Nie będę mówił o tym, jak zawiadomiliśmy opata ani jak całe opactwo obudziło się przed godziną kanoniczną, ani o krzykach odrazy, ani o przerażeniu i bólu, jakie widać było na wszystkich obliczach, ani jak wiadomość rozeszła się wśród całej ludności równi, nawet wśród famulusów, którzy czynili znak krzyża i szeptali zaklęcia. Nie wiem, czy tego ranka nabożeństwo odbyło się zgodnie z regułą ani kto wziął w nim udział. Ja poszedłem za Wilhelmem i Sewerynem, którzy kazali owinąć ciało Berengara i położyć je na stole w szpitalu.
Kiedy opat i inni mnisi oddalili się, herborysta i mój mistrz długo przyglądali się zwłokom zimnym okiem ludzi medycyny.
— Zmarł utopiony —rzekł Seweryn —nie ma wątpliwości. Twarz jest obrzmiała, brzuch naprężony…
— Lecz nie został utopiony —zauważył Wilhelm —inaczej stawiałby opór zabójczej przemocy i znaleźlibyśmy koło wanny ślady wychlapanej wody. A przecież wszystko było uładzone i czyste, jakby Berengar zagrzał wodę, wypełnił wannę i z własnej woli zanurzył się w niej.
— To mnie nie dziwi —rzekł Seweryn. —Berengar cierpiał na drgawki i ja sam wiele razy mówiłem mu, że ciepłe kąpiele sprzyjają ukojeniu wzburzonego ciała i ducha. Wiele razy prosił o pozwolenie wejścia do łaźni. Tak samo mógł uczynić tej nocy…
— Poprzedniej —zauważył Wilhelm —gdyż ciało, jak sam widzisz, pozostawało w wodzie co najmniej przez dzień…
— Może być, że stało się to ubiegłej nocy —zgodził się Seweryn. Wilhelm częściowo wprowadził go w wydarzenia owej nocy. Nie powiedział jednak, że wkradliśmy się do skryptorium, choć zatajając rozmaite okoliczności, wyjawił, że ścigaliśmy tajemniczą postać, która zabrała nam księgę. Seweryn zrozumiał, że Wilhelm podaje mu tylko część prawdy, ale o nic nie pytał. Zauważył, że wzburzenie Berengara, jeśli to on był tajemniczym złodziejem, mogło skłonić go do szukania ukojenia w uśmierzającej kąpieli. Berengar —zauważył —był z natury bardzo wrażliwy, czasem jakaś trudność lub wzruszenie doprowadzały go do drżączki, zimnych potów; zakrywał oczy i padał na ziemię tocząc białawą ślinę.
— W każdym razie —rzekł Wilhelm —zanim przyszedł tutaj, był gdzie indziej, gdyż nie spostrzegłem w łaźni księgi, którą ukradł.
— Tak —potwierdziłem z pewna dumą —uniosłem jego suknię, która spoczywała obok wanny, i nie znalazłem ani śladu żadnego większego przedmiotu.
— Świetnie uśmiechnął się do mnie Wilhelm. —Gdzieś zatem poszedł; a przyjmijmy też, że chcąc uśmierzyć swoje wzburzenie i być może uniknąć naszych poszukiwań, wszedł do łaźni i zanurzył się w wodzie. Sewerynie, czy uważasz, że choroba, na która cierpiał, była dość ciężka, by stracił zmysły i utopił się?
— To mogło być —rzekł powątpiewającym głosem Seweryn. —Z drugiej strony, jeśli wszystko zdarzyło się dwie noce temu, mogła być dokoła wanny woda, która potem wyschła. Nie da się więc wykluczyć, że został utopiony przy użyciu siły.
— Nie —rzekł Wilhelm. —Czy widziałeś kiedy topielca, który rozebrałby się, zanim ktoś go utopi?
Seweryn potrząsnął głową, jakby ten argument nie miał już wielkiej wartości. Od jakiegoś czasu oglądał dłonie zwłok.
— Ciekawa rzecz… —odezwał się.
— Co?
Tamtego dnia przyglądałem się dłoniom Wenancjusza, kiedy już ciało oczyszczone zostało z krwi, i zauważyłem pewną osobliwość, do której nie przywiązywałem wielkiego znaczenia. Opuszki dwóch palców prawej jego ręki były ciemne, jakby zabrudzone jakąś czarną substancją. Dokładnie tak, widzisz? jak teraz opuszki palców Berengara. Mamy tutaj nawet jakiś ślad na trzecim palcu. Wówczas pomyślałem, że Wenancjusz dotykał inkaustów w skryptorium…
— Wielce ciekawe —rzekł w zamyśleniu Wilhelm, zbliżając oblicze do palców Berengara. Wstawał świt, światło w pomieszczeniu było jeszcze słabe, mój mistrz najwyraźniej cierpiał z powodu braku szkiełek. —Wielce ciekawe —powtórzył. —Palec wskazujący i kciuk są ciemne na opuszkach, środkowy tylko od strony wewnętrznej i mało. Ale są też ślady, choć mniej wyraźne, na ręce lewej, przynajmniej na palcu wskazującym i na kciuku.
— Gdyby to była tylko dłoń prawa, chodziłoby o te palce, którymi ujmuje się jakąś rzecz małą albo długą i cienką…
— Jak pióro. Albo jedzenie. Albo owada. Albo węża. Albo monstrancję. Albo patyk. Zbyt wiele rzeczy. Ale jeśli znaki są także na drugiej ręce, mógłby to być również kielich, gdyż prawa dłoń chwyta go mocno, a lewa podtrzymuje tylko z mniejszą siłą.
Seweryn pocierał teraz lekko palce zmarłego, ale brunatny kolor nie znikał. Zauważyłem, że założył parę rękawic, których prawdopodobnie używał, kiedy manipulował substancjami trującymi. Powąchał, ale nie poczuł nic.
— Mógłbym wymienić ci liczne substancje roślinne (i także mineralne), które powodują ślady tego rodzaju. Jedne są śmiercionośne, inne nie. Iluminatorzy mają czasem palce pobrudzone złotym pyłem…
— Adelmus był iluminatorem —rzekł Wilhelm. —Spodziewam się, że mając przed sobą jego strzaskane ciało, nie pomyślałeś o obejrzeniu jego palców. Ale ci dwaj mogli dotknąć czegoś, co należało do Adelmusa.
— Doprawdy nie wiem —rzekł Seweryn. —Dwaj zmarli, obaj z czarnymi palcami. Jaki stąd dobędziesz wniosek?
— Żaden; nihil sequitur geminis ex particularibus unquam[95]. Należałoby sprowadzić oba przypadki do jednej reguły. Na przykład: Istnieje substancja, czerniąca palce tych, którzy jej dotykają.
Triumfalnie dokończyłem sylogizmu:
— …Wenancjusz i Berengar mają palce poczernione, ergo dotykali tej substancji!
— Brawo, Adso —rzekł Wilhelm —szkoda, że twój sylogizm wywraca się, gdyż aut semel aut iterum medium generaliter esto[96], a w tym sylogizmie termin środkowy nie staje się nigdy ogólnym. To znak, że źle wybraliśmy przesłankę większą. Nie powinienem mówić: Wszyscy, którzy dotykają pewnej substancji,. mają palce czarne, mogą być bowiem osoby z czarnymi palcami, choć owej substancji nie dotknęły. Powinienem rzec: Ci wszyscy, i tylko ci, którzy mają czarne palce, z pewnością dotknęli danej substancji. Wenancjusz, Berengar i tak dalej. Teraz będziemy mieli Darii, wyśmienity trzeci sylogizm pierwszej figury.
— Mamy więc odpowiedź! —rzekłem z zadowoleniem.
— Niestety, Adso, zbytnio ufasz sylogizmom! Mamy tylko, i znowu, pytanie. To jest wysunęliśmy hipotezę, że Wenancjusz i Berengar dotknęli tej samej rzeczy, hipotezę bez wątpienia rozumną. Ale kiedy tylko wyobraziliśmy sobie substancję, która jako jedyna spośród wszystkich powoduje ten skutek (co trzeba by jeszcze wyjaśnić), nie wiemy, jaką jest, gdzie ci dwaj ją znaleźli i dlaczego jej dotknęli. I zważ dobrze, nie wiemy nawet, czy ta właśnie substancja, której dotknęli, doprowadziła do ich śmierci. Wyobraźmy sobie szaleńca, dążącego do zabicia wszystkich, którzy dotknęli złotego pyłu. Czyż powiemy, że to złoty pył niesie śmierć?
Byłem zbity z pantałyku. Zawsze sądziłem, że logika jest uniwersalnym orężem, teraz zaś spostrzegłem, jak bardzo jej wartość zależy od sposobu stosowania. Z drugiej strony, przebywając u boku mego mistrza zdawałem sobie sprawę, i to coraz lepiej w miarę upływu dni, że logika może być wielce pożyteczna, pod warunkiem jednakowoż, iż wejdzie się w nią, by potem wyjść.
Seweryn, który z pewnością nie był dobrym logikiem, rozważał w tym czasie podług własnego doświadczenia:
— Uniwersum trucizn jest równie urozmaicone, jak rozmaite są tajemnice natury —rzekł. Wskazał na szereg naczyń i ampuł, które już kiedyś podziwialiśmy, rozstawionych w pięknym porządku na półkach wzdłuż ścian obok licznych woluminów. —Jak ci już powiedziałem, z wielu spośród tych ziół, jeśli odpowiednio je przyrządzić i dawkować, można otrzymać śmiercionośne napoje lub balsamy. Oto mamy tu datura stramonium, belladonnę, cykutę; mogą wywołać senność, wzburzenie albo jedno i drugie; podawane ostrożnie, stanowią wyśmienite lekarstwa, w dawkach nadmiernych zaś prowadzą do śmierci. Tutaj mamy bób świętego Ignaca, angostura pseudo ferruginea, nux vomica, który może odebrać dech…
— Lecz żadna z tych substancji nie zostawiłaby znaków na palcach?
— Chyba żadna. Potem mamy substancje, które stają się niebezpieczne jedynie, jeśli zostaną spożyte, i inne, które, przeciwnie, działają na skórę. Ciemiężyca biała może spowodować wymioty, kiedy kto schwyci ją, by wyrwać z ziemi. Są begonie, które kiedy kwitną, wywołują stan jakby upojenia winem u ogrodników, jeśli ich dotykają. Ciemiężyca czarna wywołuje biegunkę. Niektóre rośliny powodują palpitacje serca, inne pulsowania w głowie, jeszcze inne odbierają głos. Natomiast jad żmii, jeśli zostanie przyłożony do skóry tak, by nie przeniknął do krwi, daje tylko lekkie podrażnienie… Ale pewnego razu pokazali mi kompozycję, która, jeśli przyłożyć ją do części wewnętrznej uda psa, w pobliżu genitaliów, prowadzi zwierzę do szybkiej śmierci wśród straszliwych drgawek, a przy tym członki powolutku sztywnieją…
— Wiele rzeczy wiesz o truciznach —zauważył Wilhelm głosem, który zdawał się pełen podziwu.
Seweryn zwrócił nań wzrok i przez jakiś czas wytrzymywał jego spojrzenie.
— Wiem to, co medyk, herborysta, miłośnik nauki o ludzkim zdrowiu wiedzieć winien.
Wilhelm popadł na dłuższą chwilę w zamyślenie. Potem poprosił Seweryna, by ten otworzył usta zwłok i obejrzał język. Zaciekawiony Seweryn przy pomocy cienkiej łopatki, jednego z narzędzi jego medycznej sztuki, wykonał polecenie. Wykrzyknął ze zdumieniem:
— Jeżyk jest czarny!
— Więc tak —szepnął Wilhelm. —Ujął coś w palce i spożył… To eliminuje trucizny, które wyliczyłeś przedtem, gdyż zabijają przez skórę. Ale nie czyni to naszych indukcji łatwiejszymi. Albowiem teraz i w jego przypadku, i w przypadku Wenancjusza musimy myśleć o czynie dobrowolnym, nie przypadkowym, nie spowodowanym roztargnieniem lub nieostrożnością, nie narzuconym przemocą. Ujęli coś i włożyli do ust, wiedząc, co czynią…
— Jedzenie? Napój?
— Być może. Albo… bo ja wiem? jakiś instrument muzyczny w rodzaju fletu…
— Niedorzeczność —rzekł Seweryn.
— Z pewnością niedorzeczność. Ale nie możemy zaniechać żadnej hipotezy, choćby była nie wiem jak dziwaczna. Na razie jednak spróbujmy powrócić do materii trującej. Czy jeśliby ktoś, kto zna trucizny, jak ty, zakradł się tutaj i użył niektórych z twoich ziół, mógłby przyrządzić śmiertelną maść, która wytworzyłaby te znaki na.palcach i języku? Taką, że można ją umieścić w jedzeniu lub w napoju, na łyżce, na czymś, co wkłada się do ust?
— Tak —potwierdził Seweryn —ale kto? A zresztą nawet jeśli przyjąć tę hipotezę, jakże podano truciznę tym dwóm naszym biednym konfratrom?
Szczerze mówiąc, ja też nie potrafiłem wyobrazić sobie, że Wenancjusz lub Berengar godzą się na rozmowę z kimś, kto pokazuje im tajemniczą substancję i przekonuje, by spożyli ją lub wypili. Ale ta dziwaczność nie zbiła, jak się zdaje, Wilhelma z tropu.
— O tym pomyślimy później —rzekł —albowiem teraz chciałbym, byś postarał się przypomnieć sobie jakieś wydarzenie, którego, być może, pamięć dotychczas ci nie podsunęła, bo ja wiem, kogoś, kto wypytywałby cię o twoje zioła, kto wchodziłby łatwo do szpitala…
— Chwileczkę —powiedział Seweryn —dawno temu, mam na myśli wiele lat temu, przechowywałem na jednej z tych półek substancję bardzo potężną, którą dał mi pewien konfrater podróżujący po dalekich krajach. Nie umiał mi powiedzieć, z czego jest sporządzona, ale niechybnie z ziół, choć nie wszystkie są znane. Była z wyglądu lepka i żółtawa, lecz poradzono mi, bym jej nie dotykał, jeśli bowiem choćby dotknie moich warg, zabije mnie bardzo szybko. Konfrater ów powiedział, że jeśli spożyje się najmniejszą jej dawkę, spowoduje, nim minie pół godziny, uczucie wielkiego wycieńczenia, potem powolny paraliż wszystkich członków, a wreszcie śmierć. Nie chciał nosić jej ze sobą, więc oddał mnie. Trzymałem ją długo, bo zamierzałem w jakiś sposób ją zbadać. Potem pewnego razu przeszła nad równiną wielka zawierucha. Jeden z moich pomocników, nowicjusz, zostawił otwarte drzwi szpitala i huragan powywracał wszystko do góry nogami w całym tym pokoju, w którym jesteśmy teraz. Ampułki potłuczone, płyny rozlane po posadzce, zioła i proszki rozsypane. Pracowałem przez cały dzień, by doprowadzić do ładu moje rzeczy, i pozwoliłem tylko, żeby pomagano mi przy usuwaniu tych skorup i ziół, których nie dało się już odzyskać. Na koniec spostrzegłem, że brakuje właśnie owej ampułki, o której ci mówiłem. Najpierw strapiłem się, ale potem powiedziałem sobie, że stłukła się i wmieszała w inne szczątki. Kazałem umyć porządnie posadzkę szpitala i półki…
— A czy widziałeś ampułkę na kilka godzin przed huraganem?
— Tak… A raczej nie, kiedy teraz o tym myślę. Stała z tyłu, za rządkiem naczyń, dobrze ukryta, i nie codziennie ją sprawdzałem…
— Tak więc, wedle tego, co wiesz, mogła być ci skradziona również na długo przed huraganem, a ty nie miałbyś o tym pojęcia?
— Tak, bez wątpienia, teraz, kiedy skłoniłeś mnie, bym się nad tym zastanowił…
— A ten twój nowicjusz mógłby ją zabrać, a potem skorzystać z huraganu, żeby zostawić drzwi otwarte i spowodować zamęt w twoich rzeczach?
Seweryn zdawał się bardzo podniecony.
— Z pewnością. Nie tylko, ale przypominając sobie to, co się stało, zdumiałem się bardzo, że huragan, choćby i gwałtowny, tyle rzeczy powywracał. Mógłbym doskonale powiedzieć, że ktoś skorzystał z huraganu, by wywrócić wszystko do góry nogami i narobić więcej szkód, niźli mógłby uczynić wiatr!
— Kim był ten nowicjusz?
— Zwał się Augustyn. Ale umarł w minionym roku, gdyż spadł z rusztowania, kiedy z innymi mnichami i famulusami czyścił rzeźby na frontonie kościoła. A poza tym, kiedy dobrze pomyśleć, przypominam sobie, że klął się na wszystko, iż nie zostawił przed huraganem otwartych drzwi. To ja, byłem bowiem zagniewany, uznałem go winnym tego wydarzenia. Może był naprawdę niewinny.
— I w ten sposób mamy trzecią osobę, niechybnie znacznie bardziej doświadczoną niż nowicjusz, która wiedziała o twojej truciźnie. Z kim o niej mówiłeś?
— Tego właśnie nie mogę sobie przypomnieć. Z pewnością z opatem, gdyż prosiłem, by pozwolił zatrzymać substancję tak groźną. I z kimś jeszcze, może w bibliotece, albowiem szukałem zielników, z których mógłbym się czegoś dowiedzieć.
— Czyż nie mówiłeś mi, że trzymasz u siebie księgi najbardziej potrzebne w twojej sztuce?
— Tak, i to dużo —rzekł wskazując w kącie pokoju parę półek zapełnionych dziesiątkami woluminów. —Ale wtedy szukałem pewnych ksiąg, których nie mogłem zatrzymać i których nawet Malachiasz nie chciał mi pokazać, tak że musiałem prosić opata o pozwolenie. —Zniżył głos, jakby nie chciał, bym go usłyszał. —Wiesz, w jakimś nieznanym miejscu biblioteki chowają również dzieła z nekromancji, czarnej magii, recepty na diabelskie filtry. Dane mi było zajrzeć do niektórych z tych dzieł, gdyż ciąży na mnie obowiązek zyskiwania wiedzy, i miałem nadzieję znaleźć w nich opis trucizny i jej działania. Daremnie.
— Mówiłeś więc o niej Malachiaszowi.
— Jemu z pewnością, a może temu oto Berengarowi, który mu pomagał. Ale nie wyciągaj pospiesznych wniosków; nie pamiętam, może gdy mówiłem, byli przy tym inni mnisi, sam wiesz, w skryptorium jest czasem tłumnie.
— Nikogo nie podejrzewam. Staram się jedynie pojąć, co mogło się zdarzyć. W każdym razie, jak powiedziałeś, wydarzenie miało miejsce parę lat temu, i byłoby osobliwe, gdyby ktoś okazał tak wielką dalekcwzroczność i zabrał truciznę, której użył dopiero po długim czasie. Byłby to znak jakiejś złośliwej woli, która długo pielęgnowała w ukryciu zamiar zabójstwa.
Seweryn przeżegnał się z wyrazem przerażenia na twarzy.
— Oby Bóg nam wszystkim wybaczył! —rzekł.
Nie było nic więcej do powiedzenia. Zakryliśmy ciało Berengara, które trzeba było przygotować do egzekwii.
Kiedy wychodziliśmy, natknęliśmy się na progu na Malachiasza. Wydało się, że jest niezadowolony z naszej obecności, i zrobił ruch, jakby chciał się wycofać. Seweryn dostrzegł go ze środka i rzekł:
— Szukałeś mnie? Chciałeś… —Przerwał i spojrzał na nas. Malachiasz zrobił niedostrzegalny gest, jakby miał zamiar rzec: „Pomówimy później…”
My wychodziliśmy, on wchodził, wszyscy trzej znaleźliśmy się w drzwiach. Malachiasz powiedział dosyć się plącząc:
— Szukałem brata herborysty… Jestem… boli mnie głowa.
— Niechybnie z przyczyny ciężkiego powietrza w bibliotece —odparł Wilhelm tonem skwapliwej troski. —Winieneś dokonać okadzania.
Malachiasz poruszył wargami, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, potem zrezygnował, pochylił głowę i wszedł, kiedy my oddalaliśmy się.
— Co on ma wspólnego z Sewerynem? —zapytałem.
— Adso —rzekł mi ze zniecierpliwieniem mistrz —naucz się posługiwać własną głową. —Potem zmienił temat. —Musimy teraz wypytać kilka osób. Dopóki —dodał obrzucając spojrzeniem równię —dopóki jeszcze żyją. A właśnie, od tej chwili będziemy uważać na to, co jemy i pijemy. Bierz zawsze jedzenie ze wspólnego półmiska, napoje zaś z dzbana, po który sięgali przedtem inni. Po Berengarze my właśnie jesteśmy tymi, którzy najwięcej wiedzą. Poza, naturalnie, mordercą.
— Ale kogo chcesz wypytać teraz?
— Adso —rzekł Wilhelm —zauważyłeś, że rzeczy najciekawsze dzieją się tu nocą. Nocą się umiera, nocą krąży się po skryptorium, nocą sprowadza się w obręb murów niewiasty… Mamy opactwo dzienne i opactwo nocne, a to nocne wydaje się na nieszczęście ciekawsze od dziennego. Dlatego zaciekawia nas każdy, kto błąka się tu po nocach, łącznie na przykład z człowiekiem, którego widziałeś wczoraj w towarzystwie dzieweczki. Może historia z dzieweczką nie ma nic wspólnego z historią z truciznami, a może ma. W każdym razie przyszły mi do głowy różne pomysły co do owego wczorajszego człowieka, osoby, która niechybnie wie także inne rzeczy o nocnym życiu tego świętego miejsca. Otóż o wilku mowa, a wilk tu.
Wskazał mi Salwatora, który też nas spostrzegł. Zauważyłem lekkie zawahanie w jego krokach, jakby pragnąc nas uniknąć, zatrzymał się, by zawrócić. Była to chwila. Oczywiście zdał sobie sprawę z tego, że nie może uniknąć spotkania, i ruszył dalej. Odwrócił się w naszą stronę z szerokim uśmiechem i nieco namaszczonym „benedicte”. Mój mistrz ledwie dał mu dokończyć i zaraz przemówił doń szorstko:
— Czy wiesz, że jutro przybywa tu inkwizycja? —zapytał.
Salwator nie miał zachwyconej miny. Cichutkim głosem zadał pytanie:
— A co ja?
— A ty dobrze uczynisz, jeśli powiesz prawdę mnie, który jestem ci przyjacielem i bratem minorytą, jakim ty byłeś, miast mówić tym, których doskonale znasz.
Wzięty ostro w obroty, Salwator porzucił, zdać by się mogło, wszelką obronę. Spojrzał uległym wzrokiem na Wilhelma, jakby chciał dać do zrozumienia, że gotów jest odpowiedzieć na to, o co ów będzie pytał.
— Tej nocy przebywała w kuchni niewiasta. Kto był z nią?
— Och, femena, która sprzedawa się como towar, nie może bon essere ni aver cortesia —wyrecytował Salwator.
— Nie chcę wiedzieć, czy to poczciwa dziewczyna. Chcę wiedzieć, kto z nią był!
— Deu, jakież są femene malveci scaltride! Myślą dniem i nocą ino como męża zwieść…
Wilhelm chwycił go gwałtownie za pierś.
— Kto z nią był, ty czy klucznik?
