Żadne zwierzę nie jest wiarołomne jak kogut, ten symbol raz demona, raz znów zmartwychwstałego Chrystusa. Nasz zakon zna śród nich ptaki gnuśne, które nie śpiewają o wschodzie słońca. Z drugiej strony, zwłaszcza w dni zimowe, nabożeństwo jutrzni odbywa się w momencie, kiedy noc jest jeszcze w pełni, a cała przyroda uśpiona, mnich powinien bowiem wstawać w ciemnościach i długo jeszcze w ciemnościach się modlić, oczekując na dzień i rozświetlając mroki płomieniem swojej pobożności. Przeto roztropny obyczaj każe wyznaczyć czuwających, by nie kładli się spać razem ze swoimi konfratrami, lecz spędzali noc na recytowaniu tej dokładnie ilości psalmów, która daje im miarę mijającego czasu, tak że upływ godzin przeznaczonych na sen jednych, innym określa czas czuwania.
Dlatego też tej nocy obudzeni zostaliśmy przez owych mnichów, którzy przebiegali dormitorium i austerię pielgrzymów, z dzwoneczkiem w dłoni, podczas gdy jeden szedł od celi do celi wykrzykując: Benedicamus Domino[43], na co każdy odpowiadał: Deo gratias[44].
Wilhelm i ja trzymaliśmy się obyczaju benedyktyńskiego: w ciągu mniej niż pół godziny byliśmy gotowi stawić czoło nowemu dniu, więc zeszliśmy do chóru, gdzie mnisi oczekiwali już, leżąc krzyżem na posadzce i recytując pierwszych piętnaście psalmów, na przyjście nowicjuszy prowadzonych przez swojego przełożonego. Wtedy wszyscy zasiedli w swoich stallach i chór zaintonował Domine labia mea aperies et os meum annuntiabit landem tuam[45]. Głos wzbił się pod sklepienie kościoła niby korna prośba dziecięcia. Dwaj mnisi wspięli się na ambonę i zaczęli psalm dziewięćdziesiąty czwarty, Venite exultemus[46], po którym nastąpiły dalsze, dla tego oficjum przypisane. Poczułem żar odnowionej wiary.
Mnisi byli w stallach, sześćdziesiąt postaci jednakich dzięki habitom i kapturom, sześćdziesiąt cieni mizernie oświetlonych płomieniem z wielkiego trójnogu, sześćdziesiąt głosów śpiewających na chwałę Najwyższego. I słysząc tę rzewną harmonię, tę zapowiedź rozkoszy rajskich, zadawałem sobie pytanie, czy naprawdę opactwo jest miejscem mrocznych tajemnic, bezprawnych prób ich odsłonięcia, miejscem pełnym posępnych zagrożeń. Albowiem w tym momencie jawiło mi się jako schronienie świętych, zgromadzenie strzegące cnoty, relikwiarz wiedzy, arka roztropności, wieża mądrości, szaniec łagodności, bastion mocy, trybularz świętości.
Po psalmach przystąpiono do czytania Pisma Świętego. Niektórzy z mnichów kołysali się z senności i jeden z tych, którzy czuwali w ciągu nocy, chodził pomiędzy stallami z maleńką lampką, żeby budzić pogrążonych we śnie. Jeśli ktoś został przyłapany na drzemce, za karę brał lampkę i kontynuował obchód. Podjęto śpiew dalszych sześciu psalmów. Po czym opat dał swoje błogosławieństwo, hebdomadariusz odmówił modlitwy, wszyscy pokłonili się w stronę ołtarza w minucie skupienia, której słodyczy nie pojmie nikt, kto nie przeżył godzin mistycznego uniesienia i intensywnego wewnętrznego spokoju. Wreszcie, nasunąwszy z powrotem kaptury na twarze, wszyscy usiedli i zaintonowali uroczyście Te Deum. Również ja chwaliłem Pana, albowiem uwolnił mnie od moich zwątpień, bym wyzbył się poczucia niepewności, w które pogrążył mnie pierwszy dzień pobytu w opactwie. Jesteśmy istotami wątłymi, powiedziałem sobie, i również wśród mnichów oddanych Bogu i nauce szatan rozsiewa drobne zawiści, drobne niechęci, lecz jest to dym, który rzednie od gwałtownego wichru wiary, kiedy tylko wszyscy zgromadzą się w imię Ojca i zstępuje między nich Chrystus.
Między jutrznią a laudą mnich nie wraca do celi, chociaż jest jeszcze głęboka noc. Nowicjusze idą ze swoim przełożonym do kapitularza, by studiować psalmy, niektórzy z mnichów pozostają w kościele, by uporządkować naczynia kościelne, większość zaś przechodzi, pogrążona w medytacji, na dziedziniec klasztorny, i tak właśnie postąpiliśmy my, Wilhelm i ja. Słudzy nie wstali jeszcze i spali sobie, kiedy przy ciemnym niebie wracaliśmy do chóru na laudę.
Znowu przystąpiono do śpiewania psalmów, a jeden z tych przewidzianych na poniedziałek w szczególny sposób pogrążył mnie w moich poprzednich trwogach: „Rzekł niesprawiedliwy sam w sobie, że będzie grzeszył —nie masz bojaźni Bożej przed oczyma jego. —Albowiem zdradliwie działał przed obliczem Jego —tak że się znalazła nieprawość jego w nienawiści.” Wydało mi się złą przepowiednią, że na ten właśnie dzień reguła przepisała napomnienie tak straszliwe. I nie ukoiłem bicia serca nawet po psalmach pochwalnych ani po czytaniu Apokalipsy; stanęły mi przed oczyma postacie z portalu, które tak ujarzmiły moje serce i spojrzenie poprzedniego dnia. Ale po responsorium, hymnie i ustępie z Biblii, kiedy zaczynało się śpiewanie Ewangelii, spostrzegłem za oknami chóru, dokładnie nad ołtarzem, bladą jasność, która rozświetliła rozmaitymi kolorami witraże, dotąd obumarłe w mroku. Nie nastał jeszcze brzask, który zatriumfuje podczas prymy, dokładnie kiedy zaśpiewamy Deus qui est sanctorum splendor mirabilis[47] i Iam lucis orto sidere[48]. Była to zaledwie pierwsza, żałosna zapowiedź zimowego świtu, lecz i to wystarczyło, dla pokrzepienia mojego serca wystarczał zwiewny półcień, który wypierał teraz z nawy nocne ciemności.
Śpiewaliśmy słowa Bożej Księgi i kiedy świadczyliśmy Słowu, które zstąpiło, by oświecić narody, wydało mi się, że dzienna gwiazda w całym swoim blasku bierze świątynię w posiadanie. Światło, jeszcze nieobecne, wydawało się jaśnieć w słowach hymnu, niby mistyczna lilia, która rozchyla się, wonna, między łukami krzyżowego sklepienia. „Dzięki ci, Panie, za tę chwilę niewypowiedzianej radości”, modliłem się w milczeniu: i rzekłem w sercu moim: „a ty, głupcze, czego się lękasz?”
Nagle jakaś wrzawa dobiegła naszych uszu od strony północnych drzwi. Zadałem sobie pytanie, jakże to się dzieje, że słudzy, gotując się do pracy, zakłócają w ten sposób święte obrzędy. W tym momencie weszli trzej świniarze z przerażeniem na twarzach, zbliżyli się do opata i szepnęli mu coś na ucho. Opat najprzód uspokoił ich gestem, jakby nie chciał przerywać nabożeństwa; ale wtargnęli inni słudzy, okrzyki stały się donioślejsze: „Tam jest człowiek, martwy człowiek!”, mówi ktoś, a inni: „To mnich, czyż nie widziałeś obuwia?”
Oranci zamilkli, opat opuścił pospiesznie kościół, dając klucznikowi znak, by ten szedł za nim. Wilhelm też ruszył, ale teraz i inni mnisi opuszczali swoje stalle i pędzili na zewnątrz.
Niebo było już jasne, a okrywający ziemię śnieg jeszcze bardziej rozświetlał równię. Na tyłach chóru, przed chlewami, gdzie od poprzedniego dnia królowała wielka kadź ze świńską krwią, coś jakby krzyż sterczało nad krawędź naczynia, niby dwa wbite w ziemię kołki, które dość okryć łachmanami, by straszyły ptaki.
Były to jednak dwie ludzkie nogi, nogi człowieka wepchniętego głową w dół do kadzi z krwią.
Opat polecił wydobyć z haniebnego płynu trupa (bowiem żaden żywy człek nie mógłby pozostawać w takiej sprośnej pozycji). Świniarze podeszli z wahaniem do kadzi i, brukając się posoką, wydobyli nieszczęsne krwawe szczątki. Zgodnie z tym, co powiedziano mi przedtem, mieszana należycie zaraz po zlaniu do naczynia i pozostawiona na chłodzie krew nie zakrzepła, natomiast teraz warstwa pokrywająca trupa zaczęła już zastygać, nasączając szaty, czyniąc twarz nie do rozpoznania. Podszedł sługa ze skopkiem wody i chlusnął nią na głowę mizernych szczątków doczesnych. Inny pochylił się ze szmatką, by otrzeć twarz. I oto naszym oczom ukazało się blade oblicze Wenancjusza z Salvemec, mędrca w kwestiach greckich, z którym rozmawialiśmy po południu nad kodeksami Adelmusa.
— Być może Adelmus popełnił samobójstwo —rzekł Wilhelm wpatrując się w twarz Wenancjusza —lecz ani nie można pomyśleć, by ten tu zdołał dźwignąć się przypadkiem na krawędź kadzi i niechcący wpaść do niej.
Podszedł opat.
— Bracie Wilhelmie, jak widzisz, coś dzieje się w opactwie, coś, co wymaga całej twojej roztropności. Lecz zaklinam cię, działaj szybko!
— Czy był w chórze podczas nabożeństwa? —spytał Wilhelm wskazując palcem trupa.
— Nie —odparł opat. —Dostrzegłem, że jego stalla była pusta.
— Nie brakowało też nikogo innego?
— Chyba nie. Niczego nie zauważyłem.
Wilhelm zawahał się, zanim sformułował kolejne pytanie, i uczynił to szeptem, bacząc, by inni niczego nie posłyszeli.
— Czy Berengar był na swoim miejscu?
Opat spojrzał nań z trwożliwym podziwem, prawie jakby dając poznać, że uderzyło go to, iż mój mistrz żywił podejrzenie, które on sam przez chwilę żywił, lecz z bardziej zrozumiałych względów. Potem rzekł szybko:
— Był, zasiada w pierwszym rzędzie, blisko mnie, po prawej stronie.
— Oczywiście —rzekł Wilhelm —to wszystko niczego nie oznacza. Nie sądzę, by ktoś, chcąc znaleźć się w chórze, przemknął się tyłami absydy, a zatem trup może tu już być od kilku godzin, nawet od chwili, kiedy wszyscy udali się na spoczynek.
— Zapewne, pierwsi słudzy wstają razem ze świtem i dlatego znaleźli go dopiero teraz.
Wilhelm pochylił się nad zwłokami, jak człowiek, który przywykł do zajmowania się nimi. Umoczył w skopku szmatkę, która leżała obok, i dokładniej obmył lico Wenancjusza. W tym czasie inni mnisi cisnęli się, przerażeni, tworząc rozkrzyczany krąg, któremu dopiero opat nakazał milczenie. Przepchnął się przezeń Seweryn, który z urzędu zajmował się w opactwie ciałami nieboszczyków, i pochylił się obok mego mistrza. Ja, chcąc usłyszeć rozmowę i pomóc Wilhelmowi, który potrzebował nowej czystej szmatki zamoczonej w wodzie, dołączyłem do nich, przezwyciężając przerażenie i odrazę.
— Czy widziałeś kiedy topielca? —spytał Wilhelm.
— Wielekroć —odparł Seweryn. —I jeśli dobrze odgaduję, co masz na myśli, chodzi ci o to, że wyglądają oni inaczej, że ich twarze są obrzmiałe.
— Tak więc ten człowiek był już martwy, kiedy ktoś wrzucił go do kadzi.
— Czemu miałby to uczynić?
— Czemu miałby go zabić? Mamy przed sobą dzieło umysłu wywichniętego. Lecz teraz trzeba zobaczyć, czy na ciele są jakieś rany albo stłuczenia. Może by przenieść ciało do łaźni, rozebrać, obmyć i obejrzeć. Rychło dołączę do ciebie.
I podczas gdy Seweryn, po uzyskaniu pozwolenia opata, kazał świniarzom przenieść ciało, mój mistrz poprosił, by mnichom nakazano powrócić do chóru tą samą drogą, którą przyszli, i żeby słudzy odeszli w ten sam sposób, tak by to miejsce pozostało puste. Opat nie spytał o powody tego pragnienia i spełnił prośbę. Zostaliśmy więc sami obok kadzi, z której podczas makabrycznej operacji wydobywania zwłok wychlusnęła krew, barwiąc na czerwono śnieg, roztopiony w wielu miejscach wskutek rozlania wody, i obok wielkiej ciemnej plamy, tam gdzie leżał trup.
— Ładny pasztet —rzekł Wilhelm wskazując na gmatwaninę śladów pozostawionych przez mnichów i sługi. —Śnieg, mój drogi Adso, jest wybornym pergaminem, na którym ludzkie ciała pozostawiają pismo doskonale czytelne. Lecz tutaj mamy tylko marnie zeskrobany palimpsest i być może nie wyczytamy zeń nic ciekawego. Między tym miejscem a kościołem biegało mnóstwo mnichów, między tym miejscem a chlewem i oborami wędrowali tłumem słudzy. Jedyną przestrzenią nie naruszoną jest ta między chlewami a Gmachem. Zobaczmy, czy znajdziemy tam coś ciekawego.
— Ale co chcesz znaleźć? —spytałem.
— Skoro nie rzucił się sam do kadzi, ktoś go przyniósł, jak sądzę, już martwego. A kto niesie ciało, pozostawia głębokie ślady w śniegu. Szukaj więc dokoła śladów, które wydadzą ci się odmienne od śladów pozostawionych przez tych rozwrzeszczanych mnichów, co to zniszczyli nasz pergamin.
Tak uczyniliśmy. I od razu powiem, że to ja, niechaj Bóg uchroni mnie od próżności, znalazłem coś miedzy kadzią a Gmachem. Były to odciski ludzkich stóp, dosyć głębokie, biegnące przez obszar nie tknięty poza tym ludzką stopą i, jak zauważył od razu mój mistrz, nie tak wyraźne jak ślady pozostawione przez mnichów i sługi, znak, że jakiś czas temu okrył je śnieg. Lecz tym, co wydało mi się bardziej godne zainteresowania, był fakt, że między owymi odciskami stóp rysował się ślad nieprzerwany, jakby jakiejś rzeczy ciągniętej przez tego, który zostawił odciski nóg. Krótko mówiąc, była to smuga prowadząca od kadzi do tych drzwi refektarza, które mieściły się między południową a wschodnią basztą Gmachu.
— Refektarz, skryptorium, biblioteka —rzekł Wilhelm. —Raz jeszcze biblioteka. Wenancjusz poniósł śmierć w Gmachu, i to najpewniej w bibliotece.
— Czemu właśnie w bibliotece?
— Staram się wejść w rolę mordercy. Jeśli Wenancjusz poniósł śmierć, został zabity w refektarzu, kuchni albo skryptorium, czemu go tam nie pozostawić? Lecz jeśli zginął w bibliotece, należało przenieść go w inne miejsce, bądź dlatego, że w bibliotece nigdy nie zostałby odnaleziony (a może mordercy zależało właśnie na tym, by odnaleziony został), bądź dlatego, że morderca pewnie nie pragnie, by uwaga skupiła się na bibliotece.
— A czemu mordercy miałoby zależeć na tym, by trup został odkryty?
— Nie wiem, wysuwam hipotezy. Któż ci powiedział, że morderca zamordował Wenancjusza dlatego, iż Wenancjusza nienawidził? Mógł zabić go zamiast kogokolwiek innego, po to tylko, by pozostawić znak, by coś zaznaczyć.
— Omnis mundi creatura quasi liber et scriptura[49]… —szepnąłem. —Lecz o jaki znak mogłoby chodzić?
— Tego właśnie nie wiem. Lecz nie zapominajmy, że są znaki, które na znaki nie wyglądają, i są takie, które nie mają sensu, jak ple-ple lub bla-bla-bla…
— Byłoby rzeczą straszliwą —rzekłem —zamordować człowieka po to, żeby oznajmić bla-bla-bla!
— Byłoby rzeczą straszliwą —odparł Wilhelm —zabić człowieka nawet po to, żeby powiedzieć Credo in unum Deum…
W tym momencie dołączył do nas Seweryn. Trup został obmyty i starannie obejrzany. Żadnej rany, żadnego stłuczenia na głowie. Śmierć jakby przez czary.
— Jakby z kary Boskiej? —spytał Wilhelm.
— Może —odparł Seweryn.
— Lub od trucizny?
Seweryn zawahał się.
— Może być i tak.
— Czy masz w swojej pracowni trucizny? —spytał Wilhelm, kiedy szliśmy w stronę szpitala.
