcja albo też harmonia; a wreszcie, jasność i światło, i rzeczywiście, nazywamy pięknymi rzeczy barwy jasnej. A ponieważ wizja piękna zawiera w sobie spokój, zaś ze swej natury skłonni jesteśmy za to samo brać chronienie się w pokój, dobro lub piękno, poczułem, że ogarnia mnie wielkie ukojenie, i pomyślałem, jak dobrze musi być pracować w tym miejscu.
W tym kształcie, w jakim ukazało się moim oczom o tej popołudniowej godzinie, wydało mi się radosną kuźnicą mądrości. Później miałem zobaczyć w Sankt Gallen skryptorium o podobnych wymiarach, oddzielone od biblioteki (gdzie indziej mnisi pracują w tym samym miejscu, w którym przechowuje się księgi), lecz nie tak pięknie urządzone. Antykwariusze, introligatorzy, rubrykatorzy i uczeni siedzieli przy osobnych stołach, z których każdy stał przy jakimś oknie. A ponieważ okien było czterdzieści (liczba doprawdy doskonała, wynikająca z pomnożenia przez dziesięć czworokąta, jak gdyby dziesięcioro przykazań uświetnione zostało czterema cnotami kardynalnymi), czterdziestu mnichów mogłoby pracować zgodnie, choć w tym momencie była ich tylko trzydziestka. Seweryn wyjaśnił, że mnisi, którzy pracują w skryptorium, mają dyspensę od oficjum tercji, seksty i nony, by nie przerywali pracy w porze, kiedy jest jasno, i kończą swój trud dopiero o zmroku, na nieszpór.
Najlepiej oświetlone miejsca przeznaczone były dla antykwariuszy, najbardziej doświadczonych iluminatorów, rubrykatorów i kopistów. Każdy stół zaopatrzony był we wszystkie rzeczy niezbędne do iluminowania i do przepisywania: różki z inkaustem, cieniutkie pióra, które paru mnichów ostrzyło właśnie ostrymi nożykami, pumeksy do wygładzania pergaminu, liniały do kreślenia linii, by rozmieszczać potem na nich litery. Obok każdego skryby, lub u góry nachylonego blatu stołu, znajdował się pulpit, by mnich mógł położyć na nim kodeks, który miał przepisywać i którego karta zakryta była maskownicą okalającą stosowną linijkę. A niektórzy mieli inkausty złote i innych kolorów. Inni znowu czytali tylko księgi i wpisywali noty do swoich osobistych kajetów lub na tabliczki.
Nie miałem zresztą czasu, żeby przyglądać się ich pracy, albowiem wyszedł nam na spotkanie bibliotekarz, o którym wiedzieliśmy już, że nazywa się Malachiasz z Hildesheimu. Jego twarz przybrała wyraz wymuszonej życzliwości, lecz nie mogłem powstrzymać się od drżenia na widok fizjonomii tak osobliwej. Postaci był wysokiej i chociaż niezwyczajnie szczupłej, członki miał wielkie i niezdarne. Kiedy szedł wielkimi krokami, owinięty w czarne, zakonne szaty, w jego wyglądzie było coś niepokojącego. Kaptur, który miał nasunięty na głowę, albowiem przychodził z zewnątrz, rzucał cień na bladość twarzy i sprawiał, że w wielkich, smutnych oczach widoczne było jakieś nieokreślone cierpienie. To oblicze nosiło ślady jakby licznych namiętności, które wola poddała dyscyplinie, lecz doprowadzając, zdawało się, do zastygnięcia rysów, aż uleciało z nich tchnienie życia. Smutek i surowość dominowały w tej twarzy, a oczy były tak badawcze, iż od jednego spojrzenia przenikały serce każdego, kto rozmawiał z bibliotekarzem, i czytały sekretne myśli, tak że z trudem znieść można było ich dociekliwość i człowiek unikał powtórnego spotkania z tym uważnym spojrzeniem.
Bibliotekarz przedstawił nam wielu mnichów spośród tych, którzy zajęci byli w tym momencie pracą. Powiedział nam również, jakiego rodzaju zadanie każdy z nich wykonuje, i u wszystkich podziwiałem głębokie oddanie wiedzy i badaniu Słowa Bożego. Poznałem w ten sposób Wenancjusza z Salvemec, tłumacza z greki i arabskiego, miłującego owego Arystotelesa, który z pewnością był najmędrszym ze wszystkich ludzi. Bencjusza z Uppsali, młodego mnicha skandynawskiego, który zajmował się retoryką. Berengara z Arundel, pomocnika bibliotekarza. Almara z Alessandrii przepisującego dzieła, które tylko na niewiele miesięcy wypożyczone zostały bibliotece, a następnie całą grupę iluminatorów z rozmaitych krajów, Patrycego z Clonmacnois, Rąbana z Toledo, Magnusa z Jeny, Walda z Herefordu.
To wyliczenie można by ciągnąć, a nie ma nic cudowniejszego niż spis, ten instrument wspaniałych hipotypoz. Lecz muszę opowiedzieć o przedmiocie naszych rozmów, albowiem wynikły z nich liczne wskazówki użyteczne dla zrozumienia lekkiego niepokoju, który unosił się nad mnichami, i czegoś nieokreślonego, co ciążyło bez ustanku na ich słowach.
Mój mistrz zaczął rozmowę z Malachiaszem od wychwalania piękna i celowości urządzeń skryptorium i od wypytywania, jak idzie praca, która właśnie trwa, albowiem —rzekł z wielką grzecznością —wszędzie słyszał o tej bibliotece i chciałby rzucić okiem na niejedną spośród jej ksiąg. Malachiasz powtórzył to, co przedtem już powiedział opat, a mianowicie, że mnich prosi bibliotekarza o dzieło, do którego pragnie zajrzeć, zaś ten przynosi je wówczas z góry, z biblioteki, jeśli tylko prośba była słuszna i pobożna. Wilhelm spytał, w jaki sposób może poznać imiona ksiąg, które kryją armaria nad ich głowami, więc Malachiasz pokazał mu, przytwierdzony złotym łańcuszkiem do jego stołu, opasły kodeks wypełniony szczegółowymi spisami.
Wilhelm wsunął dłonie pod habit w miejscu, gdzie suknia otwierała się na piersi tworząc jakby sak, i wydobył przedmiot, który widziałem już w jego rękach, a też na twarzy podczas naszej podróży. Były to jakby widełki zrobione w ten sposób, że mogły utrzymać się na nosie człowieka (lub raczej na nosie Wilhelma, wydatnym i orlim), jak jeździec trzyma się na grzbiecie konia lub jak ptak na żerdzi. I po obu stronach widełek osadzone były, tak by wypadały tam, gdzie są oczy, dwa owalne kółka z metalu, które obejmowały dwa szklane migdały, grube niby dno kielicha. Wilhelm najczęściej czytał założywszy owe na nos i powiadał, że ma dzięki nim wzrok lepszy, niż dała mu natura i niż pozwalał mu nań posunięty wiek, a zwłaszcza kiedy przygasło światło dzienne. Nie służyły mu, by patrzeć daleko, gdyż w takiej potrzebie wzrok miał nader bystry, ale by patrzeć z bliska. Dzięki nim mógł czytać manuskrypty napisane najdrobniejszymi literami, które nawet ja rozpoznawałem z pewnym trudem. Wyjaśnił mi, że kiedy człowiek przekroczy, jak on, połowę żywota, to choćby wzrok miał zawsze wyborny, oko twardnieje i nie chce już dostosować źrenicy, wskutek czego wielu ludzi uczonych jest jakby martwych dla lektury i pisania po osiągnięciu pięćdziesiątej wiosny. Wielka bieda dla tych, którzy mogliby dzielić się jeszcze przez wiele lat najlepszą cząstka swojej mądrości. Z tego powodu chwalić trzeba Naszego Pana za to, że ktoś wymyślił i zrobił ten instrument. I mówił mi to, żeby wesprzeć teorie Rogera Bacona, który utrzymywał, że celem wiedzy jest także przedłużenie ludzkiego życia.
Inni mnisi patrzyli na Wilhelma z wielkim zaciekawieniem, ale nie ważyli się stawiać pytań. Ja zaś spostrzegłem, że nawet w miejsce tak bez reszty i wzniosie poświęcone czytaniu i pisaniu ten cudowny instrument jeszcze nie trafił. I poczułem dumę, że jestem oto u boku człowieka, który ma ową rzecz, zdolną zadziwić ludzi sławnych na całym świecie ze swojej mądrości.
Z tym przedmiotem na oczach Wilhelm pochylił się nad spisami wykaligrafowanymi w kodeksie. Zerknąłem ja też i odkryliśmy tytuły ksiąg, o których nikt nie wiedział, i innych, najsławniejszych, a wszystkie w posiadaniu biblioteki.