Salwator pojął, że nie zdoła dłużej kłamać. Zaczął opowiadać dziwaczną historię, z której z trudem dowiedzieliśmy się, że to on, by przypodobać się klucznikowi, dostarczał mu dziewczęta ze wsi, wprowadzając nocą w obręb murów, ale nie chciał powiedzieć jakimi drogami. Zaklinał się tylko, że czynił to z dobrego serca, i dobywał z siebie komiczną skargę, gdyż nie umiał znaleźć sposobu, by też mieć z tego przyjemność, by dziewczyna, po zaspokojeniu klucznika, dała coś także jemu. Powiedział to wszystko pośród obłudnych, lubieżnych uśmiechów i mrugnięć, jakby dawał do zrozumienia, że ma do czynienia z mężczyznami z krwi i kości, z takimi, dla których tego rodzaju praktyki są chlebem powszednim. I patrzył na mnie spod oka, a ja nie mogłem powściągnąć go, jak chciałbym, gdyż czułem się powiązany z nim wspólnym sekretem, jego wspólnikiem i towarzyszem w grzechu.
Wilhelm w tym momencie postanowił rzucić wszystko na jedną szalę. Spytał nagle:
— Czy Remigiusza poznałeś, zanim jeszcze byłeś z Dulcynem, czy potem?
Salwator padł mu do kolan błagając śród łez, by nie gubić go, by uratować przed inkwizycją, i Wilhelm przysiągł mu uroczyście, że nikomu nie powie o tym, czego się dowie, a wtenczas Salwator nie zawahał się wydać klucznika na naszą łaskę i niełaskę. Poznali się na Łysej Górze, obaj byli w bandzie Dulcyna, razem z klucznikiem uciekł i wstąpił do klasztoru w Casale; z nim też przeniósł się między kluniaków. Bełkotał, błagając o wybaczenie, i było rzeczą jasną, że niczego więcej odeń się nie dowiemy. Wilhelm doszedł do wniosku, że warto wziąć z zaskoczenia Remigiusza, i zostawił Salwatora, który pobiegł schronić się w kościele.
Klucznik był w przeciwległej stronie opactwa, przed spichlerzami, i układał się z kilkoma chłopami z doliny. Spojrzał na nas nie bez lęku i starał się zrobić wrażenie człowieka nader zaprzątniętego, ale Wilhelm nalegał na rozmowę. Dotychczas mieliśmy z tym człekiem niewielką styczność; był wobec nas uprzejmy, a i my wobec niego. Tego ranka Wilhelm zwrócił się doń, jakby miał do czynienia z konfratrem ze swojego zakonu. Klucznik miał minę kogoś zakłopotanego tą konfidencją i odpowiedział najpierw z wielką ostrożnością.
— Z racji swojego urzędu jesteś oczywiście zmuszony krążyć po opactwie także, kiedy inni śpią, tak mniemam —rzekł Wilhelm.
— To zależy —odparł Remigiusz —czasem są drobne sprawy do szybkiego załatwienia i muszę poświęcić im parę godzin snu.
— Czy w takich razach nie zdarzyło ci się nic, co mogłoby wskazać nam, kto krążyłby, nie mając twoich uzasadnień, między kuchnią a biblioteką?
— Gdybym coś zobaczył, doniósłbym opatowi.
— Słusznie —zgodził się Wilhelm i nagle zmienił temat. —Wieś w dolinie nie jest zbyt majętna, nieprawdaż?
— Tak i nie —odpowiedział Remigiusz —mieszkają tam prebendarze, którzy zależą od opactwa, i ci dzielą naszą zamożność w latach tłustych. Na przykład, w dniu świętego Jana otrzymali dwanaście korców słodu, konia, siedem wołów, byka, cztery jałówki, pięć cieląt, dwadzieścia owiec, piętnaście wieprzków, pięćdziesiąt kur i siedemnaście uli. A dalej dwadzieścia wieprzków wędzonych, dwadzieścia siedem form smalcu, pół miary miodu, trzy miary mydła, jedną sieć rybacką…
— Rozumiem, rozumiem —przerwał Wilhelm —ale dowiedz się, że nie mówi mi to jeszcze, jaka jest sytuacja wsi, którzy spośród jej mieszkańców są prebendarzami opactwa i ile ziemi ma pod uprawę dla siebie ten, kto prebendarzem nie jest…
— Ach to —rzekł Remigiusz —zwykła rodzina ma tutaj do pięćdziesięciu tabul ziemi.
— Ile to jest jedna tabula?
— Naturalnie cztery sążnie kwadratowe.
— Sążnie kwadratowe? Ile to?
— Trzydzieści sześć stóp kwadratowych daje sążeń kwadratowy. Albo jeśli wolisz, osiemset sążni liniowych czyni jedną milę piemoncką. A stąd da się obliczyć, że rodzina —na ziemiach po stronie północnej —może z uprawy oliwek mieć co najmniej pół wańtucha oliwy.
— Pół wańtucha?
— Tak, wańtuch czyni pięć hemin, zaś hemina osiem czarek.
— Zrozumiałem —powiedział mój mistrz zniechęcony. —Każdy kraj ma swoje miary. Czy wy na przykład mierzycie wino na pinty?
— Albo na garnce. Pięć garncy czyni konew, zaś dwanaście czaszę. Jeśli wolisz, garniec daje cztery kwarty po dwie pinty każda.
— Wydaje mi się, że rozjaśniło mi się w głowie —rzekł Wilhelm z rezygnacją.
— Czy chcesz wiedzieć coś więcej? —spytał Remigiusz tonem, który wydał mi się wyzywający.
— Tak. Pytałem cię o to, jak żyją w dolinie, albowiem rozmyślałem dzisiaj w bibliotece nad kazaniami dla niewiast ułożonymi przez Humberta z Romans, a w szczególności nad rozdziałem Ad mulieres pauperes in villulis. Gdzie powiada, że te bardziej niż inne narażone są na pokusę grzechów cielesnych z przyczyny swej nędzy, i mądrze rzecze, że one peccant enim mortaliter, cum peccant cum quocumque laico, mortalius vero quando cum Clerico in sacris ordinibus constituto, maxime vero quando cum Religioso mundo mortuo[97]. Wiesz lepiej ode mnie, że nawet w miejscach świętych, jak opactwa, nie brak nigdy pokus demona południowego. Rozważałem, czy stykając się z ludźmi ze wsi, zdołałeś dowiedzieć się, azali niektórzy mnisi, oby Bóg ich przed tym chronił, nakłonili jakie dziewczę do czynów rozpustnych.
Chociaż mój mistrz wypowiedział te słowa prawie z roztargnieniem, czytelnik pojmie, w jakie zakłopotanie wprawiły biednego klucznika. Nie umiem powiedzieć, czy zbladł, ale tak tego czekałem, że ujrzałem, jak blednie.
— Pytasz mnie o rzeczy, które, gdybym o nich wiedział, powiedziałbym opatowi —odpowiedział pokornie. —W każdym razie, jeśli jak sobie wyobrażam, rzeczy te służą twojemu śledztwu, nie zmilczę przed tobą niczego, o czym zdołam się dowiedzieć. Owszem, kiedy zastanawiam się nad twoim pierwszym pytaniem… W nocy, kiedy umarł biedny Adelmus, krążyłem po dziedzińcu… wiesz, chodziło o kury… doszły mnie słuchy, że jakiś kowal przychodzi nocą okradać kurnik… A więc tej nocy zdarzyło mi się widzieć (z daleka, nie mógłbym zatem przysiąc), że Berengar wracał do dormitorium idąc wzdłuż chóru, jakby szedł od strony Gmachu… Nie zdziwiło mnie to, gdyż wśród mnichów szeptało się od jakiegoś czasu o Berengarze, może słyszałeś…
— Nie, powiedz.
— Cóż, jakby powiedzieć? Berengara podejrzewano .o to, że żywi namiętności… które nie przystoją mnichowi…
— Chcesz mi może podsunąć, że miał stosunki z dziewczętami ze wsi, o co cię pytałem?
Klucznik chrząknął zakłopotany i uśmiechnął się dosyć szkaradnie.
— Och nie, chodzi o namiętności jeszcze mniej stosowne…
— Gdy tymczasem mnich, który zażywa rozkoszy cielesnej z dziewczęciem ze wsi, ulega, przeciwnie, namiętnościom w jakiś sposób stosownym?
— Nie rzekłem tego, lecz podsunąłeś mi myśl, że jest pewna hierarchia w znieprawieniu, jak i w cnocie. Ciało może ulegać pokusom podług natury i… przeciw naturze.
— Powiadasz, że Berengarem władały żądze cielesne do osób tej samej płci?
— Mówię, że tak się o nim szeptało… Zawiadomiłem cię o tych sprawach w dowód mojej szczerości i dobrej woli…
— Ja zaś dziękuję ci za to. I zgadzam się z tobą, że grzech sodomii jest znacznie gorszy od innych form lubieżności, co do których nie mam, szczerze mówiąc, zamiaru prowadzić śledztwa…
— Marność, sama marność, gdyby nawet się to sprawdziło —rzekł filozoficznie klucznik.
— Marność, Remigiuszu. Wszyscy jesteśmy grzesznikami. Nigdy nie dopatruję się słomki w oku mego brata, tak bardzo boję się znaleźć belkę w moim. Ale będę ci wdzięczny za wszystkie belki, o których zechcesz mi powiedzieć w przyszłości. W ten sposób poprzestaniemy na wielkich i mocnych pniach drzewa, a pozwolimy, by słomki uleciały z wiatrem. Ile to, powiadałeś, jest jeden sążeń kwadratowy?
— Trzydzieści sześć stóp kwadratowych. Ale nie kłopocz się tym. Kiedy będziesz chciał dowiedzieć się czegoś dokładnie, przyjdź do mnie. Możesz liczyć na to, że masz we mnie wiernego przyjaciela.
— Za takiego cię też biorę —oznajmił serdecznie Wilhelm. —Hubertyn powiedział mi, że kiedyś należałeś do tego co ja zakonu. Nigdy nie zdradziłbym dawnego konfratra, a osobliwie w tych dniach, kiedy to czekamy na przybycie legacji papieskiej, na której czele znajdzie się wielki inkwizytor, sławny z tego, że wielu dulcynian spalił. Powiadałeś, że jeden sążeń czyni trzydzieści sześć stóp kwadratowych?
Klucznik nie był głupcem. Doszedł do wniosku, że nie warto już bawić się w kotka i myszkę, tym bardziej, iż jak się spostrzegł, jest tu myszką.
— Bracie Wilhelmie —rzekł —widzę, że wiesz więcej rzeczy, niż sobie wyobrażałem. Nie zdradź mnie, a i ja ciebie nie zdradzę. To prawda, jestem biednym człekiem z krwi i kości i ulegam zachciankom ciała. Salwator powiedział mi, że ty albo twój nowicjusz wczoraj wieczorem przyłapaliście go w kuchni. Podróżowałeś wiele, Wilhelmie, wiesz więc, że nawet kardynałowie z Awinionu nie są wzorem cnót. Wiem, iż wypytujesz mnie nie z powodu tych drobnych i nędznych grzeszków. Ale pojmuję też, że dowiedziałeś się czegoś o moich dawnych dziejach. Miałem życie dziwaczne, jak zdarza się to wielu spośród nas minorytów. Przed laty wierzyłem w ideał ubóstwa, porzuciłem wspólnotę zakonną, by wieść życie wędrowne. Uwierzyłem w to, co głosił Dulcyn, jak i wielu innych ze mną. Nie jestem człowiekiem wykształconym, zostałem wyświęcony, lecz ledwie mszę potrafię odklepać. Niewiele wiem o teologii. I być może nie potrafię nawet wzbudzić w sobie zajęcia ideami. Widzisz, jakiś czas temu spróbowałem zbuntować się przeciwko panom, teraz im służę i dla pana tych ziem władam takimi, jak ja sam. Buntować się albo zdradzić —niewielki wybór zostawiono nam, prostaczkom.
— Czasem prostaczkowie lepiej pojmują sprawy niźli uczeni —rzekł Wilhelm.
— Być może —odpowiedział klucznik wzruszając ramionami. —Ale nawet nie wiem, dlaczego uczyniłem to, co uczyniłem wtedy. Widzisz, w przypadku Salwatora było to zrozumiałe, wyszedł ze sług ziemi ornej, z dzieciństwa pełnego niedostatku i chorób… Dulcyn przedstawiał sobą bunt i zniszczenie panów. W moim przypadku było inaczej, jestem z rodziny mieszczańskiej, nie uciekałem przed głodem. Było to… nie wiem, jak powiedzieć, święto szaleńców, wspaniały karnawał… Tam na górze, u boku Dulcyna, zanim jeszcze musieliśmy zjadać ciała naszych towarzyszy poległych w bitwach, zanim jeszcze tylu umarło z wycieńczenia, że nie można było ich wszystkich zjeść i rzucaliśmy ich na pastwę ptaków i dzikich zwierząt, na zbocza Rebelio… a może nawet w tych chwilach… oddychaliśmy powietrzem… czy mogę powiedzieć wolności? Przedtem nie wiedziałem, czym jest wolność, kaznodzieje powiadali nam: „Prawda uczyni was wolnymi.” Czuliśmy się wolnymi, myśleliśmy więc, że prawda jest z nami. Myśleliśmy, że wszystko, co czynimy, jest sprawiedliwe…
— I tam… jęliście łączyć się swobodnie z niewiastą? —zapytałem i nie wiem nawet dlaczego, ale od poprzedniej nocy nękały mnie słowa Hubertyna i to, co przeczytałem w skryptorium, i to, co sam przeżyłem. Wilhelm spojrzał na mnie zaciekawiony, nie oczekiwał, że będę taki śmiały i bezwstydny, to pewna. Klucznik przyjrzał mi się, jakbym był jakimś osobliwym zwierzęciem.
— Na Rebelio —rzekł —byli ludzie, którzy przez całe dzieciństwo spali w dziesięcioro lub więcej na niewielu łokciach izby, bracia z siostrami, ojcowie i córki. Cóż więc chcesz i czymże więc było dla nich przyjęcie nowej okoliczności? Czynili z wyboru to, co wpierw czynili z konieczności. A poza tym nocą, kiedy boisz się przybycia wrogich wojsk i przytulasz się do swojego towarzysza, leżąc na gołej ziemi, by nie czuć chłodu… Heretycy… wy, mniszkowie pochodzący z zamków i kończący na opactwie, sądzicie, że ich sposób myślenia natchniony jest przez demona. Jest to jednak sposób życia i jest… i było… przeżyciem nowym… Nie było już panów, a Bóg, mówiono nam, był z nami. Nie powiem, że mieliśmy rację, Wilhelmie, i w istocie, widzisz mnie tutaj, bardzo prędko ich bowiem porzuciłem. Lecz rzecz w tym, że nigdy nie pojmowałem waszych uczonych dysput o ubóstwie Chrystusa i praktykowaniu, i fakcie, i prawie… Powiedziałem ci, był to wielki karnawał, a w czasie karnawału dzieją się rzeczy na opak. Potem człek starzeje się, nie zmądrzeje, ale staje się łakomy. I tutaj jestem właśnie żarłoczny… Możesz potępić heretyka, ale czy możesz potępić żarłoka?
— Dosyć tego, Remigiuszu —rzekł Wilhelm. —Nie wypytuję cię o to, co wydarzyło się wtedy, ale o to, co wydarzyło się ostatnio. Pomóż mi, a ja z pewnością nie będę dążył do tego, by cię zniszczyć. Nie mogę i nie chcę cię osądzać. Ale musisz mi powiedzieć, co wiesz o wydarzeniach w opactwie. Zbyt wiele tu się kręcisz nocą i dniem, by czegoś nie wiedzieć. Kto zabił Wenancjusza?
— Nie wiem, przysięgam. Wiem, kiedy umarł i gdzie.
— Kiedy? Gdzie?
— Pozwól mi opowiedzieć. Tej nocy, godzinę po komplecie, wszedłem do kuchni…
— Którędy i z jakiej przyczyny?
— Przez drzwi wychodzące na ogród. Mam klucz, który kiedyś kazałem zrobić kowalom. Drzwi od kuchni są jedynymi nie zaryglowanymi od środka. A przyczyny… nie mają znaczenia, jak sam rzekłeś, ty, który nie chcesz oskarżać mnie z powodu słabości ciała… —Uśmiechnął się z zakłopotaniem. —Ale nie chciałbym jednak, byś myślał, że całe życie spędzam na rozpuście… Tego wieczoru poszedłem po mięso, by obdarować dziewczę, które Salwator miał wprowadzić w obręb murów…
— Którędy?
— Och, w murach są inne wejścia, nie tylko brama. Zna je opat, znam ja… Ale tego wieczoru dziewczę nie przyszło, odesłałem je właśnie z powodu tego, co odkryłem i o czym właśnie opowiadam. Oto czemu spróbowałem sprowadzić ją wczoraj wieczorem. Gdybyście przyszli trochę później, zastalibyście mnie, nie zaś Salwatora, gdyż to on ostrzegł mnie, że ktoś jest w Gmachu, więc wróciłem do mojej celi…
— Zajmijmy się nocą z niedzieli na poniedziałek.
— Dobrze. Wszedłem do kuchni i zobaczyłem martwego Wenancjusza.
— W kuchni?
— Tak, w pobliżu zbiornika na wodę. Być może, dopiero co zszedł ze skryptorium.
— Żadnego śladu walki?
— Żadnego. Lub raczej, w pobliżu ciała była rozbita czarka i trochę wody na ziemi.
— Skąd wiesz, że była to woda?
— Nie wiem. Pomyślałem, że to woda. Cóż mogło być innego?
Jak wskazał mi później Wilhelm, ta czarka mogła oznaczać dwie różne rzeczy. Albo właśnie w kuchni ktoś podał Wenancjuszowi do picia zatruty napój, albo biedaczyna połknął już truciznę (ale gdzie? kiedy?) i zszedł, by napić się, bo męczyła go nagła suchość, skurcz, ból, co palił trzewia albo język (który z pewnością był czarny, jak język Berengara).
Tak czy owak, na razie nie można było dowiedzieć się niczego więcej. Ujrzawszy zwłoki, przerażony Remigiusz rozważył, co czynić, i umyślił nie czynić nic. Gdyby wezwał pomoc, musiałby przyznać, że błąkał się nocą po Gmachu, a to nie pomogłoby zgoła straconemu już konfratrowi. Dlatego postanowił zostawić rzeczy tak, jak były, oczekując, że ktoś odkryje ciało następnego ranka, otwierając drzwi. Pobiegł powstrzymać Salwatora, który wprowadzał już dziewczynę do opactwa, a potem —on i jego wspólnik —poszli spać, jeśli snem można nazwać trwożliwe czuwanie do samego rana. A kiedy podczas jutrzni świniarze przyszli zawiadomić opata, Remigiusz sądził, że zwłoki zostały znalezione tam, gdzie je zostawił, i osłupiał widząc je w kadzi. Kto usunął trupa z kuchni? O tym Remigiusz nie miał najmniejszego pojęcia.
— Jedynym, który może swobodnie poruszać się po Gmachu, jest Malachiasz —rzekł Wilhelm.
Klucznik zareagował stanowczo.
— Nie, Malachiasz nie. To jest, nie przypuszczam… W każdym razie to nie ja powiedziałem ci cokolwiek przeciwko Malachiaszowi…
— Bądź spokojny, jakikolwiek dług masz względem Malachiasza. Czy coś o tobie wie?
— Tak —zaczerwienił się klucznik —i zachowywał się, jak przystało człekowi dyskretnemu. Na twoim miejscu miałbym oko na Bencjusza. Dziwne więzy łączyły go z Berengarem i Wenancjuszem… Lecz przysięgam ci, niczego więcej nie widziałem. Jeśli czegoś się dowiem, powiem ci.
— Na razie wystarczy. Zwrócę się do ciebie, jeśli zajdzie potrzeba.
Klucznik z widoczną ulgą wrócił do swoich targów, łajać ostro chłopów, którzy w tym czasie przestawili jakieś worki z ziarnem siewnym.
Podszedł do nas Seweryn. Miał w ręku szkiełka, te same, które zabrano Wilhelmowi dwie noce wcześniej.
— Znalazłem je w habicie Berengara —rzekł. —Widziałem je na twoim nosie, wtedy w bibliotece. Są twoje, prawda?
— Chwała Bogu —wykrzyknął radośnie Wilhelm. —Rozwiązaliśmy dwa problemy! Mam moje szkła i jestem pewny w końcu, że to Berengar okradł nas tamtej nocy w skryptorium!
Ledwie skończyliśmy rozmawiać, przybiegł Mikołaj z Morimondo, jeszcze bardziej triumfujący niż Wilhelm. Trzymał w dłoniach parę ukończonych soczewek, osadzonych w widełkach.
— Wilhelmie —krzyczał —zrobiłem je sam, skończyłem, chyba działają!
Potem zobaczył, że Wilhelm ma inne soczewki na twarzy, i skamieniał. Wilhelm nie chciał go upokorzyć, więc zdjął stare szkła i przymierzył nowe.
— Są lepsze od tamtych —rzekł. —Tak więc stare będę miał w zapasie, a nosił będę zawsze twoje. —Potem zwrócił się do mnie: —Adso, teraz idę do celi, by przeczytać te karty, co to wiesz. Wreszcie! Poczekaj na mnie gdzieś tutaj. I dzięki,, dzięki wam wszystkim, najdrożsi bracia.
Zadzwoniono na tercję i udałem się do chóru, by recytować wraz z innymi hymn, psalmy, wersety i Kyrie. Inni modlili się za duszę zmarłego Berengara. Ja dziękowałem Bogu, że odzyskaliśmy niejedną, lecz dwie pary soczewek.
Panował tak wielki spokój, że zapomniałem o wszystkich niegodziwościach, które widziałem i słyszałem, i usnąłem, a obudziłem się, kiedy nabożeństwo dobiegło końca. Zdałem sobie sprawę z tego, że tej nocy nie spałem zgoła, i zaniepokoiłem się pomyślawszy, że roztrwoniłem też wiele z moich sił. I w tym momencie, kiedy wyszedłem na zewnątrz, moje myśli zaczęło dręczyć wspomnienie dzieweczki.
Starałem się zapomnieć i zacząłem pospiesznie chodzić po równi. Doznawałem uczucia lekkiego zawrotu głowy. Biłem skostniałymi rękami jedną o drugą. Tupałem. Byłem jeszcze śpiący, a jednak czułem się rozbudzony i pełen życia. Nie rozumiałem, co się ze mną dzieje.
Po prawdzie, od czasu grzesznego spotkania z dzieweczką inne straszliwe wydarzenia kazały mi prawie zapomnieć o tej sprawie, a z drugiej strony, kiedy już wyspowiadałem się przed bratem Wilhelmem, dusza ma zaraz zbyła się ciężaru wyrzutów sumienia, jakie czułem w chwili przebudzenia po moim występnym upadku, i zdało mi się, że wraz ze słowami złożyłem na brata i brzemię, które one niosły. Czemuż innemu służy, w istocie, dobroczynna kąpiel spowiedzi, jak nie zdjęciu brzemienia grzechu i wyrzutu sumienia, który w nim się mieści, na łono Naszego Pana, by zyskać wraz z przebaczeniem nową powietrzną lekkość duszy, by zapomnieć o ciele udręczonym przez hańbę występku? Lecz nie uwolniłem się do końca. Teraz, gdy przechadzałem się w wyblakłym i chłodnym słońcu zimowego poranka, pośród krzątaniny ludzi i zwierząt, jąłem inaczej wspominać minione wydarzenia. Jakby z wszystkiego, co się przydarzyło, zostały już nie skrucha i kojące słowa kąpieli spowiednej, lecz tylko obrazy ludzkich ciał i członków. W moim pobudzonym nad miarę umyśle wyłaniała się zjawa Berengara obrzmiałego od wody, i dygotałem ze zgrozy i politowania. Potem, jakby chcąc oddalić tego lemura, umysł mój zwrócił się ku innym obrazom, takim, że wspomnienie o nich było miłym przytułkiem, i nie mogłem uniknąć, oczywistego dla mych oczu (dla oczu duszy, ale prawie jakby ukazywał się przed oczyma cielesnymi), obrazu dziewczęcia, pięknego i straszliwego niby wojsko uszykowane do bitwy.