— Także trucizny. Lecz zależy, co rozumiesz przez trucizny. Niektóre substancje w małych dawkach są zbawienne, zaś w nadmiernych prowadzą do zgonu. Jak każdy dobry herborysta, przechowuję je i stosuję roztropnie. W moim ogródku uprawiam na przykład walerianę. Kilka kropel w naparze z innych ziół uspokaja serce, które bije nierówno. Przedawkowanie prowadzi do odrętwienia i zgonu.
— I nie zauważyłeś na zwłokach śladów jakiejś szczególnej trucizny?
— Żadnych. Lecz wiele trucizn nie pozostawia śladów.
Dotarliśmy do szpitala. Ciało Wenancjusza, obmyte w łaźni, zostało tu przeniesione i spoczywało na wielkim stole w pracowni Seweryna: alembiki i inne instrumenty ze szkła i palonej gliny nasunęły mi na myśl (lecz znałem to tylko z pośrednich opowieści) laboratorium alchemika. Na długich półkach rozmieszczonych wzdłuż zewnętrznej ściany stały długim szeregiem flaszki, dzbany, naczynia pełne substancji o rozmaitych barwach.
— Piękna kolekcja ziół —rzekł Wilhelm. —To wszystko wyrosło w twoim ogródku?
— Nie —odparł Seweryn —liczne substancje, rzadkie i nie uprawiane w tym klimacie, zostały mi przywiezione w ciągu lat przez mnichów przybywających tu ze wszystkich stron świata. Rzeczy cenne i nie do znalezienia przemieszane są z substancjami, które łatwo możesz uzyskać z ziół rosnących na miejscu. Zobacz… aghalingho sproszkowany pochodzi od Kitajczyków i mam go od pewnego uczonego arabskiego. Aloes zwyczajny pochodzi z Indii, świetnie zabliźnia rany. Pięciornik wskrzesza zmarłych lub, właściwie mówiąc, budzi tych, którzy stracili zmysły. Arszenik, nader niebezpieczny, śmiertelna trucizna dla każdego, kto go spożyje. Ogórecznik, roślina dobra na chore płuca. Betonika, dobra na pęknięcia czaszki. Mastyks powściąga flukta płucne i dokuczliwe katary. Mirra…
— Mirra magów? —spytałem.
— Taż sama, lecz tutaj stosowana dla zapobieżenia poronieniom, zbierana z drzewa, które zwie się balsamodendron myrrha. A to mumija, niezmiernie rzadka, wytworzona podczas rozkładu zmumifikowanych zwłok, służy do sporządzania wielu prawie cudownych medykamentów. Mandragola officinalis, dobra na sen…
— I na budzenie cielesnego pożądania —dodał Wilhelm.
— Powiadają, lecz tutaj nie używa się jej w tym celu, jak możesz się domyślić —uśmiechnął się Seweryn. —A spójrzcie tutaj —rzekł biorąc do ręki jedną z ampułek —to siny kamień, cudowny na oczy.
— A to, co to jest? —zapytał żywo Wilhelm dotykając kamienia leżącego na jednej z półek.
— Ten? Dostałem go dawno temu. Zdaje się, że to będzie lopris amatiti lub lapis ematitis. Podobno ma rozmaite właściwości lecznicze, lecz nie odkryłem jeszcze jakie. Znasz go?
— Tak —odpowiedział Wilhelm —ale nie jako lekarstwo. —Wydobył z torby na piersiach nożyk i powoli przysunął go do kamienia. Kiedy nożyk znalazł się od kamienia w niewielkiej odległości, przemieszczany z najwyższą ostrożnością dłonią Wilhelma, ujrzałem, że ostrze skoczyło nagle, jakby Wilhelm poruszył przegubem dłoni, który wszak trzymał napięty. I ostrze przylgnęło do kamienia z leciutkim metalicznym brzękiem.
— Spójrz —rzekł Wilhelm —to magnes.
— Do czego służy? —zapytałem.
— Do rozmaitych rzeczy, o których ci opowiem. Ale teraz chciałbym wiedzieć, Sewerynie, czy nie ma tutaj czegoś, co mogłoby zabić człowieka.
Seweryn zastanowił się przez moment, powiedziałbym zbyt długi, zważywszy, jak przejrzystej udzielił odpowiedzi.
— Wiele rzeczy. Powiedziałem ci już, że granica między lekarstwem a trucizną jest dosyć niewyraźna, Grecy jedno i drugie nazywają pharmakon.
— I nic nie zniknęło stąd ostatnio?
Seweryn znów zastanowił się, a potem ważąc słowa rzekł:
— Ostatnio nie.
— A dawniej?
— Któż to wie? Nie pamiętam. Jestem w tym opactwie od trzydziestu lat, w szpitalu zaś od dwudziestu pięciu.
— Zbyt długo jak na ludzką pamięć —zgodził się Wilhelm. Potem nagle: —Mówiliśmy wczoraj o roślinach mogących wywoływać wizje. Które to?
Seweryn gestem i wyrazem twarzy okazał żywe pragnienie uniknięcia tego tematu.
— Muszę się zastanowić, bo sam wiesz, mam tutaj tyle cudownych substancji. Lecz mówmy raczej o Wenancjuszu. Co o tym powiesz?
— Muszę się zastanowić —odparł Wilhelm.
Nieszczęsne zdarzenie wywróciło do góry nogami tok życia we wspólnocie. Nieład spowodowany odnalezieniem zwłok przerwał święte oficjum. Opat natychmiast wepchnął mnichów z powrotem do chóru, by modlili się za duszę swojego konfratra.
Głosy mnichów świadczyły, że są załamani. Zajęliśmy miejsce stosowne, by studiować rysy ich twarzy w momentach, kiedy zgodnie z liturgią kaptur nie zasłaniał lic. Od razu zwróciło naszą uwagę oblicze Berengara. Blade, ściągnięte, lśniące od potu. Poprzedniego dnia dwakroć słyszeliśmy, jak szeptano, że osobliwa więź łączyła go z Adelmusem; i nie chodzi o fakt, że byli rówieśnikami i przez to przyjaciółmi, ale o ton, jakim mówili ci, którzy napomykali o ich przyjaźni.
Dostrzegliśmy obok niego Malachiasza. Mroczny, posępny, nieprzenikniony. Obok Malachiasza na inny sposób nieprzenikniona twarz ślepca, Jorgego. Natomiast wyraźną nerwowość przejawiał w gestach Bencjusz z Uppsali, uczony retoryk, którego poznaliśmy dzień wprzódy w skryptorium, i podchwyciliśmy szybkie spojrzenie, jakie rzucił w stronę Malachiasza.
— Bencjusz jest wytrącony z równowagi, Berengar przerażony —zauważył Wilhelm. —Trzeba przepytać ich natychmiast.
— Czemuż? —spytałem naiwnie.
— Surowy jest nasz obowiązek —odrzekł Wilhelm. —Surowy obowiązek spoczywa na inkwizytorze, przychodzi mu bić w najsłabszych, i to w chwili największej ich słabości.
W istocie, ledwie skończył się obrządek, podeszliśmy do Bencjusza, który właśnie kierował swoje kroki do biblioteki. Młodzieniec zdawał się niezadowolony, kiedy usłyszał, że Wilhelm go wstrzymuje, i powołał się, ale bez przekonania, na pilne zajęcia. Robił wrażenie, jakby spieszno mu było do skryptorium. Ale mój mistrz przypomniał mu, że prowadzi śledztwo z upoważnienia opata, i zaprowadził go między krużganki. Usiedliśmy na parapecie wewnętrznym, między dwoma kolumnami. Bencjusz czekał, żeby Wilhelm przemówił, a przez ten czas zerkał ukradkiem w stronę Gmachu.
— A zatem —zapytał Wilhelm co się mówiło owego dnia, kiedyście rozprawiali nad marginaliami Adelmusa, ty, Berengar, Wenancjusz, Malachiasz i Jorge?
— Słyszałeś przecie wczoraj. Jorge zwrócił uwagę, że nie jest godziwe zdobienie śmiesznymi obrazkami ksiąg, które zawierają prawdę. Zaś Wenancjusz, że sam Arystoteles mówił o żartach i grach słownych jako narzędziach służących do lepszego odkrywania prawdy i że z tej przyczyny śmiech nie może być rzeczą złą, skoro bywa, iż niesie prawdę. Jorge zwrócił uwagę, że o ile sobie przypomina, Arystoteles mówił o tych sprawach w księdze o poetyce i w związku z metaforami. Że mamy tu dwie okoliczności niepokojące, po pierwsze, gdyż księga o poetyce, która pozostawała nie znana światu chrześcijańskiemu przez tak długi czas, i być może z dekretu Boskiego, dotarła do nas poprzez niewiernych Maurów…
— Ale została przełożona na łacinę przez jednego z przyjaciół doktora anielskiego z Akwinu —zauważył Wilhelm.
— To właśnie mu powiedziałem —ozwał się Bencjusz, nagle pokrzepiony na duchu. —Ja czytam grekę marnie i mogłem obcować z tą wielką księgą właśnie przez tłumaczenie Wilhelma z Moerbecke. Tak i powiedziałem. Ale Jorge oznajmił, że drugi powód zaniepokojenia jest taki, iż Stagiryta mówi tam o poezji, ta zaś stanowi sztukę niższą i jej pokarmem są figmenta[50]. I Wenancjusz powiedział, że także psalmy są dziełem poetyckim i używają metafor, i Jorge zagniewał się, gdyż powiedział, że psalmy są dziełem natchnienia Bożego i używają metafor, by przekazać prawdę, gdy tymczasem dzieła poetów pogańskich używają metafor, by przekazać kłamstwo, i w celach czysto rozrywkowych, czym poczułem się nader urażony…
— Dlaczego?
— Ponieważ trudzę się retoryką i czytam wielu poetów pogańskich, i wiem… lub raczej mniemam, że poprzez ich słowa przekazane zostały również prawdy naturaliter chrześcijańskie… W tym miejscu, jeśli dobrze pamiętam, Wenancjusz powiedział o innych księgach i Jorge bardzo się zagniewał.
— O jakich księgach?
Bencjusz zawahał się.
— Nie pamiętam. Co to ma za znaczenie, o jakich księgach się mówiło?
— Ma bardzo duże, ponieważ staramy się pojąć, co zaszło między ludźmi, którzy żyją wśród ksiąg, z księgami, z ksiąg, tak więc również to, co powiedzieli o księgach, jest ważne.
— To prawda —rzekł Bencjusz i uśmiechnął się po raz pierwszy, a twarz prawie mu zajaśniała. —Żyjemy dla ksiąg. Słodkie posłannictwo na tym świecie wydanym na pastwę nieładu i skazanym na upadek. Może więc pojmiesz, co zdarzyło się owego dnia. Wenancjusz, który zna… znał bardzo dobrze grekę, powiedział, że Arystoteles osobliwie śmiechowi poświęcił drugą księgę Poetyki, a skoro tak wielki filozof całą księgę poświęcił śmiechowi, śmiech musi być czymś ważnym. Jorge odparł, że niektórzy ojcowie całe księgi poświęcili grzechowi, który jest rzeczą ważną, ale złą, i Wenancjusz powiedział, że o ile on wie, Arystoteles mówił o śmiechu jako o rzeczy dobrej i narzędziu prawdy, i wtedy Jorge spytał go z drwiną, czyżby przypadkiem czytał rzeczoną księgę Arystotelesa, i Wenancjusz rzekł, że nikt nie mógł jeszcze jej czytać, nie odnaleziono jej bowiem i być może zaginęła. W istocie, nikt nie mógł czytać drugiej księgi Poetyki, Wilhelm z Moerbecke nigdy nie miał jej w ręku. Wtenczas Jorge powiedział, że jeśli jej nie znalazł, to znaczy, że nigdy nie była napisana, gdyż Opatrzność nie chciała, by wychwalano rzeczy czcze. Chciałem uśmierzyć nastroje, gdyż Jorge łatwo wpada w gniew, zaś Wenancjusz był zaczepny, i rzekłem, że w tej części Poetyki, którą znamy, i w Retoryce, znajdują się liczne i roztropne uwagi o zmyślnych zagadkach, a Wenancjusz zgodził się ze mną. Otóż był z nami Pacyfik z Tivoli, który zna nieźle poetów pogańskich, i rzekł, że jeśli chodzi o zmyślne zagadki, nikt nie przewyższy poetów afrykańskich. Przytoczył nawet zagadkę o rybie, tę Symfozjusza:
Est domus in terris, clara quae voce resultat.
Ipsa domus resonat, tacitus sed non sonat hospes.
Ambo tamen currunt, hospes simul et domus una.[51]
W tym miejscu Jorge rzekł, że Jezus zalecił, by nasza mowa była tak lub nie, a co ponadto, bierze się od złego, i że wystarczy powiedzieć ryba, żeby nazwać rybę, nie kryjąc pojęcia pod kłamliwymi dźwiękami. I dodał, że nie wydaje mu się mądre obierać za wzór Afrykanów… I wtedy…
— Wtedy?
— Wtedy zdarzyło się coś, czego nie zrozumiałem. Berengar zaczął się śmiać. Jorge napomniał go, tamten zaś rzekł, iż śmieje się, bo przyszło mu na myśl, że gdyby poszukać dobrze wśród Afrykanów, znalazłoby się wiele innych zagadek, i to nie takich łatwych, jak ta o rybie. Malachiasz, który też był przy tym, wpadł we wściekłość, prawie złapał Berengara za kaptur i kazał mu zająć się swoimi sprawami… Berengar, jak wiesz, jest jego pomocnikiem…
— A potem?
— Potem Jorge położył kres dyspucie, bo oddalił się. Każdy ruszył do swoich zajęć, ale kiedy pracowałem, ujrzałem, że najpierw Wenancjusz, a później Adelmus podeszli do Berengara, by o coś go zapytać. Zobaczyłem z daleka, że opierał się, ale tamci w ciągu dnia wracali. A wieczorem zobaczyłem Berengara i Adelmusa, jak gawędzili w krużgankach, zanim udali się do refektarza. To wszystko, co wiem.
— Wiesz zatem, że dwie osoby, które niedawno poniosły śmierć w tajemniczych okolicznościach, pytały o coś Berengara —rzekł Wilhelm.
Bencjusz odpowiedział zakłopotany:
— Tego nie rzekłem! Rzekłem to, co wydarzyło się tamtego dnia, i kiedyś mnie o to pytał… —Zastanowił się chwilę, po czym dodał pospiesznie: —Ale jeśli chcesz znać mój pogląd, Berengar mówił im o czymś, co jest w bibliotece, i tam też winieneś szukać.
— Czemu pomyślałeś o bibliotece? Co chciał powiedzieć Berengar, mówiąc: szukajcie między Afrykanami? Czy nie miał na myśli tego, że należy pilniej czytać poetów afrykańskich?
— Być może na to wygląda, ale w takim razie, dlaczego Malachiasz miałby wpadać we wściekłość? W gruncie rzeczy od niego zależy decyzja, czy należy dać do czytania księgę poetów afrykańskich, czy też nie. Wiem jedno: kto przejrzy katalog ksiąg, wśród wskazań, które zna tylko bibliotekarz, często spotka słowo „Africa”, a znalazłem nawet jedno mówiące „finis Africae”. Pewnego razu poprosiłem o księgę tak oznaczoną, nie pamiętam już jaką, zaciekawił mnie tytuł; a Malachiasz odparł, że księgi z tym znakiem zaginęły. Oto co wiem. Dlatego mówię ci: słusznie, pilnuj Berengara, miej na niego oko, kiedy idzie do biblioteki. Nigdy nie wiadomo.
— Nigdy nie wiadomo —zakończył Wilhelm odprawiając go. Potem zaczął przechadzać się ze mną po dziedzińcu i zauważył, że: przede wszystkim raz jeszcze Berengar spowodował szepty swoich konfratrów; po drugie, Bencjusz robił wrażenie, jakby pragnął pchnąć nas w stronę biblioteki. Zauważyłem, iż pragnie może, byśmy odkryli tam rzeczy, które także on chętnie by poznał, a Wilhelm odparł, że to podobne do prawdy, ale może być i tak, iż pchając nas w stronę biblioteki, chce oddalić nas od innego miejsca. Jakiego? —spytałem. A Wilhelm odparł, że nie wie, albo chodzi o skryptorium, albo o kuchnię, albo o chór, albo o dormitorium, albo o szpital. Zauważyłem, że dzień wcześniej właśnie on, Wilhelm, był pod urokiem biblioteki, a on odparł, że chce być pod urokiem rzeczy, które podobają się jemu, nie zaś tych, które podsuwają mu inni. Że oczywiście będzie się miało bibliotekę na oku i że w tym momencie naszego śledztwa nie byłoby źle dostać się do niej w jakiś sposób. Okoliczności upoważniają go teraz do tego, by był ciekawy do granic uprzejmości i szacunku dla zwyczajów i praw opactwa.