— De pentagone Salomonis, Ars loquendi et intelligendi in lingua hebraica, De rebus metallicis Rogera z Herefordu, Algebra Al Kuwarizmiego, przełożona na łacinę przez Roberta Anglika, Punica Siliusa Italicusa, Gesta francorum, De laudibus sanctae crucis Rabana Maura, Flavii Claudii Giordani de aetate mundi et hominis reservatis singulis litteris per singulos libros ab A usque ad Z —przeczytał mój mistrz. —Wspaniałe dzieła. Ale według jakiego porządku są spisane? —Przytoczył tekst, którego ja nie znałem, ale który był z pewnością dobrze znany Malachiaszowi —„Habeat Librarius et registrum omnium librorum ordinatum secundum facultates et auctores, reponeatque eos separatim et ordinate cum signaluris per scripturam applicatis.”[30] W jaki sposób odczytujesz położenie każdej z ksiąg?
Malachiasz wskazał adnotacje umieszczone obok każdego tytułu. Przeczytałem: iii, IV gradus, V in prima graecorum; ii, V gradus, VII in tertia anglorum i tak dalej. Pojąłem, że pierwsza liczba oznacza pozycję książki na półce, tę, czyli gradus, wskazuje druga liczba, zaś szafę określa trzecia, zrozumiałem tak samo, że pozostałe dane mówią o pokoju lub korytarzu biblioteki, i ośmieliłem się prosić o wyjaśnienie tych ostatnich wskazówek. Malachiasz spojrzał na mnie surowo.
— Może nie wiesz lub zapomniałeś, że dostęp do biblioteki ma tylko bibliotekarz. Tak więc jest słuszne i wystarczające, by on jeno potrafił te dane odcyfrować.
— Lecz w jakim porządku umieszczono księgi w spisie? —spytał Wilhelm. —Nie ze względu na opisywany przedmiot, wydaje mi się. —Nie były również wpisane według autorów w kolejności liter alfabetu, ten roztropny sposób stosowany jest bowiem dopiero w ostatnich latach, a wtedy był jeszcze używany rzadko.
— Początki biblioteki giną w otchłani wieków —rzekł Malachiasz —i książki wpisuje się w porządku napływania zakupów, darowizn, w miarę jak przybywają w nasze mury.
— Trudno je odnaleźć —zauważył Wilhelm.
— Wystarczy, by bibliotekarz znał je na pamięć i wiedział co do każdej, kiedy pojawiła się tutaj. Jeśli zaś chodzi o innych mnichów, mogą polegać na jego pamięci. —I miało się wrażenie, że mówi o kimś innym, nie o sobie samym; pojąłem więc, że mówi o urzędzie, jaki w tym momencie, choć niegodny go, pełni, lecz sprawowanym przedtem przez stu innych, których nie masz już między żywymi i którzy kolejno przekazywali sobie swą wiedzę.
— Zrozumiałem —powiedział Wilhelm. —Gdybym więc szukał czegoś, nie wiedząc dobrze czego, na temat pięciokąta Salomona, ty mógłbyś wskazać mi książkę, z której ja przeczytałem tylko tytuł, i mógłbyś ustalić jej położenie na górnym piętrze.
— Jeślibyś naprawdę musiał dowiedzieć się czegoś o pięciokącie Salomona —rzekł Malachiasz. —Lecz jest to właśnie księga, co do której wolałbym przed oddaniem jej w twoje ręce prosić o radę opata.
— Dowiedziałem się, że jeden z waszych najzręczniejszych iluminatorów —powiedział wówczas Wilhelm —zginął niedawno. Opat wiele mi opowiadał o jego sztuce. Czy mógłbym zobaczyć kodeksy, które on iluminował?
— Adelmus z Otrantu —rzekł Malachiasz, patrząc na Wilhelma wyzywającym spojrzeniem —pracował ze względu na swój młody wiek jedynie przy marginaliach. Miał bardzo żywą wyobraźnię i z rzeczy znanych potrafił układać rzeczy nieznane i zaskakujące, jak ktoś, kto łączy ciało człowieka z końską szyją. Ale oto te księgi. Nikt jeszcze nie dotykał jego stołu.
Zbliżyliśmy się do tego, co niegdyś było miejscem pracy Adelmusa i gdzie leżały nadal karty bogato zdobionego psałterza. Karty wykonano z najdelikatniejszego welinu —króla pośród pergaminów —i ostatnia z nich była jeszcze przypięta do stołu. Ledwie starto ją pumeksem i zmiękczono kredą, a następnie wygładzono przy pomocy skrobaka, i od maleńkich dziurek zrobionych po bokach delikatnym rylcem pociągnięto linie, które prowadzić miały rękę artysty. Górna połowa zapełniona już była pismem i mnich zaczął nawet szkicować postacie na marginesach. Całkowicie ukończone były natomiast inne karty i patrząc na nie ni ja, ni Wilhelm nie potrafiliśmy powstrzymać okrzyku zachwycenia. Na marginesach psałterza rysował się świat wywrócony na opak w stosunku do tego, do którego przyzwyczaiły nas nasze zmysły. Jakby w progu dyskursu będącego z definicji dyskursem prawdziwym rozwijał się, głęboko związany z tamtym przez cudowne napomknięcia in aenigmate, dyskurs kłamliwy, a dotyczący stojącego na głowie świata, w którym psy umykają przed zającami, a jelenie polują na lwy. Maleńkie głowy na ptasiej nodze, zwierzęta z ludzkimi dłońmi na grzbiecie, głowy włochate, z których wyrastają stopy, pręgowane smoki, czworonogi o szyi węża, która splata się w tysiące węzłów nie do rozwikłania, małpy z jelenimi rogami, syreny w kształcie ptasim, z błoniastymi skrzydłami na grzbietach, ludzie bez ramion dźwigający inne ludzkie ciała, które wyrastają im z pleców niby garby, postacie z uzębioną paszczą na brzuchu, ludzie z końskimi głowami i konie z ludzkimi nogami, ryby ze skrzydłami ptaków i ptaki z ogonami ryb, potwory o jednym ciele, lecz dwóch głowach, lub o jednej głowie na podwójnym ciele, krowy z ogonem koguta i skrzydłami motyla, kobiety z głowami w łuskach jak grzbiet ryby, dwugłowe chimery splecione z ważkami o jaszczurczych pyskach, centaury, smoki, słonie, mantykory, cienionodzy leżący na gałęzi drzewa, gryfy, z których ogona wyrasta łucznik w stroju wojennym, diabelskie kreatury o nie kończących się szyjach, sekwencje antropomorficznych zwierząt i zoomorficznych karłów ciągnęły się czasem na jednej i tej samej stronicy, tworząc sceny, na których widziałem całe życie wiejskie przedstawione tak dziwnie przekonująco, że postacie zdały się żywe, oracze, zbieracze owoców, żniwiarze, prządki, siewcy obok zbrojnych w kusze lisów i kun, które pięły się na blanki miasta bronionego przez małpy. Tu jakiś inicjał wyginał się w L i tworzył w dolnej swej części smoka, tam duże V, które daje początek słowu „verba”, tworzyło, niby naturalną odrośl od swego pnia, węża o tysięcznych skrętach, a z tego wyrastały inne węże, jakby to były pędy roślin i baldachy kwietne.
Obok psałterza leżała, najwyraźniej dopiero co ukończona, wykwintna złota książeczka o niewiarygodnie małych wymiarach, tak małych, że mógłbym zmieścić ją na dłoni. Litery drobne, miniatury na marginesach przy pierwszym spojrzeniu ledwie widoczne, a oko musiało obejrzeć je z bliska, by ukazały się w całej swej urodzie (i człowiek zadawał sobie pytanie, jakim nadludzkim przyrządem iluminator kreślił je, żeby uzyskać tak żywe efekty na tak niewielkiej przestrzeni). Marginesami książeczki bez reszty zawładnęły maleńkie figurki, które w sposób prawie naturalny wypełniły wolne miejsce, rodząc się z końcowych wolut prześwietnie nakreślonych liter: morskie syreny, umykające jelenie, chimery, torsy ludzkie bez ramion niby glisty wypełzające z samej materii wersów. W pewnym miejscu zobaczyłem, jakby był to ciąg dalszy słów: „Sanctus, Sanctus, Sanctus”, powtórzonych w trzech różnych linijkach, trzy zwierzęce postacie o ludzkich głowach, a dwie odchylały się ku dołowi, zaś trzecia ku górze, by złączyć się w pocałunku, który nie zawahałbym się określić jako nieskromny, gdybym nie był przekonany, że głęboki sens duchowy, choć nieprzenikniony, musiał z pewnością usprawiedliwiać umieszczenie tego obrazu w tym właśnie miejscu.