Obiecałem sobie (ja, stary kopista tekstu nigdy dotąd nie napisanego, ale przez długie dziesiątki lat przemawiającego w moim umyśle), że będę kronikarzem wiernym, a nie tylko przez umiłowanie prawdy i nie tylko przez pragnienie (zresztą godziwe), by pouczyć moich przyszłych czytelników; ale również, by uwolnić moją pamięć, zwiędłą i znużoną, od wizji, które dręczyły ją przez całe życie. Muszę więc powiedzieć wszystko, przystojnie, ale i bez wstydu. Muszę powiedzieć teraz i zapisać wyraźnymi literami to, co wtenczas myślałem i prawie próbowałem ukryć przed samym sobą, kiedy przechadzałem się po równi, czasem podbiegając, by narzucić ruchom ciała nagłe uderzenia serca, zatrzymując się, by podziwiać dzieła wieśniaków, i łudząc się, że zmienię bieg mych myśli, jeśli będę się owym wieśniakom przyglądał, wdychając pełną piersią zimne powietrze, jak czyni ten, kto pije wino, by zapomnieć o strachu lub bólu.
Daremnie. Nie przestawałem myśleć o dzieweczce. Moje ciało zapomniało o rozkoszy, ostrej, grzesznej i chwilowej (rzeczy występnej), jaką miałem, połączywszy się z nią; ale moja dusza nie zapomniała jej twarzy i nie potrafiła uczynić znieprawionym tego wspomnienia, lecz przeciwnie, drżała, jakby w tym obliczu jaśniały wszystkie słodycze dzieła stworzenia.
W sposób niejasny i prawie przed samym sobą zapierając się prawdy tego, co czułem, dostrzegałem, że to ubogie, brudne, bezwstydne stworzenie, które sprzedawało się (któż wie z jaką zuchwałą stałością) innym grzesznikom, ta córa Ewy, która, słaba jak wszystkie jej siostry, tyle razy kupczyła własnym ciałem, była jednak czymś wspaniałym i cudownym. Mój rozum wiedział, że jest ona zarzewiem grzechu, ale moja potrzeba uczuciowa dostrzegała w niej przybytek wszelkiego powabu. Trudno powiedzieć, co przeżywałem. Mógłbym napisać, że jeszcze wplątany w sieci grzechu, pragnąłem, występnie, ujrzeć, jak pojawia się co chwila, i prawie śledziłem pracę robotników, ażeby wypatrzeć, czy zza rogu chaty, z mroku obory nie wyłoni się postać, która mnie uwiodła. Lecz nie napisałbym prawdy albo próbowałbym okryć zasłoną prawdę, by zmniejszyć jej siłę i oczywistość. Prawdą jest bowiem, że widziałem dziewczę, widziałem wśród bezlistnych gałęzi drzewa, które drżały lekko, kiedy skostniały wróbel leciał, by znaleźć wśród nich schronienie; widziałem ją w oczach jałówek, które wychodziły z obory, i słyszałem w beczeniu jagniąt, które przebiegały przede mną. Było tak, jakby całe dzieło stworzenia mówiło mi o niej, i pragnąłem, o tak, zobaczyć ją jeszcze, ale byłem też gotów przystać na myśl, że nigdy już jej nie ujrzę i nie połączę się z nią, bylebym tylko mógł radować się tą szczęśliwością, która przenikała mnie tego ranka, i mieć ją zawsze blisko siebie, nawet jeśli miałaby pozostać, i to na wieczność, daleka. Było tak, staram się to teraz pojąć, jakby cały wszechświat, owa niechybnie zapisana palcem Boga księga, w której rzecz każda mówi nam o bezmiernej dobroci swojego Stwórcy, w której wszelkie stworzenie jest jakby ustępem tekstu i zwierciadłem życia i śmierci, w której najskromniejsza róża staje się komentarzem do naszej ziemskiej wędrówki, w sumie, jakby wszystko nie mówiło mi o niczym innym, jeno o licu ledwie dostrzeżonym w wonnych mrokach kuchni. Nie wyrzekałem się snucia tych rojeń, ponieważ mówiłem sobie (albo raczej nie mówiłem, bo wtedy nie formułowałem myśli dających się ująć w słowa), że jeśli świat cały po to jest, by mówił mi o potędze, dobroci i mądrości Stwórcy, i jeśli tego ranka świat cały mówi mi o dzieweczce, która (choć grzeszna) jest na zawsze rozdziałem w wielkiej księdze stworzenia, wersetem wielkiego psalmu śpiewanego przez komos —mówiłem więc sobie (mówię teraz), że skoro zaszły te właśnie zdarzenia, musiały stanowić cząstkę wielkiego teofanicznego zamysłu rządzącego światem, zestrojonego na sposób liry, cudu współbrzmienia i harmonii. Prawie upojony, radowałem się tedy jej obecnością w rzeczach, które widziałem, a w nich jej pragnąc, w ich widoku znajdowałem zaspokojenie. Czułem przecież jakby ból, gdyż cierpiałem z powodu nieobecności, a zarazem byłem szczęśliwy z tylu zjaw obecności. Trudno mi wyjaśnić tę tajemniczą sprzeczność, i znak to, że umysł ludzki jest nader kruchy i nie postępuje nigdy prosto po ścieżkach Boskiego rozumu, który zbudował świat na wzór doskonałego sylogizmu; umysł ludzki zaś z tego sylogizmu chwyta tylko zdania odosobnione, często nie powiązane ze sobą, i stąd bierze się owa łatwość, z jaką padamy ofiarą złud diabła. Czy była złudą diabelską ta, która tego ranka dała mi tak wielkie wzruszenie? Dzisiaj myślę, że tak, wtedy bowiem byłem nowicjuszem, jednakowoż mniemam też, że ludzkie uczucie, które burzyło się we mnie, nie było złe w sobie, lecz jedynie w odniesieniu do mojego stanu. Albowiem samo w sobie było to uczucie nakłaniające mężczyznę ku niewieście, by złączyli się ze sobą, jak chce apostoł pogan, i oboje byli ciałem z jednego ciała, i razem spłodzili nowe istoty ludzkie, i wspierali się wzajemnie od młodości po starość. Tyle że apostoł przemawiał do tych, którzy szukali lekarstwa na chuć, i do tych, którzy nie chcieli spłonąć, pamiętając jednakowoż, że znacznie godziwszy jest stan czystości, mój stan mnisi. Tak zatem znosiłem owego ranka to, co było złem dla mnie, lecz dla innych było może dobrem, i dobrem najsłodszym, a pojmuję to teraz w ten sposób, że moja udręka nie była spowodowana nieprawością myśli, w sobie godziwych i słodkich, ale nieprawością, która tkwiła w związku między owymi myślami a złożonym przeze mnie ślubem. Tak więc czyniłem źle, radując się rzeczą dobrą w jednym rozumieniu, złą w innym, a błąd mój polegał na tym, że próbowałem naturalną skłonność pogodzić z nakazami rozumnej duszy. Teraz wiem, że cierpiałem z powodu sprzeczności między skłonnością umysłową, gdzie winno przejawić się władanie woli, a skłonnością zmysłową, podporządkowaną ludzkim namiętnościom. W istocie actus appetiti sensitivi in quantum habent transmutationem corporalem annexam, passiones dicuntur, non autem actus voluntatis[98]. I czynowi, do którego pchnęła mnie moja skłonność, towarzyszyło właśnie drżenie całego ciała, fizyczna potrzeba, by krzyczeć i miotać się. Anielski doktor powiada, że namiętności same w sobie nie są złe, byle były miarkowane przez wolę, którą kieruje rozumna dusza. Ale moja dusza rozumna była tego ranka uśpiona ze znużenia, trzymającego na wodzy porywczą skłonność, która zwraca się ku dobru lub złu jako kresom do osiągnięcia, lecz nie trzymającego na wodzy skłonności pożądliwej, która zwraca się ku dobru i złu, jako znanym. Dla usprawiedliwienia mojej ówczesnej nieodpowiedzialnej lekkomyślności powiem dzisiaj, i słowami anielskiego doktora, że niewątpliwie ogarnęła mnie miłość, która jest namiętnością i kosmicznym prawem, albowiem nawet ciężkość ciał jest miłością naturalną. I przez ową namiętność zostałem naturalnie uwiedziony, w niej bowiem appetitus tendit in appetibile realiter consequendum ut sit ibi finis motus[99]. Przez co naturalnie amor facit quod ipsae res quae amantur, amanti aliquo modo uniantur et amor est magis cognitivus quam cognitio[100]. Rzeczywiście, widziałem teraz dzieweczkę lepiej, niż kiedy patrzyłem na nią poprzedniego wieczoru, i rozumiałem ją intus et in cute[101], bo w niej pojmowałem siebie i w sobie ją. Rozważam dzisiaj, czy to, co odczuwałem, było miłością z przyjaźni, w której podobne kocha podobne i pragnie tylko dobra tego drugiego, czy miłością z chuci, w której pragnie się własnego dobra, cierpiące zaś brak chce tego tylko, co je dopełnia. I sądzę, że miłością z chuci była ta nocna, kiedy chciałem od dzieweczki czegoś, czego nigdy nie miałem, gdy tymczasem tego ranka nie pragnąłem od niej niczego i chciałem jeno jej dobra i by uwolniona została od okrutnej konieczności, która zmuszała ją do oddawania się za odrobinę strawy, i by była szczęśliwa, i nie chciałem żądać od niej nic już, lecz tylko nadal o niej myśleć i widzieć ją w owcach, wołach, drzewach, w spokojnym świetle, co okrywało weselem mury opactwa.
Teraz wiem, że przyczyną miłości jest dobro, a to, co jest dobre, definiuje się przez wiedzę; i można kochać to tylko, o czym wie się, że jest dobre, gdy tymczasem dzieweczkę, tak, poznałem jako dobro gwałtownej skłonności, ale jako zło woli. Wtedy jednak byłem wydany na pastwę wielu i sprzecznych ze sobą poruszeń duszy, gdyż to, co odczuwałem, było podobne do miłości najświętszej, dokładnie jak ją opisywali doktorowie; wytworzyła we mnie uniesienie, w którym kochający i kochany chcą tego samego (i przez tajemnicze oświecenie wiedziałem w tamtym momencie, że dzieweczka, kimkolwiek jest, chciała tych samych rzeczy co ja), i czułem o nią zazdrość, lecz nie tę niegodziwą, ową potępioną przez Pawła w pierwszym jego liście do Koryntian, principium contentionis[102], co nie dopuszcza consortium in amato[103], ale tę, o której mówi Dionizy w Nomini Divini, a przez którą także Bóg zwany jest zazdrosnym propter multum amorem quem habet ad existentia[104] (a ja kochałem dzieweczkę właśnie dlatego, że istniała, i byłem rozradowany, nie zazdrosny, że istnieje). Byłem zazdrosny w sposób, w jaki dla doktora anielskiego zazdrość jest motus in amatum[105], zazdrością z przyjaźni, zazdrością, która skłania, by stawić czoło temu wszystkiemu, co ukochanemu szkodzi (i ja o niczym innym nie roiłem w tamtej chwili, jeno by wyzwolić dzieweczkę spod władzy tego, kto kupował jej ciało, brukając je własnymi zgubnymi namiętnościami).
Teraz wiem, że jak powiada doktor, miłość może obrazić kochanego, jeśli jest nadmierna. A moja była nadmierna. Próbowałem wyjaśnić, co wówczas odczuwałem, nie próbuję zaś w niczym tego usprawiedliwić. Mówię o występnych zapałach mej młodości. Były złe, lecz prawda nakazuje mi powiedzieć, że wtenczas postrzegałem je jako nadzwyczajnie dobre. I oby wyciągnęli stąd naukę ci, którzy jak ja wpadną w sieci pokusy. Dzisiaj, starzec, znałbym tysiące sposobów, by uciec od tych powabów (i zastanawiam się, na ile powinienem być z tego dumny, teraz, gdy wolny jestem od pokus południowego demona; lecz bynajmniej nie wolny od innycji, tak że zastanawiam się, czy to, co teraz czynię, nie jest występną uległością wobec ziemskiej namiętności wspomnienia, owej głupiej pokusy ucieczki przed płynącym czasem i przed śmiercią).
Wtenczas uratowałem się, ale prawie tylko dzięki cudownemu instynktowi. Dzieweczka objawiła mi się w naturze i w ludzkich dziełach, które mnie otaczały. Starałem się więc, by przez szczęśliwe przeczucie duszy zanurzyć się w szczegółowej kontemplacji tych dzieł. Przyglądałem się pracom wolarzy, którzy wyprowadzali woły z obór, świniarzy, którzy podawali karmę wieprzkom, pasterzy, którzy zachęcali psy do spędzania owiec w stado, wieśniaków, którzy nieśli orkisz i proso do młynów i wychodzili stamtąd z workami dobrej mąki. Pogrążyłem się w kontemplacji natury, starając się zapomnieć o mych myślach i patrzeć na istoty tak jeno, jak nam się jawią, i radośnie zapamiętać się w ich obrazie.
Jakże piękne było widowisko natury nie tkniętej jeszcze przewrotną nieraz mądrością człowieka!
Ujrzałem jagnię, któremu to miano nadano jakby z wdzięczności za jego czystość i dobroć. W istocie, nazwa agnus bierze się z faktu, że zwierzę to agnoscit, rozpoznaje własną matkę i rozpoznaje jej głos pośród stada, a matka pośród tylu jagniąt identycznego kształtu i identycznie beczących rozpoznaje zawsze i tylko swoje dziecię i je żywi. Ujrzałem owcę, która ovis jest zwana ab oblatione, gdyż od początku czasów służyła do rytuałów ofiarnych; owcę, która, jak to jest w jej zwyczaju, u progu zimy szuka chciwie trawy i napełnia się karmą, zanim pastwiska ścięte będą mrozem. A stad pilnowały psy, tak nazwane od canor z powodu ich ujadania. Pies, zwierzę spośród innych najdoskonalsze, mające najwyższy dar bystrości, rozpoznaje swojego pana i jest przyuczony do polowania na dziką zwierzynę w kniei, do strzeżenia stad przed wilkami, pilnuje domu i dzieci swojego pana, a czasem pełniąc obowiązek obrońcy pada zabity. Król Garamant, wtrącony do więzienia przez swoich wrogów, wrócił do ojczyzny, bo odprowadziła go sfora dwustu psów, które wywalczyły sobie drogę pośród nieprzyjacielskich wojsk; pies Jazona Licyniusza po śmierci swojego pana odmawiał spożywania pokarmu, aż zdechł z wycieńczenia; pies króla Lizymacha rzucił się na stos swojego pana, by wraz z nim umrzeć. Pies ma moc leczenia ran, liżąc je językiem, a język jego szczeniąt może wyleczyć uszkodzenia kiszek. Z przyrodzenia nawykły spożywać po raz wtóry to samo pożywienie, kiedy je zwymiotuje. Skromność ta jest symbolem doskonałości ducha, tak jak taumaturgiczna moc jego języka jest symbolem oczyszczenia z grzechów, oczyszczenia, jakie zyskuje się przez spowiedź i pokutę. Lecz to, że pies wraca do tego, co zwymiotował, jest też znakiem, iż po spowiedzi wraca się do poprzednich grzechów, i ten morał był mi nader użyteczny owego ranka, by ostrzec moje serce, kiedy podziwiałem cudowności natury.
W tym czasie nogi niosły mnie w stronę obór dla wołów, które wychodziły właśnie licznie, prowadzone przez wolarzy. Wydały mi się nagle, takie, jakie były i są, symbolami przyjaźni i dobroci, bo każdy wół obraca się przy pracy szukając swojego towarzysza od pługa, jeśli przypadek sprawi, że tamten jest w tym momencie nieobecny, i zwraca się doń z pełnymi uczucia porykiwaniami. Posłuszne woły uczą się same iść do obór, kiedy pada, a kiedy pożywiają się u żłobu, wysuwają ciągle łby, by patrzeć na zewnątrz, czy zła pogoda nie minęła, gdyż chcą wrócić do pracy. A z wołami wychodzą w tym momencie z obór cielęta obu płci biorące swe miano od słowa veriditas albo też od virgo. gdyż w tym wieku są jeszcze świeże, młode i cnotliwe, i źle uczyniłem i czynię —mówiłem sobie —że widzę w ich wdzięcznych poruszeniach obraz dziewczątka wcale nie cnotliwego. O tych sprawach myślałem, pogodzony ze światem i z sobą samym, przyglądając się wesołej pracy w tej porannej godzinie. I nie myślałem więcej o dzieweczce, to jest czyniłem wysiłek, by zapał, który do niej odczuwałem, przemienić w poczucie wewnętrznego rozradowania i pobożnego pokoju.
Powiedziałem sobie, że świat jest piękny i godny podziwu. Że dobroć Boga przejawia się także w najstraszliwszych bestiach, jak wyjaśnia Honoriusz Augustodunensis. To prawda, są węże tak wielkie, że pożerają jelenie i pływają po oceanie, jest bestia cenocroca o ciele osła, rogach koziorożca, piersi i gardzieli lwa, nogach konia, ale dwukopytnych jak u wołu, paszczy sięgającej do uszu, głosie prawie ludzkim, zaś w miejscu zębów z jedną stałą i mocną kością. I jest bestia mantykora o twarzy człowieka, potrójnym rzędzie zębów, ciele lwa, ogonie skorpiona, oczach seledynowych, barwie krwi jak u węża i świszczącym wężowym głosie, łasa na ludzkie mięso. I są potwory o ośmiu palcach u nóg, pyskach wilka, pazurach zakrzywionych, sierści owczej, szczekające niby pies i które stają się czarne, nie zaś siwe na starość, i żyją znacznie od nas dłużej. I są stworzenia o oczach na plecach i z dwoma dziurami na piersi zamiast nozdrzy, bo głów nie mają, i inne jeszcze, które mieszkają nad rzeką Ganges i żyją tylko zapachem pewnego jabłka, a kiedy się odeń oddalą, umierają. Ale także wszystkie te nieczyste bestie śpiewają w swojej rozmaitości chwałę Stwórcy i Jego mądrości, tak samo jak pies, wół, jagnię i ryś. Jakże wielki jest —rzekłem sobie wówczas, powtarzając słowa Wincentego z Beauvais —najskromniejszy powab tego świata, jakie miłe dla oczu rozumu baczne rozważanie nie tylko sposobów, liczb i porządków rzeczy, tak zacnie ustanowionych w całym wszechświecie, ale także biegu czasu, który bezustannie toczy się przez następstwa i upadki, naznaczony śmiercią tego, co się zrodziło. Wyznaję, grzesznik, jakim jestem, z duszą ciągle pozostającą więźniem ciała, że duchowa słodycz niosła mnie wtedy ku Stwórcy i regule tego świata i z radosną czcią podziwiałem wielkość i stałość dzieła stworzenia.
W tym dobrym stanie ducha ujrzał mnie mój mistrz, kiedy nie zdając sobie z tego sprawy, obszedłem całe już prawie opactwo i znalazłem się w miejscu, gdzie rozstaliśmy się dwie godziny wcześniej. Wilhelm już tam był, a to, co powiedział, oderwało mnie od moich rojeń i zwróciło znowu myśl ku mrocznym tajemnicom opactwa.
Wilhelm zdawał się bardzo zadowolony. Miał w dłoni kartę Wenaricjusza, którą wreszcie odcyfrował. Udaliśmy się do jego celi, daleko od niedyskretnych uszu, i przetłumaczył mi to, co odczytał. Oto, co tekst grecki mówił, po zdaniu w alfabecie zodiakalnym (secretum finis Africae manus supra idolum age primum et septimum de quatuor):
Straszliwa trucizna, która przynosi oczyszczenie…
Najlepsza broń, by zniszczyć nieprzyjaciela…
Użyj osób niskiego stanu, podłych i szpetnych, dobądź rozkosz z ich przywary… Nie powinny umrzeć… Nie w domach szlachetnych i możnych, ale z wiosek chłopów, po obfitym posiłku i libacjach… Ciała krępe, oblicza niekształtne.
Gwałcą dziewice i zabawiają się z nierządnicami, nie nikczemni, bez strachu.
Prawda odmienna, odmienny obraz prawdy…
Czcigodne drzewa figowe.
Kamień bezwstydny toczy się po równi… Na oczach.
Trzeba zwodzić i zaskakiwać zwodząc, mówić rzeczy przeciwne do tego, w co się wierzy, mówić jedną rzecz, a mieć na myśli inną.
Dla tych koniki polne zaśpiewają spod ziemi.
Nic więcej. Według mojego sądu zbyt mało, prawie nic. Zdało się to bredzeniem człeka niepoczytalnego i podzieliłem się tym sądem z Wilhelmem.
— Może to być. I bardziej szalone, niż jest, wydaje się z powodu mojego tłumaczenia. Nie za dobrze znam grekę. A jednak jeśli uznamy, że Wenancjusz albo autor księgi był szaleńcem, nie dowiemy się stąd, dlaczego tyle osób, i nie wszystkie szalone, zadało sobie trud, najpierw by ukryć księgę, a później by ją odzyskać…
— Ale czy rzeczy, które są tu zapisane, pochodzą z tajemniczej księgi?
— Bez wątpienia chodzi o rzeczy zapisane przez Wenancjusza. Widzisz przecież, że nie chodzi o żaden starodawny pergamin. I muszą to być właśnie notatki spisane przy czytaniu księgi, inaczej Wenancjusz nie pisałby po grecku. Z pewnością przepisał, skracając, zdania, które znalazł w woluminie zabranym z finis Africae. Zaniósł go do skryptorium i zaczął czytać, zapisując to, co wydawało mu się godne zapisania. Potem coś się stało. Albo poczuł się źle, albo usłyszał, jak ktoś idzie do góry. Odłożył więc księgę wraz z notatkami pod swój stół, prawdopodobnie obiecując sobie wrócić do niej następnego wieczoru. W każdym razie, tylko wychodząc od tej karty, możemy odtworzyć naturę tajemniczej księgi, a tylko z natury tej księgi możemy domyślić się natury zabójcy. Albowiem w każdej zbrodni popełnionej, by zyskać jakiś przedmiot, natura tego przedmiotu winna dostarczyć nam wyobrażenia, choćby bladego, o naturze mordercy. Jeśli zabija się dla garści złota, mordercą będzie osoba chciwa, jeśli dla księgi, morderca będzie zabiegał, by zachować dla siebie jej sekrety. Trzeba więc dowiedzieć się, co mówi księga, której nie mamy.
— A ty potrafisz z tych niewielu linijek pojąć, o jaką księgę chodzi?
— Drogi Adso, wygląda to na słowa jakiegoś świętego tekstu, którego znaczenie wychodzi poza literę. Kiedy czytałem je tego ranka, po naszej rozmowie z klucznikiem, uderzył mnie fakt, że tutaj także czyni się aluzję do prostaczków i wieśniaków jako nosicieli prawdy odmiennej od prawdy mędrców. Klucznik dał do zrozumienia, że dziwne wspólnictwo łączy go z Malachiaszem. Może Malachiasz ukrył jakiś niebezpieczny heretycki tekst, który Remigiusz mu powierzył? Wówczas Wenancjusz przeczytałby i wynotował jakąś tajemniczą instrukcję dotyczącą wspólnoty ludzi grubiańskich i niegodziwych, zbuntowanych przeciwko wszystkiemu i wszystkim. Ale…
— Ale?
— Ale dwa fakty zaprzeczają tej hipotezie. Jeden to ten, że Wenancjusz nie robił wrażenia kogoś, kto byłby zaciekawiony takimi kwestiami; był tłumaczem tekstów greckich, nie zaś głosicielem herezji… Drugi to ten, że zdań takich, jak to o drzewach figowych, kamieniach albo polnych konikach nie da się wyjaśnić przez tę pierwszą hipotezę…
— Może to są zagadki mające inne znaczenie —podsunąłem. —A może masz jeszcze inną hipotezę?