Oddalaliśmy się od krużganków. Słudzy i nowicjusze wychodzili po mszy z kościoła. I kiedy mijaliśmy zachodnią stronę świątyni, dostrzegliśmy Berengara, który opuszczał portal transeptu i szedł przez cmentarz w stronę Gmachu. Wilhelm zawołał za nim, on zaś zatrzymał się, i podeszliśmy. Był jeszcze bardziej wzburzony niż przedtem w chórze i Wilhelm postanowił najwyraźniej wykorzystać jego stan ducha, podobnie jak w przypadku Bencjusza.
— Zdaje się zatem, że ty ostatni widziałeś Adelmusa żywym —powiedział.
Berengar zachwiał się, jakby miał popaść w omdlenie.
— Ja? —spytał ledwie słyszalnym głosem. Wilhelm rzucił swoje pytanie jakby od niechcenia, pewnie dlatego, że Bencjusz wyznał, iż widział tych dwóch, jak gawędzili na dziedzińcu po nieszporach. Ale musiał trafić w sedno, a Berengar najwyraźniej myślał o innym i naprawdę ostatnim spotkaniu, ponieważ powiedział łamiącym się głosem:
— Jakże możesz tak mówić, widziałem go przed udaniem się na spoczynek, jak i inni!
Wtenczas Wilhelm doszedł do przekonania, że lepiej nie dać mu wytchnienia.
— Nie, widziałeś go jeszcze potem i wiesz więcej, niż chcesz wyjawić. Ale teraz w grę wchodzą dwa trupy, i nie możesz dłużej milczeć. Wiesz doskonale, że jest wiele sposobów, by skłonić kogoś do mówienia!
Wilhelm wielekroć mówił mi, że nawet jako inkwizytor zawsze wzdragał się przed stosowaniem mąk, lecz Berengar zrozumiał jego słowa opacznie (albo Wilhelm chciał, by opacznie je zrozumiał), w każdym razie fortel okazał się skuteczny.
— Tak, tak —powiedział Berengar i zaczął rzewnie płakać —widziałem Adelmusa tego wieczoru, ale już martwego!
— Jakże? —zapytał Wilhelm. —U stóp urwiska?
— Nie, nie, widziałem go tutaj, na cmentarzu, kroczył między grobami, mara pośród mar. Natknąłem się nań i od razu pojąłem, że nie mam przed sobą żywego człeka, miał oblicze trupa, jego oczy oglądały już wieczną kaźń. Oczywiście dopiero następnego ranka, kiedy dowiedziałem się o jego śmierci, zrozumiałem, iż spotkałem widmo, ale już w owym momencie wiedziałem, że mam wizję i że stoi przede mną dusza potępiona, lemur… O Panie, jakimż grobowym głosem do mnie zagadnął!
— I cóż rzekł?
— „Jestem potępiony! —tak się ozwał. —Oto masz przed sobą człeka, co z piekła przybywa i do piekła musi wrócić.” Tak rzekł. A ja krzyknąłem: „Adelmusie, zaprawdę przybywasz z piekła?” I zadrżałem, albowiem dopiero co wyszedłem z nabożeństwa komplety, gdzie czytano straszliwe stronice o gniewie Pana. A on odrzekł: „Kaźń piekielna przewyższa nieskończenie wszystko, co język może wysłowić. Widzisz —rzekł —tę kapicę sofizmatów, w którą odziewałem się do dnia dzisiejszego? Ciąży mi brzemieniem, jakbym dźwigał na ramionach największą wieżę Paryża albo góry świata i nigdy już nie miał zbyć się tego ciężaru. I tę mękę wyznaczyła mi Boża sprawiedliwość za moją czczą chwałę, za to, że ciało swe miałem za miejsce rozkoszy i że mniemałem, iż więcej wiem od innych, i że znajdowałem upodobanie w rzeczach potwornych, które pieściłem miłośnie w wyobraźni, aż wytworzyły rzeczy jeszcze potworniejsze w duszy mej, i teraz będę musiał żyć z tym przez wieczność. Czy widzisz? Podszycie tej kapicy całe jakby z żaru i palącego ognia, a jest to ogień spalający ciało, i ta męka zadana mi została za haniebny grzech mojego ciała, które zbrukałem, i teraz nie mam wytchnienia, ogień ogarnia mnie i gorzeję! Podaj dłoń, mój piękny bakałarzu —rzekł mi jeszcze —aby nasze spotkanie było ci użytecznym pouczeniem, które daję ci w zamian za liczne pouczenia, jakie dałeś mi ty, podaj dłoń, piękny bakałarzu!” I pokiwał palcem swojej gorzejącej dłoni, i spadła mi na dłoń kropelka jego potu, i zdało się, że przepali mi rękę, i przez wiele dni nosiłem na niej znak, ale kryłem go przed wszystkimi. Potem zniknął między grobami i następnego ranka dowiedziałem się, że to ciało, które tak mnie przeraziło, leży już martwe u stóp skały.
Berengar dyszał i płakał. Wilhelm spytał go:
— A dlaczegóż to nazywał cię swoim pięknym bakałarzem? Byliście w tym samym wieku. Może czegoś go nauczyłeś?
Berengar zakrył głowę, naciągając kaptur na twarz, i padł na kolana, podejmując Wilhelma za nogi.
— Nie wiem, nie wiem, czemu tak mnie nazwał, ja niczego go nie nauczyłem! —I wybuchnął łkaniem. —Boję się, ojcze, chcę wyspowiadać się przed tobą, miłosierdzia, diabeł pożera mi trzewia!
Wilhelm odepchnął go i podał mu dłoń, żeby go podnieść.
— Nie, Berengarze —powiedział —nie proś, bym cię wyspowiadał. Nie zamykaj moich ust otwierając swoje. To, co chcę o tobie wiedzieć, powiesz mi w inny sposób. A jeśli nie powiesz, sam to zmiarkuję. Proś mnie o zmiłowanie, jeśli chcesz, nie proś mnie jednak o milczenie. Zbyt wielu milczy w tym opactwie. Powiedz mi raczej, jakeś mógł widzieć jego bladą twarz, skoro była głęboka noc, jak mógł sparzyć ci dłoń, skoro noc była deszczowa, gradowa i śnieżna, i co robiłeś na cmentarzu? Nuże —i potrząsnął nim brutalnie za ramiona —to przynajmniej powiedz!
Berengar drżał na całym ciele.
— Nie wiem, co robiłem na cmentarzu, nie pamiętam. Nie wiem, czemu widziałem jego twarz, może miałem ze sobą światło, nie… to on miał światło, trzymał w ręku kaganek, może widziałem jego twarz w świetle płomyka…
— Jakże mógł mieć światło, skoro padał deszcz ze śniegiem?
— Było to po komplecie, tuż po komplecie, śnieg jeszcze nie padał, zaczął padać później… Pamiętam, że pierwszy raz zawiało, kiedy uciekałem do dormitorium, w kierunku przeciwnym niż zjawa… A zresztą nie wiem już nic, proszę, nie pytaj więcej, skoro nie chcesz wysłuchać mojej spowiedzi.
— No dobrze —powiedział Wilhelm —teraz idź, idź do chóru, idź porozmawiać z Panem, jeśli nie chcesz rozmawiać z ludźmi, albo znajdź sobie mnicha, który zechce wysłuchać twojej spowiedzi, gdyż jeśli nie wyspowiadasz przedtem swoich grzechów, zbliżysz się w świętokradczy sposób do sakramentów. Idź. Jeszcze się spotkamy.
Berengar zniknął biegiem. A Wilhelm zatarł dłonie, jak czynił to przy mnie w wielu innych okolicznościach, kiedy był z czegoś rad.
— Dobrze —rzekł —wiele spraw zyskuje jasność.
— Jasność, mistrzu? —zapytałem. —Teraz, kiedy pojawiło się na dodatek widmo Adelmusa?
— Mój drogi Adso —rzekł Wilhelm —to widmo, jak się zdaje, nie jest tak bardzo widmem, a w każdym razie wyrecytowało stronicę, którą przeczytałem w jakiejś książce na użytek kaznodziejów. Ci mnisi za dużo chyba czytają i kiedy są wzburzeni, przeżywają raz jeszcze wizje, jakie mieli przy lekturze. Nie wiem, czy Adelmus naprawdę to wszystko powiedział, czy też Berengar usłyszał to, co chciał usłyszeć. Tak czy inaczej ta historia potwierdza całą serię moich przypuszczeń. Na przykład: Adelmus popełnił samobójstwo, a historyjka Berengara mówi nam, że przed śmiercią krążył wielce wzburzony i udręczony wyrzutami sumienia z powodu jakichś czynów, które popełnił. Był wytrącony z równowagi i przerażony swoim grzechem, bo ktoś go nastraszył i, być może, opowiedział mu właśnie epizod ze zjawą piekielną, a on wyrecytował to Berengarowi z oszałamiającym mistrzostwem. A przechodził przez cmentarz, ponieważ szedł z chóru, gdzie zwierzył się (lub wyspowiadał) komuś, kto wzniecił w nim przerażenie i wyrzuty sumienia. Z cmentarza zaś ruszył, jak wynika ze słów Berengara, w kierunku przeciwnym niż dormitorium. W stronę Gmachu więc, ale również (to możliwe) w stronę muru za oborami, skąd, jak wywnioskowałem, rzucił się w przepaść. A jeśli rzucił się, zanim nadciągnęła burza, skonał u stóp muru i dopiero później lawina zaniosła jego zwłoki między basztę północną a wschodnią.
— Ale rozpalona kropla potu?
— Wzięta z historii, którą usłyszał i powtórzył, albo też Berengar wyimaginował ją sobie w swoim wzburzeniu i w męce wyrzutów sumienia. Albowiem mamy tu, niby antystrofę do wyrzutów sumienia u Adelmusa, wyrzut sumienia u Berengara, słyszałeś sam. A skoro Adelmus szedł z chóru, niósł być może świecę, i kropla na dłoni przyjaciela była tylko kroplą wosku. Ale Berengar czuł, że pali go znacznie mocniej, ponieważ Adelmus z pewnością nazwał go swoim bakałarzem. Wyrzucał mu więc, że nauczył go czegoś, co teraz było powodem jego śmiertelnej desperacji. I Berengar wie o tym, cierpi, bo jest świadom, że pchnął Adelmusa w stronę śmierci, skłaniając go do czynienia czegoś, czego ów czynić nie powinien. A po tym wszystkim, co słyszeliśmy o naszym pomocniku bibliotekarza, nietrudno wyobrazić sobie, czego mianowicie, mój biedny Adso.
— Mniemam, że wiem, co zaszło między tymi dwoma —powiedziałem, wstydząc się swojej przenikliwości —ale czyż nie wierzymy wszyscy w Boga miłosierdzia? Adelmus, rzekłeś, prawdopodobnie wyspowiadał się; czemu chciał skarać sam siebie za pierwszy grzech, popełniając grzech z pewnością jeszcze większy, a przynajmniej równy powagą tamtemu?
— Ponieważ ktoś podszepnął mu słowa rozpaczy. Powiedziałem już, że słowa, które przeraziły Adelmusa i którymi Adelmus przeraził Berengara, musiał ktoś wziąć z jakiegoś dzieła nowoświeckiego kaznodziei. Nigdy jeszcze kaznodzieje, chcąc wzbudzić pobożność i lęk (i zapał, i uległość wobec prawa ludzkiego i Boskiego), nie głosili ludowi rzeczy tak okrutnych, wstrząsających i okropnych, jak za naszych dni. Nigdy nie słyszało się w czasie procesji biczowników świętych laud, czerpiących natchnienie z cierpień Chrystusa i Najświętszej Panny, nigdy nie kładło się takiego nacisku na pobudzenie wiary prostaczków przez wymienianie udręk piekielnych.
— Może jest to potrzeba pokuty —rzekłem.
— Adso, nigdy nie słyszałem tylu nawoływań do pokuty, ile dzisiaj, kiedy ani kaznodzieje, ani biskupi, ani nawet moi duchowi współbracia nie potrafią wskazać drogi prawdziwej pokuty…
— Ale trzeci wiek, anielski papież, kapituła w Perugii… —rzekłem zbity z pantałyku.
— Tęsknota. Wielka epoka pokuty dobiegła końca i dlatego może mówić o pokucie nawet kapituła generalna zakonu. Sto, dwieście lat temu był wielki pęd do odnowy. Jeśli wtedy ktoś o niej mówił, szedł na stos, bez różnicy: święty czy kacerz. Teraz mówią o niej wszyscy. W pewnym sensie rozprawia o niej nawet papież. Nie ufaj odnowie rodzaju ludzkiego, kiedy mówią o niej kurie i dwory.
— Ale brat Dulcyn —ośmieliłem się rzec, bo trawiła mnie ciekawość, by dowiedzieć się czegoś więcej o imieniu, które słyszałem wiele razy poprzedniego dnia.
— Skonał tak samo źle, jak źle żył, ponieważ on także pojawił się za późno. A zresztą, właściwie co ty o nim wiesz?
— Nic, dlatego i pytam…
— Wolałbym nigdy o tym nie mówić. Miałem do czynienia z niektórymi tak zwanymi apostołami i przyjrzałem im się z bliska. To smutna historia. Zakłóciłaby ci spokój. W każdym razie zakłóciła spokój mnie, a tym bardziej by cię wzburzyła, że nie czuję się w mocy wydać sądu. Jest to historia człowieka, który czynił rzeczy szalone, gdyż wprowadził w życie to, co głosili liczni święci. W pewnym momencie przestałem pojmować, po czyjej stronie jest wina, jakby… jakby przyćmił mi świadomość swojski powiew, który tchnął w dwóch przeciwnych obozach, świętych głoszących pokutę i grzeszników praktykujących ją, często kosztem innych… Ale mówię nie o tym, o czym chciałem. A może nie, może przez cały czas mówiłem o tym, że kiedy skończyła się epoka pokuty, dla pokutujących potrzeba pokuty stała się potrzebą śmierci. A ci, którzy zabijali oszalałych pokutników, przywracając tym sposobem śmierć śmierci, chcąc pognębić prawdziwą pokutę, bo ta oznaczała śmierć, zastąpili pokutę duszy pokutą wyobraźni, odwoływaniem się do nadprzyrodzonych wizji kaźni i krwi, zwąc ją „zwierciadłem” prawdziwej pokuty. Zwierciadło, które pozwala przeżywać w ciągu życia, w wyobraźni prostaczków, a czasem też uczonych, męki piekielne. Aby, powiada się, nikt nie grzeszył. Ma się bowiem nadzieję, że strach pozwoli odwieść duszę od grzechu, i ufa się, że ów strach zajmie miejsce buntu.
— Ale czy naprawdę przestali grzeszyć? —spytałem z niepokojem.
— Zależy od tego, co rozumiesz przez grzeszenie, Adso —rzekł mi mistrz. —Nie chciałbym być niesprawiedliwy wobec ludzi kraju, w którym mieszkam od wielu lat, lecz jak się wydaje, niewiele cnoty ma ludność italijska, jeśli bowiem odwraca się od grzechu, to tylko ze strachu przed jakimś bożkiem, byleby nazwali go wprzód imieniem świętego. Bardziej boją się świętego Sebastiana lub świętego Antoniego niż Chrystusa. Kiedy ktoś chce utrzymać w czystości jakieś miejsce, by nie oddawano tam uryny, co Italczycy czynią na sposób psów, maluje powyżej wizerunek świętego Antoniego z drewnianym szpikulcem i to wystarcza, by odstraszyć tych, którzy zamierzali w tym miejscu opróżnić pęcherz. W ten sposób Italczykom, a dzieje się tak z przyczyny ich kaznodziejów, grozi, że powrócą do starożytnych zabobonów i nie będą już wierzyć w zmartwychwstanie ciał; boją się tylko straszliwie ran cielesnych oraz uroków i dlatego większy lęk w nich budzi święty Antoni niż Chrystus.
— Ale Berengar nie jest Italczykiem —zauważyłem.
— To bez znaczenia, mówię o klimacie, który Kościół i zakony kaznodziejskie tworzą na tym półwyspie, a który stąd przenika wszędzie. Nawet do czcigodnego opactwa uczonych mnichów, jak tutaj.
— Ale przynajmniej nie grzeszą —nalegałem, byłem bowiem skłonny zadowolić się tym choćby.
— Gdyby to opactwo było speculum mundi, już miałbyś odpowiedź.
— Ale czy nim jest?
— By istniało zwierciadło świata, świat musi mieć jakiś kształt —zakończył Wilhelm, który był nazbyt filozofem na mój pacholęcy umysł.
Zanim wspięliśmy się do skryptorium, wstąpiliśmy do kuchni, ponieważ nie mieliśmy nic w ustach, odkąd wstaliśmy. Pokrzepiłem się rychło, wypijając garnuszek ciepłego mleka. Wielki komin południowy płonął już niby kuźnia, a w piecu piekł się chleb na cały dzień. Dwaj owczarze składali mięso dopiero co ubitej owcy. Wśród kucharzy ujrzałem Salwatora, który uśmiechnął się do mnie swoją wilczą twarzą. I zobaczyłem, że bierze ze stołu resztkę kurczaka z poprzedniego wieczoru i podaje ukradkiem owczarzom, ci zaś kryją dar w swoich skórzanych kaftanach, skłaniając się z ukontentowaniem. Ale główny kucharz spostrzegł to i zganił Salwatora:
— Szafarzu, szafarzu, masz zarządzać dobrami opactwa, nie zaś trwonić je!