Przeglądałem te stronice, wahając się między niemym podziwem a śmiechem, postacie bowiem skłaniały w sposób nieunikniony do wesołości, aczkolwiek ilustrowały święte karty. Brat Wilhelm też przyglądał im się z uśmiechem, by rzec w końcu:
— Babewyn, jak je nazywają na moich wyspach.
— Bobouins, jak nazywają je w Galii —rzekł Malachiasz. —I w istocie, Adelmus nauczył się swojej sztuki w twoim kraju, choć potem studiował również we Francji. Babuiny, czyli małpy z Afryki. Postacie ze świata na opak, gdzie domy wznoszą się na szczytach wież, zaś ziemia jest nad niebem.
Przypomniałem sobie parę wersów, które słyszałem w dialekcie moich rodzinnych stron, i nie mogłem powstrzymać się od przytoczenia ich:
Aller Wunder si geswigen,
das herde himel hât überstigen,
daz sult is vür ein Wunder wigen.
A Malachiasz dodał dalszy ustęp tekstu:
— Świetnie, Adso —ciągnął bibliotekarz —rzeczywiście, te obrazy mówią nam o krainie, do której dociera się dosiadając niebieskiej gęsi, gdzie są krogulce, które łowią ryby w potoku, niedźwiedzie, które ścigają sokoły, raki, które latają pospołu z gołębiami, i trójka gigantów złapanych w pułapkę i dziobanych przez koguta.
I blady uśmiech rozjaśnił jego wargi. Wówczas inni mnisi, którzy z niejaką nieśmiałością przysłuchiwali się rozmowie, zaczęli śmiać się z całego serca, jakby tylko czekali na przyzwolenie bibliotekarza. Ten zaś nachmurzył się, chociaż inni śmiali się dalej, wychwalając zręczność nieszczęsnego Adelmusa i wskazując sobie nawzajem nieprawdopodobne postacie. I kiedy wszyscy jeszcze weseliliśmy się, usłyszeliśmy zza pleców głos uroczysty i surowy:
— Verba vana aut risui apta non loqui.[32]
Odwróciliśmy się. Tym, który odezwał się w ten sposób, był mnich przygięty do ziemi brzemieniem lat, biały jak śnieg, a mam na myśli nie tylko włosy, lecz również twarz i źrenice. Pojąłem, że jest ślepy. Głos miał jeszcze majestatyczny i członki mocne, chociaż ciało zesztywniało ze starości. Zwrócił twarz w naszą stronę, jakby nas widział, a i później zawsze, kiedy spotykałem go, poruszał się i przemawiał jak człowiek obdarzony wzrokiem. Lecz ton głosu zdradzał kogoś, kto posiada jedynie dar prorokowania.
— Człek czcigodny dla swego wieku i wiedzy, którego masz przed sobą —rzekł Malachiasz do Wilhelma, wskazując mu nowo przybyłego —to Jorge z Burgos. Jest starszy niż ktokolwiek w klasztorze, poza Alinardem z Grottaferraty, i jemu to wielu mnichów powierza pod tajemnicą spowiedzi brzemię swoich grzechów. —Następnie zwracając się do starca: —Masz przed sobą brata Wilhelma z Baskerville, naszego gościa.
— Mam nadzieję, że nie pogniewałeś się za moje słowa —rzekł starzec szorstkim głosem. —Słyszałem osoby śmiejące się na widok rzeczy śmiesznych i przypomniałem im jedną z zasad naszej reguły. A jak powiada psalmista, skoro mnich winien wstrzymać się od rozmów poczciwych, złożył bowiem ślub milczenia, tym bardziej winien unikać rozmów złych. Podobnie jak są złe rozmowy, tak i są złe obrazy. A to te, które kłamią co do kształtu dzieła stworzenia i pokazują świat na opak w stosunku do tego, jakim być winien, jakim zawsze był i będzie na wieki wieków, aż do końca czasów. Ale ty przybywasz z innego zakonu, w którym, jak mi powiedziano, z pobłażaniem patrzy się na wesołość, choćby najbardziej niewczesną. —Uczynił aluzję do tego, co między benedyktynami mówiono o dziwactwach świętego Franciszka z Asyżu, i może też do dziwactw przypisywanych braciaszkom i duchownikom wszelkiego gatunku, którzy byli świeżo puszczającymi i najwięcej sprawiającymi kłopotów pędami zakonu franciszkańskiego. Ale brat Wilhelm udał, że nie pojmuje insynuacji.
— Obrazki na marginesach często wywołują uśmiech, lecz służy to tylko zbudowaniu —odparł. —W kazaniach, chcąc poruszyć wyobraźnię pobożnych tłumów, trzeba wtrącać exempla[33], tak i mowa obrazków musi pobłażać tym nugae[34]. Na każdą cnotę i na każdy grzech jest przykład wzięty z bestiarium, a zwierzęta są figurą świata ludzkiego.
— Och, tak —zadrwił starzec, ale bez uśmiechu —wszelki obraz jest dobry, by skłaniać do cnoty, albowiem arcydzieło stworzenia, jeśli pokazać je do góry nogami, staje się materią do śmiechu. I tym sposobem Słowo Boże przejawia się poprzez osła, który gra na lirze, durnia, który orze tarczą, woły, które same zaprzęgają się do pługa, rzeki, które płyną pod górę, morze, które płonie, wilka, który staje się eremitą! Poluj na zające z wołem, każ sowie, by uczyła gramatyki, niechaj psy kąsają pchły, ślepi pilnują niemych, niemi proszą o chleb, niechaj mrówka rodzi cielę, niechaj latają pieczone kurczęta, podpłomyki rosną na dachach, papugi prowadzą lekcje retoryki, kury zapładniają koguty, zaprzęgaj wóz przed wołami, każ psu spać w łóżku i niechaj wszyscy chodzą głową w dół! Czemu służą te nugae? Świat na opak i przeciwny do tego, który ustanowił Bóg, a wszystko pod pretekstem wpajania Bożych przykazań!
— Lecz Aeropagita naucza —rzekł z pokorą Wilhelm —że Bóg nazwany być może jedynie poprzez rzeczy najbardziej zniekształcone. Zaś Hugon od Św. Wiktora przypomniał nam, że im bardziej podobieństwa stają się niepodobne, tym lepiej prawda jest nam objawiona pod osłoną figur szpetnych i pełnych sromoty, tym mniej wyobraźnia znajduje upodobania w radościach cielesnych, jest zaś zmuszona śledzić tajemnice, które kryją się pod bezeceństwem obrazów…
— Znam tę rację! I ze wstydem przyznaję, że stała się głównym argumentem naszego zakonu, kiedy opaci kluniaccy zmagali się z cystersami. Lecz słuszność miał święty Bernard: człowiek, który przedstawia wizerunki potworów i dziwów natury, by przez speculum et in aenigmate objawić sprawy Boskie, stopniowo nabiera upodobania do samej istoty tworzonej przez siebie potworności, rozkoszuje się nią i tylko za jej pośrednictwem widzi wszystko dokoła siebie. Wystarczy, byście spojrzeli, wy, którzy macie jeszcze wzrok, na kapitele waszego klasztoru —i wskazał ręką za okno, w stronę kościoła. —Co oznaczają te śmieszne potworności, ta zniekształcona kształtność, to kształtne zniekształcenie podsunięte pod oczy braciom, których przeznaczeniem jest medytacja? Te plugawe małpy? Te lwy, te centaury, te na poły ludzkie istoty z gębą na brzuchu, z jedną tylko stopą, z uszami jak żagiel? Te cętkowane tygrysy, ci zmagający się wojownicy, ci myśliwi dmący w rogi i te mnogie ciała o jednej głowie i mnogie głowy na jednym ciele? Czworonogi z ogonami wężów, ryby z głowami czworonogów; tu zwierzę, które z przodu przypomina konia, zaś z tyłu capa, tam rumak z rogami, i jeszcze, i jeszcze; teraz milej jest mnichowi czytać w marmurach niż w manuskryptach i podziwiać dzieła człowieka, miast medytować nad prawem Bożym. Wstyd, a wszystko dla zaspokojenia pożądliwości waszych oczu i dla waszego śmiechu!