— Mam, ale jest jeszcze niejasna. Kiedy czytam tę stronicę, zdaje mi się, że gdzieś już te słowa czytałem, i przychodzą mi na myśl zdania podobne, które widziałem gdzie indziej. Wydaje mi się nawet, że ten tekst mówi o czymś, o czym mówiło się już w ubiegłych dniach… Ale nie mogę sobie przypomnieć. Muszę o tym pomyśleć. Może winienem przeczytać inne księgi.
— Jakże to? Żeby wiedzieć, o czym mówi jedna księga, musisz czytać inne?
— Czasem może tak być. Często księgi mówią o innych księgach. Często w księdze nieszkodliwej jest jakby ziarno, które rozkwitnie w księdze niebezpiecznej, albo na odwrót, mamy słodki owoc wyrosły z gorzkiego korzenia. Czyż czytając Alberta, nie mógłbyś dowiedzieć się, co mówi Tomasz? Albo czytając Tomasza, tego, co rzekł Awerroes?
— To prawda —powiedziałem w podziwie. Dotychczas myślałem, że wszelka księga mówi o rzeczach, ludzkich albo Boskich, które są poza księgami. Teraz zdałem sobie sprawę, że nierzadko księgi mówią o księgach albo jakby ze sobą rozmawiają. W świetle tej refleksji biblioteka wydała mi się jeszcze bardziej niepokojąca. Była więc miejscem długiego i wiekowego szeptania, niedostrzegalnego dialogu między pergaminami, czymś żywym, schronieniem sił nie do opanowania przez ludzki umysł, skarbcem tajemnic pochodzących z mnóstwa umysłów i żyjących po śmierci tych, którzy je wytworzyli albo uczynili się ich pośrednikami.
— Ale w takim razie —rzekłem —czemu służy ukrywanie ksiąg, skoro przez księgi jawne można dotrzeć do zakrytych?
— Mierząc wiekami, nie służy niczemu. Mierząc latami i dniami, czemuś jednak służy. Sam widzisz, jacy jesteśmy zagubieni.
— Tak więc biblioteka nie jest narzędziem szerzenia prawdy, ale ma opóźniać jej ujawnienie? —spytałem zdumiony.
— Nie zawsze i niekoniecznie. Ale w tym wypadku tak.
Po tych rozważaniach mój mistrz postanowił nie robić więcej nic. Mówiłem już o tym, że zdarzały mu się takie chwile całkowitego braku aktywności, jakby ustał nieprzerwany cykl ciał niebieskich i on wraz z nim. Tak i było tego ranka. Położył się na sienniku i wpatrywał w pustkę, z dłońmi skrzyżowanymi na piersi, ledwie poruszając wargami, jakby odmawiał modlitwę, ale w sposób nieregularny i bez pobożnego skupienia.
Uznałem, że myśli, i postanowiłem uszanować jego medytację. Powróciłem na dziedziniec i spostrzegłem, że słońce osłabło. Z pięknego i przejrzystego, jakim było rano (a teraz dzień dobiegał już końca pierwszej swojej połowy), przemieniało się w wilgotne i mgliste. Wielkie chmury napływały od północy i ogarniały górną część równi, okrywając ją lekkim oparem. Zdawał się mgłą i może w istocie mgła podchodziła z dołu, ale na tej wysokości trudno było odróżnić mgły, które przybywały z dołu, od tych, które opadały z góry. Coraz trudniej przychodziło wypatrzyć bryły odleglejszych budynków.
Zobaczyłem Seweryna, jak spędzał świniarzy i kilka ich zwierząt. Powiedział mi, że chodzą po zboczach góry i w dolinie szukając trufli. Nie znałem jeszcze tego wyśmienitego owocu leśnego poszycia, który rósł na półwyspie, albo czarny w Nursji, albo w tych stronach —bielszy i wonniejszy, a zdawał się typowym dla ziem benedyktyńskich. Seweryn wyjaśnił mi, co to takiego i jakie jest smaczne, przygotowane na najrozmaitsze sposoby, i powiedział, że nader trudno go znaleźć, gdyż kryje się pod ziemią, bardziej utajony niż grzyb, i jedynym zwierzęciem zdolnym wydobyć go, idąc za zapachem, jest świnia. Tyle że kiedy go znajdzie, chce pożreć, i trzeba czym prędzej ją odpędzić i wygrzebać samemu. Dowiedziałem się później, że wielu spośród szlachetnie urodzonych nie gardzi takim polowaniem i kroczy za świniami, jakby były to najszlachetniejsze ogary, mając z tyłu służbę, która niesie motyki. Przypominam sobie też, że w latach późniejszych pewien pan z naszych ziem, wiedząc, że znam Italię, zapytał, czy widziałem tam panów pasących wieprze, a ja roześmiałem się, rozumiejąc, iż szli na poszukiwanie trufli. Ale kiedy powiedziałem owemu, że ci panowie zamierzali znaleźć pod ziemią „tar-tufo”, by go potem zjeść, pojął, iż szukali „der Teufel”, czyli diabła, i przeżegnał się nabożnie, patrząc na mnie w osłupieniu. Potem nieporozumienie wyjaśniło się i obaj śmialiśmy się z niego. Takie są czary człowieczych języków, że przez ludzką zgodę oznaczają często tymi samymi dźwiękami rzeczy różne.
Zaciekawiony przygotowaniami Seweryna, postanowiłem pójść za nim, a pojąłem nadto, że oddaje się temu zajęciu, by zapomnieć o smutnych sprawach, które trapiły wszystkich; i pomyślałem, iż pomagając jemu zapomnieć o jego myślach, zdołam może zapomnieć o moich, a przynajmniej utrzymać je na wodzy. Nie ukrywam też, postanowiłem wszak pisać zawsze i tylko prawdę, że wabiła mnie skryta myśl, iż zszedłszy w dolinę, zdołam może zobaczyć kogoś, o kim nie powiem ni słowa. Ale sam sobie, i prawie na głos, oznajmiłem, że ponieważ tego dnia oczekuje się dwóch legacji, może uda mi się zobaczyć z daleka choćby jedną.
W miarę jak obniżaliśmy się po stokach góry, powietrze przejaśniało się; nie wróciło wprawdzie słońce, gdyż wyższa część nieba brzemienna była chmurami, ale rzeczy widziało się wyraźnie, chmura bowiem pozostała nad naszymi głowami. A nawet, kiedy znaleźliśmy się już bardzo nisko, obejrzałem się, by spojrzeć na szczyt, i nie zobaczyłem nic; począwszy od połowy stoku, górna część wzniesienia, wierzchołkowa równia, Gmach, wszystko zniknęło w chmurach.
W ranek naszego przybycia, kiedy byliśmy już wśród gór, pokonawszy jakiś załom, dało się jeszcze dostrzec, w odległości nie większej niż dziesięć mil, mniejszej nawet, morze. Nasza podróż obfitowała w niespodzianki, nagle bowiem wkraczaliśmy na górski taras, który wychodził urwiskiem na piękne zatoki, a zaraz potem zagłębialiśmy się w otchłanne wąwozy, gdzie góry piętrzyły się jedna za drugą, przesłaniając sobie wzajemnie widok odległego wybrzeża, a słońce z trudem przenikało w głąb dolin. Nigdzie poza tym miejscem Italii nie widziałem, by tak ciasno i niespodziewanie mieszały się ze sobą morze i góry, wybrzeże i krajobraz alpejski, i by w wietrze, który wiał poprzez wąwozy, można było dosłuchać się zmagań morskich balsamów i lodowatych powiewów od skał.
Natomiast tego ranka wszystko było szare i prawie mlecznobiałe i nie było horyzontów, nawet kiedy wąwozy otwierały się w stronę odległych wybrzeży. Ale zapóźniam się przy wspomnieniach mało dotyczących sprawy, która nas zajmuje, mój cierpliwy czytelniku. Tak więc nie opowiem o naszym poszukiwaniu „derteufel”. Zajmę się raczej legacją braci mniejszych, którą zobaczyłem jako pierwszy, więc pobiegłem zaraz do klasztoru, żeby zawiadomić o tym Wilhelma.
Mój mistrz odczekał, aż nowo przybyli wejdą w obręb murów i zostaną zgodnie z rytuałem przywitani przez opata. Potem ruszył na spotkanie gromadki i nastąpiła seria uścisków i braterskich pozdrowień.
Minęła już pora posiłku, ale zastawiono stół dla gości, a opat okazał wielką delikatność, pozwolił im bowiem zasiąść we własnym gronie i sam na sam z Wilhelmem, by, wolni od nakazów reguły, mogli pożywić się i wymienić wrażenia; zważywszy, że w istocie rzeczy chodziło, oby Bóg wybaczył mi niemiłe porównanie, jakby o radę wojenną, która winna odbyć się jak najrychlej, nim nadciągną wojska nieprzyjacielskie, to jest legacją awiniońska.
Nie trzeba mówić, że nowo przybyli spotkali się zaraz z Hubertynem, którego wszyscy pozdrowili ze zdumieniem, rozradowaniem i czcią należnymi z przyczyny i jego długiej nieobecności, i lęków, jakie towarzyszyły jego zniknięciu, i przymiotów tego śmiałego wojownika od dziesiątków lat stającego wszak ramię w ramię z nimi do bitwy.
O braciach wchodzących w skład grupy opowiem później, kiedy będę mówił o zgromadzeniu, które odbyło się następnego dnia. Również dlatego, że bardzo mało z nimi rozmawiałem, gdyż pochłonęła mnie rada trzech, która ustaliła się natychmiast w składzie Wilhelm, Hubertyn i Michał z Ceseny.
Michał musiał być nader osobliwym człekiem; żarliwym w swoim franciszkańskim zapale (miewał czasami gesty i ruchy Hubertyna w momentach mistycznego uniesienia); bardzo jowialnym i ludzkim w swej doczesnej naturze człowieka z Romanii, potrafiącego docenić dobrze zastawiony stół i szczęśliwego, że znalazł się wśród przyjaciół; subtelnym i wymykającym się nagle, roztropnym i zręcznym jak lis, skrytym niby kret, kiedy dotykało się kwestii stosunków między możnymi; zdolnym do wielkich wybuchów śmiechu, do przeżywania chwil żarliwego napięcia, wymownego milczenia; zręcznie odrywającym wzrok od rozmówcy, jeśli pytanie owego wymagało zamaskowania roztargnieniem odmowy udzielenia odpowiedzi.
Co nieco powiedziałem już o nim na stronicach poprzednich, i były to rzeczy zasłyszane od osób, które, być może, same je zasłyszały. Teraz natomiast lepiej pojąłem częste zajmowanie przezeń sprzecznych między sobą stanowisk i ciągłe odmiany zamiaru politycznego, czym ostatnimi laty zadziwiał nawet przyjaciół i zwolenników. Jako minister generalny zakonu braci mniejszych, był w zasadzie spadkobiercą świętego Franciszka, w istocie zaś spadkobiercą owego interpretatorów; musiał rywalizować w świętości i mądrości z poprzednikiem takim, jak Bonawentura z Bagnoreggio, musiał zapewnić poszanowanie dla reguły, ale jednocześnie przyszłość zakonowi tak potężnemu i rozpowszechnionemu, musiał dawać posłuch dworom i radom miejskim, one bowiem dawały zakonowi, w formie jałmużny, darów i zapisów, możność rozkwitania i bogacenia się; i musiał w tym samym czasie baczyć, by potrzeba pokuty nie rzuciła poza zakon najżarliwszych duchowników, rozbijając tym sposobem wspaniałą wspólnotę, której był głową, na konstelację kacerskich band. Musiał przypodobać się papieżowi, cesarzowi, braciom ubogiego żywota, świętemu Franciszkowi, który z pewnością baczył na niego z nieba, ludowi chrześcijańskiemu, który baczył na niego z ziemi. Kiedy Jan potępił jako kacerzy wszystkich duchowników, Michał nie zawahał się oddać w jego ręce pięciu spośród najbardziej buntowniczych braci z Prowansji, pozwalając, by papież posłał ich na stos. Lecz widząc (i chyba swoje znaczenie miały tu zabiegi Hubertyna), że wielu w zakonie sprzyja zwolennikom ewangelicznej prostoty, postępował tak właśnie, by kapituła w Perugii uznała, w cztery lata później, za swoje dążenia owych spalonych. Naturalnie, starając się włączyć tę potrzebę, która mogła być heretycka, w urządzenia i instytucje zakonu i mając na celu, by tego, czego chciał teraz zakon, chciał też papież. Ale choć próbował przekonać papieża, bez którego zgody nie chciał postępować, nie gardził faworami cesarza i cesarskich teologów. Jeszcze dwa lata przed dniem, kiedy go ujrzałem, nakazał swoim braciom, by podczas kapituły generalnej w Lyonie o osobie papieża wyrażali się zawsze z umiarem i szacunkiem (a to w niewiele miesięcy po tym, jak papież, mówiąc o minorytach, wystąpił przeciwko „ich ujadaniu, ich błędom i obłędom”). Ale teraz siedział za stołem, nader przyjaźnie usposobiony, wraz z osobami, które o papieżu wyrażały się z szacunkiem mniejszym niż żaden.
O innych rzeczach już mówiłem. Jan chciał go mieć w Awinionie, on zaś chciał tam się udać i zarazem nie chciał, a spotkanie, jakie odbyło się następnego dnia, miało postanowić co do sposobów i gwarancji owej wyprawy, która nie powinna mieć pozoru aktu uległości, ale też nie wyglądać na akt wyzwania. Nie sądzę, by Michał spotkał kiedykolwiek Jana we własnej osobie, przynajmniej odkąd ów był papieżem. W każdym razie nie widział go od dawna i jego towarzysze pospieszyli odmalować mu w barwach najciemniejszych postać tego przekupnego człeka.
— Jednego musisz się nauczyć —mówił mu Wilhelm —nie ufać jego przysięgom, których zawsze dotrzymuje co do litery, ale gwałci w substancji.
— Wszyscy wiedzą —mówił Hubertyn —co zdarzyło się podczas jego wyboru…
— Nie nazwałbym tego wybieraniem, lecz narzuceniem —wtrącił jeden ze współbiesiadników, którego później nazywano, słyszałem, Hugiem z Novocastro i który mówił akcentem podobnym jak mój mistrz. —Już sprawa śmierci Klemensa V nie jest zbyt jasna. Król nie wybaczył mu nigdy, że obiecał wszcząć proces przeciw pamięci o Bonifacym VIII, a następnie uczynił wszystko, by nie potępić swojego poprzednika. Jak skonał w Carpentras, nie wie dobrze nikt. Faktem jest, że kiedy kardynałowie zgromadzili się w Carpentras na konklawe, nowego papieża nie wyłonili, albowiem dysputa przeniosła się (i słusznie) na wybór między Awinionem a Rzymem. Nie wiem zbyt dobrze, co zdarzyło się w tamte dni, rzeź —powiedziano mi; i przy tym kardynałowie, którym groził bratanek zmarłego papieża, ich słudzy ukatrupieni, pałac wydany na pastwę ognia, kardynałowie, którzy odwołali się do króla, ten zaś powiada, że nigdy nie chciał, by papież opuścił Rzym, niechże więc czekają cierpliwie i dokonają dobrego wyboru… Potem Filip Piękny umarł, też Bóg jeden wie jak…
— Lub wie to diabeł —rzekł Hubertyn robiąc znak krzyża, a wszyscy poszli w jego ślady.
— Lub wie to diabeł —zgodził się Hugo z drwiną w głosie. —Krótko mówiąc, nastąpił nowy król, przeżył osiemnaście miesięcy, umarł; umarł w ciągu niewielu dni również ledwie narodzony następca i tron objął brał króla, regent…
— I jest to właśnie ten Filip V, który gdy był jeszcze hrabią Poitiers, zebrał kardynałów, którzy uciekali z Carpentras —rzekł Michał.
— W istocie —ciągnął Hugo. —Zasadził ich do konklawe w Lyonie w klasztorze dominikanów, przysięgając, że bronił będzie ich bezpieczeństwa i że nie będą jego więźniami. Ledwie jednak zdali się na jego łaskę, nie tylko wziął ich pod klucz (co jest w końcu zwyczajem słusznym), lecz także zmniejszał im z dnia na dzień racji pożywienia, aż do czasu, kiedy podejmą postanowienie. I każdemu obiecał podtrzymywać go w dążeniu do stolca. Kiedy później zasiadł na tronie, kardynałowie, znużeni dwuletnim więzieniem, lękając się, że zostaną tam do końca życia, źle żywieni, zgodzili się na wszystko, żarłoki, wynosząc na Stolicę Piotrową tego ponad siedemdziesięcioletniego karła…
— Karła z pewnością —roześmiał się Hubertyn —i z wyglądu suchotnika, lecz mocniejszego i sprytniejszego, niż się sądziło!
— Syn szewca! —mruknął pod nosem jeden z legatów.
— Chrystus był synem cieśli! —napomniał go Hubertyn. —Nie w tym rzecz. Jest to człek wykształcony, studiował prawo w Montpellier i medycynę w Paryżu, umiał podtrzymywać swoje przyjaźnie w odpowiedni sposób, by zyskać tron biskupi i kardynalski kapelusz, gdy wydało mu się to dogodne, a kiedy został doradcą Roberta Mądrego w Neapolu, wielu zadziwił swoją przenikliwością. A jako biskup Awinionu dawał tylko słuszne rady (słuszne —powiadam —dla celów tego nędznego przedsięwzięcia) Filipowi Pięknemu, by zniszczyć templariuszy. A po wyborach zdołał uniknąć spisku kardynałów, którzy chcieli go zabić… Ale nie o tym miałem powiedzieć, mówiłem o jego zręczności w zdradzaniu przysiąg tak, by nikt nie oskarżył go o krzywoprzysięstwo. Kiedy został wybrany, i żeby zostać wybrany, obiecał kardynałowi Orsiniemu, że przeniesie stolicę papieską do Rzymu, i przysiągł na poświęconą hostię, że jeśli nie dotrzyma swojej obietnicy, nie wsiądzie już na konia ni muła. I wiecie co ten lis uczynił? Kiedy kazał się intronizować w Lyonie (wbrew woli króla, który chciał, żeby ceremonia odbyła się w Awinionie), podróż z Lyonu do Awinionu odbył statkiem!
Wszyscy bracia roześmieli się. Papież był krzywoprzysiężcą, ale nie można mu było odmówić pewnej pomysłowości.
— To bezwstydnik —skomentował Wilhelm. —Czy Hugo nie powiedział, że nawet nie próbował ukryć swojej złej woli? Czyż nie ty, Hubertynie, opowiadałeś mi, co powiedział Orsiniemu w dniu swego przybycia do Awinionu?
— Oczywiście —odparł Hubertyn —powiedział mu, iż niebo Francji jest tak piękne, że nie widzi, czemu miałby postawić stopę w mieście tak pełnym ruin, jak Rzym. I że ponieważ papież, jako Piotr, ma prawo zawiązywać i rozwiązywać, on teraz z tej władzy korzysta i postanawia pozostać tam, gdzie jest i gdzie tak mu dobrze. A kiedy Orsini chciał przypomnieć mu, że jego obowiązkiem jest mieszkać na Wzgórzu Watykańskim, przywołał go oschle do posłuszeństwa i przeciął dyskusję. Ale na tym historia przysięgi się nie skończyła. Kiedy zszedł ze statku, powinien dosiąść białego konia, przed kardynałami na koniach czarnych, jak chce tradycja. Poszedł jednak do pałacu biskupiego na piechotę. Nie wiem, czy naprawdę nie dosiadł już nigdy konia. I po tym człowieku, Michale, oczekujesz, że dotrzyma wiary poręczeniom, jakie ci da?
Michał siedział długo w milczeniu. Potem rzekł:
— Mogę zrozumieć pragnienie papieża, by pozostać w Awinionie, i nie odmawiam mu tego. Ale i on nie będzie mógł podać w wątpliwość naszego pragnienia ubóstwa i naszej intepretacji przykładu Chrystusa.
— Nie bądź naiwny, Michale —wtrącił się Wilhelm —twoje, nasze pragnienie rzuca ponure światło na pragnienie, które on żywi. Musisz zdać sobie sprawę z tego, że od wieków nie zasiadał na papieskim stolcu człek tak chciwy. Wszetecznice Babilonu, przeciwko którym grzmiał jakiś czas temu nasz Hubertyn, znieprawieni papieże, o których mówili poeci twojego kraju, jak ów Alighieri, byli łagodnymi i wstrzemięźliwymi jagniętami w porównaniu z Janem. To złodziejska sroka, żydowski lichwiarz, w Awinionie więcej się handluje niż we Florencji! Dowiedziałem się o haniebnym targu z siostrzeńcem Klemensa, Bertrandem de Goth, tym od rzezi w Carpentras (kiedy to między innymi kardynałowie stali się lżejsi o wszystkie swoje klejnoty); ten położył rękę na skarbie stryjca, wcale nie małym, uwadze zaś Jana nie umknęło nic z tego, co zostało skradzione (w Cum venerabiles wylicza dokładnie monety, naczynia ze złota i ze srebra, księgi, dywany, cenne kamienie, paramenta…). Jan jednak udał, że nie wie, iż w ręce Bertranda trafiło podczas złupienia Carpentras ponad półtora miliona złotych florenów, i kwestionował jeno dalsze trzydzieści tysięcy florenów, które Bertrand, jak sam wyznał, otrzymał od stryjca na „pobożny cel”, to jest na krucjatę. Ustalono, że Bertrand zachowa połowę sumy na krucjatę, druga zaś połowa pójdzie do stolicy papieskiej. Bertrand nigdy nie ruszył na krucjatę, a w każdym razie nie ruszył po dziś dzień, a papież nie zobaczył ani florena…
— Nie jest więc taki zręczny —zauważył Michał.
— To jedyny raz, kiedy dał się wywieść w pole w sprawach pieniężnych —powiedział Hubertyn. —Winieneś dobrze wiedzieć, z jakiego gatunku kupcem będziesz miał do czynienia. We wszystkich innych przypadkach bowiem okazał diabelską zręczność w zagarnianiu pieniędzy. To król Midas, który wszystko, czego się tknie, zamienia w złoto spływające do kas Awinionu. Za każdym razem, kiedy wchodziłem do jego apartamentów, zastawałem tam bankierów, wymieniających monety, i stoły zawalone złotem, i kleryków, którzy liczyli i układali w słupki floreny… I zobaczysz, jaki pałac kazał sobie wybudować, pełen bogactw, które niegdyś przypisywano tylko cesarzowi Bizancjum albo Wielkiemu Chanowi Tatarów. I teraz pojmujesz, czemu wydał wszystkie te bulle przeciwko idei ubóstwa. Czy wiesz, że skłonił dominikanów, niechętnych naszemu zakonowi, by wyrzeźbili Chrystusa w królewskiej koronie, tunice z purpury i złota i w bogatym obuwiu? W Awinionie wystawiono krucyfiksy z Jezusem przybitym jedną tylko ręką, bo druga trzyma sakiewkę zawieszoną u pasa, by wskazać, że On godzi się na użycie pieniędzy dla celów religijnych…
— O bezwstydnik! —wykrzyknął Michał. —Ależ to czyste bluźnierstwo!
— Dołożył trzecią koronę do papieskiej tiary —ciągnął Wilhelm —czyż nie tak, Hubertynie?