— Synami Boga są —odparł Salwator —Jezus powiedział: cokolwiek czynita tym pueri, mnie czynita!
— Braciszek moich pludrów, minorycki wypierdek —odkrzyknął mu kucharz. —Nie jesteś już między swoimi braćmi, co po prośbie chodzą! O zaopatrzenie synów Boga niech turbuje się za nas miłosierdzie opata!
Salwator pociemniał na twarzy i obrócił się zagniewany.
— Nie jestem braciszkiem minorytą! Jestem mnichem Sancti Benedicti! Merdre à toy, bogomilo di merda!
— Bogomiła to ta twoja wszetecznica, którą bodziesz co noc swoim heretyckim członkiem, ty wieprzu! —wrzasnął kucharz.
Salwator wypchnął czym prędzej owczarzy i przechodząc spojrzał na nas z troską w oczach.
— Bracie —rzekł do Wilhelma —ty broń zakonu, który nie jest moim, powiedz mu, że filios Francisci non ereticos esse! —Potem szepnął mi do ucha: —Ille menteur, puah —i splunął na ziemię.
Kucharz wypchnął go i zatrzasnął za nim drzwi.
— Bracie —rzekł do Wilhelma z szacunkiem —nie mówiłem nic złego o twoim zakonie ni o nader świętych mężach, którzy doń należą. Miałem na myśli tego farbowanego minorytę i farbowanego benedyktyna, który jest ni pies, ni wydra.
— Wiem, skąd się wziął —powiedział Wilhelm ugodowym tonem. —Ale teraz jest mnichem jak i ty i winieneś mu braterski szacunek.
— Ale on wtyka nos tam, gdzie nie trzeba, jest zausznikiem klucznika, więc sam ma się za klucznika. Rozporządza opactwem, jakby do niego należało, dniem i nocą!
— Czemu nocą? —spytał Wilhelm. Kucharz zrobił gest, jakby chciał powiedzieć, że nie chce mówić o rzeczach mało cnotliwych. Wilhelm o nic go już nie pytał i dopił swoje mleko.
Paliła mnie coraz większa ciekawość. Spotkanie z Hubertynem, słuchy o przeszłości Salwatora i klucznika, coraz częstsze napomknienia o braciaszkach i heretyckich minorytach, zasłyszane w ciągu tych dni, niechęć mistrza do mówienia mi o bracie Dulcynie… Mój umysł zaczął składać ze sobą ułamki obrazów. Na przykład w naszej podróży co najmniej dwakroć spotkaliśmy procesję biczowników. Za pierwszym razem miejscowi patrzyli na nich jak na świętych, za drugim razem zaczęli już szeptać, że to heretycy. A przecież chodziło o tych samych ludzi. Szli dwoma szeregami przez ulice miasta, w procesji, okrywając jeno lędźwie, gdyż całkiem przezwyciężyli w sobie poczucie wstydliwości. Każdy miał w dłoni rzemienny bicz i raził się do krwi po ramionach, wylewając przy tym obficie łzy, jakby własnymi oczyma patrzył na mękę Zbawiciela, i błagając żałosnym pieniem o miłosierdzie Pana i wsparcie Matki Bożej. Nie tylko dniem, ale i nocą, z zapalonymi świecami, pośród srogiej zimy wędrowali wielką ciżbą od kościoła do kościoła, w pokorze padali na twarz przed ołtarzami; przodem szli kapłani niosący świece i chorągwie, a byli w ciżbie nie tylko mężczyźni i kobiety z gminu, ale także szlachetnie urodzone matrony, kupcy… I widzieliśmy wtenczas na własne oczy wielkie akty pokuty, złodzieje oddawali, co skradli, inni wyznawali zbrodnie…
Ale Wilhelm przypatrywał się im chłodnym okiem i powiedział, że nie jest to prawdziwa pokuta. Mówił raczej tak samo, jak dopiero co tegoż ranka: okres wielkiej kąpieli pokutnej dobiegł kresu i sami kaznodzieje organizują teraz pobożność tłumów, by nie popadły w jarzmo innego pragnienia pokuty, które było kacerskie i u wszystkich budziło lęk, lecz nie zdołałem pojąć różnicy, jeśli takowa była. Wydawało mi się, że różnica nie bierze się z czynów tego lub owego, ale ze spojrzenia, jakim Kościół osądza ten lub ów czyn.
Przypomniałem sobie rozmowę z Hubertynem. Wilhelm bez wątpienia chciał go przekonać, wmówić mu, że niewielka różnica zachodzi między jego wiarą mistyczną (i prawowierną) a sfałszowaną wiarą heretyków. Hubertyn obruszył się jak ktoś, kto ową różnicę dobrze widzi. Miałem wrażenie, że uznawał się za odmiennego, ponieważ był właśnie tym, który odmienność widzi. Wilhelm porzucił obowiązki inkwizytora, gdyż nie umiał już jej dostrzec. Dlatego też nie mógł zdobyć się na to, by opowiedzieć mi o tajemniczym bracie Dulcynie. Ale w takim razie (powiadałem sobie) Wilhelm stracił wsparcie Pana, który nie tylko uczy, jak postrzegać różnicę, ale by tak rzec, daje swoim wybranym zdolność rozróżniania. Hubertyn i Klara z Montefalco (która była wszak otoczona grzesznikami) pozostali świętymi właśnie dlatego, że potrafili rozróżniać. Tym, nie zaś czym innym, jest świętość.
Ale czemu Wilhelm nie potrafił rozróżniać? Był przecież człekiem bystrym i gdy chodziło o fakty naturalne, umiał dostrzec najmniejszą nierówność i najdalsze powinowactwo między rzeczami…
Byłem pogrążony w tych rozmyślaniach, a Wilhelm kończył pić mleko, kiedy usłyszeliśmy, że ktoś nas pozdrawia. Był to Aimar z Alessandrii, którego poznaliśmy już w skryptorium i którego wyraz twarzy uderzył mnie, bo stale wykrzywiał ją szyderczy uśmiech, jakby ów mnich nie mógł pogodzić się do końca z nicością wszystkich ludzkich istot, a jednocześnie nie przywiązywał zbyt wielkiej wagi do tej kosmicznej tragedii.
— A więc, bracie Wilhelmie, czy przywykłeś już do tej jaskini szaleńców?
— Wydaje mi się, że jest to miejsce pobytu ludzi godnych podziwu dla swojej świętości i uczoności —rzekł ostrożnie Wilhelm.
— Było takim. Kiedy opaci byli opatami, bibliotekarze zaś bibliotekarzami. Teraz widziałeś tam —i wskazał na wyższe piętro —na pół martwy Niemiec z oczyma ślepca wysłuchuje z nabożeństwem bredni ślepego Hiszpana o oczach trupa, jakby każdego ranka należało oczekiwać Antychrysta, skrobiemy po pergaminach, ale nowych ksiąg przychodzi maluczko… Siedzimy sobie tutaj, a tam, w miastach, dzieją się rzeczy ważne… Niegdyś z naszych opactw rządziło się światem. Dzisiaj, sam widzisz, jesteśmy cesarzowi potrzebni po to tylko, by mógł przysyłać tu swoich przyjaciół, którzy spotkają się z jego nieprzyjaciółmi (wiem co nieco o twojej misji, mnisi gadają, gadają, nie mają nic innego do roboty), ale jeśli chce mieć baczenie na sprawy tego kraju, nie rusza się z miast. My zbieramy zboże i macamy kury, a tam wymieniają łokcie jedwabiu na bele płótna, bele płótna na worki korzeni, a wszystko razem za dobry pieniądz. My mamy pieczę nad skarbem, tam zaś skarby gromadzą. Księgi też. I piękniejsze od naszych.
— Z pewnością na świecie dzieją się rozmaite rzeczy nowe. Lecz czemu myślisz, że zawinił opat?
— Ponieważ oddał bibliotekę w ręce cudzoziemców i rządzi opactwem niby cytadelą wzniesioną dla jej obrony. Benedyktyńskie opactwo w italskiej krainie winno być miejscem, gdzie Italczycy postanawiają w sprawach italskich. Cóż czynią Italczycy teraz, kiedy nie mają już nawet papieża? Handlują i wytwarzają, i są bogatsi niźli król Francji. Więc my też tak postępujmy, jeśli umiemy robić piękne księgi, sporządzajmy je dla uniwersytetów i zajmijmy się tym, co dzieje się tam, w dolinie, a nie mam na myśli cesarza, z całym szacunkiem dla twojego posłannictwa, bracie Wilhelmie, ale to, co robią Bolończycy i Florentyńczycy. Możemy z tego miejsca baczyć na przepływ pielgrzymów i kupców, którzy wędrują z Italii do Prowansji i z powrotem. Otwórzmy bibliotekę dla tekstów w języku pospolitym, a przyjdą tutaj także ci, którzy nie piszą już po łacinie. A tymczasem pilnuje nas grupa cudzoziemców, którzy bibliotekę prowadzą nadal tak, jakby w Cluny opatem wciąż był dobry Odylon…
— Ale opat jest Italczykiem —rzekł Wilhelm.
— Opat nie liczy się ani trochę —odparł Aimar, nie zmieniając szyderczego wyrazu twarzy. —W miejscu głowy ma szafę biblioteczną. Zrobaczywiał. Chcąc zrobić na złość papieżowi, pozwala, by opactwem zawładnęli braciaszkowie… mam, bracie, na myśli heretyków, dezerterów z waszego świętego zakonu… chcąc zaś przypodobać się cesarzowi, wzywa tutaj mnichów z wszystkich klasztorów północy, jakby zbrakło wśród nas wybornych kopistów oraz ludzi znających grekę i arabski i jakby nie było we Florencji lub Pizie synów kupieckich, bogatych i hojnych, którzy chętnie wstąpiliby do zakonu, gdyby zakon dał im możliwość powiększenia potęgi i prestiżu ojca. Ale tutaj sprawom doczesnym pobłaża się tylko, kiedy chodzi o to, by pozwolić Niemcom… Och dobry Boże, poraź mój język, bo rzeknę rzeczy mało stosowne!
— W opactwie dzieją się rzeczy mało stosowne? —zapytał z roztargnieniem Wilhelm, nalewając sobie jeszcze odrobinę mleka.
— Mnich to też człowiek —oznajmił sentencjonalnie Aimar. Potem dodał: —Lecz tutaj są mniej ludźmi niż gdzie indziej. I rozumie się, że tego, co powiedziałem, nie powiedziałem.
— Wielce ciekawe —rzekł Wilhelm. —A są to poglądy twoje czy licznych, którzy myślą jak ty?
— Licznych, licznych. Licznych, którzy ubolewają nad nieszczęściem biednego Adelmusa, lecz gdyby w przepaść runął ktoś inny, kto krąży po bibliotece więcej, niż powinien, nie byliby nieradzi.
— Co masz na myśli?
— Za dużo powiedziałem. Wszyscy tutaj za dużo mówimy, niechybnie już to spostrzegłeś. Nikt już nie respektuje milczenia, z jednej strony. Z drugiej zaś respektuje się je aż nadto. Miast mówić lub milczeć, winno się działać. W złotym wieku naszego zakonu, jeśli opat nie był człekiem na miarę opata, piękny puchar zatrutego wina wystarczał, by otworzyła się sukcesja. Ma się rozumieć, bracie Wilhelmie, że to wszystko powiedziałem ci nie, żeby oczerniać opata lub innych konfratrów. Niechaj Bóg mnie przed tym uchroni, na szczęście obcy mi jest szkaradny występek obmawiania. Ale nie chciałbym, by opat prosił cię o podjęcie śledztwa przeciwko mnie albo komuś innemu, jak Pacyfik z Tivoli lub Piotr z Sant’Albano. My nie mieszamy się do spraw biblioteki. Chcemy jednak częściej do niej zaglądać. A zatem dobądź na światło dnia to kłębowisko wężów, ty, który tylu kacerzy spaliłeś.
— Ja nigdy nikogo nie spaliłem —odrzekł oschle Wilhelm.
— Powiedziałem tylko tak sobie —przyznał Aimar z szerokim uśmiechem. —Pomyślnych łowów, bracie Wilhelmie, ale uważaj nocą.
— Czemu nie dniem?
— Bo za dnia leczy się tutaj ciało dobrymi ziołami, nocą zaś wpędza się umysł w chorobę ziołami złymi. Nie wierz, by Adelmus został rzucony w przepaść czyimiś rękami albo by czyjeś ręce wrzuciły Wenancjusza do kadzi. Ktoś tutaj nie chce, by mnisi sami stanowili, dokąd mają chodzić, co robić i co czytać. I wykorzystuje się siły piekielne i nekromantów, przyjaciół piekła, by pomieszać umysły ciekawych…
— Masz na myśli ojca herborystę?
— Seweryn z Sant’Emmerano to człek poczciwy. Naturalnie on jest Niemcem, Niemcem Malachiasz… —I okazawszy tym sposobem raz jeszcze, że ani mu w głowie obmawianie bliźnich, Aimar poszedł na górę pracować.
— Co chciał nam powiedzieć? —zapytałem.
— Wszystko i nic. We wszystkich opactwach mnisi walczą między sobą o rządy nad wspólnotą. Także w Melku, choć jako nowicjusz być może nie miałeś sposobności tego dostrzec. Ale w twoim kraju sięgnięcie po rządy w opactwie oznacza zapewnienie sobie miejsca, z którego można rozmawiać bezpośrednio z cesarzem. W tym kraju sytuacja jest odmienna, cesarz daleko, nawet jeśli dociera aż do Rzymu. Nie ma tu dworu, teraz nawet papieskiego. Są natomiast miasta i musiałeś zdać sobie z tego sprawę.
— Z pewnością, i uderzyło mnie to. Miasto w Italii jest czymś innym niż w moim kraju… To nie tylko miejsce, gdzie się mieszka, ale także miejsce, gdzie zapadają decyzje, wszyscy oni są u siebie, bardziej liczą się radcy miejscy niż cesarz lub papież. Każde jest… jakby królestwem…
— A królami są kupcy. Ich orężem pieniądz. Pieniądz pełni w Italii funkcję odmienną niż w twoim kraju lub moim. Krąży wszędzie, ale tam wielka część życia jest jeszcze opanowana i rządzona przez zamienianie dóbr, kurcząt lub snopów zboża, lub sierpa, lub wozu, a pieniądz służy do kupowania tych rzeczy. Zauważyłeś natomiast, że w mieście italskim właśnie owe dobra mają zapewnić zyskanie pieniędzy. Także księża i biskupi, a nawet zakony muszą prowadzić rachunki w pieniądzach. Dlatego naturalnie bunt przeciwko władzy przejawia się jako nawoływanie do ubóstwa, a buntują się ci, którzy wyłączeni są od stosunków pieniężnych, dlatego wszelkie nawoływanie do ubóstwa powoduje takie napięcia i tyle dysput i dlatego też całe miasto, od biskupa po radcę miejskiego, na każdego, kto zbyt głośno nawołuje do ubóstwa, patrzy jak na osobistego wroga. Inkwizytorzy wyczuwają smród diabła tam, gdzie ktoś zbuntował się przeciwko smrodowi diabelskiego łajna. Pojmujesz więc, co miał na myśli Aimar. Opactwo benedyktyńskie w złotym wieku zakonu było miejscem, z którego pasterze dawali baczenie na trzodę wiernych. Aimar chce powrotu do tradycji. Rzecz jednak w tym, że odmieniło się życie trzody i opactwo do tradycji wrócić może (do chwały, do dawnej władzy) jedynie, jeśli zaakceptuje nowy obyczaj trzódki, a więc samo też się odmieni. A ponieważ dzisiaj panuje się nad trzodą nie za pomocą oręża i nie splendorem rytuału, lecz kontrolując pieniądz, Aimar pragnie, by wszystkie wytwory opactwa, i sama biblioteka, stały się warsztatem i wytwarzały pieniądz.
— A co to ma wspólnego ze zbrodniami lub zbrodnią?
— Tego jeszcze nie wiem. Ale teraz chciałbym pójść na górę. Chodź.
Mnisi siedzieli już przy pracy. W skryptorium panowała cisza, ale nie była to ta cisza, która bierze się z płodnego pokoju serc. Berengar, który przyszedł tuż przed nami, przyjął nas zakłopotany. Inni mnisi podnieśli głowy znad swoich zajęć. Wiedzieli, że jesteśmy tu, by odkryć coś, co dotyczy Wenancjusza, i sam kierunek ich spojrzeń wystarczył, by zwrócić naszą uwagę na puste miejsce pod oknem wychodzącym na wewnętrzny ośmiokąt.