Wielki starzec zamilkł dysząc ciężko. Ja zaś podziwiałem żywość pamięci, albowiem pozwoliła mu, choć może od wielu już lat był ślepy, przypomnieć sobie obrazy, o których bezeceństwie mówił. Podejrzewałem nawet, że oczarowały go niemało, kiedy mógł na nie patrzeć, skoro z taką pasją umiał je opisać. Lecz często zdarzało mi się, że najbardziej uwodzicielskie wyobrażenia grzechów znajdowałem właśnie na kartach zapisanych przez tych ludzi o niewzruszonej cnocie, którzy potępiali ich urzekającą siłę i ich skutki. Jest to znak, że porusza tymi ludźmi wielka żarliwość w dawaniu świadectwa prawdzie, nie wahają się bowiem, z miłości do Boga, obdarzyć zło wszystkimi urokami, w jakie potrafi się przystroić —by tym lepiej pouczyć ludzi o wybiegach, których używa szatan chcąc ich olśnić. I rzeczywiście, słowa Jorgego przepoiły mnie wielkim pragnieniem ujrzenia tygrysów i małp, których dotąd jeszcze nie podziwiałem. Lecz Jorge przerwał bieg moich myśli, gdyż ciągnął, teraz już tonem spokojniejszym:
— Nasz Pan nie potrzebował tych głupstw, żeby wskazać nam prostą ścieżkę. W jego przypowieściach nic nie obraca się w śmiech ni bojaźń. Natomiast Adelmus, którego śmierć teraz opłakujecie, tak radował się malowanymi przez siebie potwornościami, że stracił z oczu rzeczy ostateczne, choć owe potworności miały być właśnie tych rzeczy figurą materialną. Przebiegł wszystkie, ja wam to mówię —tu jego głos stał się uroczysty i brzemienny groźbą —wszystkie ścieżki potworności. A za to Bóg potrafi pokarać.
Na obecnych opadła przytłaczająca cisza. Ośmielił się ją przerwać Wenancjusz z Salvemec.
— Czcigodny Jorge —rzekł —twoja cnota czyni cię niesprawiedliwym. Dwa dni przedtem, nim Adelmus poniósł śmierć, byłeś przy uczonej dyspucie, która miała miejsce właśnie tutaj, w skryptorium. Adelmus trapił się, czy jego sztuka, pobłażając wizerunkom dziwacznym lub fantastycznym, służy chwale Boga, czy jest narzędziem wiedzy o sprawach niebieskich. Brat Wilhelm przytoczył dopiero co z Aeropagity słowa o wiedzy poprzez zniekształcenie. Zaś Adelmus cytował owego dnia inny wysoki autorytet, autorytet doktora z Akwinu, któren oznajmił, że bardziej przystoi, by rzeczy Boskie przedstawione były pod postacią ciał obrzydłych niż pod postacią ciał szlachetnych. Po pierwsze, gdyż tym sposobem dusza ludzka łatwiej wyzwala się od błędów; rzeczywiście jest pewne, że niektóre właściwości nie mogą być przypisane rzeczom Boskim, a to byłoby wątpliwe, gdyby owe były wskazane poprzez figury szlachetnych spraw ciała. Po drugie, gdyż ten sposób przedstawiania bardziej pasuje do wiedzy, jaką mamy na tej ziemi o Bogu; albowiem objawia się on nam raczej w tym, czym nie jest, niż w tym, czym jest, i dlatego te podobizny, które bardziej oddalają się od Boga, prowadzą nas do ściślejszego wyobrażenia o Nim, bo wiemy oto, że jest On ponad wszystko, co mówimy i myślimy. A po trzecie, gdyż w ten sposób sprawy Boskie są lepiej zakryte przed oczami osób niegodnych. W sumie chodziło owego dnia o zrozumienie, w jaki sposób można odsłonić prawdę, dając wizerunki zaskakujące, pociągające i zagadkowe. A ja przypomniałem mu, że w dziele wielkiego Arystotelesa znalazłem na ten temat słowa dosyć jasne…
— Nie pamiętam —przerwał oschle Jorge —jestem bardzo stary. Nie pamiętam. Może przesadziłem w surowości. Teraz jest już późno, muszę iść.
— To dziwne, że nie pamiętasz —nalegał Wenancjusz —była to bowiem bardzo uczona i piękna dysputa, a zabrali w niej głos również Bencjusz i Berengar. Chodziło o to, by wyjaśnić, czy metafory, igraszki słowne i zagadki, które są wszak wymyślone przez poetów dla czystej zabawy, nie skłaniają czasem do spekulowania o rzeczach w sposób nowy i zaskakujący, a ja powiedziałem, że także tej cnoty oczekuje się od mędrca… i był też Malachiasz…
— Skoro czcigodny Jorge nie pamięta, miejże szacunek dla jego wieku i dla znużenia jego umysłu… tak zresztą jeszcze żywego —wtrącił się jeden z mnichów, którzy przysłuchiwali się rozmowie. Zdanie zostało wypowiedziane tonem wzburzonym, przynajmniej na początku, albowiem ten, który zabrał głos, spostrzegłszy, że nawołując do szacunku dla starca, w istocie obnaża jego ułomność, osłabił impet swojej mowy i skończył prawie szeptem, w którym brzmiała prośba o wybaczenie. Mówił Berengar z Arundel, pomocnik bibliotekarza. Był to młodzieniec o bladej twarzy, i patrząc nań przypomniałem sobie podane przez Hubertyna określenie Adelmusa: jego oczy przypominały oczy lubieżnej niewiasty. Onieśmielony spojrzeniami, które spoczęły teraz na nim, splótł pałce jak ktoś, kto pragnie powściągnąć wewnętrzne napięcie.
Osobliwa była reakcja Wenancjusza. Spojrzał na Berengara w taki sposób, że ten opuścił wzrok.
— No dobrze, braciszku —rzekł —skoro pamięć jest darem Bożym, także zdolność zapominania może być czymś nader dobrym i zasługującym na szacunek. Lecz szanuję ją w starym współbracie, do którego mówiłem. Po tobie oczekiwałem pamięci żywszej co do rzeczy, które zdarzyły się, kiedy byliśmy tutaj, razem z twoim umiłowanym przyjacielem…
Nie umiałbym powiedzieć, czy Wenancjusz położył nacisk na słowie „umiłowany”. Tak czy siak wśród obecnych zapanowało zakłopotanie. Odwrócili wzrok w inną stronę i nikt nie kierował go na Berengara. który zarumienił się gwałtownie. Natychmiast wtrącił się władczym tonem Malachiasz:
— Chodź, bracie Wilhelmie, pokażę ci inne ciekawe księgi.
Grupka rozeszła się. Spostrzegłem, że Berengar obrzucił Wenancjusza spojrzeniem pełnym urazy, Wenancjusz zaś odwzajemnił mu się tym samym, z niemym wyzwaniem w oczach. Ja, widząc, że stary Jorge ma się oddalić, pochyliłem się, pchany poczuciem szacunku, by ucałować jego dłoń. Starzec przyjął pocałunek, położył mi dłoń na głowie i spytał, kim jestem. Kiedy wyjawiłem mu swoje imię, twarz mu pojaśniała.
— Nosisz imię wielkie i piękne rzekł. —Czy wiesz, kim był Adso z Montier-en-Der? —spytał. Wyznaję, nie wiedziałem. Zatem Jorge ciągnął: —To autor księgi wielkiej i strasznej, Libellus de Antichristo, w której ujrzał rzeczy mające nastąpić, lecz nie został dosyć wysłuchany.
— Księga napisana była jeszcze przed milenium —rzekł Wilhelm —i owe rzeczy nie sprawdziły się…
— Dla tego, kto ma oczy, a nie widzi —powiedział ślepiec. —Drogi Antychrysta są niespieszne i kręte. Przybywa, kiedy się go nie spodziewamy i nie dlatego, że rachunek podsunięty nam przez apostoła był błędny, lecz dlatego, że nie posiedliśmy jego sztuki. Potem wykrzyknął głośno z twarzą zwróconą do sali, tak że odpowiedziały mu echem sklepienia skryptorium: —Przybywa! Nie traćcie ostatnich dni, trzęsąc się ze śmiechu nad potworkami o cętkowanej skórze i skręconym ogonie! Nie roztrwońcie siedmiu ostatnich dni!
W tym momencie zadzwoniono na nieszpór i mnisi zaczęli wstawać od stołów. Malachiasz dał nam do zrozumienia, że winniśmy udać się także my. On zaś zostanie ze swoim asystentem, Berengarem, by uładzić rzeczy (tak się wyraził) i przygotować bibliotekę na noc. Wilhelm zapytał go, czy zamknie potem drzwi.
— Nie ma nijakich drzwi, które broniłyby dostępu do skryptorium z kuchni lub refektarza ni do biblioteki ze skryptorium. Silniejszy od wszelkich drzwi winien być zakaz wydany przez opata. Mnisi zaś mają opuścić i kuchnię, i refektarz aż do komplety. Wszelako ludzie obcy i zwierzęta nie liczą się przecież z zakazem, więc aby nie mogli wejść do Gmachu, ja sam zamykam dolne drzwi, które prowadzą i do kuchni, i do refektarza, i od tej pory Gmach jest odcięty.