— Oczywiście. Z początkiem milenium papież Hildebrand przyjął jedną, z napisem Corona regni de manu Dei[106], niesławny Bonifacy dodał niedawno drugą, pisząc na niej Diadema imperii de manu Petri[107], Jan zaś udoskonalił tylko symbol: władza duchowa, doczesna i kościelna. Symbol królów perskich, symbol pogański…
Był wśród nich brat, który dotychczas trwał w milczeniu, zajęty pochłanianiem z wielkim nabożeństwem godziwej wielce spyży, którą opat kazał podać do stołu. Nastawiał z roztargnieniem ucho na rozmaite dyskusje, wydając z siebie co jakiś czas sarkastyczny śmiech pod adresem papieża albo pomruk aprobaty na wykrzykniki oburzenia, jakich nie szczędzili współbiesiadnicy. Ale co do reszty baczył, by oczyścić sobie brodę z sosów i kawałków mięsiw, które wypadały z ust bezzębnych, ale żarłocznych, a jeśli kiedy kierował jakieś słowa do któregoś z sąsiadów, to po to, by pochwalić wyborny smak jakiegoś specyjału. Dowiedziałem się później, że był to messer Hieronim, ów biskup z Kaffy, którego Hubertyn parę dni temu uważał za zmarłego (a muszę powiedzieć, że nowina, jakoby zmarł był dwa lata wcześniej, krążyła jako wieść prawdziwa po całym świecie chrześcijańskim nader długo, słyszałem ją bowiem nawet później; i rzeczywiście umarł w kilka miesięcy po tym naszym spotkaniu, a nadal myślę, że umarł z wielkiego gniewu, jakim zgromadzenie z następnego dnia przepoiło jego ciało, gdyż prawie wydawało mi się, iż pęknie ze złości od razu i nagle, tak słaby był na ciele i tyle było w nim żółci).
Wtrącił się w tym momencie do dysputy, mówiąc z pełnymi ustami:
— A poza tym wiecie, że ten infamis opracował konstytucję o taxae sacrae poenitentiariae[108], w której spekuluje na grzechach osób duchownych, by wydrzeć z nich więcej pieniędzy. Jeśli duchowny popełni grzech cielesny z mniszką, krewną albo nawet z jakąkolwiek niewiastą (gdyż tak też się zdarza!), będzie mógł być rozgrzeszony dopiero, kiedy wypłaci sześćdziesiąt siedem lirów złotych i dwanaście solidów. A jeśli popełni jaką sodomię, kosztować go to będzie ponad dwieście lirów, ale jeśli popełni ją z dzieckiem jeno lub zwierzęciem, nie zaś z kobietą, grzywna zostanie zmniejszona o sto lirów. Mniszka, która oddała się wielu mężczyznom, bądź jednocześnie, bądź w chwilach różnych, poza klasztorem lub w jego obrębie, a później chce zostać opatessą, winna zapłacić sto trzydzieści jeden lirów złotych i piętnaście solidów…
— No no, messer Hieronimie —zaprotestował Hubertyn —wiesz, jak mało kocham papieża, ale w tej sprawie muszę go bronić! Jest to kalumnia puszczona w obieg w Awinionie, nigdy takiej konstytucji nie widziałem!
— Jest —potwierdził energicznie Hieronim. —Ja też jej nie widziałem, ale jest.
Hubertyn potrząsnął głową, a inni zamilkli. Zdałem sobie sprawę, że przywykli nie brać zbytnio poważnie messer Hieronima, którego poprzedniego dnia Wilhelm określił jako głupca. W każdym razie właśnie Wilhelm podjął rozmowę.
— Tak czy owak, czy ta pogłoska jest prawdziwa, czy fałszywa, mówi nam, jaki jest klimat moralny w Awinionie, gdzie każdy, wyzyskiwany i wyzyskiwacz, wie, iż żyć mu przyszło na targu raczej niż na dworze przedstawiciela Chrystusa. Kiedy Jan wstąpił na tron, mówiło się o skarbie wynoszącym sześćdziesiąt tysięcy złotych florenów, a teraz niektórzy mówią, że zgromadził ponad dziesięć milionów.
— To prawda —powiedział Hubertyn. —Michale, Michale, nie wiesz nawet, jak bezwstydne rzeczy musiałem oglądać w Awinionie!
— Postarajmy się być uczciwi —rzekł Michał. —Wiemy, że także nasi przekraczali miarę. Doszły mnie słuchy o franciszkanach, którzy zbrojnie atakują klasztory dominikańskie i grabią nieprzyjaznych braci, by narzucić im ubóstwo… Dlatego właśnie nie śmiałem przeciwstawić się Janowi w czasach owych spraw z Prowansji… Chcę dojść z nim do zgody, nie upokorzę jego dumy, zażądam tylko, by nie upokarzał naszej pokory. Nie będę mu mówił o pieniądzach, zażądam jeno, by przystał na zdrową interpretację Pisma. I tak też winniśmy czynić z jego legatami jutro. W końcu to teologowie, i nie wszyscy będą drapieżni jak Jan. Kiedy ludzie mądrzy przedyskutują sprawę interpretacji Pisma, nie będzie mógł…
— On? —przerwał Hubertyn. —Ależ ty nie znasz jego szaleństw na polu teologicznym. On naprawdę chce zawiązywać wszystko własną ręką, w niebie i na ziemi. Widzieliśmy, co czynił na ziemi. Co zaś się tyczy nieba… Cóż, nie obwieścił jeszcze myśli, o których ci mówię, przynajmniej publicznie, ale wiem z całą pewnością, że szeptał o nich ze swoimi zaufanymi. Opracowuje właśnie pewne szalone, jeśli nie przewrotne propozycje, które zmieniłyby samą substancję doktryny i odebrały wszelką siłę naszemu nauczaniu!
— Jakie? —rozległy się głosy.
— Spytajcie Berengara, on wie, mówił mi o nich. —Hubertyn obrócił się w stronę Berengara Talloniego, który w ubiegłych latach był jednym z najbardziej stanowczych przeciwników papieża na jego własnym dworze. Wyruszył z Awinionu i dwa dni temu dołączył do grupy franciszkanów, by wraz z nimi przybyć do opactwa.
— Jest to historia niejasna i prawie nie do wiary —oznajmił Berengar. —Jak się zdaje, Janowi przyszło do głowy, że sprawiedliwi będą radować się błogą wizją dopiero po Sądzie. Od jakiegoś czasu rozmyśla nad dziewiątym wersetem z szóstego rozdziału Apokalipsy, nad tym, gdzie mówi się o otwarciu piątej pieczęci; kiedy to pod ołtarzem ukazują się ci, którzy byli zabici za świadczenie słowu Bożemu, i proszą o sprawiedliwość. Każdemu dana jest biała suknia i powiedziane, by jeszcze trochę cierpliwie poczekał… To znak, wywodzi Jan, że Boga w jego esencji ujrzą dopiero, kiedy spełni się końcowy sąd.
— Ale komu powiedział o tych rzeczach? —zapytał Michał z przygnębieniem.
— Dotąd garstce najbliższych, lecz pogłoska rozeszła się; powiadają, że przygotowuje się do wystąpienia publicznego, nie zaraz, może za kilka lat, radzi się teologów…
— Ach, ach! —roześmiał się szyderczo Hieronim, nie przestając żuć.
— Nie tylko, zdaje się, że chce pójść dalej i twierdzić, że także piekło przed tym dniem nie będzie otwarte… Nawet dla diabłów.
— Panie Jezu, pomóż! —wykrzyknął Hieronim. —I cóż powiemy grzesznikom, skoro nie możemy zagrozić im piekłem natychmiastowym, zaraz jak zejdą z tego świata!?
— Jesteśmy w rękach szaleńca. —rzekł Hubertyn. —Ale nie pojmuję, czemu chce wspierać takie twierdzenia…
— Pójdzie z dymem cała doktryna odpustów —lamentował Hieronim —i nawet on nie znajdzie już na nie kupca. Po cóż ksiądz, który zgrzeszył sodomią, miałby płacić tyle złotych lirów, by uniknąć kary równie odległej?
— Nie tak bardzo odległej —rzekł z siłą Hubertyn —czasy są bliskie!
— Ty wiesz o tym, drogi bracie, lecz prostaczkowie nie. Oto jak stoją sprawy! —wykrzyknął Hieronim, który zrobił minę, jakby jedzenie przestało mu smakować. —Cóż za zgubna myśl, musieli mu nią nabić głowę oni to, bracia predykanci… Ach! —i potrząsnął głową.
— Ale dlaczego? —powtórzył Michał z Ceseny.
— Nie sądzę, by był jakiś powód —odparł Wilhelm. —To dowód, że pozwala sobie na akt dumy. Chce naprawdę być tym, który decyduje w niebie i na ziemi. Wiedziałem o tych pogłoskach, pisał o nich Wilhelm Ockham. Zobaczymy, czy dopnie swego papież, czy teologowie, głos całego Kościoła, pragnienie ludu Bożego, biskupów…
— Och, w materii doktrynalnej zdoła rzucić na kolana także teologów —rzekł zasmucony Michał.
— To nie jest powiedziane —odparł Wilhelm. —Żyjemy w czasach, kiedy uczeni w rzeczach Boskich nie obawiają się głosić, że papież jest heretykiem. Uczeni w rzeczach Boskich są w pewien sposób głosem chrześcijańskiego ludu. Przeciw któremu nawet papież nie będzie mógł pójść.
— To źle, to jeszcze gorzej —szepnął przerażony Michał. —Z jednej strony szalony papież, z drugiej lud Boży, który, choćby tylko przez usta swoich teologów, będzie wkrótce rościł sobie prawo do samowolnego interpretowania Pisma…
— Dlaczego? Cóż innego uczyniliście w Perugii? —zapytał Wilhelm.
Michał wzdrygnął się, jakby dotknięty do żywego.
— Z tego właśnie względu chcę spotkać papieża. Nic nie możemy, jeśli on najprzód nie wyrazi zgody.
— Zobaczymy, zobaczymy —rzekł Wilhelm zagadkowo.
Mój mistrz był doprawdy bardzo bystry. Jak zdołał przewidzieć, że sam Michał postanowi kiedyś oprzeć się na teologach cesarstwa i na ludzie, by potępić papieża? Jak zdołał przewidzieć, że kiedy cztery lata później Jan po raz pierwszy ogłosi swą niewiarygodną naukę, część chrześcijaństwa powstanie przeciwko niemu? Jeśliby niebiańska wizja została do tego stopnia odsunięta w przyszłość, jakże zmarli mogliby wstawiać się za żywymi? I czym skończyłby się kult świętych? Właśnie minoryci zaczną nieprzyjazne kroki, potępiając papieża, a Wilhelm Ockham stanie w pierwszym szeregu, surowy i nieubłagany w swoich racjach. Walka potrwa trzy lata, aż Jan, bliski już śmierci, dokona częściowej poprawki. Słyszałem, jak wiele lat później mówiono, że ukazał się na konsystorzu w grudniu 1334 roku, mniejszy, niż wydawał się dotychczas, wysuszony przez wiek, dziewięćdziesięcioletni i umierający, blady na twarzy, i powiedział (lis, tak zręczny w igraniu słowami nie tylko, by pogwałcić własne przysięgi, ale również, by zaprzeczyć temu, przy czym się upierał): „Wyznajemy i wierzymy, że dusze oddzielone od ciała i całkowicie oczyszczone są w niebie, w raju, razem z aniołami i z Jezusem Chrystusem, i że widzą Boga w Jego Boskiej esencji, wyraźnie i twarzą w twarz…”, potem zaś, po przerwie, a nikt nie wiedział, czy spowodowana jest trudnością w oddychaniu, czy też przewrotnym pragnieniem, by podkreślić ostatnią klauzulę jako przeciwstawną, „w tej mierze, w jakiej stan i kondycja duszy oddzielonej na to pozwalają”. Następnego ranka, a była niedziela, kazał, by ułożono go na wydłużonym fotelu o pochyłym oparciu, przyjął pocałowanie dłoni od swoich kardynałów i umarł.
Ale znowu odbiegam od tematu i opowiadam nie o tym, o czym opowiadać winienem. Również dlatego, że w gruncie rzeczy reszta tej rozmowy przy stole niewiele dodaje do zrozumienia spraw, o których tutaj mowa. Minoryci uzgodnili, jaką postawę przyjąć następnego dnia. Ocenili po kolei swoich przeciwników. Skomentowali z troską podaną przez Wilhelma wiadomość o przybyciu Bernarda Gui. A jeszcze bardziej fakt, że legacji awiniońskiej przewodniczył będzie kardynał Bertrand z Poggetto. Dwóch inkwizytorów to zbyt wiele; znak, że chce się użyć przeciwko minorytom oskarżenia o herezję.
— Trudno —oznajmił Wilhelm —będziemy więc ich także traktować jako heretyków.
— Nie, nie —rzekł Michał —postępujmy ostrożnie, nie możemy narażać się na to, że chybimy jaką okazję do zgody.
— Chociaż pracowałem nad tym, by spotkanie doszło do skutku, i wiesz o tym, Michale —odparł Wilhelm —nie mogę uwierzyć, żeby awiniończycy przybyli tutaj dla osiągnięcia jakiegoś pozytywnego wyniku. Jan chce mieć ciebie w Awinionie, samego i bez żadnych gwarancji. Ale to spotkanie będzie miało przynajmniej ten rezultat, że to właśnie pojmiesz. Byłoby gorzej, gdybyś pojechał, zanim doświadczysz tego na własnej skórze.
— Tak więc trudziłeś się, i to przez wiele miesięcy, by dokonać rzeczy, którą uważasz za niepotrzebną —powiedział z goryczą Michał.
— Prosił mnie o to cesarz, prosiłeś ty —odparł Wilhelm. —A zresztą, lepiej poznać swoich nieprzyjaciół nigdy nie jest rzeczą niepotrzebną.
W tym miejscu przybyli zawiadomić nas, że w obręb murów wkracza drugie poselstwo. Minoryci wstali i wyszli naprzeciw ludziom papieża.
Ludzie, którzy znali się już od dawna, tacy, którzy nie znając się, słyszeli jedni o drugich, pozdrowili się na dziedzińcu z pozorną przychylnością. Kardynał z Poggetto poruszał się u boku opata jak człowiek oswojony z władzą, prawie jakby był drugim papieżem, i rozdzielał wszystkim, a zwłaszcza minorytom, serdeczne uśmiechy, wyrażając pragnienie, by następnego dnia doszło do cudownych porozumień i przekazując wyraźnie życzenie pokoju i dobra (specjalnie użył wyrażenia tak drogiego franciszkanom) od Jana XXII.
— Świetnie, świetnie —rzekł mi, kiedy Wilhelm zechciał w dobroci swojej przedstawić mnie jako swojego pisarza i ucznia. Potem zapytał, czy znam Bolonię, i zachwalał mi jej uroki, dobre jedzenie i wspaniały uniwersytet, zachęcając, bym tam złożył wizytę zamiast wracać pewnego dnia —rzekł —między tych moich Niemców, którzy tylu cierpień przysparzają naszemu panu, papieżowi. Potem podsunął mi pierścień do pocałowania i już odwracał swoją uśmiechniętą twarz do kogo innego.
Z drugiej strony moja uwaga skupiła się od razu na osobistości, o której najwięcej w tych dniach mówiono: Bernard Gui, jak nazywają go Francuzi, albo Bernardo Guidoni czy Bernardo Guido, jak nazywają go gdzie indziej.
Był to dominikanin mnie więcej siedemdziesięcioletni, szczupły, ale prostej postawy. Uderzyły mnie jego oczy, szare, zimne, umiejące wpatrywać się bez żadnego wyrazu, a przecież —i widziałem to wiele razy —zdolne rzucać wieloznaczne błyski, zdolne bądź ukrywać myśli i namiętności, bądź wyrażać je według woli.
W ogólnej wymianie pozdrowień nie był jak inni serdeczny i wylewny, lecz zawsze, i ledwie, uprzejmy. Kiedy ujrzał Hubertyna, którego już znał, był wobec niego uprzedzająco grzeczny, ale przypatrywał mu się w taki sposób, że poczułem dreszcz zaniepokojenia. Kiedy pozdrowił Michała z Ceseny, na jego twarzy pojawił się uśmiech trudny do odcyfrowania i mruknął bez śladu serdeczności: „Czekamy tam ciebie od dawna”, zdanie, w którym nie zdołałem pochwycić ani śladu pragnienia, ani cienia ironii, ani nakazu, ani zresztą odcienia zainteresowania. Podszedł do Wilhelma i kiedy dowiedział się, kim ów jest, spojrzał nań z wyszukaną wrogością; lecz nie dlatego, by twarz zdradzała jego tajemne uczucia, tego byłem pewien (chociaż nie miałem pewności, czy ten człek żywi kiedykolwiek jakieś uczucia), ale z pewnością dlatego, że chciał, by Wilhelm tę wrogość poczuł. Wilhelm odwzajemnił mu się uśmiechem przesadnie serdecznym i mówiąc: „Od dawna pragnąłem poznać człowieka, którego sława była dla mnie nauką i napomnieniem w wielu ważnych postanowieniach, jakimi natchnione było moje życie.” Zdanie bez wątpienia pochwalne i prawie pochlebne dla kogoś, kto nie wiedział, o czym wszak Bernard wiedział doskonale, że jednym z najważniejszych postanowień w życiu Wilhelma było postanowienie, by porzucić profesję inkwizytora. Miałem wrażenie, że Wilhelm chętnie ujrzałby Bernarda w cesarskich lochach, a Bernard z pewnością byłby rad widząc Wilhelma powalonego nagłą śmiercią; a ponieważ Bernard miał w tych dniach pod swoim dowództwem zbrojnych, zląkłem się o życie mojego dobrego mistrza.
Bernard zapewne dowiedział się już od opata o zbrodniach popełnionych w opactwie. W istocie, udając, że nie dostrzega jadu skrytego w zdaniu Wilhelma, rzekł mu:
— Zdaje się, że w tych dniach, na prośbę opata i by wypełnić obowiązek powierzony mi w warunkach ugody, która zgromadziła nas tutaj, będę musiał zająć się nader smutnymi sprawami, wydającymi z siebie zapach szkaradny i diabelski. Mówię ci o tym, albowiem wiem, że w odległych czasach, kiedy pozostawałeś bliżej mnie, a nawet u mego boku —i u boku takich jak ja —walczyłeś na tym polu, na którym starły się w bitwie wojska zła z wojskami dobra.
— Rzeczywiście —powiedział spokojnie Wilhelm —ale potem przeszedłem na tę drugą stronę.
Bernard przyjął dzielnie cios.
— Czy możesz powiedzieć mi coś pożytecznego o tych zbrodniczych sprawach?
— Na nieszczęście nie —odparł uprzejmie Wilhelm. —Nie mam twego doświadczenia na polu zbrodni.
Potem straciłem wszystkich z oczu. Wilhelm, po kolejnej rozmowie z Michałem i Hubertynem, udał się do skryptorium. Poprosił Malachiasza o pozwolenie przejrzenia pewnych ksiąg, których tytułów nie udało mi się zapamiętać. Malachiasz przyjrzał mu się dziwnym wzrokiem, ale nie mógł odmówić. Osobliwe, że nie musiał szukać ich w bibliotece. Wszystkie już znajdowały się na stole Wenancjusza. Mój mistrz zagłębił się w lekturze, i postanowiłem, że nie będę mu przeszkadzał.
Zszedłem do kuchni. Zobaczyłem tam Bernarda Gui. Może chciał obejrzeć rozkład opactwa i krążył to tu, to tam. Usłyszałem, jak wypytywał kucharzy i inną służbę, mówiąc jako tako miejscowym narzeczem pospolitym (przypomniałem sobie, że był inkwizytorem w Italii północnej). Wydało mi się, że zasięga informacji co do zbiorów, co do urządzenia pracy w klasztorze. Ale również, zadając najniewinniejsze pytania, przyglądał się swemu rozmówcy przenikliwie, a potem stawiał ni z tego, ni z owego kolejne pytanie, i oto jego ofiara bladła i zaczynała się jąkać. Wywnioskowałem stąd, że w jakiś swój osobliwy sposób prowadzi śledztwo inkwizycyjne i korzysta z groźnego oręża, który ma i którym włada każdy inkwizytor pełniący swe obowiązki: ze strachu, jaki może wzbudzić w swoim bliźnim. Albowiem każdy, kto zostanie poddany inkwizycji, ze strachu, że może być o coś posądzony, mówi zwykle inkwizytorowi to, co posłużyć może do skierowania podejrzeń na kogoś innego.
Przez całą resztę popołudnia, błądząc po opactwie, widziałem, jak Bernard ten sam sposób postępowania stosuje to przy młynach, to znów na dziedzińcu. Ale prawie nigdy nie rozmawiał z mnichami, zawsze z braćmi świeckimi i wieśniakami. Przeciwnie niż do tej chwili postępował Wilhelm.
Później Wilhelm zszedł w dobrym humorze ze skryptorium. Czekając na porę wieczerzy, odnaleźliśmy w krużgankach Alinarda. Przypomniawszy sobie o jego prośbie, już dzień przedtem wziąłem z kuchni groch i teraz dałem mu go. Podziękował, umieszczając ziarnka w bezzębnych i zaślinionych ustach. „Widziałeś, chłopcze —rzekł mi —te zwłoki też leżały tam, gdzie zapowiadała księga… Czekaj teraz na czwartą trąbę.”
Zapytałem, skąd wzięła mu się myśl, że klucz do ciągu zbrodni jest w księdze objawień. Spojrzał na mnie zdumiony.
— Księga Jana daje klucz do wszystkiego! —I dodał z grymasem urazy: —Wiedziałem o tym i mówiłem od dawna… To ja, wiesz, podsunąłem opatowi… tamtemu opatowi… by zebrał możliwie najwięcej komentarzy do Apokalipsy. Ja powinienem był zostać bibliotekarzem… Ale potem tamten uzyskał, że wysłano go na Silos, gdzie znalazł najpiękniejsze manuskrypty, i wrócił ze wspaniałą zdobyczą… Och, wiedział, gdzie szukać, mówił też językiem niewiernych… Więc jemu powierzono bibliotekę, nie mnie. Lecz Bóg go pokarał i sprawił, że przed swoim czasem wkroczył do królestwa ciemności. Ha, ha —roześmiał się złym śmiechem ten starzec, który dotychczas zdał mi się pogrążony w spokoju sędziwego wieku, podobny niewinnemu dziecku.
— Kim był ten, o którym mówisz? —zapytał Wilhelm.
Spojrzał na nas osłupiały.
— O kim mówiłem? Nie pamiętam… to było tak dawno. Lecz Bóg karze, Bóg zaciera, Bóg zaciemnia nawet wspomnienia. Wiele aktów pychy popełniono w bibliotece. Szczególnie odkąd wpadła w ręce cudzoziemców. Bóg karze nadal…
Nie zdołaliśmy wydobyć z niego nic więcej, zostawiliśmy go zatem z jego cichym i obrażonym majaczeniem, a Wilhelm, wielce zaciekawiony tą rozmową, rzekł mi:
— Alinard to człowiek, którego trzeba słuchać, za każdym razem, kiedy odzywa się, mówi coś interesującego.
— Cóż powiedział tym razem?
— Adso —rzekł Wilhelm —rozwikłanie tajemnicy to nie to samo, co dedukowanie z pierwszych zasad. I nie jest nawet równoważne zbieraniu licznych danych poszczególnych, by potem wydobyć z nich prawo ogólne. Oznacza raczej, że człowiek znajduje jedną, dwie lub trzy dane poszczególne, z pozoru nie mające ze sobą nic wspólnego, i stara się wyobrazić sobie, czy każda z nich może być przypadkiem prawa ogólnego, którego jeszcze nie zna i które być może nigdy nie zostało wypowiedziane. Zapewne, jeśli wiesz, jak rzecze filozof, że człowiek, koń i muł nie pamiętają uraz i żyją długo, możesz podjąć próbę i wypowiedzieć zasadę, według której zwierzęta nie pamiętające uraz żyją długo. Ale weźmy przypadek zwierząt rogatych. Po co im rogi? Nagle dostrzegasz, że wszystkie zwierzęta z rogami nie mają zębów w górnej szczęce. Byłoby to piękne odkrycie, gdybyś nie zdawał sobie sprawy, że niestety! są zwierzęta bez zębów w górnej szczęce, a jednak bezrogie, jak wielbłąd. Wreszcie spostrzegasz, że wszystkie zwierzęta bez zębów w szczęce górnej mają dwa żołądki. No dobrze, możesz sobie wyobrazić, że jeśli ktoś ma za mało zębów, żuje źle, potrzebuje więc dwóch żołądków, by lepiej przetrawić pokarm. Ale rogi? Próbujesz więc wymyślić materialną przyczynę rogów powiadającą, że brak zębów daje zwierzęciu nadmiar materii kostnej, która gdzieś musi się podziać. Ale czy jest to wyjaśnienie wystarczające? Nie, gdyż wielbłąd nie ma zębów górnych, ma dwa żołądki, ale rogów nie ma. Musisz więc wymyślić również przyczynę celowościową. Materia kostna wyłania się jako rogi jedynie u zwierząt, które nie mają innych sposobów obrony. Natomiast wielbłąd ma nader twardą skórę i nie potrzebuje rogów. Prawo więc mogłoby brzmieć…
— Ale co rogi mają tu do rzeczy —zapytałem zniecierpliwiony —i czemu zajmujesz się zwierzętami rogatymi?