Chociaż dzień był bardzo chłodny, temperatura w skryptorium była umiarkowana. Nie przypadkiem znajdowało się nad kuchniami, z których dochodziło dość ciepła, również dlatego, że przewody kominowe dwóch pieców poniżej przechodziły wewnątrz filarów podtrzymujących dwoje krętych schodów umieszczonych w baszcie zachodniej i południowej. Jeśli chodzi o basztę północną, w przeciwległej części sali, nie miała schodów, mieścił się w niej za to wielki kominek, w którym płonął ogień rozsiewając miłe ciepło. Poza tym posadzka pokryta była słomą, co sprawiało, że nasze kroki nie rozbrzmiewały głośno. W sumie najgorzej ogrzanym kątem był ten od baszty wschodniej i rzeczywiście zauważyłem, że wszyscy unikali stołów ustawionych po tamtej stronie, było bowiem więcej miejsc do pracy niż mnichów. Kiedy później zdałem sobie sprawę z tego, że kręte schody w baszcie wschodniej jako jedyne prowadzą nie tylko w dół do refektarza, ale i w górę do biblioteki, począłem rozważać, czy jakiś przemyślny rachunek nie określił sposobu ogrzewania sali, by odwieść mnichów od zerkania z ciekawością w tamtą stronę i by łatwiej było bibliotekarzowi strzec dostępu do biblioteki. Lecz niechybnie posunąłem się za daleko w moich podejrzeniach, nędznie małpując w tym mojego mistrza, albowiem zaraz pomyślałem, że ten rachunek nie przyniósłby wielkiego owocu latem —chyba że (powiedziałem sobie) latem było to miejsce najbardziej nasłonecznione, a więc znowu najbardziej unikane.
Stół biednego Wenancjusza obrócony był tyłem do wielkiego kominka i pewnie należał do najbardziej pożądanych. Spędziłem wtedy ledwie maleńką cząstkę mojego żywota w skryptorium, ale znaczną jego część miałem spędzić tam później, i wiem, ile cierpień kosztuje pisarza, rubrykatora i badacza trwanie przy stole przez długie godziny zimowe, kiedy sztywnieją zaciśnięte na piórze palce (a przecież nawet przy temperaturze normalnej po siedmiu godzinach pisania palce ogarnia straszliwy skurcz mnisi i kciuk boli, jakby był miażdżony). Wyjaśnia to, czemu często na marginesach manuskryptów znajdujemy zdania pozostawione przez pisarza, by dać świadectwo cierpieniu (lub zniecierpliwieniu), owe „Dzięki Bogu wkrótce będzie ciemno” albo „Och, gdybym miał kielich wina!”, albo „Dzisiaj zimno, światło marne, welin włochaty, coś jest nie tak.” Jak powiada starożytne przysłowie, trzy palce trzymają pióro, ale pracuje całe ciało. I całe boli.
Ale mówiłem o stole Wenancjusza. Był mniejszy od innych, jak zresztą wszystkie ustawione wokół oktogonalnego dziedzińca i przeznaczone dla badaczy, gdy tymczasem większe stały pod oknami w ścianach zewnętrznych i przeznaczone były dla iluminatorów i kopistów. Zresztą Wenancjusz też pracował z pulpitem, gdyż zapewne przeglądał wypożyczone opactwu manuskrypty, z których dokonywało się kopii. Pod stołem stała niska półeczka, na którą odłożono nie zszyte kartki, a ponieważ wszystkie były po łacinie, pojąłem, że chodziło o jego najnowsze przekłady. Zapisane były pospiesznym pismem, nie stanowiły stronic ksiąg i miały być dopiero powierzone kopiście i iluminatorowi. Dlatego trudno je było odczytać. Wśród kart jakaś księga po grecku. Inna księga grecka leżała otwarta na pulpicie, było to dzieło, nad którym Wenancjusz pracował w ubiegłych dniach. Nie znałem wtedy jeszcze greki, ale mój mistrz przeczytał tytuł i powiedział, że jest to dzieło niejakiego Lukiana i opowiada o człowieku przemienionym w osła. Przypomniałem sobie wówczas podobną bajkę Apulejusza, której czytanie zwykle jak najsurowiej odradzano nowicjuszom.
— Jak to się stało, że Wenancjusz zajął się tym właśnie tłumaczeniem? —zapytał Wilhelm Berengara, który był blisko.
— Prosił o nie pan Mediolanu, a opactwo zyska w zamian prawo pierwokupu wina z paru posiadłości, które znajdują się na wschodzie —Berengar wskazał ręką w dal. Ale zaraz dodał: —Nie znaczy to, że opactwo zajmuje się dochodową pracą na rzecz osób świeckich. Ale komitent postarał się, by ten cenny manuskrypt grecki został nam wypożyczony przez dożę Wenecji, który otrzymał go od cesarza Bizancjum, a kiedy Wenancjusz uporałby się ze swoją pracą, sporządzilibyśmy dwie kopie, jedną dla komitenta, drugą dla naszej biblioteki.
— Która nie gardzi przyjmowaniem choćby i pogańskich bajek —rzekł Wilhelm.
— Biblioteka daje świadectwo prawdzie i błędowi —rzekł wówczas jakiś głos za naszymi plecami. Był to Jorge. Raz jeszcze zdumiał mnie (ale niejedno miało mnie jeszcze zdumieć w następnych dniach) niespodziewanym sposobem swego przybycia, jakbyśmy my jego nie widzieli, tylko on nas. Zastanowiłem się nawet, cóż ślepiec robi w skryptorium, ale później zdałem sobie sprawę z tego, że Jorge był w opactwie wszechobecny. I często pozostawał w skryptorium, siedząc sobie na ławeczce w pobliżu kominka i, zda się, śledząc wszystko, co dzieje się w sali. Pewnego razu usłyszałem, jak zapytał głośno ze swego miejsca: „Kto idzie?”, i zwrócił się w stronę Malachiasza, który krokami stłumionymi przez słomę szedł w stronę biblioteki. Wszyscy mnisi mieli go w wielkim poważaniu i zwracali się doń często, by przeczytać mu jakiś ustęp trudno zrozumiały, radząc się, gdy natrafili na jakąś scholię, lub prosząc o wyjaśnienia, gdy szło o przedstawienie zwierzęcia lub świętego. On zaś patrzył w pustkę swoimi zgasłymi oczyma, jakby wpatrywał się w stronicę, którą miał w pamięci, i odpowiadał, że fałszywi prorocy odziani są jak biskupi i żaby wychodzą im z ust, albo jakimi kamieniami winno się zdobić mury niebiańskiego Jeruzalem, albo że arimaspów trzeba przedstawić na mapach w pobliżu ziemi księdza Jana —zalecając przy tym, by nie przesadzać w pokazywaniu uwodzicielskiej siły, jaka tkwi w ich potworności, wystarczy bowiem narysować ich w sposób symboliczny, byle dali się rozpoznać, ale nie tak, żeby budzili pożądanie lub żeby ich szkaradność zachęcała do śmiechu.
Pewnego razu słyszałem, że doradzał pewnemu scholiaście, jak ów winien interpretować recapitulatio w tekstach Tykoniusza w zgodzie z duchem świętego Augustyna, by uniknąć herezji donatystycznej. Innym razem słyszałem, że radził, jak, komentując, odróżniać heretyków od schizmatyków. Albo też mówił strapionemu badaczowi, jakiej księgi ten winien poszukać w katalogu biblioteki i niemal na której karcie znajdzie o niej dane, i zapewniał tamtego, iż bibliotekarz z pewnością mu ją dostarczy, bo chodzi o dzieło natchnione przez Boga. Wreszcie słyszałem jeszcze innym razem, jak mówił, że takiej to a takiej księgi nie ma co szukać, istnieje bowiem, co prawda, w katalogu, ale została zniszczona przez myszy pięćdziesiąt lat wcześniej i rozpada się w pył, kiedy ktoś jej dotknie. Jednym słowem, był pamięcią biblioteki i duszą skryptorium. Czasem napominał mnichów, których pogawędkę dosłyszał: „Spieszcie się, by zostawić świadectwo o prawdzie, albowiem bliskie są czasy!”, i czynił aluzję do przyjścia Antychrysta.
— Biblioteka daje świadectwo prawdzie i błędowi —rzekł więc Jorge.
— Bez wątpienia Apulejusz i Lukian zawinili wieloma błędami —rzekł Wilhelm. —Ale ta bajka zawiera pod osłoną zmyśleń również dobry morał, poucza bowiem, jak drogo trzeba płacić za swoje błędy, a poza tym sądzę, że historia człowieka przemienionego w osła jest aluzją do przemiany duszy, która popada w grzech.
— To być może —rzekł Jorge.
— Jednakowoż pojmuję teraz, dlaczego Wenancjusz podczas rozmowy, o której opowiedział mi wczoraj, tak bardzo był zaciekawiony zagadnieniami komedii; w istocie, bajki tego rodzaju też można przyrównać do komedii starożytnych. Ni jedne, ni drugie nie opowiadają o ludziach żyjących naprawdę, jak tragedie, ale —powiada Izydor —są zmyśleniami: „Fabulas poetae a fando nominaverunt quia non sunt res facte sed tantum loquendo fictae”[52]…
W pierwszej chwili nie pojąłem, czemu Wilhelm zapuścił się w tę uczoną dysputę, i to właśnie z kimś, kto zdawał się takich tematów nie lubić, ale odpowiedź Jorgego pokazała mi, jak wielce subtelny jest mój mistrz.
— Tego dnia nie rozprawiało się o komediach, lecz tylko o dopuszczalności śmiechu —rzekł posępnie Jorge. A ja pamiętałem doskonale, że właśnie poprzedniego dnia, kiedy Wenancjusz zrobił aluzję do tej dyskusji, Jorge utrzymywał, iż nie przypomina jej sobie.
— Ach —powiedział niedbale Wilhelm —zdawało mi się, że rozmawialiście o kłamstwach poetów i zmyślnych zagadkach…
— Mówiło się o śmiechu —rzekł oschle Jorge. —Komedie pisali poganie, by nakłonić widzów do śmiechu, i czynili źle. Nasz Pan Jezus nigdy nie opowiadał komedii ani bajek, lecz tylko przejrzyste przypowieści, które w sposób alegoryczny pouczają nas, jak zasłużyć sobie na raj, i tak niechaj będzie.
— Zastanawiam się —rzekł Wilhelm —czemu tak sprzeciwiasz się myśli, że Jezus śmiał się. Ja mniemam, że śmiech jest równie dobrym lekarstwem, jak kąpiele, gdy trzeba leczyć z humorów i innych dolegliwości ciała, a osobliwie z melancholii.
— Kąpiele są rzeczą dobrą —rzekł Jorge —i sam Akwinata doradza je dla usunięcia smutku, ten może być bowiem namiętnością złą, kiedy nie zwraca się w stronę takiego zła, które da się pokonać śmiałością. Kąpiele przywracają równowagę humorów. Śmiech zaś wstrząsa ciałem, zniekształca rysy twarzy, czyni człowieka podobnym do małpy.
— Małpy nie śmieją się, śmiech jest właściwy człowiekowi, to znak jego rozumności —oznajmił Wilhelm.
— Jest też słowo znakiem ludzkiej rozumności, a przecież słowem można bluźnić przeciw Bogu. Nie wszystko, co właściwe człowiekowi, jest koniecznie dobre. Śmiech to znak głupoty. Kto śmieje się, nie wierzy w to, co jest powodem śmiechu, ale też nie czuje do tego czegoś nienawiści. Tak zatem, jeśli śmiejemy się z czego złego, oznacza to, że nie zamierzamy owego zła zwalczać, jeśli zaś śmiejemy się z czego dobrego, oznacza to, że nie cenimy siły, przez którą dobro szerzy się samo z siebie. Dlatego reguła powiada: „decimus humilitatis gradus est si non sit facilis ac promptus in risu, quia scriptum est: stultus in risu exaltat vocem suam”[53].
— Kwintylian —przerwał mój mistrz —powiada, że na śmiech nie ma miejsca w panegiryku, by nie uchybić godności, ale należy zachęcać do niego w wielu innych przypadkach. Tacyt zachwala ironię Kalpurniusza Pisona, Pliniusz młodszy pisze: „aliquando praeterea rideo, jocor, ludo, homo sum”[54].
— Byli poganami —odparł Jorge. —Reguła powiada: „scurrilitates vero vel verba otiosa et risum moventia aeterna clausura in omnibus locis damnamus, et ad talia eloquia discipulum aperire os non permittitur”[55].
— Jednakowoż kiedy słowo Chrystusa zatriumfowało już na ziemi, Synesios z Kyreny powiedział, że boskość potrafiła połączyć harmonijnie to, co konieczne, z tym, co tragiczne, zaś Aeliusz Spartanin powiada o cesarzu Hadrianie, człowieku podniosłych obyczajów i duszy naturaliter chrześcijańskiej, że umiał przeplatać chwile wesołości chwilami powagi. A wreszcie Auzoniusz zaleca dawkować z umiarem powagę i uciechę.
— Ale Paulin z Noli i Klemens Aleksandryjski ostrzegali nas przed tymi głupstwami, a Sulpicjusz Sewer powiada, że nikt nie widział, by świętego Marcina opanował gniew albo wesołość.
— A jednak przypomina niektóre powiedzenia świętego spiritualiter salsa —rzekł Wilhelm.
— Były cięte i pełne mądrości, nie zaś śmieszne. Święty Efrem napisał parenezę przeciwko śmiechowi mnichów, a w De habitu et conversatione monachomm zaleca się unikanie sprośności i żartów, jakby były jadem żmii!
— Ale Hildebert powiada: „admittendo tibi joca sunt post seria quaedam, sed tamen et dignis et ipsa gerenda modis”[56]. A Jan z Salisbury zezwalał na skromną wesołość. A wreszcie Eklezjasta, z którego cytowałeś ustęp i na którego powołuje się wasza reguła, tam gdzie powiada się, że śmiech jest właściwy głupcom, dopuszcza przynajmniej śmiech cichy, płynący ze spokojnej duszy.
— Dusza jest spokojna wówczas jedynie, gdy kontempluje prawdę i rozkoszuje się dokonanym dobrem, a ni z prawdy, ni z dobra nie należy się śmiać. Oto czemu Chrystus nie śmiał się. Śmiech jest zarzewiem zwątpienia.
— Lecz czasem słusznie jest wątpić.
— Nie widzę żadnych powodów. Kiedy się wątpi, trzeba zwrócić się do autorytetu, do słów jednego z ojców lub doktorów, i ustaje wszelki powód zwątpienia. Wydaje mi się, żeś przesiąkł wątpliwymi doktrynami, jak doktryny logików paryskich. Ale święty Bernard umiał z całym rozeznaniem podnieść głos przeciwko kastratowi Abelardowi, który chciał wszystkie problemy poddać chłodnemu, wyzbytemu życia osądowi rozumu nie oświeconego przez Pismo, wypowiadając swoje „jest tak i tak nie jest”. Ten, kto przyjmie te jakże niebezpieczne myśli, może również cenić zabawę głupca, który śmieje się z tego, o czym winno się znać jedyną prawdę, wypowiedzianą raz na zawsze. Tak więc, śmiejąc się, głupiec powiada w domyśle: „Deus non est.”
— Czcigodny Jorge, zda mi się, że jesteś niesprawiedliwy, gdy mówisz o kastracie Abelardzie, wiesz bowiem, iż w owo smutne nieszczęście popadł przez złość innego…
— Przez swoje grzechy. Przez zarozumiałą ufność w ludzki rozum. W ten sposób wiara prostaczków jest wyszydzona, tajemnice Boga zgłębione (albo próbowało się tego, a głupi, którzy to czynili), kwestie, które dotyczą spraw najwyższych, rozważa się zuchwale, drwi się z ojców, gdyż uważali, że takie kwestie należy raczej chować pod korcem niż dobywać na światło dnia.
— Nie zgadzam się z tym, czcigodny Jorge. Bóg pragnie, byśmy przykładali nasz rozum do wielu spraw ciemnych, co do których Pismo pozostawiło nam wolność decydowania. A kiedy ktoś zachęca cię, byś uwierzył w jakie twierdzenie, winieneś najprzód zbadać, czy nadaje się ono do przyjęcia, albowiem rozum nasz stworzony został przez Boga i to, co podoba się naszemu rozumowi, nie może nie podobać się rozumowi Boskiemu, o którym zresztą wiemy to jedynie, czego przez analogię, a często przez negację, domyślamy się o drogach, jakimi chadza nasz rozum. Widzisz zatem, że czasem, by podważyć fałszywy autorytet jakiegoś niedorzecznego twierdzenia, które budzi odrazę rozumu, także śmiech może być narzędziem właściwym. Często śmiech służy także do tego, by upokorzyć niegodziwców i by zajaśniała ich głupota. Opowiada się o świętym Maurze, że poganie włożyli go do wrzącej wody, on zaś użalał się, iż kąpiel jest zbyt chłodna; pogański gubernator z głupoty włożył dłoń do wody, żeby to sprawdzić, i sparzył się. Piękny czyn tego świętego męczennika, który ośmieszył nieprzyjaciół wiary.
Jorge zaśmiał się szyderczo.
— Również w epizodach, które opowiadają kaznodzieje, znaleźć można wiele łgarstw. Święty zanurzony we wrzącej wodzie cierpi za Chrystusa i wstrzymuje krzyk, zgoła nie płata dziecinnych figli poganom!