Zeszliśmy. Kiedy mnisi kierowali się w stronę chóru, mój mistrz doszedł do wniosku, że Pan wybaczy nam, jeśli nie będziemy uczestniczyli w Boskim oficjum (Pan nieraz musiał nam wybaczać w dniach następnych), i zaproponował mi, bym przeszedł się z nim po równi, abyśmy oswoili się z miejscem.
Wyszliśmy z kuchni i przebyliśmy cmentarz; były tam nowsze kamienie nagrobne i inne, na których czas odcisnął swoje piętno, gdyż opowiadały o mnichach żyjących w minionych wiekach. Groby były bezimienne, stały na nich krzyże z kamienia.
Pogoda psuła się. Zerwał się zimny wiatr i niebo zasnuło się mgłą. Ledwie odgadywało się słońce zachodzące za warzywnikami, zaś ku wschodowi —w tę właśnie stronę skierowaliśmy nasze kroki, zostawiając z boku chór kościoła i docierając do skraju równi —już się robiło ciemno. W miejscu, gdzie mur opasujący opactwo łączył się ze wschodnią basztą Gmachu, prawie do owego muru przylegając, znajdowały się chlewy i świniarze napełniali właśnie kadź krwią wieprzków. Zauważyliśmy, iż na tyłach zagród mur był niższy, tak że można było wychylić się. Poniżej stromizny muru opadający urwiście teren pokryty był skorupami, których śnieg nie zdołał do końca zakryć. Pojąłem, że jest to wysypisko gnoju zrzucanego z tego miejsca, by osuwał się aż do rozgałęzienia, skąd odchodzi ścieżka, na którą zapuścił się uciekinier Brunellus. Powiedziałem gnój, gdyż była to materia tak cuchnąca, że woń docierała aż do balustrady, przez którą się wychyliłem; oczywiście wieśniacy przybywali z dołu, by zaopatrywać się w nawóz i użyźniać nim pola. Ale z odchodami zwierząt i ludzi przemieszane były odpadki stałe, cała martwa materia, jaką opactwo wydalało ze swego ciała, by zachować czystość i przejrzystość w swoim obcowaniu ze szczytem góry i z niebem.
W mieszczących się obok stajniach pastusi prowadzili właśnie zwierzęta do żłobów. Przebyliśmy drogę, wzdłuż której rozciągały się od strony muru rozmaite stajnie, a po drugiej stronie dormitorium mnichów przylegające do chóru, i dalej latryny. Tam gdzie mur wschodni odchylał się ku południowi, w rogu murów był budynek kuźni. Ostatni kowale odkładali narzędzia i gasili paleniska, by udać się na Boży obrządek. Wilhelm ruszył, zaciekawiony, w stronę tej części kuźni, która była prawie oddzielona od reszty warsztatu; jakiś mnich porządkował tam swoje rzeczy. Na stole była piękna kolekcja wielobarwnych szybek niewielkich wymiarów, większe tafle stały oparte o ścianę. Przed sobą miał nie dokończony jeszcze relikwiarz, na razie srebrny szkielet, ale widać było, że trudzi się właśnie osadzaniem w nim szybek i kamieni, które przy pomocy swoich narzędzi sprowadzał do wielkości klejnotu.
W ten sposób poznaliśmy Mikołaja z Morimondo, mistrza szklarskiego opactwa. Wyjaśnił nam, że w tylnej części kuźni wydmuchuje się szkło, w przedniej zaś, gdzie pracują kowale, osadza się szybki w ołowiu, układając z nich witraże. Ale —dodał —wielkie dzieło szklarskie, które upiększa kościół i Gmach, zostało wykonane co najmniej dwa wieki wcześniej. Teraz ograniczano się do prac drobnych albo do naprawiania szkód, jakie powodował upływ czasu.
— A i to z wielkim mozołem —dorzucił —gdyż nie da się już znaleźć dawnych kolorów, zwłaszcza tak przezroczystego błękitu, który możecie jeszcze podziwiać na chórze, a przez który, gdy słońce jest w zenicie, wlewa się do nawy światło doprawdy rajskie. Szyby w zachodniej części nawy, nie tak dawno odnowione, nie mają już tej jakości i widać to w dni letnie. Daremny trud —dodał —utraciliśmy mądrość dawnych ludzi, minęła epoka olbrzymów!
— Jesteśmy karłami —zgodził się Wilhelm —ale karłami, które stoją na ramionach tamtych olbrzymów, i w naszej małości potrafimy czasem wypatrzeć dalszy niż oni horyzont.
— Powiedz mi, cóż takiego robimy lepiej, czego oni nie potrafiliby zrobić! —wykrzyknął Mikołaj. —Gdybyś zszedł do krypty kościoła, gdzie schowany jest skarb opactwa, obaczyłbyś relikwiarze tak misternej roboty, że ten poroniony płód, któremu nadaję dopiero jakże nędzny kształt —i uczynił gest w stronę własnego dzieła stojącego na stole —wyda ci się marnym małpowaniem!
— Nigdzie nie jest napisane, że mistrzowie szklarscy winni dalej robić okna, zaś złotnicy relikwiarze, skoro dzieła dawnych mistrzów są tak piękne, a ich przeznaczeniem jest przetrwać wieki. Inaczej cała ziemia napełniłaby się relikwiarzami, i to w czasach, kiedy tak rzadko spotyka się świętych, którzy przecież dostarczają relikwii —zażartował Wilhelm. —I nie trzeba też spajać w nieskończoność szyb. Ale widziałem w rozmaitych krajach nowe dzieła ze szkła, które przywodzą na myśl świat jutrzejszy, gdzie szkło będzie nie tylko na służbę Boskich obrządków, ale wesprze też ludzką słabość. Chciałbym pokazać ci dzieło naszych czasów, których bardzo pożyteczny okaz mam honor posiadać. —Sięgnął do habitu i wydobył swoje soczewki, które wprawiły naszego rozmówcę w osłupienie.
Mikołaj ujął z wielkim zaciekawieniem widełki, które podał mu Wilhelm.
— Oculi de vitro cum capsula![35] —wykrzyknął. —Słyszałem o nich od brata Jordana, którego poznałem w Pizie! Powiedział, że nie minęło jeszcze dwadzieścia lat od ich wynalezienia. Lecz rozmawiałem z nim ponad dwadzieścia lat temu.
— Myślę, że były wynalezione znacznie wcześniej —oznajmił Wilhelm —ale trudno je zrobić i trzeba do tego nie lada doświadczonego szkłodzieja. Kosztują dużo czasu i pracy. Dziesięć lat temu para tych szkiełek ab oculis ad legendum została sprzedana w Bolonii za sześć solidów. Ja otrzymałem od pewnego wielkiego mistrza, Salvina degli Armati, tę parę w podarunku już ponad dziesięć lat temu i pieczołowicie przechowywałem je przez cały ten czas, jakby były —i są już w istocie —częścią mojego ciała.
— Mam nadzieję, że pozwolisz mi je obejrzeć w najbliższych dniach, chętnie sporządziłbym podobne —rzekł ze wzruszeniem Mikołaj.
— Naturalnie —potaknął Wilhelm —lecz bacz na to, że grubość szkła musi zmieniać się zależnie od oka, do którego trzeba je dostosować, i należy pewną ilość tych szkiełek wypróbować na pacjencie, aż znajdzie się właściwą grubość.
— Cóż to za cud! —ciągnął Mikołaj. —A przecież niejeden mówiłby o czarach i diabelskich sztuczkach…
— Zapewne w tych sprawach możesz mówić o magii —potwierdził Wilhelm. —Lecz są dwie formy magii. Jest magia będąca dziełem diabła i zmierzająca do zniszczenia człowieka poprzez wybiegi, o których nie wolno nawet mówić. Ale jest też magia będąca dziełem Boskim, tam gdzie wiedza Boga przejawia się przez wiedzę człowieka, ta zaś służy przeobrażaniu natury i jeden z jej celów stanowi przedłużenie życia ludzkiego. Ta jest magia święta, i mędrcy coraz pilniej będą musieli się do niej przykładać, nie tylko, by odkrywać rzeczy nowe, ale by odkryć na nowo sekrety natury, które mądrość Boska wyjawiła Hebrajczykom, Grekom i innym ludom starożytnym, a nawet dzisiejszym niewiernym (wiadomo, jakie cuda optyki i nauki o widzeniu kryją księgi niewiernych!). Wiedza chrześcijańska będzie musiała na nowo objąć w posiadanie wszystkie te biegłości, odebrać je poganom i niewiernym tamquam ab iniustis possessoribus[36].