— Ja nigdy się nimi nie zajmowałem, ale biskup Lincolnu owszem, idąc w tym za myślą Arystotelesa. Uczciwie mówiąc, nie wiem, czy powody, które znalazł, są właściwe, nigdy też nie sprawdzałem, gdzie wielbłąd ma zęby i ile żołądków; lecz chciałem powiedzieć ci, że poszukiwanie praw wyjaśniających w zakresie faktów naturalnych przebiega w sposób kręty. W obliczu pewnych faktów nie do wyjaśnienia musisz spróbować wymyślić wiele praw ogólnych, których koneksji z faktami ciebie zajmującymi jeszcze nie widzisz; i w nagłym związku jakiegoś rezultatu, przypadku lub prawa rysuje ci się rozumowanie, bardziej w twym mniemaniu przekonywające od innych. Próbujesz zastosować je do wszystkich przypadków podobnych, używać do snucia przewidywań, i oto odkrywasz, że odgadłeś. Ale do samego końca nie będziesz wiedział, które predykaty wprowadzić do twojego rozumowania, a które odrzucić. Tak też czynię teraz ja. Ustawiam w szereg mnóstwo elementów bez związku i wysuwam hipotezy. Ale muszę wysunąć ich dużo i liczne są tak niedorzeczne, że wstydziłbym się ci o nich mówić. Widzisz, w przypadku konia, Brunellusa, kiedy zobaczyłem ślady, wysunąłem liczne hipotezy uzupełniające się i sprzeczne ze sobą; mógł to być uciekający koń, mogło być tak, że na tym pięknym koniu opat jechał w dół po zboczu, albo tak, że jeden koń, Brunellus, zostawił ślady na śniegu, inny zaś, Favellus, dzień wcześniej włosie na krzaku, a gałązki połamali ludzie. Nie wiedziałem, która hipoteza jest słuszna, aż zobaczyłem, jak klucznik i słudzy rozglądają się z niepokojem. Wówczas pojąłem, że tylko hipoteza z Brunellusem była dobra, i spróbowałem sprawdzić, czy jest dobra, nagabując mnichów tak, jak to uczyniłem. Wygrałem, ale mogłem przegrać. Tamci uznali mnie za mądrego, gdyż wygrałem, ale nie wiedzieli o wielu przypadkach, w których byłem zbity z tropu, bo przegrałem, i nie wiedzieli, że kilka sekund wcześniej nie byłem pewny, czy nie przegram. Otóż w związku z wydarzeniami w opactwie mam wiele pięknych hipotez, lecz nie ma żadnego oczywistego faktu, bym mógł orzec, która jest najlepsza. Nie chcąc więc wyjść na głupca później, wyrzekam się okazania, że jestem bystry teraz. Pozwól mi jeszcze pomyśleć, przynajmniej do jutra.
W tym momencie pojąłem, jaki jest sposób rozumowania mojego mistrza, i wydał mi się zgoła nie przylegający do tego sposobu, w jaki filozof rozmyśla nad zasadami pierwszymi, tak by jego umysł kroczył prawie ścieżkami umysłu Boskiego. Pojąłem, że kiedy Wilhelm nie miał odpowiedzi, udzielał sobie ich wiele i nader różniących się między sobą. Byłem zbity z tropu.
— Ale zatem —ośmieliłem się skomentować —jeszcze ci daleko do rozwiązania…
— Bardzo blisko —odparł Wilhelm —ale nie wiem do którego.
— A zatem nie masz jednej odpowiedzi na swoje pytania?
— Adso, gdybym miał, nauczałbym teologii w Paryżu.
— Czy w Paryżu mają na wszystko prawdziwą odpowiedź?
— Nigdy —rzekł Wilhelm —ale są bardzo pewni swoich błędów.
— A ty —zapytałem z dziecinną zuchwałością —nigdy nie popełniasz błędów?
— Często —odparł. —Lecz zamiast płodzić jeden tylko, wymyślam ich wiele, tak że nie jestem niewolnikiem żadnego.
Miałem uczucie, że Wilhelmowi w istocie nie zależało na prawdzie, która wszak nie jest niczym innym, jak zgodnością rzeczy z umysłem. On natomiast zabawiał się wymyślaniem większej liczby możliwości, niż jest to możliwe.
W tym momencie, wyznaję, zwątpiłem w mojego mistrza i przyłapałem się na myśli: „Dobrze choć, że przybyła inkwizycja.” Dzieliłem pragnienie prawdy, które ożywiało Bernarda Gui.
I w tym występnym nastawieniu umysłu, bardziej udręczony niż Judasz w noc Wielkiego Czwartku, wszedłem z Wilhelmem do refektarza, by spożyć wieczerzę.
Wieczerzę dla legacji podano z przepychem. Opat musiał znać bardzo dobrze słabości ludzkie i obyczaje papieskiego dworu (które nie wzbudziłyby również, muszę to powiedzieć, niechęci nawet minorytów brata Michała). Wieprzki zabito niedawno, więc powinna znaleźć się kiszka na sposób Monte Cassino —powiedział nam kucharz. Ale nędzny koniec Wenancjusza zmusił do wylania całej świńskiej krwi i trzeba poczekać, dopóki nie zarżnie się następnych. Poza tym sądzę, że w tych dniach we wszystkich budziło wstręt zabijanie Bożych stworzeń. Ale mieliśmy potrawkę z gołąbków marynowanych w winie z okolicy, królika upieczonego jak mleczne prosię, chleb świętej Klary, ryż z tutejszymi migdałami, czyli budyń wigilijny, prażynki z ogórecznika, nadziewane oliwki, smażony ser, baraninę w ostrym sosie paprykowym, biały bób i wyśmienite słodycze, łakocie świętego Bernarda, ciasto świętego Mikołaja, oczka świętej Łucji, wina i likiery ziołowe, które wprawiły w dobry humor nawet Bernarda Gui, zwykle tak surowego, likier z melisy, orzechówkę, wino na podagrę i wino z goryczki. Zdać by się mogło, biesiada żarłoków, gdyby nie to, że każdemu łykowi i każdemu kęsowi towarzyszyły pobożne lektury.
Na koniec wszyscy podnieśli się bardzo rozweseleni, niektórzy wysuwając jakieś błahe niedomagania, by nie zejść na kompletę. Ale opat nie gniewał się. Nie wszyscy mają przywileje i obowiązki wynikające z poświęcenia się naszemu zakonowi.
Kiedy mnisi wychodzili, ja zostałem, zaciekawiony kuchnią, gdzie przygotowywano się do zamknięcia na noc. Ujrzałem Salwatora, który z zawiniątkiem pod pachą wymykał się w stronę ogrodu. Poszedłem za nim, wiedziony ciekawością, i zawołałem go. Chciał wymknąć mi się, ale na moje pytania odpowiedział, że ma w zawiniątku (które poruszało się, jakby mieszkała w nim jakaś rzecz żywa) bazyliszka.
— Cave basilischium! Est lo reys węży, tak wypełniony trucizną, że jaśnieje nią todo na zewnątrz! Cóż dicam, trucizna, smród, jaki się zeń dobywa, starczy, by cię ancide! Zatruje… I ma białe macule na grzbiecie, et caput niby kogut i połową idzie prosto nad ziemią, a połową po ziemi, jak inne serpentes. I zabija go la bellula…
— La bellula?
— Och! bestyja maleńka est, dłuższa niźli mysz i wroga jej mysz nader. I też wąż et ropucha. A kiedy ją kąsają, bellula biegnie do kopru albo do czartawy i gryzie et redet ad bellum. Et dicunt, że płodzi przez oczy, ale większość mówi, że mówią fałsz.
Zapytałem, co zrobi z bazyliszkiem, i powiedział, że to jego sprawa. Powiedziałem mu, zaciekawiony bardzo, że w tych dniach, przy tylu zabitych, nie ma już spraw tajemnych i że powiem o tym Wilhelmowi. Wtenczas Salwator prosił mnie gorąco, bym zmilczał, otworzył zawiniątko i pokazał mi kota o czarnej sierści. Przyciągnął mnie do siebie i powiedział ze sprośnym uśmiechem, że nie chce, byśmy, klucznik i ja, przez to, iż jeden jest możny, drugi młody i piękny, mogli mieć miłość dziewcząt ze wsi, on zaś nie, bo brzydki i ubogi. Że zna cudowną magię, przez którą ulegnie mu każda niewiasta ogarnięta miłością. Trzeba zabić czarnego kota i wyłupić mu oczy, potem włożyć je do dwóch jaj czarnej kury, po oku w każde jajo (i pokazał mi dwa jaja, które, jak zapewnił, wziął od właściwych kur). Potem trzeba pozostawić jaja, by zgniły w kupie końskiego łajna (i przygotował taką kupę w kącie ogrodu, gdzie nikt nie pokazuje się), a z każdego z nich zrodzi się diablę, które następnie odda mu się na usługi, zapewniając wszystkie rozkosze tego świata. Ale niestety —oznajmił —aby magia miała skutek, niewiasta, której miłości pragnie, musi splunąć na jaja, zanim zostaną zagrzebane w łajnie, i ta trudność trapi go, gdyż trzeba mu właśnie tej nocy mieć tu ową niewiastę, by ta uczyniła, co trzeba, nie wiedząc, czemu to służy.
Nagły płomień ogarnął moją twarz i trzewia, ciało całe, i spytałem cichutko, czy tej nocy sprowadzi w obręb murów ową dzieweczkę z poprzedniego dnia. Zaśmiał się ze mnie szyderczo i rzekł, że zawładnęła mną wielka lubieżność (powiedziałem, że wcale nie, że pytam z czystej ciekawości), a potem powiedział, że we wsi nie brak niewiast i że zaniesie jaja do innej, jeszcze piękniejszej od tej, która mnie się spodobała. Mniemałem, że kłamie, by oddalić mnie od siebie. A z drugiej strony, cóż mogłem uczynić? Chodzić za nim przez całą noc, kiedy Wilhelm czeka na mnie z innym całkiem przedsięwzięciem? I znowu zobaczyć tę (jeśli o nią chodziło), ku której pchała mnie skłonność, choć odwodził rozum, i której nie powinienem więcej ujrzeć, choć teraz jeszcze tego pragnę? Z pewnością nie. Tak więc przekonałem siebie samego, że co się tyczy niewiasty, Salwator mówi prawdę. Albo że może wszystko, co mówił, było kłamstwem, że magia, o której gadał, była urojeniem prostackiego i zabobonnego umysłu i że niczego nie dokona.
Rozzłościłem się i potraktowałem go ostro, powiedziałem, że tej nocy lepiej by uczynił, gdyby poszedł spać, gdyż w obrębie murów krążą łucznicy. Odpowiedział, że zna opactwo lepiej niż łucznicy i że przy takiej mgle nikt nikogo nie zobaczy. Tak więc —powiedział —teraz wymykam się i nawet ty już mnie nie zobaczysz, choćbym był stąd o dwa kroki i igrał z dzieweczką, której pragniesz. Wyraził się innymi słowy, o wiele grubszymi, ale taki był sens tego, co rzekł. Oddaliłem się wzburzony, albowiem nie moją rzeczą, jako szlachcica i nowicjusza, było stawać do rywalizacji z tą kanalią.
Poszedłem do Wilhelma i uczyniliśmy to, co należało. To jest przygotowaliśmy się, by wysłuchać komplety, stojąc w nawie, i kiedy nabożeństwo dobiegnie końca, podjąć drugą wyprawę (dla mnie już trzecią) do trzewi labiryntu.
Wizyta w bibliotece zajęła nam wiele pracowitych godzin. W teorii sprawdzenie, którego mieliśmy dokonać, było łatwe, lecz poruszanie się przy świetle kaganka, czytanie napisów, zaznaczanie na planie przejść i ślepych ścian, zapisywanie inicjałów, wchodzenie wszędzie tam, gdzie układ przejść i przegrodzeń na wejście pozwalał, trwało długo. I było nudne.
Panował dojmujący chłód. Noc była bezwietrzna i nie dawały się słyszeć te delikatne świsty, które takie wrażenie wywarły na nas poprzedniego wieczoru, ale przez szczeliny napływało powietrze lodowate i wilgotne. Założyliśmy wełniane rękawiczki, by przy dotykaniu woluminów nie kostniały nam dłonie. Ale były to owe rękawice, których używa się zimą przy pisaniu, z odkrytymi końcami palców, i co jakiś czas musieliśmy podsuwać dłonie nad płomień albo wkładać pod szkaplerz, albo bić jedną o drugą, podskakując przy tym, by się rozgrzać.
Dlatego nie dopełniliśmy całego dzieła od razu. Zatrzymywaliśmy się, by poszperać w armariach, a teraz, kiedy Wilhelm —ze swoimi nowymi szkiełkami na nosie —mógł zagłębiać się w księgach, przy każdym tytule, który odczytywał, wybuchał okrzykami radości, albo dlatego, że znał to dzieło, albo dlatego, że od dawna go szukał, albo wreszcie dlatego, że nigdy o nim nie słyszał i był nadzwyczajnie podniecony i zaciekawiony. Mówiąc krótko, wszelka księga była dla niego niby bajeczne zwierzę, które spotkał na nieznanej ziemi. A kiedy sam przerzucał manuskrypt, mnie nakazywał szukać dalszych.
— Zobacz, co jest w tej szafie!
A ja dukałem przestawiając woluminy:
— Historia anglorum Bedy… I znowu Bedy De aedificatione templi, De tabernaculo, De temporibus et computo et chronica et circuli Dyonisi, Ortographia, De ratione metrorum, Vita Sancti Cuthberti, Ars metrica…
— To naturalne, wszystkie dzieła Czcigodnego… A patrz tutaj! De rhetorica cognatione, Locorum rhetoricum distinctio, a tu znowu gramatycy, Priscianus, Honorat, Donatus, Maksym, Wiktoryn, Metroriusz, Eustyches, Serwiusz, Fokas, Asperus… Dziwne, myślałem z początku, że tutaj są autorzy z Anglii… Spójrzmy niżej…
— Hisperica… famina. Co to takiego?
— Poemat z Hibernii. Posłuchaj:
Hoc spumans mundanas obvallat Pelagus oras
terrestres amniosis fluctibus cudit margines.
Saxeas undosis molibus irruit avionias.
Infima bomboso. vertice miscet glarea
asprifero spergit spumas sulco,
sonoreis frequenter quatitur flabris…[109]
Nie pojąłem sensu, ale Wilhelm czytał tocząc słowa w ustach tak, iż zdawało mi się, że słyszę szum fal i morskiej piany.
— A to? Adelmus z Malmesbury, posłuchaj tej stronicy: Primitus pantorum procerum poematorum pio potissimum paternoque presertim privilegio panegiricum poemataque passim prosatori sub polo promulgatas… Wszystkie słowa zaczynają się od tej samej litery!
— Ludzie z moich wysp są wszyscy nieco stuknięci —powiedział Wilhelm z dumą. —Zajrzyjmy do innej szafy.
— Wergiliusz.
— Jakże to? Co Wergiliusza? Georgiki?
— Nie. Epitomi. Nigdy o nich nie słyszałem.
— Ależ to nie Maro. To Wergiliusz z Tuluzy, retor, sześć wieków po narodzinach Naszego Pana. Był uważany za wielkiego mędrca…
— Tutaj powiada, że sztukami są poema, rethoria, grama, leporia, dialecta, geometria… Lecz w jakimi języku pisał?
— Po łacinie, ale była to łacina wymyślona przez niego samego, którą on uznawał za znacznie piękniejszą. Przeczytaj tu: powiada, że astronomia bada znaki zodiaku, którymi są mon, man, tonte, piron, dameth, perfellea, belgalie, margeleth, lutamiron, taminon i raphalut.
— Wariat?
— Nie wiem, lecz nie pochodził z moich wysp. Posłuchaj dalej, mówi, że jest dwanaście sposobów nazwania ognia, ignis, coquihabin (aula incocta coquendi habet dictionem), ardo, calax ex calore, fragon ex fragore flammae, rusin de rubore, fumaton, ustrax de urendo, vitius quia pene mortua membra suo vivificat, siluleus, quod de silice siliat, unde et silex non recte dicitur, nisi ex qua scintilla silit. I aeneon, de Aenea deo, qui in eo habitat, sive a quo elementis flatus fertur.
— Ależ nikt tak nie mówi!
— Na szczęście. Ale były to czasy, kiedy pragnąc zapomnieć o złym świecie, gramatycy rozkoszowali się zawiłymi kwestiami. Mówiono mi, że wtedy to przez piętnaście dni i piętnaście nocy retorzy Gabundus i Terencjusz dyskutowali nad wołaczem od ego, aż wreszcie chwycili za broń.
— Ale tutaj też, sam posłuchaj… —chwyciłem księgę cudownie ozdobioną miniaturami roślinnych labiryntów, w których wolutach przedstawiono małpy i węże. —Posłuchaj tych słów: cantamen, collamen, gongelamen, stemiamen, plasmamen, sonerus, alboreus, gaudifluus, glaucicomus…
— Moje wyspy —rzekł znowu z rozczuleniem Wilhelm. —Nie bądź surowy dla mnichów z odległej Hibernii, może, jeśli istnieje to opactwo i jeśli mówimy jeszcze o świętym cesarstwie rzymskim, im to zawdzięczany. W tych czasach reszta Europy była kupą gruzów, pewnego dnia ogłoszono za nieważny chrzest udzielany przez niektórych księży w Galii, gdyż chrzciło się tam in nomine patris et filiae, i to nie dlatego, że praktykowali nową herezję i mieli Jezusa za niewiastę, ale dlatego, że nie znali już łaciny.
— Jak Salwator.
— Mniej więcej. Piraci z najdalszej północy przypływali rzekami, by pustoszyć Rzym. Pogańskie świątynie waliły się w gruzy, zaś chrześcijańskich jeszcze nie było. I tylko mnisi z Hibernii w swoich klasztorach pisali i czytali, czytali i pisali, i zdobili miniaturami, a potem wskoczyli do łodzi ze skór zwierzęcych i żeglowali ku tym ziemiom i ewangelizowali je, jakbyście byli niewiernymi, czy pojmujesz to? Byłeś w Bobbio, zostało założone przez świętego Kolumbana, jednego z nich. Pozwól więc im wymyślać nową łacinę, bo w Europie nie znano już tej starej. Byli wielkimi ludźmi. Święty Brendan dotarł aż do Wysp Szczęśliwych i płynął wzdłuż brzegu piekła, gdzie ujrzał Judasza przykutego łańcuchami do skały podwodnej, a pewnego dnia przybił do jakiejś wyspy, wyszedł na brzeg, a był to morski potwór. Naturalnie byli stuknięci —powtórzył z zadowoleniem.
— Ich obrazki są… są takie, że własnym oczom nie wierzę! A ile barw! —rzekłem, wpadając w uniesienie.
— I to na ziemi, gdzie kolorów jest niewiele, nieco błękitu i dużo zieleni. Ale nie będziemy rozprawiać o mnichach z Hibernii. Chcę wiedzieć, dlaczego są tutaj razem z Anglikami i gramatykami z innych krajów. Spójrz na swój plan, gdzież winniśmy być?
— W pokojach baszty zachodniej. Przepisałem także kartusze. Tak więc, wychodząc z pokoju ślepego, wchodzi się do sali siedmiobocznej i mamy jedno przejście do jednego pokoju w baszcie, a literą czerwoną jest H. A potem, idąc z pokoju do pokoju, obchodzi się wieżę dokoła i wraca do pokoju ślepego. Kolejność liter da… masz rację! HIBERNI!
— HIBERNIA, jeśli z pokoju ślepego przejdziesz do sali siedmiokątnej, która jak i wszystkie trzy pozostałe ma kiterę A od Apocalipsis. Dlatego są tu dzieła autorów z Ultima Thule, a również gramatycy i retorzy, gdyż ci, którzy urządzali bibliotekę, pomyśleli, że gramatyk powinien zawsze znaleźć się z gramatykami z Hibernii, nawet jeśli jest z Tuluzy. Oto Kryterium. Widzisz, że zaczynamy coś rozumieć?
— Ale w pokojach baszty wschodniej, przez którą weszliśmy, przeczytaliśmy FONS… Co to znaczy?
— Przeczytaj uważnie swój plan, czytaj litery sal tak, jak następują po sobie w kolejności wchodzenia.
— FONS ADAEU…
— Nie, Fons Adae, gdyż U to drugi ślepy pokój wschodni, pamiętam go, być może wchodzi w inny ciąg liter. I co znaleźliśmy w Fons Adae, to jest w raju ziemskim (a wspomnij, jest tam pokój z ołtarzem skierowanym ku wschodzącemu słońcu)?
— Mnóstwo Biblii i komentarzy do Biblii, same księgi o Piśmie Świętym.
— Widzisz więc, słowo Boże w korespondencji do raju ziemskiego, który, jak powiadają wszyscy, jest daleko na wschód. A tutaj, na zachodzie, Hibernia.
— Tak więc plan biblioteki naśladuje mapę całego świata?
— To podobne do prawdy. A książki są tam ułożone podług krajów, z których pochodzą, oraz miejsca, gdzie urodzili się ich autorzy, albo, jak w tym przypadku, miejsca, gdzie powinni byli się urodzić. Bibliotekarze powiedzieli sobie, że Wergiliusz gramatyk przez pomyłkę urodził się w Tuluzie, gdyż powinien był na wyspach zachodnich. Poprawili pomyłki natury.
Poszliśmy dalej. Przebyliśmy ciąg sal bogatych w świetne Apokalipsy, a wśród tych pokojów był ów, w którym miałem wizje. Z daleka dostrzegliśmy już światło, Wilhelm zatkał sobie nos i pobiegł, by je zgasić plując na popiół. Na wszelki wypadek przeszliśmy przez ten pokój pospiesznie, ale pamiętałem, że widziałem tam przedtem przepiękną, wielobarwną Apokalipsę z mulier amicta sole i smokiem. Odnaleźliśmy kolejność tych sal wychodząc od tej, do której trafiliśmy na końcu i która miała jako inicjał czerwone Y. Odczytanie wspak dało słowo YSPANIA, ale ostatnie A było tym samym, którym kończyła się HIBERNIA. To znak —oznajmił Wilhelm —że pozostają jeszcze pokoje, w których gromadzi się dzieła o charakterze mieszanym.
Tak czy inaczej, strefa nazwana YSPANIA zdała się nam wypełniona wieloma kodeksami Apokalips, wszystkimi pięknej roboty, którą Wilhelm rozpoznał jako sztukę hiszpańską. Zauważyliśmy, że biblioteka ma najobszerniejszy, być może, zbiór kopii księgi apostoła, istniejący w świecie chrześcijańskim, i ogromną ilość komentarzy do tego tekstu. Olbrzymie woluminy poświecone były komantarzowi do Apkalipsy pióra błogosławionego z Liebany, a tekst był zawsze mniej więcej taki sam, ale znaleźliśmy zadziwiającą rozmaitość odmian w obrazach, a Wilhelm rozpoznał rękę takich, których uważał za najlepszych iluminatorów królestwa Asturii: Magiusza, Fakundiusza i innych.