— Widzisz? —rzekł Wilhem. —Ta historia wydaje ci się wstrętna dla rozumu i oskarżasz ją, że jest śmieszna! Tak zatem milcząco i bacząc na swe wargi śmiejesz się przecież z czegoś i chcesz, bym ja też nie wziął tego poważnie. Śmiejesz się ze śmiechu, ale śmiejesz się.
Jorge zrobił gest wyrażający znudzenie:
— Igrając ze śmiechem wciągasz mnie w daremne dysputy. Wiesz jednak, że Chrystus nie śmiał się.
— Nie jestem tego pewny. Kiedy zachęca faryzeuszy, żeby pierwsi rzucili kamieniem, kiedy pyta, czyj wizerunek jest na monecie, którą płaci się podatek, kiedy igra słowami i powiada: „Tu es petrus”, mniemam, że chodzi o cięty przytyk, by zmieszać grzeszników, by podtrzymać ducha u swoich. Mówi w sposób dowcipny także, kiedy zwraca się do Kajfasza: „Rzekłeś.” A kiedy Hieronim komentuje Jeremiasza, gdzie Bóg mówi Jeruzalem: „nudavi femora contra faciem tuam”[57], wyjaśnia: „sive nudabo et relevabo femora et posteriora tua”[58]. Nawet więc Bóg wysławia się przez dowcipy, by upokorzyć tych, których chce ukarać. I wiesz doskonale, że w momencie najzacieklejszej walki między kluniakami a cystersami ci pierwsi oskarżyli drugich, by ośmieszyć ich, że nie noszą spodni. Zaś w Speculum stultorum opowiada się o ośle Brunellusie, który zastanawia się, co by się stało, gdyby nocą wiatr uniósł okrycia i mnich ujrzałby swój srom…
Mnisi dokoła roześmieli się, a Jorge wpadł we wściekłość.
— Ciągniesz mi tych konfratrów na święto szaleńców. Wiem, że wśród franciszkanów jest we zwyczaju zniewalać sobie sympatię ludu przez tego rodzaju głupstwa, ale o tych widowiskach powiem ci to, co powiada pewien wiersz, który słyszałem od jednego z waszych kaznodziejów: Tum podex carmen extulit horridulum[59].
Przytyk był trochę za mocny, Wilhelm był zuchwały, ale teraz Jorge oskarżał go o to, że puszcza wiatry ustami. Zastanowiłem się, czy ta surowa odpowiedź nie miała oznaczać ze strony starego mnicha zachęty, byśmy wyszli ze skryptorium. Ale zobaczyłem, że Wilhelm, tak dopiero co wojowniczy, zrobił się teraz łagodny jak baranek.
— Proszę cię o wybaczenie, czcigodny Jorge —rzekł. —Moje wargi zdradziły moje myśli, nie chciałem uchybić ci szacunku. Być może to, co powiedziałeś, jest słuszne, ja zaś myliłem się.
Jorge w obliczu tego aktu wyśmienitej pokory mruknął coś, co wyrażać mogło albo zadowolenie, albo wybaczenie, i nie mógł uczynić nic innego, jak powrócić na swoje miejsce, gdy tymczasem mnisi, którzy w trakcie dysputy podchodzili stopniowo, rozchodzili się teraz do swoich stołów. Wilhelm przykląkł znowu przed stołem Wenancjusza i wrócił do przewracania kart. Swoją pokorną odpowiedzią zarobił parę sekund spokoju. A to, co ujrzał w ciągu tych kilku sekund, dało natchnienie do poszukiwań w ciągu nocy, która miała nastąpić.
Było to doprawdy niewiele sekund. Bencjusz zbliżył się nagle, udając, że przez zapomnienie zostawił na stole swój rylec, kiedy podszedł, by posłuchać rozmowy z Jorgem, i szepnął Wilhelmowi, iż musi pilnie z nim porozmawiać, wyznaczając mu spotkanie na tyłach łaźni. Prosił, by Wilhelm oddalił się pierwszy, a on wkrótce za nim podąży.
Wilhelm wahał się przez moment, potem zawołał Malachiasza, który od swojego stołu bibliotekarza, przy katalogu, śledził wszystko, co się zdarzyło, i prosił go, by na mocy upoważnienia udzielonego przez opata (położył nacisk na ten swój przywilej) postawił kogoś na straży stołu Wenancjusza, albowiem uznał za korzystne dla śledztwa, żeby nikt się doń nie zbliżył w ciągu dnia aż do chwili, kiedy on sam będzie mógł tu wrócić. Powiedział to głośno, ponieważ w ten sposób nie tylko zobowiązywał Malachiasza do pilnowania mnichów, ale i mnichów do pilnowania Malachiasza. Bibliotekarz musiał przyjąć słowa Wilhelma do wiadomości, ten zaś oddalił się wraz ze mną.
Kiedy szliśmy przez ogród i zbliżaliśmy się do łaźni, które przylegały do szpitala, Wilhelm zauważył:
— Zdaje się, że wielu nie chciałoby, bym położył rękę na czymś, co jest na stole Wenancjusza lub pod stołem.
— A co to jest?
— Mam wrażenie, że tego nie wiedzą ci nawet, którym to nie w smak.
— Więc Bencjusz nie ma ci nic do powiedzenia i odciąga nas tylko od skryptorium?
— Zaraz się tego dowiemy —odparł Wilhelm. Rzeczywiście, rychło po nas nadszedł Bencjusz.
To, co Bencjusz miał nam do powiedzenia, okazało się nieco zawiłe. Doprawdy zdać by się mogło, że zwabił nas tutaj po to tylko, żebyśmy oddalili się od skryptorium, ale mieliśmy też wrażenie, że nie mogąc wymyślić godnego wiary pozoru, to i owo powiedział zgodnie z jakąś szerszą, a znaną sobie prawdą.
Choć rankiem, oznajmił, wolał milczeć, teraz po dojrzałym namyśle mniema, że Wilhelm winien znać całą prawdę. Podczas sławetnej rozmowy o śmiechu Berengar napomknął o „finis Africae”. Cóż to takiego? Biblioteka pełna jest tajemnic, a zwłaszcza ksiąg, których nigdy nie daje się do czytania mnichom. Bencjusza uderzyły słowa Wilhelma o rozumowym sprawdzaniu teorematów. Jego zdaniem uczony mnich ma prawo poznać wszystko, co biblioteka przechowuje; wypowiedział żarliwie słowa przeciwko soborowi w Soissons, który potępił Abelarda; w miarę jak mówił, pojmowaliśmy, że tego młodego jeszcze mnicha, tak rozmiłowanego w retoryce, trawi gorączka niezawisłości i że z trudem znosi więzy, jakimi dyscyplina opactwa krępuje zaciekawienie jego rozumu. Mnie zawsze wpajano nieufne spojrzenie na ową ciekawość, lecz wiedziałem dobrze, że w sercu mojego mistrza taka postawa nie budzi niechęci, i spostrzegłem, iż współczuje Bencjuszowi i daje mu wiarę. Krótko mówiąc, Bencjusz, jak nam wyjaśnił, nie wiedział, o jakich sekretach Adelmus, Wenancjusz i Berengar mówili, lecz byłby nie od tego, by ta smutna historia wniosła trochę światła w zarządzanie biblioteką, i nie tracił nadziei, że mój mistrz, jakkolwiek splątany będzie kłębek śledztwa, wydobędzie z niego argumenty, które zachęcą opata do pofolgowania w dyscyplinie życia umysłowego, ciążącej mnichom —przybyłym z tak daleka, jak choćby on sam, dodał, by z cudów ukrytych w wielkim brzuchu biblioteki zaczerpnąć pokarmu dla swojego rozumu.
Mniemam, że Bencjusz był szczery, gdy mówił, czego oczekuje od śledztwa. Ale jednocześnie, jak przewidział to Wilhelm, chciał też być pierwszym, który będzie szperał na stole Wenancjusza, albowiem pożerała go ciekawość, i żeby utrzymać nas od tego stołu z daleka, gotów był dać nam w zamian inne wiadomości. A oto one.
Berengara pożerała, a wiedzą już o tym liczni mnisi, niezdrowa namiętność do Adelmusa, taż sama, przez którą gniew Boży spadł na Sodomę i Gomorę. Tak właśnie wyraził się Bencjusz, może mając na względzie mój młody wiek. Lecz kto spędził młodość w klasztorze, choćby sam zachował czystość, o owych namiętnościach usłyszeć musiał, a bywało, że i musiał dawać baczenie, by nie wpaść w pułapki zastawiane przez ich niewolników. Czyż mniszek, którym byłem, nie dostawał już w Melku od pewnego starszego mnicha liścików z wierszami, jakie człek świecki poświęca kobiecie? Śluby zakonne trzymają nas z dala od tego gniazda zła, jakim jest ciało kobiety, lecz często wiodą w sąsiedztwo innych zbłądzeń. Czy mogę wreszcie kryć przed samym sobą, że nawet moją dzisiejszą starość dręczy południowy demon, gdy będąc w chórze zapóźnię spojrzenie na pozbawionej zarostu twarzy nowicjusza, czystego i świeżego niczym dziewczę?
Mówię o tych rzeczach nie po to, by na nowo roztrząsać niegdysiejsze postanowienie o wyborze życia klasztornego, lecz by usprawiedliwić błędy wielu takich, którym to święte brzemię zdaje się zbyt ciężkim. Być może, by usprawiedliwić potworną zbrodnię Berengara. Jednak, według Bencjusza, ów mnich oddawał się występkowi w sposób jeszcze bardziej niecny, to jest posługiwał się szantażem, by uzyskać od innych to, czego dawanie winny im odradzić cnota i otoczenie, w którym żyli.
Tak więc od jakiegoś czasu mnisi prześmiewali się z czułych spojrzeń, jakimi Berengar obdarzał Adelmusa, który jak się zdaje, był młodzieńcem wielce dorodnym. Tymczasem Adelmus, rozmiłowany bez reszty w swojej pracy, która była dlań jedynym źródłem rozkoszy, niewiele troszczył się o namiętność Berengara. Ale może, któż to wie, nie wiedział o tym, że dusza jego w głębi skłaniała go do tej samej sromoty. Tak czy owak, Bencjusz powiedział, że podsłuchał rozmowę między Adelmusem a Berengarem i że Berengar, czyniąc aluzję do jakiegoś sekretu, o którego odsłonięcie Adelmus go prosił, podsuwał mu ów szkaradny targ, a nawet najniewinniejszy z czytelników może sobie przedstawić jaki. I zdaje się, że Bencjusz usłyszał z ust Adelmusa słowa zgody wypowiedziane prawie z ulgą. Jakby, ważył się rzec Bencjusz, Adelmus niczego innego w głębi duszy nie pragnął i jakby starczyło mu znaleźć rację odmienną niż pożądanie cielesne, by wyrazić zgodę. To znak, przekonywał Bencjusz, iż sekret Berengara winien dotyczyć arkanów wiedzy, wtedy bowiem Adelmus mógł łudzić się, że po to popada w grzech cielesny, by zadowolić żądzę umysłu. A i mnie, dorzucił Bencjusz z uśmiechem, ileż to razy ogarniały żądze umysłu tak gwałtowne, że aby je uśmierzyć, zgodziłbym się zaspokoić czyjeś żądze cielesne i nawet przeciw własnej swojej cielesnej chęci.
— Czy nie ma takich chwil —spytał Wilhelma —że ty też uczyniłbyś rzeczy naganne, byle tylko dostać do rąk księgę, której szukasz od lat?
— Wieki temu mądry i cnotliwy Sylwester II podarował nadzwyczaj cenny globus niebieski w zamian za manuskrypt, zdaje się Stacjusza lub Lukana —odparł Wilhelm. Potem dodał przezornie: —Ale chodziło o globus niebieski, nie zaś własną cnotę.
Bencjusz przyznał, że zapał pchnął go za daleko, i podjął opowieść. W noc poprzedzającą tę, kiedy umarł Adelmus, poszedł z ciekawości za tymi dwoma. I widział ich po komplecie, jak razem kierują się ku dormitorium. Czekał długo, nie domykając drzwi swojej celi, niezbyt odległej od ich cel, i widział wyraźnie, jak Adelmus wyślizguje się, kiedy cisza okryła sen mnichów, do celi Berengara. Czuwał jeszcze, nie mogąc zasnąć, aż usłyszał, że drzwi celi Berengara otwierają się i Adelmus wymyka się prawie biegnąc, choć przyjaciel próbuje go powstrzymać. Berengar podążał za Adelmusem krok w krok, kiedy ten schodził na dolne piętro. Bencjusz ostrożnie ruszył za nimi i na początku dolnego korytarza ujrzał drżącego Berengara, który wcisnąwszy się w kąt, wpatrywał się w drzwi celi Jorgego. Bencjusz pojął, że Adelmus rzucił się do stóp starego współbrata, by wyznać swój grzech. A Berengar drżał, bo wiedział, że jego sekret będzie wydany, choć pod pieczęcią sakramentu.
Potem Adelmus wyszedł pobladły, odepchnął Berengara, który chciał mu coś powiedzieć, i wypadł z dormitorium, okrążając absydę kościoła i wchodząc do chóru przez drzwi od północy (które nocą zawsze pozostają otwarte). Zapewne chciał się modlić. Berengar ruszył za nim, ale nie wszedł do kościoła i krążył wśród grobów cmentarza załamując ręce.
Bencjusz nie wiedział, co ma czynić, i w tym momencie dostrzegł, że w pobliżu jest czwarta jakaś osoba. Ona też śledziła tamtych dwóch i z pewnością nie zauważyła obecności jego, Bencjusza, który stał za pniem dębu rosnącego na granicy cmentarza. Był to Wenancjusz. Na jego widok Berengar przycupnął między grobami, a wtedy Wenancjusz wszedł do chóru. Bencjusz zaś, lękając się, iż zostanie odkryty, wycofał się do dormitorium. Następnego ranka u stóp urwiska znaleziono trupa Adelmusa. Nic więcej Bencjusz nie wiedział.
Zbliżała się pora obiadu. Bencjusz opuścił nas, a mój mistrz nie wypytywał go już o nic. Pozostaliśmy przez chwilę na tyłach łaźni, a potem przechadzaliśmy się kilka minut po warzywniku, medytując nad tymi osobliwymi nowinami.
— Kruszyna —rzekł naraz Wilhelm schylając się, by obejrzeć roślinę, którą w tym zimowym świetle rozpoznał wśród zarośli. —Napar z kory dobry na hemoroidy. A to arctium lappa, kataplazm ze świeżych korzeni zabliźnia wypryski skórne.
— Masz większą wiedzę niż Seweryn —rzekłem —ale teraz powiedz mi, co mamy myśleć o tym, cośmy usłyszeli!
— Mój drogi Adso, winieneś nauczyć się posługiwać własną głową. Bencjusz powiedział nam zapewne prawdę. Jego opowieść zgodna jest z poranną opowieścią Berengara, nawiasem mówiąc jakże naszpikowaną przywidzeniami. Spróbuj zrekonstruować wydarzenia. Berengar i Adelmus dopuszczają się bardzo brzydkiego czynu, przeczuwaliśmy to i przedtem. I Berengar musiał odsłonić Adelmusowi ów sekret, który dla nas pozostaje, niestety, sekretem. Popełniwszy ten występek przeciwko czystości i prawu przyrody, Adelmus myśli jedynie o tym, żeby zwierzyć się komuś, kto będzie mógł go rozgrzeszyć, i biegnie do Jorgego. Który jest z natury bardzo surowy, mieliśmy tego dowody, i z pewnością nie szczędzi Adelmusowi zatrważających wymówek. Może nie udziela rozgrzeszenia, może narzuca mu niemożliwą do wykonania pokutę, nie wiemy, a Jorge nigdy nam tego nie wyjawi. Faktem jest, że Adelmus biegnie do kościoła, by paść na twarz przed ołtarzem, lecz nie może uśmierzyć wyrzutów sumienia. W tym momencie podchodzi doń Wenancjusz. Nie wiemy, co sobie mówią. Być może, Adelmus powierza Wenancjuszowi sekret, dar (lub zapłatę) od Berengara, sekret, na którym zupełnie przestało mu zależeć, odkąd ma swój własny, znacznie straszniejszy i bardziej palący. Co dzieje się z Wenancjuszem? Być może, ogarnięty tą samą gorączkową ciekawością, która trawiła dzisiaj naszego Bencjusza, rad z uzyskanych wiadomości, pozostawia Adelmusa jego wyrzutom sumienia. Adelmus widzi, że został opuszczony, chce zabić się, wychodzi zdesperowany na cmentarz i tam spotyka Berengara. Mówi mu słowa straszliwe, ciska mu w twarz jego odpowiedzialność, nazywa go swoim bakałarzem w nikczemności. Jestem przeświadczony, że opowieść Berengara, jeśli uwolni się ją od wszystkich przywidzeń, jest zgodna z prawdą. Adelmus powtarza mu też same słowa pełne rozpaczy, które usłyszał od Jorgego. I oto Berengar idzie, wstrząśnięty, w swoją stronę, a Adelmus w swoją, by odebrać sobie życie. Potem następuje dalszy ciąg, którego byliśmy niemal świadkami. Wszyscy sądzą, że Adelmusa zabito, Wenancjusz zyskuje przekonanie, iż sekret biblioteki jest ważniejszy, niż myślał uprzednio, i prowadzi nadal poszukiwania na własny rachunek. Dopóki ktoś go nie zatrzymał, nim zdążył odkryć to, za czym tak się uganiał, albo po dokonaniu tego odkrycia?