— Ale czemu ci, którzy posiedli tę wiedzę, nie przekazują jej całemu ludowi Bożemu?
— Ponieważ nie cały lud Boży jest przygotowany do przyjęcia tylu sekretów, i często zdarzało się, że powiernicy tej wiedzy bywali myleni z czarownikami, związanymi paktem z demonem, i własnym życiem płacili za swoje pragnienie, by inni też korzystali ze skarbu ich wiedzy. Ja sam, kiedy przed trybunałem stawał ktoś podejrzany o obcowanie z diabłem, musiałem wystrzegać się używania tych soczewek, uciekając się do pomocy usłużnych sekretarzy, którzy czytali mi potrzebne pisma, inaczej bowiem, w chwilach obecności demona tak natrętnej, że wszyscy wdychali, jeśli można tak powiedzieć, jego siarkowy smród, i na mnie spoglądano by jak na przyjaciela obwinionych. A wreszcie, ostrzegał wielki Roger Bacon, nie zawsze sekrety nauki winny trafiać do wszystkich rąk, gdyż niektórzy mogliby wykorzystać je do niegodziwych celów. Często mędrzec musi przedstawiać jako magiczne takie księgi, które magicznymi nie są, ale właśnie kryją dobrą wiedzę —by chronić je przed ciekawymi spojrzeniami.
— Obawiasz się zatem, że prostaczkowie mogliby uczynić zły użytek z tych tajemnic? —spytał Mikołaj.
— Jeśli chodzi o prostaczków, obawiam się tylko, że mogą się owych tajemnic przestraszyć, gdyż pomylą je z tymi dziełami diabła, o których nazbyt często mówią im kaznodzieje. Widzisz, miałem sposobność poznać najbieglejszych medyków, którzy warzyli lekarstwa usuwające chorobę jak ręką odjął. Lecz dając balsam lub napar prostaczkom, dołączają doń tajemne słowa i śpiewne zdania, które wydają się modlitwą. Nie dlatego, by te modły miały moc leczenia, lecz jeśli prostaczkowie uwierzą, iż modły przyniosą uzdrowienie, przełkną napar lub wysmarują się balsamem, nie zważając nawet zbytnio na jego skuteczność rzeczywistą. A nadto również dlatego, że dusza, dobrze zachęcona ufnością, jaką pokłada w pobożnej formule, lepiej się przysposobi do cielesnego działania lekarstwa. Ale często skarby nauki chroni się nie przed prostaczkami, lecz przed innymi mędrcami. Robi się dzisiaj cudowne machiny, o których kiedyś ci opowiem, a które naprawdę pozwalają kierować biegiem natury. Lecz biada, jeśli wpadną w ręce ludzi, którzy wykorzystają je do pomnożenia swojej władzy doczesnej i zaspokojenia żądzy posiadania. Powiadają mi, że u Kitajczyków jakiś mądry człek zrobił mieszaninę prochów, która w zetknięciu z ogniem wytwarza wielki huk i wielki płomień, niszcząc wszystkie rzeczy na wiele łokci dokoła. To piękna sztuczka, jeśli będzie wykorzystana do odwracania biegu rzek lub druzgotania skał tam, gdzie trzeba uprawiać ziemię. Lecz co, jeśli ktoś użyje jej, by nieść szkodę swoim nieprzyjaciołom?
— Może byłoby to godziwe, gdyby chodziło o nieprzyjaciół ludu Bożego —rzekł pobożnie Mikołaj.
— Być może —zgodził się Wilhelm. —Lecz kto dzisiaj jest nieprzyjacielem ludu Bożego? Cesarz Ludwik czy papież Jan?
— O Boże mój! —wykrzyknął przerażony Mikołaj. —Nie chciałbym sam decydować w sprawie tak bolesnej.
— Widzisz więc —rzekł Wilhelm. —Niekiedy dobrze, by niektóre tajemnice pozostawały okryte językiem tajemnym. Tajemnic natury nie spisuje się na skórze kozy lub owcy. Arystoteles powiada w księdze tajemnic, że przez podawanie zbyt wielu arkanów natury i sztuk łamie się niebiańską pieczęć i że wiele zła może z tego wyniknąć. Co nie oznacza, że nie należy odsłaniać tajemnic, lecz do mędrców należy określenie kiedy i w jaki sposób.
— I z tej przyczyny dobre jest, że w takich miejscach, jak to —rzekł Mikołaj —nie wszystkie księgi są dostępne dla każdego.
— To już inna sprawa —odparł Wilhelm. —Można zgrzeszyć przez nadmiar wymowności i przez nadmiar powściągliwości. Nie chciałem bynajmniej rzec, że trzeba ukrywać źródła wiedzy. To także wydaje mi się wielkim złem. Chciałem powiedzieć, że obcując z arkanami, z których zrodzić się może i dobro, i zło, mędrzec ma prawo i obowiązek używać języka niejasnego, zrozumiałego jedynie dla jemu podobnych. Droga nauki nie jest łatwa i trudno na niej odróżnić dobro od zła. A często mędrcy nowych czasów są tylko karłami, które wspięły się na ramiona innych karłów.
Miła rozmowa z moim mistrzem musiała nastroić Mikołaja do zwierzeń. Przeto mrugnął do Wilhelma (jakby chciał powiedzieć: ty i ja rozumiemy się, albowiem o tym samym mówimy) i napomknął:
— Jednakowoż tutaj —i wskazał na Gmach —tajemnice wiedzy dobrze są chronione sztuką czarów.
— W istocie? —odrzekł Wilhelm udając obojętność. —Drzwi zatarasowane, surowe zakazy, groźby, tak sobie to wyobrażam.
— Och nie, coś więcej…
— Co, na przykład?
— Nie wiem dokładnie, moja rzecz to szybki, nie zaś księgi, ale po opactwie krążą opowieści… dziwne…
— Jakiego rodzaju?
— Dziwne. Powiedzmy o mnichu, który pragnął zapuścić się nocą do biblioteki, by znaleźć coś, czego nie chciał mu dać Malachiasz, i ujrzał węże, ludzi bez głów albo dwugłowych. Niewiele brakowało, wyszedłby z labiryntu szaleńcem…
— Czemu mówisz o czarach, nie zaś o diabelskich zjawach?
— Bo choć jestem tylko biednym szkłodziejem, nie brak mi roztropności. Diabeł (niechaj Bóg ma nas w swojej pieczy) nie kusi mnicha wężami i dwugłowymi ludźmi. Już prędzej lubieżnymi wizjami, jak to było z ojcami na pustyni. A poza tym, skoro niegodziwie jest tykać niektórych ksiąg, czemuż to diabeł miałby odwodzić mnicha od popełnienia złego czynu?
— Sądzę, że to dobry entymemat —zgodził się mój mistrz.
— A nadto, kiedy oprawiałem szyby w szpitalu, przerzucałem dla zabawy niektóre księgi Seweryna. Była tam księga tajemnic napisana, zdaje się, przez Alberta Wielkiego; mój wzrok przykuły osobliwe miniatury, i przeczytałem stronice, mówiące o tym, w jaki sposób można namaścić knot kaganka, aby dym wywołał wizje. Spostrzegłeś, a właściwie jeszcze nie zdążyłeś, boś nie spędził nocy w opactwie, że kiedy robi się ciemno, górne piętro Gmachu jest oświetlone. Przez niektóre okna przenika mdłe światło. Niejeden zastanawiał się, co to jest, i mówiło się o błędnych ogniach albo o duszach zmarłych bibliotekarzy, które odwiedzają swoje włości. Wielu w to wierzy. Ja myślę, że są to kaganki przygotowane, by wywołać wizje. Wiesz, że jeśli weźmiesz maź z ucha psa i namaścisz nią knot, kto będzie oddychał dymem z tego kaganka, pomyśli, iż ma głowę psa, i jeśli ktoś będzie przy nim, ujrzy go z głową psa. I jest inna jeszcze maść, która sprawia, że ten, kto krąży wokół kaganka, czuje się wielki jak słoń. A z oczu nietoperza i dwóch ryb, ale ich nazwy już nie pomnę, i z żółci wilka zrobisz taki knot, że kiedy będzie płonął, ujrzysz zwierzęta, od których wziąłeś tłuszcz. A ogon jaszczurki sprawi, że wszystkie rzeczy dokoła będzie się widzieć tak, jakby były ze srebra, a tłuszcz czarnego węża i strzęp całunu, że izba wyda się pełna wężów. Wiem. Ktoś w bibliotece jest nader przebiegły…
— Ale czy to nie dusze zmarłych bibliotekarzy czynią te czary?
Mikołaj był zakłopotany i niespokojny.
— O tym nie pomyślałem. Może być. Oby Bóg miał nas w swej pieczy. Późno, nieszpór już się zaczął. Z Bogiem. —I ruszył w stronę kościoła.