Dokonując tych i innych spostrzeżeń, dotarliśmy do baszty południowej, do której zbliżyliśmy się już poprzedniego wieczoru. Pokój S z YSPANIA —bez okien —wychodził na pokój E i, przebywając po kolei pięć pokojów wieży, dotarliśmy do ostatniego, bez dalszych przejść, gdzie zobaczyliśmy czerwone L. Przeczytaliśmy wspak i mieliśmy LEONES.
— Leones, Południe, według naszej mapy jesteśmy w Afryce, hic sunt leones[110]. I to wyjaśnia, czemu znaleźliśmy tu tyle tekstów autorów niewiernych.
— Są też inni —powiedziałem szperając po armariach. —Canon Awicenny i ten piękny kodeks wypełniony kaligrafią, której nie znam…
— Sądząc po ozdobach, winien to być Koran, lecz niestety nie znam arabskiego.
— Koran, biblia niewiernych, księga przewrotna…
— Księga, która zawiera mądrość inną niźli nasza. Lecz pojmujesz, czemu postawili ją tutaj, gdzie są lwy i potwory. Oto czemu widzieliśmy tu księgi o bestiach potwornych, wśród których znalazłeś też jednorożca. Strefa zwana LEONES zawiera te księgi, które dla budowniczych biblioteki są księgami kłamstwa. Co mamy tutaj?
— Po łacinie, ale dzieła Araba. Ayyub al Ruhawi, traktat o wodowstręcie u psów. A tutaj księga o skarbach. Tutaj zaś De aspectibus Alhazena…
— Widzisz, między potworami i kłamstwami umieścili również dzieła naukowe tych, od których chrześcijanie tak wiele mogą się nauczyć. Tak oto myślało się w czasach, kiedy biblioteka była budowana…
— Ale dlaczego ustawili pośród fałszów także księgę o jednorożcu? —zapytałem.
— Najwidoczniej założyciele biblioteki mieli dziwaczne poglądy. Uznali, że księga, która mówi o bestiach fantastycznych i żyjących w dalekich krajach, stanowi część zestawu kłamstw szerzonych przez niewiernych…
— Ale czy jednorożec jest kłamstwem? Jest zwierzęciem łagodnym i wzniośle symbolicznym. Figurą Chrystusa i czystości, może być pochwycony jedynie, jeśli zaprowadzi się do lasu dziewicę, tak że zwierzę, czując przeczysty zapach, idzie złożyć łeb na jej łonie, wystawiając się na sidła łowców.
— Tak się powiada, Adso. Ale wielu skłania się ku myśli, że to bajeczny wymysł pogan.
— Co za szkoda —powiedziałem. —Tak bym chciał spotkać takiego idąc przez las. Inaczej, cóż za przyjemność z przechodzenia przez las?
— Nie jest powiedziane, że nie istnieje. Może wygląda inaczej, niż przedstawiają te księgi. Pewien wenecki podróżnik ruszył w bardzo odległe strony, nader bliskie fons paradisi[111], o których mówią mapy, i widział jednorożce. Lecz uznał je za grubiańskie i bez wdzięku, za brzydkie i czarne. Sądzę, że widział naprawdę czarne bestie z rogiem na czole. Były to pewnie też same, które opisali po raz pierwszy prawdziwi mistrzowie mądrości starożytnej, nie we wszystkim błądzącej, mieli bowiem od Boga sposobność zobaczenia rzeczy, jakich my nie widzieliśmy. Potem ten opis, wędrując od auctoritas do auctoritas, przeobraził się wskutek kolejnych przeróbek dokonanych przez wyobraźnię, i jednorożce stały się zwierzętami powabnymi, białymi i łagodnymi. Dlatego jeśli dowiesz się, że w jakimś lesie żyje jednorożec, nie udawaj się tam z dziewicą, albowiem zwierzę może okazać się podobniejsze do tego, o którym świadczy Wenecjanin, niźli do tego, o którym mówi ta księga.
— Ale jak to się stało, że mistrzowie starożytnej mądrości mogli mieć od Boga objawienie prawdziwej natury jednorożca?
— Nie jest to objawienie, lecz doświadczenie. Mieli szczęście urodzić się na ziemiach, gdzie jednorożce żyły, albo w czasach, kiedy jednorożce żyły nawet tutaj.
— Jak zatem możemy ufać starożytnej mądrości, której śladu ty bez ustanku szukasz, skoro została nam przekazana przez księgi kłamliwe, objaśniające ją w sposób tak dowolny?
— Księgi nie po to są, by w nie wierzyć, lecz by poddawać je badaniu. Mając przed sobą księgę, nie powinniśmy zadawać sobie pytania, co ona zawiera, ale co chce powiedzieć, i tę myśl jakże jasno widzieli starzy komentatorzy świętych ksiąg. Jednorożec, taki, o jakim mówią te księgi, osłania prawdę moralną albo alegoryczną, albo anagogiczną, która pozostaje prawdą, jak prawdą pozostaje myśl, że czystość jest cnotą szlachetną. Ale co się tyczy prawdy literalnej, która wspiera tamte trzy, trzeba sprawdzić, z jakiej danej oryginalnego doświadczenia zrodziła się litera. Nad literą należy dyskutować, nawet jeśli utajony sens pozostaje słuszny. W pewnej księdze napisano, że diament przecina się tylko krwią kozła. Mój wielki mistrz, Roger Bacon, powiedział, że to nie była prawda, bo po prostu spróbował i nic nie uzyskał. Lecz jeśliby związek między diamentem a krwią kozła miał jakiś sens wyższego rzędu, ten sens pozostałby nienaruszony.
— Można więc wypowiedzieć prawdy wyższego rzędu, kłamiąc co do litery —rzekłem. —A jednak żałuję, że jednorożec taki, jaki jest, nie istnieje i nie istniał i nie może pewnego dnia zaistnieć.
— Nie wolno stawiać granic Boskiej wszechmocy, i gdyby Bóg zechciał, mogłyby istnieć także jednorożce. Ale pociesz się, istnieją w tych księgach, które choć nie mówią o bycie rzeczywistym, mówią o bycie możliwym.
— Czy w takim razie trzeba czytać księgi, nie odwołując się do wiary, która jest cnotą teologiczną?
— Pozostają jeszcze dwie cnoty teologiczne. Nadzieja, że to, co możliwe, jest. I miłość ku temu, który w dobrej wierze mniemał, że to, co możliwe, jest.
— Lecz po co ci jednorożec, skoro twój umysł weń nie wierzy?
— Potrzebny jest mi tak samo, jak odcisk stóp Wenancjusza na śniegu, ciągniętego do kadzi z krwią świńską. Jednorożec z ksiąg jest jakby śladem. Jeśli jest ślad, musi być coś, co go odcisnęło.
— Lecz w takim razie jest to coś odmiennego od samego śladu.
— Z pewnością. Nie zawsze ślad ma ten sam kształt, co ciało, które go odcisnęło, i nie zawsze powstaje z nacisku ciała. Czasem odtwarza wyobrażenie, jakie ciało pozostawiło w naszym umyśle, i jest to wtenczas ślad idei. Idea jest znakiem rzeczy, a obraz jest znakiem idei, znakiem znaku. Ale z obrazu odtwarzam, jeśli nie ciało samo, to ideę, jaką ktoś inny o nim miał.
— I to ci wystarcza?
— Nie, gdyż prawdziwa mądrość nie może zadowalać się ideami, które są właśnie znakami, lecz winna odnaleźć rzeczy w ich prawdzie poszczególnej. Tak więc chętnie wspiąłbym się od tego śladu śladu do jednorożca pojedynczego, który jest na początku łańcucha. Tak jak chętnie wspiąłbym się od niejasnych znaków pozostawionych przez mordercę Wenancjusza (znaków, które mogłyby odsyłać do wielu innych) do jedynego osobnika, do mordercy. Lecz nie zawsze jest to możliwe w krótkim czasie i bez pośrednictwa innych znaków.
— Ale w takim razie mogę zawsze i tylko mówić o czymś, co mówi mi o czymś innym, i tak dalej, ale tego czegoś ostatecznego, tego prawdziwego, nie ma nigdy?
— Może jest, może jest jednorożec jednostkowy. I nie trap się, któregoś dnia spotkasz go, choćby był czarny i brzydki.
— Jednorożce, lwy, arabscy i mauretańscy autorzy w ogólności —rzekłem wtedy —niechybnie tutaj jest ta Afryka, o której mówili mnisi.
— Niechybnie. A jeśli tak, winniśmy znaleźć poetów afrykańskich, o których wspomniał Pacyfik z Tivoli.
I w istocie, pokonując drogę w przeciwnym kierunku i wracając do pokoju L, znalazłem w jednej z szaf kolekcję ksiąg Florusa, Fronta, Apulejusza, Martianusa Capelli i Fulgencjusza.
— Tutaj więc, wedle tego, co mówił Berengar, winno być wyjaśnienie pewnej tajemnicy —rzekłem.
— Prawie tu. Użył określenia „finis Africae”, i właśnie słysząc to wyrażenie, Malachiasz tak się rozzłościł. Finis mogłoby oznaczać ten ostatni pokój, chyba że… —wykrzyknął: —Na siedem kościołów w Clonmacnois! Czyś niczego nie zauważył?
— Czego?
— Wracamy do pokoju S, z którego wyruszyliśmy! Wróciliśmy do pierwszego ślepego pokoju, w którym werset mówił: Super thronos viginti quatuor. Miał cztery otwory drzwiowe. Jeden wychodził na pokój Y, z oknem na ośmiokąt. Drugi wychodził na pokój P, który był, wzdłuż fasady zewnętrznej, dalszym ciągiem YSPANIA. Ten od strony baszty prowadził do pokoju E, przez który dopiero co przeszliśmy. Potem była ściana ślepa i dalej drzwi, które prowadziły do następnego pokoju ślepego z inicjałem U. Pokój S był owym ze zwierciadłem i szczęście, że znajdowało się ono na ścianie zaraz po mojej prawej ręce, gdyż inaczej znowu ogarnąłby mnie strach.
Przyglądając się uważnie planowi, zdałem sobie sprawę z osobliwości tego pokoju. Podobnie jak wszystkie pokoje ślepe w trzech pozostałych basztach, winien prowadzić do centralnego pokoju siedmiokątnego. Jeśli tak nie było, wejście do siedmiokąta musiało znajdować się w przyległym pokoju ślepym, U. Jednak ten miał drzwi do pokoju T z oknem na ośmiokąt wewnętrzny, drugimi łączył się z pokojem S, a trzy inne ściany miał ślepe i zajęte przez szafy. Rozglądając się dokoła, dostrzegliśmy to, co teraz oczywiste było również na planie; z przyczyn logicznych, nie tylko zaś ze względu na rygorystyczną symetrię, ta baszta winna mieć swój pokój siedmiokątny, lecz nie miała.
— Nie ma go —rzekłem.
— Niemożliwe, żeby go nie było. Gdyby nie istniał, inne pokoje byłyby większe, gdy tymczasem są, z grubsza rzecz biorąc, tych samych wymiarów, co te po innych stronach. Jest, ale nie można doń dotrzeć.
— Zamurowany?
— Prawdopodobnie. I oto mamy finis Africae, wokół tego miejsca krążyli wszyscy ciekawscy, którzy już nie żyją. Jest zamurowane, ale to nie znaczy, że nie ma doń żadnego wejścia. Przeciwnie, z pewnością jest, i Wenancjusz je znalazł albo miał jego opis od Adelmusa, ten zaś od Berengara. Sięgnijmy raz jeszcze do jego notatek.
Wydobył z habitu kartę Wenancjusza i odczytał: „ręka na idolu działa na pierwszy i siódmy z czterech”. Rozejrzał się dokoła. —Ależ tak! Idolum to wyobrażenie zwierciadła! Wenancjusz myślał po grecku, a w tym języku, bardziej jeszcze niż w naszym, eidolon jest zarówno obrazem, jak widmem, a zwierciadło oddaje nam zdeformowany obraz, który my też tamtej nocy wzięliśmy wszak za widmo! Lecz czym byłyby zatem cztery supra speculum? Coś na odbijającej powierzchni? Ale wówczas winniśmy ustawić się w określony sposób, tak by dostrzec coś, co odbija się w zwierciadle i odpowiada opisowi podanemu przez Wenancjusza…
Przesuwaliśmy się we wszystkie strony, ale bez skutku. Poza naszymi wizerunkami zwierciadło odbijało niewyraźny zarys sali, marnie oświetlonej przez kaganek.
— A zatem —medytował Wilhelm —przez supra speculum należałoby rozumieć za zwierciadłem… Co wskazywałoby, że najpierw winniśmy przejść na drugą stronę, gdyż z pewnością zwierciadło to drzwi…
Zwierciadło było wyższe niż normalny człowiek, utwierdzone w murze mocną dębową ramą. Obmacywaliśmy ją na wszystkie sposoby, próbowaliśmy wsunąć palce, paznokcie między nią a ścianę, ale zwierciadło ani drgnęło, jakby było częścią muru, kamieniem oprawionym w kamień.
— A jeśli nie jest to z drugiej strony, musi być super speculum —mruczał Wilhelm i podnosił ramię, stawał na palcach i wodził dłonią po górnej krawędzi ramy, nie znajdując jednak nic poza kurzem.
— Z drugiej strony —rozmyślał Wilhelm z melancholią —jeśli za zwierciadłem jest pokój, księgi, której szukamy i której szukali inni, już tam nie ma, gdyż najpierw wyniósł ją Wenancjusz, a potem, i któż wie dokąd, Berengar.
— Ale może Berengar odniósł ją z powrotem.
— Nie, tego wieczoru byliśmy w bibliotece i wszystko wskazuje, że zakończył życie niedługo po kradzieży, tejże nocy w łaźniach. W przeciwnym wypadku ujrzelibyśmy go następnego ranka. Nieważne… Na razie uzyskaliśmy to, że wiemy, gdzie jest finis Africae, i mamy wszystkie prawie elementy, by ulepszyć plan biblioteki. Musisz przyznać, że wiele z tajemnic labiryntu już się wyjaśniło. Powiedziałbym, że wszystkie poza jedną. Wydaje mi się, że więcej dobędę z uważnego czytania manuskryptu Wenancjusza niż z dalszych oględzin. Sam widziałeś, że tajemnicę labiryntu lepiej rozwikłaliśmy z zewnątrz, niż będąc w środku. Tego wieczoru, stojąc tak przed własnymi powykręcanymi wizerunkami, nie zobaczymy istoty problemu. Zresztą światło słabnie. Chodź, zapiszmy czarno na białym resztę wskazówek, które posłużą nam do sporządzenia ostatecznego planu.
Przebiegliśmy inne sale, zapisując spostrzeżenia na moim planie. Natknęliśmy się na sale poświęcone wyłącznie pismom matematycznym i astronomicznym, inne z dziełami napisanymi alfabetem aramejskim, którego żaden z nas nie znał, inne z alfabetami jeszcze mniej znanymi, może były to teksty z Indii. Poruszaliśmy się w obrębie dwóch splątanych ze sobą sekwencji, które mówiły IUDAEA i AEGYPTUS. W sumie, żeby nie nudzić czytelnika kroniką naszego odcyfrowywania, kiedy później ostatecznie opracowaliśmy mapę, przekonaliśmy się, że biblioteka naprawdę była zbudowana i podzielona zgodnie z obrazem kręgu ziemskiego. Na północy znaleźliśmy ANGLIA i GERMANI, które wzdłuż ściany zachodniej łączyły się z GALLIA, by potem zrodzić na najdalszym zachodzie HIBERNIA i ku ścianie południowej ROMA (raj rzymskich klasyków) i YSPANIA. Następowały później na południu LEONES, AEGYPTUS, które ku wschodowi stawały się IUDAEA i FONS ADAE. Między wschodem a północą, wzdłuż ściany, ACAIA, dobra synekdocha, by wskazać Grecję, i rzeczywiście w tych czterech pokojach była wielka obfitość poetów i filozofów starożytności pogańskiej.
Sposób odczytywania był dziwaczny, raz szło się stale w jednym kierunku, to znowuż wspak albo wokoło, często, jak już rzekłem, jedna litera wchodziła w skład dwóch różnych słów (i w tych przypadkach pokój miał szafę poświęconą jednemu tematowi i inną drugiemu). Lecz bez wątpienia nie było co szukać w tym układzie złotej reguły. Chodziło o sztuczkę czysto mnemotechniczną, pozwalającą bibliotekarzowi odnaleźć dane dzieło. Powiedzieć o książce, że znajduje się w quarta Acaiae oznaczało, że była w czwartym pokoju od tego, w którym pojawiło się początkowe A, zaś co do sposobu trafienia, zakładało się, że bibliotekarz zna na pamięć szlak, prosty albo okrężny, jaki trzeba przebyć. Na przykład ACAIA była podzielona na cztery pokoje ustawione w kwadrat, co oznacza, że pierwsze A było również ostatnim, czego nawet my dowiedzieliśmy się nader rychło. Tak samo jak szybko zrozumieliśmy układ przegród. Jeśli na przykład szło się od wschodu, żaden z pokojów ACAIA nie prowadził do pokojów następnych; labirynt w tym punkcie kończył się i żeby dotrzeć do wieży północnej, trzeba było przejść przez trzy pozostałe. Ale naturalnie bibliotekarze, wchodząc przez FONS, wiedzieli dobrze, że aby dojść, powiedzmy, do ANGLIA, muszą przejść przez AEGYPTUS, YSPAN1A, GALLIA i GERMANI.
Na tych oraz innych pięknych odkryciach skończyło się nasze owocne poznawanie biblioteki. Ale zanim oznajmię, że zadowoleni ruszyliśmy do wyjścia (by stać się uczestnikami innych wydarzeń, o których wkrótce opowiem), z czegoś muszę się czytelnikowi zwierzyć. Powiedziałem, że nasze rozpoznanie prowadziliśmy, z jednej strony, poszukując klucza do tego tajemniczego miejsca, a z drugiej, wchodząc do kolejnych sal, które odróżnialiśmy pod względem położenia i tematu, i kartkując rozmaite księgi, jakbyśmy odkrywali nieznany kontynent lub jakąś terra incognita. I zwykle to odkrywanie przebiegało w harmonii, obaj zatrzymywaliśmy się bowiem przy tych samych księgach, ja wskazując mu najciekawsze, on objaśniając mi wiele rzeczy, których nie mogłem pojąć.
Lecz w pewnym momencie, i właśnie gdy krążyliśmy po salach baszty południowej, zwanych LEONES, zdarzyło się, że mój mistrz zatrzymał się w pokoju bogatym w arabskie dzieła, opatrzone ciekawymi rysunkami z dziedziny optyki; a ponieważ tego wieczoru mieliśmy nie jedno światło, lecz dwa, skierowałem z ciekawości swe kroki do pokoju sąsiedniego, tam zaś spostrzegłem, że mądrość i przezorność założycieli biblioteki zgromadziła wzdłuż jednej z jej ścian księgi, które z pewnością nie każdemu można dać do czytania, omawiały bowiem na rozmaite sposoby różne choroby ciała i ducha i prawie wszystkie wyszły spod pióra mędrców niewiernych. Mój wzrok padł na księgę niezbyt wielką, ozdobioną miniaturami wielce odległymi (na szczęście!) od tematu, kwiatami, wolutami, parami zwierząt, kilkoma ziołami leczniczymi; nosiła tytuł Speculum amoris, przez brata Maksyma z Bolonii, i podawała cytaty z wielu innych dzieł mówiących o chorobie miłości. Jak czytelnik pojmuje, nie trzeba było niczego więcej, by obudzić moją chorą wyobraźnię, od poranka uśpioną już, podniecając ją na nowo obrazem dzieweczki.
Ponieważ przez cały dzień odpędzałem od siebie poranne myśli, powiadając sobie, że nie przystoją nowicjuszowi zdrowemu i zrównoważonemu, i ponieważ, z drugiej strony, dzień był dość bogaty w mocne wydarzenia, by od owych myśli mnie oderwać, moje skłonności usnęły i sądziłem już, iż uwolniłem się od tego, co nie było niczym innym, jak przelotnym wzburzeniem. Wystarczył jednak widok tej księgi, bym rzekł: „de te fabula narratur”, i odkrył, że jestem bardziej chory na miłość, niż myślałem. Nauczyłem się później, że kiedy człowiek czyta książki z medycyny, wmówi sobie zawsze bóle, o których one mówią. I właśnie lektura tych stronic, przebieganych w pośpiechu z lęku przed Wilhelmem, mógł bowiem wejść do pokoju i zapytać, nad czym to tak uczenie się pochylam, przekonała mnie, że właśnie na tę chorobę cierpię, której objawy były opisane tak wspaniale, że choć z jednej strony trapiłem się, bo uznałem się za poważnie chorego (i wraz z niezawodną kompanią tylu auctoritates), z drugiej radowałem się widząc, iż moje położenie odmalowano w sposób tak żywy; przekonałem się, że choć zachorowałem, moja choroba była, by tak rzec, normalna, albowiem inni takoż cierpieli na nią, przytaczani zaś autorzy zdawali się mnie właśnie brać za wzór swoich opisów.
Wzruszyłem się tedy nad stronicami Ibn Hazma, określającego miłość jako chorobę krnąbrną, która lekarstwo znajduje w sobie samej, i taką, że chory nie chce wyzdrowieć, a kto na nią zapadł, nie pragnie od niej się uwolnić (i Bóg jeden wie, że była to prawda!). Zrozumiałem, czemu rankiem tak podniecało mnie wszystko, co widziałem; albowiem zda się, że miłość wchodzi przez oczy, jak powiada także Bazyli z Ancyry, i —a jest to objaw niezawodny —kogo ogarnie ta niemoc, ten pokazuje zbytnią wesołość, choć jednocześnie pragnie oddalić się od innych i nade wszystko droga mu samotność (tak było ze mną tego ranka), a towarzyszą jej inne jeszcze zjawiska, gwałtowny niepokój i odrętwienie, co odbiera mowę… Przestraszyłem się czytając, że u szczerego kochanka, jeśli odbierze mu się widok przedmiotu kochania, musi wystąpić stan wyniszczenia, który często składa chorego do łoża, czasem zaś choroba gnębi mózg, traci się rozum, poczyna się majaczyć (najwidoczniej nie osiągnąłem jeszcze tego stanu, albowiem zupełnie dobrze pracowałem przy oględzinach biblioteki). Ale przeczytałem z lękiem, że jeśli choroba pogłębia się, może sprawić zgon, i zadawałem sobie pytanie, czy radość, jaką dawała mi dzieweczka, kiedy o niej myślałem, warta jest tego najwyższego poświęcenia ciała, nie zważając już nawet na troskę o zdrowie duszy.
Znalazłem też bowiem inny cytat z Bazylego, który powiada: „qui animam corpori per vitia conturbationesque commiscent, utrinque quod habet utile ad vitam necessarium demoliuntur, animamque lucidam ac nitidam carnalium voluptatum limo perturbant, et corporis munditiam atque nitorem hac ratione miscentes, inutile hoc ad vitae officia ostendunt”[112]. Doprawdy nie chciałem się znaleźć w tak skrajnym położeniu.