— Kto go zabił? Berengar?
— To możliwe. Lub Malachiasz, któremu powierzono czuwanie nad Gmachem. Lub jeszcze kto inny. Berengar jest podejrzany właśnie dlatego, że boi się i że wie, iż Wenancjusz posiadł już jego sekret. Malachiasz jest podejrzany: ma pieczę nad nietykalnością biblioteki, odkrywa, że ktoś ją pogwałcił, więc zabija. Jorge wie wszystko o wszystkich, zna sekret Adelmusa, nie chce, bym ja odkrył to, co być może znalazł Wenancjusz. Wiele faktów skłania do tego, by myśleć o nim podejrzliwie. Ale powiedz mi sam, jak ślepiec mógłby zabić człowieka w pełni sił i jak starzec, choćby i silny, mógłby przenieść ciało do kadzi. Ale właściwie, czemu zabójcą nie miałby być sam Bencjusz? Mógł nas okłamać, mógł kierować się dążeniami niestosownymi do wyjawienia. I czemu ograniczać podejrzenia do tych tylko, którzy uczestniczyli w rozmowie o śmiechu? Może motywy zbrodni były inne, może nie miały nic wspólnego z biblioteką. Tak czy inaczej dwie rzeczy są niezbędne: musimy wiedzieć, jak wchodzi się do biblioteki nocą, i mieć światło. O to zadbaj ty. Pokręcisz się po kuchni w porze obiadu, weźmiesz kaganek…
— Kradzież?
— Pożyczka ku większej chwale Pana.
— Jeśli tak, możesz na mnie polegać.
— Wybornie. Co do wejścia do Gmachu, widzieliśmy, skąd wychynął Malachiasz wczorajszej nocy. Dzisiaj udam się do kościoła, a zwłaszcza do owej kaplicy. Za godzinę siadamy do stołu. Potem spotkanie z opatem. Będziesz nań dopuszczony, albowiem prosiłem, by wolno mi było zabrać sekretarza, który zapisze to, co będzie się mówić.
Zastaliśmy opata w kościele przed głównym ołtarzem. Przyglądał się pracy paru nowicjuszy; wydobyli oni z jakiejś skrytki zestaw świętych naczyń, kielichów, paten, monstrancji oraz krucyfiks, którego nie widziałem podczas porannego nabożeństwa. Aż krzyknąłem z zachwytu wobec olśniewającego piękna tych świętych sprzętów. Było samo południe i światło wlewało się strumieniami przez okna chóru, a jeszcze więcej przez okno od frontu, tworząc białe kaskady, jakby mistyczne potoki Boskiej substancji, krzyżując się w rozmaitych miejscach kościoła, zalewając też ołtarz.
Naczynia, kielichy —wszystko ujawniało swoją cenną materię; widziałem, jak między żółtością złota, nieskalaną bielą kości słoniowej i przejrzystością kryształu lśnią klejnoty najrozmaitszych barw i wielkości, i rozpoznałem hiacynt, topaz, rubin, szafir, szmaragd, chryzolit, onyks, karbunkuł, jaspis i agat. I jednocześnie spostrzegłem to, co uszło mojej uwagi rano, albowiem najprzód porwała mnie modlitwa, zaś później powaliło przerażenie; antependium i trzy kwatery, które zwieńczały ołtarz, były całkowicie ze złota, a wreszcie cały ołtarz zdał się ze złota, z którejkolwiek strony by się nań spojrzało.
Opat uśmiechnął się widząc moje osłupienie.
— Bogactwa, które widzicie —rzekł, zwracając się do mnie i mego mistrza —a też inne, które jeszcze zobaczycie, są spuścizną po wiekach pobożności i oddania się Bogu oraz świadectwem potęgi i świetności tego opactwa. Książęta i możni tego świata, arcybiskupi i biskupi składali w ofierze dla wzbogacenia tego ołtarza i świętych naczyń doń przeznaczonych pierścienie od swojej inwestytury, wyroby ze złota i kamienie, które były znakiem ich wielkości, i pragnęli, by zostały tu przetopione dla większej chwały Pana i tego miejsca Jemu oddanego. Chociaż dzisiaj opactwo zasmuciło się owym żałosnym wydarzeniem, nie możemy w obliczu naszej wątłości zapominać o sile i potędze Najwyższego. Zbliża się święto Bożego Narodzenia i przystępujemy do czyszczenia złotych sprzętów, by tym sposobem narodziny Zbawiciela były potem świętowane z całą wystawnością i wspaniałością, na jakie zasługują i jakich wymagają. Wszystko winno ukazać się w całym swym blasku… —dorzucił, wpatrując się uporczywie w Wilhelma, i zrozumiałem później, czemu z taką dumą nalegał na usprawiedliwienie swojego zatrudnienia —sądzimy bowiem, iż jest użyteczne i stosowne nie ukrywać darów złożonych Bogu, lecz przeciwnie, wychwalać je.
— Z pewnością —rzekł wielce uprzejmie Wilhelm —skoro, ojcze wielebny, uznajesz, że Pan w ten właśnie sposób winien być wielbiony, to opactwo osiągnęło największą doskonałość w głoszeniu Jego chwały.
— I tak być powinno —rzekł opat. —Skoro dzbanki i czasze ze złota i małe złote moździerze zgodnie ze zwyczajem służyły z woli Boga lub rozkazu proroków do zbierania krwi kóz i cieląt lub jałówek w świątyni Salomona, tym bardziej naczynia ze złota, kosztowne kamienie i to wszystko, co największą ma wartość wśród rzeczy stworzonych, winno być używane z czcią i pobożnością do zbierania krwi Chrystusa! Choćby substancja, z której jesteśmy uczynieni, stworzona była na nowo i stała się tą samą, co substancja cherubinów i serafinów, jeszcze niegodną byłaby służby przy ofierze tak niewypowiedzianej…
— I tak niechaj będzie —powiedziałem.
— Wielu mówi, że umysł natchniony świętością, czyste serce, intencja pełna wiary winny wystarczyć dla sprawowania tego świętego obrządku. My jako pierwsi potwierdzamy jasno i stanowczo, że jest to rzecz główna; lecz w naszym przekonaniu hołd należy składać także poprzez zewnętrzną ozdobę świętych sprzętów, jest bowiem nader słuszne i stosowne, byśmy służyli naszemu Zbawcy we wszystkich rzeczach i bez reszty, Jemu, który zechciał przysporzyć nam wszystkich rzeczy w całości i bez wyjątków.
— Taki zawsze był pogląd wielkich waszego zakonu —przyznał Wilhelm —i przypominam sobie, jak pięknie pisał o ozdobach kościoła wielki i czcigodny opat Suger.
— Tak jest —rzekł opat. —Spójrzcie na ten krucyfiks. Jest jeszcze nie dokończony… —Wziął krucyfiks do ręki z miłością, a oblicze jaśniało mu szczęściem. —Brak tu jeszcze paru pereł, nie znalazłem takich, które by miały stosowne wymiary. Niegdyś święty Andrzej zwrócił się ku krzyżowi z Golgoty mówiąc, iż jest ozdobiony członkami Chrystusa niby perłami. I perłami właśnie winno być ozdobione to skromne wyobrażenie wielkiego cudu. Choć uznałem też za rzecz odpowiednią osadzenie w tym miejscu, tuż nad głową Zbawiciela, najpiękniejszego diamentu, jaki zdarzyło się wam widzieć. —Pogłaskał pobożnymi rękami, swymi długimi, białymi palcami najcenniejsze części świętego drzewa albo raczej kości słoniowej, albowiem z tej wzniosłej materii zrobione były ramiona krzyża.
— Kiedy rozkoszuję się wszystkimi pięknościami tego domu Boga, czar wielobarwnych kamieni odrywa mnie od trosk o sprawy inne, a pełna czci medytacja, przeistaczając to, co materialne, w to, co niematerialne, skłania ku rozmyślaniom nad rozmaitością świętych cnót, wówczas zda mi się, że oto znalazłem się, by tak rzec, w dziwnym rejonie świata, w rejonie, który ani nie jest bez reszty zamknięty w brudzie ziemskim, ani całkowicie wyzwolony w czystości niebios. I zda mi się, że z łaski Bożej mogę być wzniesiony z tego niższego świata do wyższego drogą anagogiczną…
Mówiąc zwracał twarz w stronę nawy. Fala światła, przenikającego od góry, dzięki szczególnej przychylności gwiazdy dziennej oświetlała mu twarz i ramiona, które otworzył na kształt krzyża, ogarnięty zapałem.
— Wszelkie stworzenie —powiedział —widoczne czy niewidoczne, jest światłem niesionym bytowi przez Ojca światłości. Ta kość słoniowa, ten onyks, lecz i kamień wokół nas, są światłem, ponieważ postrzegam, że są dobre i piękne, że istnieją podług własnych reguł proporcji, że różnią się rodzajem i gatunkiem od wszystkich innych rodzajów i gatunków, że są określone własną liczbą, że nie przynoszą ujmy swojemu rodzajowi, że szukają właściwego im miejsca stosownie do swej wagi. I tym lepiej te sprawy są mi objawione, im materia, na którą patrzę, jest przez swą naturę cenniejsza, i o tyle jaśniejsze światło pada na twórczą potęgę Boga, jeżeli do wzniosłości niedostępnej w swej pełni przyczyny wspinam się od wzniosłego skutku; i o ileż lepiej o Boskiej przyczynowości mówi mi cudowny skutek, jak złoto i diamenty, skoro mówić mi o niej potrafi nawet łajno i owad! Tak więc, kiedy w tych kamieniach dostrzegam owe sprawy wyższe, dusza płacze ze wzruszenia i radości, i nie z ziemskiej próżności lub umiłowania bogactwa, ale z najczystszego ukochania przyczyny pierwszej, która swej przyczyny nie ma:
— Doprawdy, oto najsłodsza z teologii —rzekł Wilhelm z doskonałą pokorą, i pomyślałem, że użył tej podstępnej figury, którą retorycy nazywają ironią, a której użycie zawsze winno być poprzedzone przez pronuntiatio będące jej sygnałem i uzasadnieniem; tej rzeczy Wilhelm nie czynił nigdy. Oto powód, dla którego opat, bardziej skłonny do używania figur w mowie, wziął Wilhelma dosłownie i dorzucił jeszcze, porwany mistycznym uniesieniem:
— Jest to najprostsza z dróg wiodących do Najwyższego, materialna teofania.
Wilhelm chrząknął grzecznie:
— Ech… och… —rzekł. Czynił tak, kiedy chciał zmienić przedmiot rozmowy. Łatwo to osiągał, albowiem jego zwyczajem, i zdaje mi się, że jest to typowe dla ludzi z jego ziemi, było pojękiwać przewlekle za każdym razem, kiedy miał zabrać głos, jakby za przystąpienie do wyrażenia ukształtowanej przecie myśli płacił wielkim wysiłkiem umysłowym. I jak się już przekonałem, im większą liczbą wstępnych jęków opatrywał wystąpienie, tym pewniejszy był słuszności twierdzeń, jakie miał w nim wypowiedzieć.
— Ech… och… —rzekł więc Wilhelm. —Mamy mówić o spotkaniu i o dyskusji na temat ubóstwa…
— Ubóstwo… —powiedział zaprzątnięty jeszcze swoimi myślami opat, jakby z trudem przychodziło mu zstąpienie z tych pięknych regionów świata, w które wyniosły go jego klejnoty. —To prawda, spotkanie…
I zaczęli żywo rozprawiać o rzeczach, które po części już znałem, a po części zdołałem pojąć teraz, przysłuchując się rozmowie. Chodziło, jak już wspomniałem na samym początku mej wiernie spisywanej kroniki, o podwójny spór, z jednej strony przeciwstawiający cesarza papieżowi, z drugiej zaś papieża franciszkanom z kapituły w Perugii, którzy, aczkolwiek z wieloma latami opóźnienia, uznali za swoje tezy duchowników o ubóstwie Chrystusa; oraz o intrygę, która powiązała franciszkanów z cesarstwem i która —z trójkąta sprzeczności i przymierzy —przeobraziła się teraz w czworokąt wskutek wtrącania się, dla mnie jeszcze zupełnie niezrozumiałego, opatów zakonu Świętego Benedykta.
Nigdy nie pojąłem jasno racji, dla których opaci benedyktyńscy udzielili obrony i schronienia franciszkańskim duchownikom, nim jeszcze ich własny zakon zaczął podzielać w pewnej mierze owe zapatrywania. Chociaż bowiem duchownicy głosili wyrzeczenie się wszelkich dóbr ziemskich, opaci mojego zakonu, a właśnie dopiero co uzyskałem olśniewające tego potwierdzenie, szli drogą nie mniej cnotliwą, ale w kierunku całkowicie przeciwnym. Jak mi się zdaje, opaci uznali, że nadmierna potęga papieża oznacza nadmierną potęgę biskupów i miast, a przecież mój zakon utrzymał w ciągu wieków nienaruszoną swoją potęgę właśnie w walce z duchowieństwem świeckim i miejskimi kupcami, obejmując rolę bezpośredniego mediatora między niebem a ziemią oraz doradcy monarchów.
Tyle razy słyszałem, jak powtarza się zdanie, że lud Boży dzieli się na pasterzy (albo księży), psy (albo wojowników) i owieczki, czyli lud. Ale potem nauczyłem się, że owo zdanie można wypowiadać na rozmaite sposoby. Benedyktyni mówili często nie o trzech porządkach, ale o dwóch wielkich dziedzinach, jednej dotyczącej zarządzania rzeczami ziemskimi i drugiej zarządzającej rzeczami niebiańskimi. W zakresie spraw ziemskich miał miejsce podział na księży, panów świeckich i lud, ale nad tym trójpodziałem dominował ordo monachorum, ogniwo łączące bezpośrednio lud Boży z niebem, mnisi zaś nie mieli nic wspólnego z tymi pasterzami świeckimi, którymi są księża i biskupi, nieuczeni i zdeprawowani, skłonni teraz sprzyjać interesom miast, gdzie owieczkami nie są już jakże poczciwi i wierni wieśniacy, lecz kupcy i rękodzielnicy. Zakon benedyktyński nie miał nic przeciw temu, żeby rządy nad prostaczkami powierzone były księżom świeckim, byleby tylko ustanowienie ostatecznej reguły tego stosunku przypadło mnichom, będącym w bezpośredniej styczności ze źródłem wszelkiej władzy ziemskiej, cesarstwem, tak jak są ze źródłem wszelkiej władzy niebieskiej. Oto czemu, jak sądzę, wielu opatów benedyktyńskich, pragnąc przywrócić dostojeństwo cesarstwu z uszczerbkiem dla rządów miast (zjednoczonych biskupów i kupców), zgodziło się również chronić franciszkańskich duchowników, których zapatrywań nie podzielali, ale których obecność była im wygodna, podsuwała bowiem cesarstwu dobre sylogizmy przeciwko przemożnej władzy papieża.
Takie były, jak wywnioskowałem, powody, dla których w tej chwili Abbon skłaniał się do współpracy z Wilhelmem, wysłannikiem cesarza, by tym sposobem objąć rolę mediatora między zakonem franciszkańskim a stolicą apostolską. Mimo gwałtowności sporu, jakże groźnej dla jedności Kościoła, Michał z Ceseny, po wielekroć wzywany do Awinionu przez papieża Jana, postanowił w końcu przyjąć zaproszenie, nie chciał bowiem, by jego zakon starł się ostatecznie z papieżem. Ten generał franciszkanów chciał za jednym zamachem i doprowadzić do triumfu stanowiska zakonu, i pozyskać sobie papieża, a to z tego między innymi względu, iż pojmował, że bez zgody papieża nie będzie mógł pozostać długo na czele swojego zakonu.
Lecz wielu było takich, którzy ostrzegali go, że papież chce ściągnąć go do Francji, by zastawić nań pułapkę, oskarżyć go o herezję i postawić przed trybunałem. I dlatego też doradzali, by wyprawę Michała do Awinionu poprzedziły układy. Marsyliusz miał lepszy pomysł; wysłać razem z Michałem cesarskiego legata, który przedstawiłby papieżowi punkt widzenia zwolenników cesarza. Nie tyle po to, by przekonali starego Cahorsa, ale żeby wzmocnić pozycję Michała, który jako członek legacji cesarskiej nie mógłby tak łatwo paść ofiarą zemsty papieskiej.