Szliśmy dalej wzdłuż południowego muru. Po prawej austeria dla pielgrzymów i sala kapitulna z ogrodem, po lewej wytłaczarnie, młyn, spichrze, piwnice, dom nowicjuszy. I wszyscy zdążali do kościoła.
— Co myślisz o tym, co rzekł Mikołaj? —spytałem.
— Nie wiem. W bibliotece coś się dzieje, a nie wierzę, by to dusze zmarłych bibliotekarzy…
— Czemu?
— Myślę bowiem, że byli tak cnotliwi, iż dzisiaj przebywają w królestwie niebieskim i kontemplują oblicze Boskie, jeśli ta odpowiedź może cię zadowolić. Co się tyczy kaganków, zobaczymy, czy tam są. Jeśli zaś chodzi o maści, o których opowiadał nasz szkłodziej, są łatwiejsze sposoby wywoływania wizji, i Seweryn zna je bardzo dobrze, miałeś dzisiaj sposobność to stwierdzić. Że jednak w opactwie chce się, by nikt nocą nie zapuszczał się do biblioteki, i że wielu jednak próbowało i próbuje nadal, to pewna.
— A co nasza zbrodnia ma wspólnego z tą historią?
— Zbrodnia? Im więcej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonany, że Adelmus sam się zabił.
— Ale dlaczego?
— Pamiętasz, jak rano zauważyłem wysypisko nieczystości? Kiedy pokonywaliśmy zakręt, nad którym panuje baszta wschodnia, dostrzegłem w tym miejscu ślady osunięcia się ziemi; część terenu, mniej więcej stamtąd, gdzie gromadzą się nieczystości, osunęła się aż pod basztę. I właśnie dlatego dzisiejszego wieczoru, kiedy patrzyliśmy z góry, zdawało się mi, że nieczystości są mało okryte śniegiem albo że jest to śnieg ledwie wczorajszy, a nie z poprzednich dni. Jeśli chodzi o zwłoki Adelmusa, opat powiedział nam, że były poszarpane przez skały, a przecież pod basztą wschodnią, w miejscu gdzie schodzi stromo mur, rosną sosny. Skały są natomiast tam właśnie, gdzie lico muru kończy się, tworząc coś w rodzaju stopnia; dalej zaczyna się spadzistość z nieczystościami.
— Co z tego?
— To, że sam pomyśl, czy nie bardziej… jak by rzec… czy nie mniej kosztuje nasz umysł myśleć, że Adelmus, z przyczyn wymagających jeszcze wyjaśnienia, rzucił się sponte sua[37] z balustrady muru, odbił się od skał i, martwy już lub ranny, runął w nieczystości. Zresztą lawina strącona huraganem, który wiał tamtego wieczoru, spowodowała przemieszczenie pod basztę wschodnią i nieczystości, i części gruntu, i ciała biednego mniszka.
— Czemu powiedziałeś, że to rozwiązanie mniej kosztuje nasz umysł?
— Kochany Adso, nie należy mnożyć objaśnień i przyczyn, jeśli nie ma po temu nieodpartej konieczności. Gdyby Adelmus wypadł z baszty wschodniej, musiałby jakoś znaleźć się w bibliotece, a przedtem ktoś musiałby zadać mu cios, by nie stawiał oporu, jakimś sposobem wspiąć się, dźwigając ciało bez życia aż do okna, otworzyć je i wyrzucić nieszczęśnika. Przy mojej hipotezie natomiast wystarczy Adelmus, jego chęć i lawina. Można wyjaśnić wydarzenie wykorzystując mniejszą ilość przyczyn.
— Czemu miałby się zabijać?
— Czemu mieliby zabijać jego. Tak czy inaczej trzeba znaleźć powody. A że były, wydaje mi się rzeczą niewątpliwą. W Gmachu oddycha się powietrzem niedomówień, wszyscy coś przemilczają. Na razie zebraliśmy nieco podejrzeń, po prawdzie raczej nieokreślonych, dotyczących jakiegoś dziwnego związku między Adelmusem a Berengarem. Chcę powiedzieć, że będziemy mieli na oku pomocnika bibliotekarza.
Kiedy tak gawędziliśmy, oficjum nieszporów dobiegło końca. Słudzy wracali do swoich prac, zanim udadzą się na wieczerzę, mnisi zaś skierowali się do refektarza. Niebo było teraz mroczne i zaczęło padać. Leciutki śnieg, maleńkie, puszyste płatki, musiał sypać przez znaczną część nocy, ponieważ następnego ranka cała równia pokryta była bielutkim całunem, o czym opowiem dalej.
Byłem głodny i z ulgą przyjąłem myśl o udaniu się do stołu.
Refektarz oświetlony był wielkimi łuczywami. Mnisi zasiadali za rzędem stołów, nad którymi górował stół opata, ustawiony prostopadle do tamtych na obszernym podium. Po przeciwnej stronie zajął już miejsce za pulpitem mnich, który będzie czytał podczas wieczerzy. Opat czekał na nas przy fontance, z białą serwetą, by otrzeć nam dłonie po myciu, podług starodawnych rad świętego Pachomiusza.
Opat zaprosił Wilhelma do swojego stołu i oznajmił, że tego wieczoru, zważywszy, iż ja też jestem nowo przybyłym gościem, skorzystam z takiego samego przywileju, aczkolwiek jestem tylko benedyktyńskim nowicjuszem. W następne dni —wyjaśnił po ojcowsku —będę mógł zasiąść do stołu z mnichami albo, jeśli mój mistrz powierzy mi jakieś zadanie, wpaść, przed posiłkiem lub po nim, do kuchni, gdzie kucharze już się o mnie zatroszczą.
Mnisi stali teraz przy stołach, nieruchomi, z kapturami opuszczonymi na twarze i dłońmi ukrytymi pod szkaplerzami. Opat podszedł do swego stołu i wyrecytował Benedicite. Kantor przy pulpicie zaintonował Edent pauperes. Opat dał swoje błogosławieństwo i wszyscy usiedli.
Reguła naszego fundatora przewiduje posiłek nader skąpy, lecz pozostawia opatowi decyzję co do tego, ile pokarmu naprawdę potrzebują mnisi. Z drugiej strony, w dzisiejszych czasach w naszym zakonie patrzy się pobłażliwym okiem na przyjemności stołu. Nie mówię już nawet o tych opactwach, które niestety zmieniły się w jaskinie żarłoków; ale również te natchnione zasadami pokuty i cnoty dostarczają mnichom, których przeznaczeniem są prawie zawsze najcięższe znoje umysłu, strawę nie tyle wykwintną, ile pożywną. Poza tym stół opata korzysta zawsze z przywilejów, również dlatego że nierzadko zasiadają za nim szacowni goście, zaś opactwa dumne są z produktów swojej ziemi i zagród, a także z biegłości kucharzy.
Posiłek mnichów przebiegał jak zwykle w milczeniu, a porozumiewano się między sobą wyłącznie naszym zwykłym alfabetem palców. Nowicjusze i mnisi młodsi obsługiwani są wcześniej, w miarę jak dania przeznaczone dla wszystkich schodzą ze stołu opata.
Przy opacie siedzieli oprócz nas Malachiasz, klucznik i dwaj najstarsi mnisi, Jorge z Burgos, ślepy starzec, którego poznałem już w skryptorium, oraz bardzo podeszły w leciech Alinard z Grottaferraty; prawie stuletni, chromający, z wyglądu nader wątły i —jak mi się zdaje —nieobecny duchem. Powiedział nam opat, że już za czasów jego nowicjatu Alinard tu był i że pamięta co najmniej osiemdziesiąt lat wydarzeń. Wyjawił nam to półgłosem, na samym początku, gdyż potem zastosowaliśmy się do obyczaju naszego zakonu i w milczeniu śledziliśmy tekst, który nam czytano. Lecz jak rzekłem, przy stole opata dozwolona była pewna swoboda, i zdarzało się nam chwalić dania, które podawano, sam opat zaś sławił swoją oliwę i wino. A raz, nalewając do kielichów, przypomniał nam te ustępy reguły, w których święty fundator zauważył, że wprawdzie wino nie przystoi mnichom, ale skoro w naszych czasach nie da się przekonać mnichów, by nie pili, niechaj chociaż nie piją na umór, ponieważ wino skłania do apostazji nawet mędrców, o czym przypomina Eklezjastyk. Benedykt powiedział: „W naszych czasach”, i miał na myśli swoje, dzisiaj jakże już odległe: wystawmy sobie, jak to musiało być w dniach, kiedy wieczerzaliśmy w opactwie, po takim upadku obyczajów (i nie mówię już o czasach moich, kiedy piszę te słowa, wspomnę tylko, że tutaj, w Melku, największą pobłażliwość znajduje piwo!); w sumie piło się bez przesady, ale nie bez ochoty.