Dowiedziałem się również z pewnego zdania świętej Hildegardy, że ten melancholijny nastrój, którego doświadczałem w ciągu dnia, a który przypisywałem uczuciu słodkiego strapienia z powodu nieobecności dzieweczki, niebezpiecznie przypomina uczucie doznawane przez kogoś, kto odwraca się od stanu harmonijnego i doskonałego, jaki człowiek przeżywa w raju, i że tę melancholię „nigra et amara”[113] wytwarza dech węża i podszepty diabła. Myśl tę dzielili także niewierni równej mądrości, gdyż wpadły mi w oczy linijki przypisane Abu Bakr-Mahammadowi ibn Zaka-riyya ar-Razi, który w Liber continens utożsamia melancholię miłosną z likantropią, co tego, kto jest nią dotknięty, pcha, by postępował jak wilk. Jego opis ścisnął mi gardło: najprzód kochankowie zdają się odmienieni w wyglądzie zewnętrznym, wzrok im słabnie, oczy stają się zapadłe i bez łez, język powoli wysusza się i ukazują się na nim pryszcze, ciało całe pali i bez ustanku cierpią na pragnienie; w tym stadium choroby spędzają dnie leżąc twarzą do dołu, na licu i piszczelach ukazują się znaki podobne do ukąszeń psa, a wreszcie nocami błądzą po cmentarzach niby wilki.
A w końcu nie miałem żadnych już wątpliwości co do powagi mojego stanu, kiedy przeczytałem cytaty z wielkiego Awicenny, gdzie miłość określona jest jako dręczące rojenie natury melancholijnej, które rodzi się wskutek ustawicznego rozmyślania o licu, gestach i obyczajach osoby przeciwnej płci (jakże wiernie i żywo przedstawił Awicenna mój przypadek!); nie rodzi się jak choroba, ale chorobą się staje, gdy nie znajdując zaspokojenia, przemienia się w nękającą myśl (a czemuż czułem się we władzy nękających myśli ja, który, oby Bóg mi wybaczył, znalazłem wszak zaspokojenie? A może to, co zdarzyło się poprzedniej nocy, nie było zaspokojeniem miłości? Lecz w takim razie, jakże zaspokaja się tę chorobę?), to zaś prowadzi do nieustannego poruszania powiekami, do zakłócenia regularności oddechu, do tego, że raz człek płacze, raz znów śmieje się, a jego puls bije mocno (i rzeczywiście u mnie prawie łomotał i dech mi zapierało, kiedy czytałem te linijki!). Awicenna podsuwał niezawodną metodę, doradzaną już przez Galena, by odkryć, w kim ktoś się zakochał: trzymać puls cierpiącego i wypowiadać liczne imiona osób innej płci, aż dostrzeże się, przy którym imieniu puls ulegnie przyspieszeniu; i zląkłem się, że nagle wejdzie tu mój mistrz, chwyci mnie za ramię i z pulsowania żył wybada moją tajemnicę, a wtenczas bardzo bym się zasromał… Niestety, Awicenna jako remedium podsuwał połączenie dwojga kochanków węzłem małżeńskim, i choroba minie. Niechybnie był niewiernym —aczkolwiek nie brakło mu przenikliwości —bo nie brał pod uwagę kondycji benedyktyńskiego nowicjusza, skazanego na to, że nie wyzdrowieje nigdy, lub raczej poświęcającego się z własnego wyboru lub z przezornego wyboru rodziców, by nigdy nie zapaść na tę chorobę. Na szczęście Awicenna, choć nie z myślą o zakonie kluniackim, rozważał przypadek kochanków rozdzielonych na zawsze i doradzał jako kurację niezawodną ciepłe kąpiele (którymi Berengar chciał wyleczyć się ze swojej choroby miłości do zmarłego Adelmusa? Czy jednak można odczuwać chorobę miłości do istoty tej samej płci, czy też jest to tylko zwierzęca lubieżność? A czyż nie była zwierzęca moja lubieżność z poprzedniej nocy? Nie, z pewnością —powiedziałem sobie —była bardzo słodka, a zaraz potem dodałem w myślach: mylisz się, Adso, to diabelska ułuda, była zwierzęca, i jeśli grzeszyłeś, stając się zwierzęciem, grzeszysz jeszcze bardziej teraz, gdyż nie chcesz tego wiedzieć!). Ale potem przeczytałem też, że —nadal według Awicenny —są też inne sposoby; na przykład, uciekać się do towarzystwa niewiast starych i doświadczonych, które spędzają czas na oczernianiu ukochanej —a zda się, że stare niewiasty są bardziej doświadczone od mężczyzn w tej potrzebie. Może było to rozwiązanie słuszne, lecz starych niewiast w opactwie nie znajdę (prawdę mówiąc, nawet młodych), przyjdzie mi więc prosić którego mnicha, by mówił mi źle o dzieweczce, lecz którego? A zresztą, czy mnich może znać niewiasty tak, jak zna je niewiasta stara i miłująca plotki? Ostatnie rozwiązanie podsunięte przez Saracena było po prostu bezwstydne, zalecało bowiem, by połączyć nieszczęsnego kochanka z licznymi niewolnicami, to zaś było dla mnicha rzeczą zgoła nieprzystojną. Jakże więc —powiedziałem sobie —ma wyleczyć się z choroby miłosnej młody mniszek, czyż nie masz dla niego ratunku? Może trzeba uciec się do Seweryna i jego ziół? W istocie, natknąłem się na ustęp z Arnolda z Villanova, autora, którego z uznaniem cytował już przy mnie Wilhelm, a który utrzymywał, iż choroba miłosna rodzi się z obfitości humorów i tchnień, kiedy to ludzki organizm ma nadmiar wilgotności i ciepła, albowiem krew (która wytwarza nasienie płodzące), wzrastając w nadmiarze, wytwarza nadmiar nasienia, „complexio venerea”, i pragnienie połączenia między mężczyzną a kobietą. Jest moc osądzająca, umiejscowiona w grzbietowej części trzeciej komory mózgowia (cóż to takiego? —zadałem sobie pytanie), której zadaniem jest postrzeganie niewyczuwalnych intentiones, tkwiących w przedmiotach wyczuwalnych, poznawalnych przez zmysły, i kiedy pragnienie przedmiotu poznanego przez zmysły staje się zbyt silne, oto zdolność osądzająca zostaje naruszona i żywi się jeno zjawą osoby kochanej; wówczas potwierdza się stan zapalny całej duszy i ciała, wraz z przechodzeniem od smutku do radości i na powrót, albowiem ciepło (które w chwilach desperacji schodzi w głębsze partie ciała i okrywa chłodem naskórek) w momentach radości wyłania się na powierzchnię, rozpalając twarz. Kuracja doradzana przez Arnolda polegała na staraniach, by utracić ufność i nadzieję, że dojdzie do połączenia z przedmiotem kochanym, ażeby tym sposobem myśl odeń się oddaliła.
Ale w takim razie jestem wyleczony albo na drodze do wyleczenia —powiedziałem sobie —albowiem mam niewielką, albo i żadną, nadzieję, że ujrzę przedmiot moich myśli, a gdybym i ujrzał, że się z nim połączę, a gdybym i połączył się, że posiądę, a gdybym i posiadł, że zatrzymam u mego boku, tak z przyczyny mojego mnisiego stanu, jak obowiązków, które narzuciła mi pozycja mojej rodziny… Jestem uratowany —powiedziałem sobie; zamknąłem fascykuł i doszedłem do siebie w momencie, kiedy Wilhelm właśnie wkraczał do pokoju. Podjąłem z nim podróż poprzez rozpoznany już labirynt (jak to już opowiedziałem) i na razie zapomniałem o tym, co mnie gnębiło.
Jak zobaczymy, przypomnę sobie już wkrótce, ale w sposobności (niestety!) nader odmiennej.
Rzeczywiście, schodziliśmy do refektarza, kiedy usłyszeliśmy jakieś krzyki i zobaczyliśmy mdłe światełka błyskające gdzieś od strony kuchni. Wilhelm zaraz zgasił kaganek. Przemykając pod ścianami, zbliżaliśmy się do drzwi wychodzących do kuchni i spostrzegliśmy, że owe odgłosy dobiegają z zewnątrz, ale drzwi do kuchni są otwarte. Potem głosy i światła oddaliły się i ktoś zatrzasnął gwałtownie drzwi. Był to wielki tumult, który zapowiadał, że zdarzyło się coś niemiłego. Czym prędzej przeszliśmy przez ossuarium, wyłoniliśmy się w pustym kościele, wyszliśmy przez portal południowy i dostrzegliśmy, że światło łuczyw pojawiło się w krużgankach.
Pospieszyliśmy tam, i w ogólnym zamieszaniu można było mniemać, że my także, wraz z licznymi, którzy byli już na miejscu, przybiegliśmy z dormitorium albo domu pielgrzymów. Zobaczyliśmy, że łucznicy trzymają mocno Salwatora, białego jak białko jego oczu, i niewiastę, która płakała. Serce mi się ścisnęło: była to ona, dzieweczka z moich myśli. Kiedy mnie zobaczyła, poznała i rzuciła spojrzenie błagalne i pełne rozpaczy. Pchany porywem, chciałem rzucić się jej na ratunek, ale Wilhelm powstrzymał mnie, szepcząc do ucha napomnienia, w których nie było ni śladu serdeczności. Mnisi i goście nadbiegali teraz ze wszystkich stron.
Przybył opat, przybył Bernard Gui, któremu kapitan łuczników złożył krótki raport. Oto co się wydarzyło.
Z rozkazu inkwizytora patrolowali nocą całą równię, szczególną uwagę zwracając na drogę od bramy murów do kościoła, okolicę ogrodów i fasadę Gmachu (dlaczego? —zadałem sobie pytanie i zaraz pojąłem. Oczywiście Bernard zebrał od famulusów i kucharzy plotki o jakichś nocnych handlach, jakie odbywały się między światem spoza murów a kuchnią, choć nie dowiedział się, kto właściwie jest w nie wmieszany, a głowy bym nie dał, czy ten głupiec Salwator, który wyjawił wszak swoje zamiary przede mną, nie wygadał się już przedtem w kuchni lub stajniach przed jakimś nędznikiem, ten zaś, przestraszony popołudniowym wypytywaniem, rzucił Bernardowi ochłap tej pogłoski). Krążąc podejrzliwie w ciemności i mgle, łucznicy przyłapali w końcu Salwatora w towarzystwie niewiasty, kiedy krzątał się koło drzwi od kuchni.
— Niewiasta w tym świętym miejscu! I do tego z mnichem! —rzekł surowo Bernard obracając się do opata. —Magnificencjo —ciągnął —gdyby tylko chodziło o pogwałcenie ślubu czystości, ukaranie tego człowieka podlegałoby twojej jurysdykcji. Ale ponieważ nie wiemy jeszcze, czy zabiegi tych dwojga nędzników nie dotyczą zdrowia wszystkich, którym udzieliłeś gościny, musimy najpierw rozjaśnić tę tajemnicę. Nuże, mówię do ciebie, nędzniku —i wyrwał Salwatorowi widoczne dobrze zawiniątko, choć ten mniemał, że skrył je na piersi —co jest w środku?
Ja już wiedziałem; nóż, czarny kot, który zaraz po rozwinięciu pakunku uciekł miaucząc z wściekłością, i dwa jaja rozbite teraz i lepkie; a wszyscy wzięli je za krew albo żółć, albo inną nieczystą substancję. Salwator miał właśnie wejść do kuchni, zabić kota i wyłupić mu oczy, i skłonił dzieweczkę, kto wie, jakimi obietnicami, by z nim tu przyszła. Jakimiż to obietnicami, dowiedziałem się rychło. Łucznicy, wśród złośliwych śmiechów i lubieżnych słów, przeszukali dzieweczkę i znaleźli przy niej martwego kogucika, jeszcze nie oskubanego. Nieszczęście chciało, że nocą, kiedy wszystkie koty są czarne, kogut też wydał się czarny. Pomyślałem, że nie trzeba niczego więcej, by skusić wygłodniałą biedaczkę, która już poprzedniej nocy porzuciła (i z miłości do mnie!) cenne serce wołu…
— Ach, ach! —wykrzyknął Bernard wielce zatroskanym głosem —czarny kot i czarny kogut… Przecież ja znam te parafernalia… —Wśród stojących dostrzegł Wilhelma. —Czyż nie znasz ich ty też, bracie Wilhelmie? Czyż trzy lata temu nie byłeś inkwizytorem w Kilkenny, gdzie owa dziewczyna obcowała z diabłem, który ukazywał się jej w postaci czarnego kota?
Wydało mi się, że mój mistrz milczy z tchórzostwa. Chwyciłem go za rękaw, szarpnąłem i wyszeptałem z rozpaczą:
— Powiedzże mu, iż był do zjedzenia…
Wyzwolił się z mojego uchwytu i zwrócił się grzecznie do Bernarda:
— Nie wydaje mi się, byś potrzebował moich dawnych doświadczeń, by wyciągnąć swoje wnioski —rzekł.
— Ależ nie, są świadectwa znacznie większych autorytetów —uśmiechnął się Bernard. —Stefan de Bourbon opowiada w swojej rozprawie poświęconej siedmiu darom Ducha Świętego, jak to święty Dominik, po wygłoszeniu w Fanjeaux kazania przeciwko heretykom, zapowiedział niektórym niewiastom, że zobaczą, komu dotychczas służyły. I nagle rzucił między nie przerażającego kota, wielkości dużego psa, o oczach wielkich i pałających, krwawym języku sięgającym pępka, ogonie krótkim i sterczącym do góry w ten sposób, że w którą stronę zwierzę się obróciło, pokazywało bezeceństwo swojego tyłka, cuchnącego jak żaden inny, tak przystoi bowiem temu odbytowi, który liczni czciciele szatana, a wśród nich nie na ostatnim miejscu rycerze templariusze, zawsze całowali podczas swoich zgromadzeń. Krążył ów kot wokół kobiet przez godzinę całą, a potem skoczył na sznur dzwonu i wspiął się po nim, zostawiając za sobą swoje śmierdzące odchody. I czyż nie jest kot miłowany przez katarów, którzy według Alanusa ab Insulis wzięli swe imię od catus, gdyż całują zadek owej bestii, uznając ją za wcielenie Lucyfera? I czyż nie potwierdza tej szkaradnej praktyki również Wilhelm z Owernii w De legibus? I czyż nie powiada Albert Wielki, że koty są potencjalnymi demonami? I czyż nie przytacza mój czcigodny konfrater Jakub Fournier, jak na łożu śmierci inkwizytora Gaufrida z Carcassonne pojawiły się dwa czarne koty, które nie były niczym innym, jak demonami pragnącymi uczynić pośmiewisko ze śmiertelnych szczątków?
Szept przerażenia przebiegł przez grupę mnichów, wielu z nich uczyniło święty znak krzyża.
— Panie opacie, panie opacie —mówił dalej Bernard z cnotliwą miną —może jego magnificencja nie wiesz, jaki użytek czynią grzesznicy z tych narzędzi! Lecz wiem ja, gdyż Bóg tak zechciał! Widziałem występne niewiasty, jak w najciemniejszych godzinach nocnych wraz z innymi, lecz z tej samej ulepionymi gliny, posługiwały się czarnymi kotami, by czynić różne dziwy, czego nie mogły się wyprzeć; jeżdżenie okrakiem na niektórych zwierzętach i przemierzanie dzięki nocnym ciemnościom ogromnych przestrzeni, wleczenie za sobą niewolników, przeobrażonych w pożądliwe inkuby… I pokazuje się im sam diabeł, a przynajmniej one mocno w to wierzą, w postaci koguta lub innego czarnego zwierzęcia, i z tym igrają, nie pytaj nawet jak. I wiem jako rzecz pewną, że stosując tego rodzaju nekromancje, nie tak dawno w samym Awinionie sporządzono filtry i maści, by podnieść rękę na naszego pana papieża, zatruwając mu pożywienie. Papież zdołał obronić się i dostrzec jad dlatego tylko, że posiada cudowne klejnoty w kształcie języka węża, wzmocnione zachwycającymi szmaragdami i rubinami, które z mocy Boskiej służą wykrywaniu trucizny w pożywieniu! Jedenaście owych cennych języków podarował mu król Francji, dzięki niebu, i tylko w ten sposób pan nasz papież zdołał uniknąć śmierci! Co prawda, nieprzyjaciele papiescy uczynili nawet więcej, i wszyscy wiedzą, co odkryto w związku z heretykiem Bernardem Rozkosznym, który został zatrzymany dziesięć lat temu; znaleziono u niego w domu księgi o czarnej magii, opatrzone właśnie na stronicach najbardziej zbrodniczych notatkami, i były tam wszystkie wskazówki, jak sporządzać figurki z wosku, by szkodzić swoim wrogom. I wierzaj w tym domu również znaleziono figurki, które przedstawiały, z pewnością wykonany nadzwyczajnie biegle, wizerunek samego papieża z czerwonymi kółeczkami na tych częściach ciała, bez których żyć nie można; a wszyscy wiedzą, że takie figurki zawiesza się na sznurku przed lustrem, a następnie uderza w owe życiowe kółeczka igłami i… Och, lecz czemuż zatrzymuję się przy tych obrzydłych niegodziwościach? Sam papież mówił o nich i opisał je, potępiając, właśnie zeszłego roku w swojej konstytucji Super illius specula! I mam nadzieję, że macie jej kopię w swojej bogatej bibliotece, by medytować nad nią, jak być powinno…
— Mamy, mamy —gorąco zapewnił zakłopotany opat.
— No dobrze —zakończył Bernard. —Teraz rzecz wydaje mi się jasna. Uwiedziony mnich, czarownica i jakiś obrządek, do którego, na szczęście, nie doszło. W jakim celu? Tego dowiemy się i by to osiągnąć, wyrzeknę się kilku godzin snu. Jego magnificencja zechce oddać mi miejsce jakie, gdzie da się przetrzymać tego człeka…
— W podziemiach pod kuźnią —oznajmił opat —mamy cele, z których na szczęście korzystamy nader rzadko i od lat są puste…
— Na szczęście lub na nieszczęście —zauważył Bernard. I rozkazał łucznikom, by wskazali mu drogę i zaprowadzili pojmanych do dwóch różnych cel; i by przywiązali porządnie mężczyznę do jakiego pierścienia osadzonego w murze, tak by on, Bernard, mógł wkrótce zejść i wypytać owego, patrząc mu uważnie w twarz. Co zaś się tyczy dziewczyny —dodał —nie ma wątpliwości, kim jest, i nie ma co wypytywać ją tej nocy. Znajdą się inne dowody, zanim spali się ją jako czarownicę. A jeśli czarownicą w istocie jest, nie będzie łatwo skłonić ją do mówienia. Lecz może mnich skruszy się jeszcze (i patrzył na drżącego Salwatora, jakby chciał dać mu do zrozumienia, że otwiera mu ostatnią furtę) i opowie prawdę, wyjawiając —dodał —swoich wspólników.
Odprowadzono pojmanych, jedno milczące i przygnębione, drugie w łzach, kopiące i krzyczące niby zwierzę prowadzone na ubój. Ale ani Bernard, ani łucznicy, ani ja sam nie pojmowaliśmy, co mówiła w swoim języku wieśniaczym. Choć więc mówiła, była jak niema. Są słowa, które dają moc, i inne, które sprawiają jeszcze większe opuszczenie, a takie są właśnie słowa pospolitego języka prostaczków, albowiem Pan nie dał im biegłości w wysławianiu się w powszechnym języku wiedzy i władzy.
Raz jeszcze próbowałem rzucić się za nią i raz jeszcze Wilhelm, z pociemniałą twarzą, powstrzymał mnie.
— Stój spokojnie, głupcze —rzekł —dziewczyna jest zgubiona i pójdzie na stos.
Kiedy przybity i ogarnięty zawieruchą sprzecznych myśli obserwowałem całą scenę, wpatrując się w dziewczę, poczułem, że ktoś dotyka mi ramienia. Nie wiem czemu, lecz nim jeszcze obróciłem się, poznałem dotknięcie Hubertyna.
— Patrzysz na czarownicę, prawda? —zapytał. I wiedziałem, że nie ma pojęcia o mojej przygodzie, mówi więc tak dlatego tylko, że uderzyła go, był bowiem straszliwie przenikliwy w sprawach ludzkich, intensywność mojego spojrzenia.
— Nie… —zaprzeczyłem —nie patrzę… to jest może patrzę, ale to nie czarownica… nie wiemy, może jest niewinna…
— Patrzysz na nią, gdyż jest piękna. Naprawdę jest piękna? —zapytał z dziwnym zapałem, ujmując mnie za ramię. —Jeśli patrzysz na nią, gdyż jest piękna, i jesteś tym wzburzony (lecz wiem, żeś wzburzony, albowiem grzech, o który się ją podejrzewa, czyni ją jeszcze powabniejszą), jeśli patrzysz na nią i doznajesz żądzy, przez to samo jest czarownicą. Miej baczenie, synu mój… Uroda ciała to jeno skóra. Gdyby ludzie widzieli to, co tkwi pod skórą, jak to jest w przypadku rysia z Beocji, zadrżeliby na widok niewiasty. Cały ten powab polega na śluzie i krwi, humorach i żółciach: Jeśli pomyśli się o tym, co kryje się w nozdrzach, w gardle i w brzuchu, widzi się brudy jeno. A skoro brzydzimy się dotknąć śluzu lub łajna palcem, jakże możemy pragnąć wziąć w ramiona ów wór, który łajno zawiera?
Chwyciły mnie mdłości. Nie chciałem słuchać dłużej tych słów. Z pomocą przyszedł mój mistrz, który wszystko słyszał. Zbliżył się nagle do Hubertyna, chwycił go za ramię i odciągnął ode mnie.
— Dosyć już, Hubertynie —rzekł. —Ta dziewczyna wkrótce będzie na mękach, później na stosie. Stanie się dokładnie, jak mówisz, śluzem, krwią, humorami i żółcią. Lecz to nasi bliźni dobędą spod skóry to, co z woli Pana było chronione i ozdobione ową skórą. I z punktu widzenia pierwszej materii nie jesteś w niczym lepszy od niej. Daj pokój chłopcu.
Hubertyn zmieszał się.
— Może zgrzeszyłem —szepnął. —Na pewno zgrzeszyłem. Cóż innego mógł uczynić grzesznik?
Wszyscy teraz wracali, omawiając wydarzenie. Wilhelm porozmawiał chwilę z Michałem i z innymi minorytami, którzy pytali go o spostrzeżenia.
— Bernard ma teraz w dłoni argument, aczkolwiek niejednoznaczny. Po opactwie krążą nekromanci, którzy czynią te same rzeczy, jakie czyniono przeciwko papieżowi w Awinionie. Nie jest to z pewnością dowód, i w pierwszej instancji nie może być użyty dla zakłócenia jutrzejszego spotkania. Tej nocy postara się wydobyć z nieszczęśnika jakieś dalsze wskazówki, z których, jestem pewien, nie uczyni użytku jutro rano. Zachowa je sobie na zapas, posłużą mu później, by zakłócić tok dyskusji, jeśli potoczy się w kierunku dla niego niepożądanym.
— Czy może skłonić tamtego do powiedzenia czegoś przeciwko nam? —zapytał Michał z Ceseny.
Wilhelm nie był pewny.
— Miejmy nadzieję, że nie —rzekł.
Zdałem sobie sprawę, że jeśli Salwator powie Bernardowi to, co powiedział nam o przeszłości swojej i klucznika, i jeśli wskaże na jakiś związek ich obu z Hubertynem, choćby nie wiem jak przelotny, położenie stanie się nader kłopotliwe.
— Tak czy inaczej czekajmy na dalsze wypadki —powiedział pogodnym głosem Wilhelm. —Z drugiej strony, Michale, wszystko zostało postanowione z góry. Lecz ty chcesz spróbować.
— Chcę —odparł Michał —i Pan mi dopomoże. Oby święty Franciszek wstawił się za nami wszystkimi.
— Amen —odpowiedzieli pozostali.
— Lecz to nie jest powiedziane —zabrzmiał gorszący komentarz Wilhelma. —Święty Franciszek może jest gdzieś tam, gdzie oczekuje się na sąd, nie oglądając Pana twarzą w twarz.
— Niech przeklęty będzie heretyk Jan! —usłyszałem, jak zrzędził messer Hieronim, kiedy wszyscy wracali, by położyć się spać. —Jeśli teraz odbierze nam nawet wsparcie świętych, gdzież skończymy, biedni grzesznicy?