Jedliśmy pieczone na rożnie mięsiwo dopiero co ubitych wieprzków, i spostrzegłem, że do innych pokarmów nie stosowało się tłuszczu zwierzęcego ani oleju z rzepaku, ale dobrą oliwę, wytłoczoną z oliwek zebranych na ziemiach, które opactwo miało u stóp góry na stoku zwróconym w stronę morza. Opat dał nam skosztować (zastrzeżonego dla jego stołu) kurczaka, którego przygotowywano w kuchni na moich oczach. Zauważyłem, a była to rzecz nader rzadka, że miał też metalowe widełki, które kształtem przypominały mi okulary mojego mistrza; szlachetnego rodu człek, jakim był nasz gospodarz, nie chciał zbrukać sobie rąk pokarmem, a i nam użyczył swojego narzędzia, przynajmniej, byśmy zabierali nim mięsiwo z wielkiego półmiska i składali na naszych misach. Ja odmówiłem, ale Wilhelm przyjął wdzięcznie i biegle posługiwał się tym pańskim przyrządem, być może, by nie pokazać opatowi, iż franciszkanie są osobami skąpo wykształconymi i skromnego pochodzenia.
Z takim zapałem zabrałem się do wszystkich tych smakowitych pokarmów (po kilku dniach podróży, kiedy żywiliśmy się tym, co się trafiło), że straciłem wątek nabożnego tekstu, który przez cały czas nam czytano. Do porządku przywołało mnie energiczne chrząknięcie, którym swoją aprobatę wyraził Jorge, i zdałem sobie sprawę, że doszliśmy do momentu, kiedy czyta się zawsze rozdział reguły. Słuchałem już Jorgego po południu, więc wiedziałem, czemu jest taki ukontentowany. Lektor czytał bowiem: „Naśladujemy przykład proroka, który powiada: Rzekłem: Będę strzegł dróg moich, abym nie zgrzeszył językiem moim. Położyłem straż u ust moich, zaniemiałem i uniżyłem się, i zamilczałem o szczęściu. I skoro w tym ustępie prorok poucza nas, że czasem przez umiłowanie ciszy trzeba wstrzymać się nawet od rozmów godziwych, o ileż bardziej winniśmy wstrzymywać się od słów niegodziwych, by uniknąć kary za ten grzech!” I ciągnął: „Lecz pospolitość, małpowanie i błazenady skazujemy na wieczne wykluczenie we wszelkim miejscu i nie pozwalamy adeptowi otwierać ust, by mówić tego rodzaju rzeczy.”
— I odnosi się to także do marginaliów, o których była mowa dzisiaj —Jorge nie wytrzymał i dodał szeptem własny komentarz. —Jan Złotousty powiedział, że Chrystus nie śmiał się nigdy.
— Nic w Jego ludzkiej naturze tego nie wzbraniało —zauważył Wilhelm —albowiem śmiech, jak nauczają teologowie, jest właściwością człowieka.
— Forte potuit sed non legitur eo usus fuisse[38] —rzekł krótko i węzłowato Jorge, cytując Piotra Kantora.
— Manduca, jam coctum est[39] —bąknął Wilhelm.
— Co? —spytał Jorge, sądząc, że Wilhelm czyni aluzję do jedzenia, które właśnie wnoszono.
— Są to słowa, które według Ambrożego zostały wypowiedziane przez świętego Wawrzyńca na ruszcie, kiedy zachęcał oprawców, by obrócili go na drugą stronę, jak przypomina również Prudencjusz w Peristephanon —odparł Wilhelm z miną świętego —święty Wawrzyniec umiał więc śmiać się i mówić rzeczy śmieszne, choćby dla upokorzenia swoich nieprzyjaciół.
— Co pokazuje, że śmiech jest rzeczą dosyć bliską śmierci i gniciu ciała —odparł swarliwie Jorge i muszę przyznać, że wystąpił, jak przystało na dobrego logika.
W tym momencie opat napomniał nas dobrotliwie, byśmy zachowali milczenie. Zresztą wieczerza dobiegła końca. Opat podniósł się i przedstawił Wilhelma mnichom. Chwalił jego mądrość, ujawnił sławę i ostrzegł, że proszono go o prowadzenie śledztwa w sprawie śmierci Adelmusa, zachęcił więc mnichów, by odpowiadali na pytania, które będzie im zadawał, i by zawiadomili swoich podwładnych w całym opactwie, że mają postępować nie inaczej. I ułatwiać mu poszukiwania, byle —dodał —jego prośby nie były sprzeczne z regułą klasztoru. W takim przypadku należy uciec się do jego, opata, upoważnienia.
Po wieczerzy mnisi gotowali się, by udać się do chóru na nabożeństwo komplety. Z powrotem zarzucili kaptury na głowy, ustawili się w szereg przed drzwiami i czekali. Później ruszyli długim rzędem, przebywając cmentarz i wchodząc do chóru przez drzwi północne.
Wyszliśmy w towarzystwie opata.
— O tej porze zawiera się drzwi Gmachu? —zapytał Wilhelm.
— Jak tylko słudzy sprzątną refektarz i kuchnie, sam bibliotekarz zamknie wszystkie drzwi, ryglując je od środka.
— Od środka? A on którędyż wychodzi?
Opat przyjrzał się Wilhelmowi przez chwilę, z poważnym obliczem.
— Nie śpi w kuchni, to pewna —odparł oschle. I przyspieszył kroku.
— Dobrze, dobrze —szepnął mi Wilhelm —jest więc inne wejście, lecz my nie mamy prawa o nim wiedzieć. —Uśmiechnąłem się dumny z jego dedukcji, on zaś sarknął w moją stronę: —A nie śmiać się. Widziałeś, że w tych murach śmiech nie cieszy się dobrą sławą.
Weszliśmy do chóru. Palił się jeden jedyny kaganek na potężnym trójnogu z brązu, wysokim na dwóch chłopów. Mnisi stanęli w stallach w milczeniu, gdy tymczasem lektor przeczytał ustęp z homilii świętego Grzegorza.
Potem opat dał znak i kantor zaintonował: Tu autem Domine miserere nobis[40]. Opat odpowiedział: Adiutorium nostrum in nomine Domini[41], i wszyscy podjęli chórem: Qui fecit coelum et terram[42]. Wtedy zaczęło się śpiewanie psalmów: Kiedym wzywał, wysłuchał mię Bóg sprawiedliwości mojej; Będę cię wysławiał, Panie, ze wszystkiego serca mego; Chwalcie imię Pańskie, chwalcie, słudzy, Pana. My nie zajęliśmy miejsc w stallach i wycofaliśmy się do głównej nawy. Stamtąd właśnie dostrzegliśmy, jak Malachiasz wyłania się nagle z mroku jednej z bocznych kaplic.
— Miej na oku to miejsce —rzekł mi Wilhelm. —Może jest to przejście do Gmachu.
— Pod cmentarzem?
— A czemu by nie? A nawet, kiedy jeszcze raz o tym pomyślę, musi być tu gdzieś ossuarium, to niemożliwe, by od wieków chowali wszystkich mnichów na tym skrawku ziemi.
— Więc chcesz naprawdę dostać się nocą do biblioteki? —zapytałem przerażony.
— Tam, gdzie zmarli mnisi i węże, i tajemnicze światła, mój poczciwy Adso? Nie, chłopcze. Myślałem dziś o tym, i nie przez ciekawość, ale ponieważ postawiłem sobie pytanie, w jaki sposób poniósł śmierć Adelmus. Teraz, jak już ci rzekłem, skłaniam się ku wyjaśnieniu najbardziej logicznemu i, zważywszy wszystko, chciałbym uszanować tutejsze zwyczaje.
— Po co więc chcesz wiedzieć?
— Albowiem wiedza nie polega na tym tylko, by wiedzieć, co się powinno lub co da się zrobić, ale też na tym, co można by zrobić, a czego nie powinno się robić. Oto czemu rzekłem dzisiaj mistrzowi szklarskiemu, że mędrzec winien w pewien sposób skrywać tajemnice, które posiadł, by inni nie uczynili z nich złego użytku, ale posiąść je musi, ta zaś biblioteka zda mi się raczej miejscem, gdzie tajemnice pozostają zakryte.
Z tymi słowami opuścił kościół, ponieważ nabożeństwo dobiegło końca. Obaj byliśmy nader znużeni i udaliśmy się do naszej celi. Ja zwinąłem się w kłębek w miejscu, które Wilhelm nazwał żartobliwie moją „wnęką grobowcową”, i natychmiast zasnąłem.