Również ten pomysł przedstawiał jednak liczne niedogodności i nie nadawał się do wprowadzenia od razu w życie. Stąd pojawiła się myśl o wstępnym spotkaniu między członkami legacji cesarskiej a paroma wysłannikami papieża w celu wysondowania stanowisk i opracowania umów, które gwarantowałyby bezpieczeństwo włoskich gości. Organizację pierwszego posiedzenia powierzono właśnie Wilhelmowi z Baskerville. Miał on także przedstawić punkt widzenia teologów cesarskich w Awinionie, jeśliby stwierdził, że wyprawa jest możliwa bez narażenia się na niebezpieczeństwo. Przedsięwzięcie niełatwe, albowiem przypuszczano, że papież, który chciał mieć Michała samego, bo wtedy łacniej mógł go nakłonić do posłuszeństwa, wysłaną do Włoch legację pouczył, by doprowadziła, jeśli będzie to tylko możliwe, do tego, że wysłannicy cesarscy wyrzekną się wyprawy na jego dwór. Wilhelm poczynał sobie do tej pory nader zręcznie. Po długich naradach z rozmaitymi opatami benedyktyńskimi (oto przyczyna tak wielu postojów w czasie naszej podróży) wybrał opactwo, w którym właśnie się znaleźliśmy, ponieważ wiadomo było, że opat jest bardzo oddany cesarstwu, a jednocześnie dzięki wielkiej biegłości w sprawach dyplomacji nie jest źle widziany na dworze papieskim. Opactwo było więc tym neutralnym terenem, na którym dwie strony mogły się spotkać.
Ale papieżowi było jeszcze tego mało. Wiedział, że jak tylko jego legacja znajdzie się na terenie opactwa, będzie podlegać jurysdykcji opata; a ponieważ w jej skład wchodzili także księża świeccy, nie godził się na tę klauzulę, powołując się na obawy przed zasadzką cesarską. Wysunął więc warunek, by nietykalność jego wysłanników powierzona została pieczy kompanii łuczników króla francuskiego, pozostającej pod rozkazami osoby, której ufał. To właśnie dosłyszałem niewyraźnie, kiedy Wilhelm rozprawiał z wysłannikiem papieża w Bobbio; chodziło o formułę, która określi zadania tej kompanii, czyli co się rozumie przez chronienie nietykalności papieskich wysłanników. Przyjęto w końcu formułę zaproponowaną przez awiniończyków i która wydała się rozsądna: zbrojni i ich dowódca będą mieli jurysdykcję „nad wszystkimi, którzy w jakikolwiek sposób zmierzać będą do naruszenia życia członków pontyfikalnej legacji oraz wpływać na ich zachowanie i sąd przy pomocy czynów gwałtownych”. Ówcześnie zdawało się, że natchnieniem dla tych układów są troski czysto formalne. Teraz, po wydarzeniach, które miały niedawno miejsce, opat niepokoił się i wyjawił swoje wątpliwości Wilhelmowi. Jeśli legacja przybędzie do opactwa, zanim poznany zostanie autor dwóch zbrodni (dzień później zatroskanie opata musiało wzrosnąć, bo były już trzy zbrodnie), trzeba będzie przyznać, że w tych murach krąży ktoś, kto może przy pomocy czynów gwałtownych wpłynąć na sąd i zachowanie się papieskich legatów.
Na nic by się zdało zabieganie o ukrycie zbrodni, które zostały popełnione, bo jeśli doszłoby do jakichkolwiek dalszych wypadków, legaci papiescy pomyśleliby, że uknuto przeciwko nim jakiś spisek. Były więc tylko dwa rozwiązania. Albo Wilhelm odkryje mordercę przed przybyciem legacji (i w tym momencie opat wlepił w niego spojrzenie, jakby chciał przyganić mu, że dotąd nie poradził sobie z tą sprawą), albo przyjdzie uprzedzić uczciwie przedstawiciela papieża, co się dzieje, i prosić go o współpracę, by opactwo było bacznie nadzorowane podczas trwania prac. To rozwiązanie opatowi nie przypadło do smaku, bo oznaczało wypuszczenie z rąk cząstki rządów i poddanie własnych mnichów baczeniu Francuzów. Ale nie można było ryzykować. Obaj, Wilhelm i opat, trapili się obrotem, jaki przyjęły sprawy, ale nie mieli wielkiego wyboru. Obiecali więc sobie, że ostateczną decyzję podejmą w ciągu następnego dnia. Na razie nie pozostawało nic innego, jak powierzyć się miłosierdziu Bożemu i mądrości Wilhelma.
— Uczynię, co możliwe, ojcze wielebny —rzekł Wilhelm. —Ale z drugiej strony nie dostrzegam, w jaki sposób sprawa ta mogłaby naprawdę przynieść szkodę spotkaniu. Również przedstawiciel papieski pojmie, że zachodzi różnica miedzy dziełem szaleńca lub człeka żądnego krwi, lub może tylko zagubionej duszy, a poważnymi kwestiami, nad którymi dojdzie tutaj do dysputy między ludźmi prawymi.
— Tak mniemasz? —spytał opat wpatrując się w Wilhelma. —Nie zapominaj, że awiniończycy wiedzą, iż natkną się tutaj na braci mniejszych, a więc osoby niebezpiecznie bliskie braciaszkom i innym, jeszcze szaleńszym od braciaszków, na niebezpiecznych kacerzy, splamionych zbrodniami —i tutaj opat zniżył głos —wobec których wypadki, skądinąd szkaradne, jakie miały miejsce tutaj, bledną niczym chmura pod działaniem promieni słonecznych.
— Przecież to co innego! —wykrzyknął żywo Wilhelm. —Nie możesz przykładać tej samej miary do braci mniejszych z kapituły w Perugii i jakiejś bandy kacerzy, którzy opacznie pojęli posłanie Ewangelii, przemieniając walkę z bogactwem w ciąg prywatnych odwetów i krwawych szaleństw…
— Niewiele lat minęło od chwili, kiedy ledwie parę mil stąd jedna z tych band, jak je nazywasz, spustoszyła ogniem i mieczem ziemie biskupa Vercelli i okolice Nowary —odparł oschle opat.
— Masz na myśli brata Dulcyna i apostołów…
— Pseudoapostołów —poprawił opat. I oto znowu usłyszałem, jak wspomina się brata Dulcyna i pseudoapostołów, i znowu tonem ostrożnym i prawie z odcieniem lęku.
— Pseudoapostołów —zgodził się skwapliwie Wilhelm. —Ale oni nie mieli nic wspólnego z braćmi mniejszymi…
— Którzy jednak głosili tę samą cześć dla Joachima z Kalabrii —nie ustępował opat —i możesz zapytać o to swojego konfratra Hubertyna.
— Zwracam uwagę, ojcze wielebny, że teraz jest twoim konfratrem —powiedział Wilhelm z uśmiechem i rodzajem niby-ukłonu, jakby chciał powinszować opatowi tego, że zyskał dla swojego zakonu człowieka cieszącego się tak dobrym imieniem.
— Wiem, wiem —uśmiechnął się opat. —A i ty wiesz, z jaką braterską życzliwością nasz zakon przyjął duchowników, kiedy ściągnęli na siebie gniew papieża. Mam na myśli nie tylko Hubertyna, ale licznych innych, skromniejszych braci, o których niewiele się wie, choć może powinno się wiedzieć więcej. Bywało bowiem tak, żeśmy przyjmowali uciekinierów, którzy przybywali odziani w habit braci mniejszych, a później dowiadywałem się, że koleje życia niosły ich w stronę zwolenników Dulcyna…
— Również tutaj? —spytał Wilhelm.
— Również tutaj. Wyjawiam ci coś, o czym w rzeczywistości wiem bardzo niewiele, a w każdym razie nie dość, by formułować oskarżenie. Ale zważywszy, iż prowadzisz śledztwo dotyczące życia w tym opactwie, dobrze, byś i ty wiedział o tych sprawach. Powiem ci przeto, że podejrzewam, uważaj, podejrzewam w oparciu o to, co słyszałem lub odgadłem, iż w życiu naszego klucznika, który właśnie przybył tutaj przed laty razem z falą braci mniejszych, był moment bardzo mroczny.
— Klucznika? Remigiusz z Varagine miałby być zwolennikiem brata Dulcyna? Wygląda mi na człeka zbyt łagodnego, a w każdym razie mniej troszczącego się o panią biedę, niż ktokolwiek mi znany… —rzekł Wilhelm.
— I w istocie nie mogę rzec o nim nic, i korzystam z jego usług, za które wdzięczna mu jest cała wspólnota. Lecz mówię o tym po to, byś zrozumiał, jak łatwo jest znaleźć powiązania między bratem a braciaszkiem.
— Raz jeszcze, ojcze wielebny, jesteś niesprawiedliwy, jeśli wolno mi się tak wyrazić —przerwał mu Wilhelm. —Mówimy o zwolennikach Dulcyna, nie zaś o braciaszkach. O tych wiele można powiedzieć, nie wiedząc nawet, o kim się mówi, albowiem są ich rozmaite rodzaje, lecz nie, że są krwiożerczy. Można im najwyżej zarzucić, że bez należytego rozeznania wprowadzają w życie rzeczy, które duchownicy głosili z większym umiarem i ożywieni prawdziwą miłością do Boga, choć zgoda, granice między jednymi a drugimi są dość płynne…
— Ale braciaszkowie to heretycy! —przerwał oschle opat. —Nie zadowalają się utrzymywaniem, że Chrystus i apostołowie byli biedni, doktryną, która choć jej nie podzielam, może być z pożytkiem przeciwstawiona awiniońskiej pysze. Braciaszkowie dobywają z tej doktryny praktyczny sylogizm, wniosek o prawie do buntu, do pustoszenia, do deprawowania obyczaju.
— Ale którzy braciaszkowie?
— Wszyscy, w ogóle. Wiesz, że splamili się haniebnymi zbrodniami, że nie uznają małżeństwa, że przeczą istnieniu piekła, że oddają się sodomii, że przyłączają się do herezji bogomiłów porządku bułgarskiego i ordo Drygonthie…
— Proszę cię —rzekł Wilhelm —nie mieszaj rzeczy różnych! Mówisz tak, jakby braciaszkowie, patareni, waldensi, katarzy, a wraz z nimi bogomili z Bułgarii i kacerze z Dragowicy byli jednym i tym samym!
— Bo są —rzekł sucho opat —bo są, gdyż to heretycy, i są, gdyż narażają na szwank porządek świata świeckiego, także porządek cesarski, którego ty, jak się zdaje, pragniesz. Sto i więcej lat temu stronnicy Arnolda z Brescii podpalali domy szlachetnie urodzonych i kardynałów, i takie były właśnie owoce lombardzkiej herezji patarenów. Wiem o tych heretykach rzeczy straszne, a czytałem je u Cezariusza z Eisterbach. W Weronie kanonik od świętego Gedeona, Everardo, zauważył pewnego razu, że ten, który go gościł, wychodzi co noc z żoną i córką. Wypytał, nie wiem już które z trojga, żeby dowiedzieć się, dokąd to chodzą i co czynią. Przyjdź i zobacz, odpowiedziano mu, i poszedł z nimi do podziemnego domu, bardzo obszernego, gdzie zgromadziły się osoby obu płci. Herezjarcha, kiedy już zapadła cisza, wygłosił mowę pełną bluźnierstw z zamiarem zepsucia ich życia i obyczajów. Potem zgaszono świecę i każdy rzucił się na swoją sąsiadkę, nie czyniąc różnicy między żoną prawowitą a kobietą niezamężną, między wdową a dziewicą, panią a służką ani (co było najgorsze, wybacz mi, Panie, iż mówię rzeczy tak plugawe) między własną córką a siostrą. Everardo, widząc to wszystko, jako lekkomyślny i lubieżny młodzieniec, udawał wyznawcę i zbliżył się, nie wiem już, czy do córki swojego gospodarza, czy do jakiejś innej dzieweczki, i kiedy zgasła świeca, zgrzeszył z nią. Co więcej, czynił to przez ponad rok i w końcu sam mistrz oznajmił, że młodzian z taką korzyścią uczestniczy w ich zgromadzeniach, iż rychło będzie mógł nauczać neofitów. W tym momencie Everardo pojął, w jaką przepaść runął, i zdołał wymknąć się zwodniczym urokom mówiąc, że przychodził do tego domu nie dlatego, iżby pociągała go herezja, lecz iż pociągały go dziewki. Tamci wygnali go. Lecz takie oto, widzisz, jest prawo i takie życie heretyków, patarenów, katarów, joachimitów —wszelkiej maści. Nic w tym dziwnego; nie wierzą w zmartwychwstanie ciał i w piekło jako karę dla niegodziwców i utrzymują, że można robić wszystko bezkarnie. Wszak mówią o sobie catharoi, to jest czyści.
— Abbonie —rzekł Wilhelm —żyjesz w tym wspaniałym i świętym opactwie z dala od podłości świata. Życie w miastach jest o wiele bardziej złożone, niż sądzisz, i są, widzisz, stopnie w błądzeniu i niegodziwości. Lot był znacznie mniejszym grzesznikiem niż jego współobywatele, którzy mieli nieczyste myśli nawet wobec aniołów przysłanych przez Boga, zaś zdrada Piotrowa była niczym wobec zdrady Judasza, bo jednemu wybaczono, a drugiemu nie. Nie możesz uważać patarenów i katarów za to samo. Pataria to ruch reformy obyczaju w granicach praw świętej matki Kościoła. Chcą jedynie ulepszyć sposób życia osób duchownych.
— Utrzymując, że nie powinno się przyjmować sakramentów od kapłanów, którzy się zbrukali…
— I błądzą, lecz jest to tylko błąd doktrynalny. Nigdy nie zamierzali zmieniać prawa Bożego…
— Ale patariańskie kazanie Arnolda z Brescii, które ów wygłosił w Rzymie ponad dwieście lat temu, pchnęło tłum wieśniaków do podpalenia domów szlachty i kardynałów.
— Arnold starał się wciągnąć do swojego ruchu reform władze miejskie. Nie poszły za nim, znalazł natomiast zrozumienie wśród ciżby biedaków i wydziedziczonych. Nie można obarczać go winą za to, że chcąc uczynić miasto mniej zepsutym, odpowiedzieli na jego wezwanie z taką siłą i takim gniewem.
— Miasto jest zawsze zepsute.
— Miasto jest miejscem, w którym żyje dzisiaj lud Boży, my zaś jesteśmy tego ludu pasterzami. Jest miejscem zgorszenia, albowiem bogaty prałat głosi ubóstwo biednemu i wygłodzonemu ludowi. Zamieszki patarenów z tej właśnie się zrodziły sytuacji. Są godne pożałowania, nie są niepojęte. Z katarami sprawa wygląda inaczej. Jest to herezja wschodnia, która przyszła spoza Kościoła. Nie wiem, czy naprawdę popełniają lub popełniali czyny, które się im przypisuje. Wiem, że odrzucają małżeństwo i przeczą istnieniu piekła. Zadaję sobie pytanie, czy o wiele z czynów, których nie popełnili, nie oskarżono ich dlatego tylko, że podtrzymywali takie a nie inne idee (z pewnością haniebne).
— I powiadasz mi, że katarzy nie wmieszali się między patarenów i że jedni i drudzy nie są niczym innym, jak tylko dwoma z niezliczonych twarzy tego samego zła?
— Powiadam, że wiele z tych herezji, niezależnie od doktryn, których bronią, ma powodzenie u prostaczków, ponieważ podsuwają im nadzieję innego życia. Powiadam, że bardzo często prostaczkowie niewiele wiedzą o doktrynie. Powiadam, że nieraz tłumy prostaczków pomieszały kazania katarskie z kazaniami patarenów, te zaś z tym, co mówią duchownicy. Życie prostaczków, Abbonie, nie jest rozświetlone mądrością i czujnym baczeniem na rozróżnienia, jakich dokonują mędrcy. Udręczone jest chorobą, ubóstwem, wyraża się z trudem wskutek niewiedzy. Dla wielu z tych ludzi przyłączenie się do grupy heretyków jest tylko jednym ze sposobów, ani gorszym, ani lepszym, wykrzyczenia swojej rozpaczy. Dom kardynała można spalić bądź dlatego, że pragnie się udoskonalić życie duchowieństwa, bądź że przeczy się istnieniu piekła, o którym owo duchowieństwo mówi. Lecz zawsze dlatego, że istnieje to piekło na ziemi i że żyje w nim trzoda, której jesteśmy pasterzami. Wszak wiesz doskonale, że jak oni nie czynią rozróżnienia między Kościołem bułgarskim a zwolennikami księdza Lipranda, tak często władza cesarska i jej stronnicy nie rozróżniają duchowników od kacerzy. Nierzadko grupy gibelinów, chcąc pobić swoich przeciwników, podtrzymywały wśród ludu prądy katarskie. Zdaje mi się, że czynili źle. I teraz wiem, że te same grupy, chcąc pozbyć się tych niespokojnych, zbyt niebezpiecznych i za „prostackich” adwersarzy, przypisywały jednym herezje innych i słały wszystkich na stos. Widziałem, przysięgam ci, Abbonie, widziałem na własne oczy, jak ludzi żyjących cnotliwie, szczerych zwolenników ubóstwa i czystości, lecz wrogów biskupów, owi biskupi oddawali sądom świeckim pozostającym na usługach bądź to cesarstwa, bądź wolnych miast, oskarżając ich o wspólnotę płciową, sodomię, niecne praktyki —którymi może nie ci, lecz właśnie tamci zgrzeszyli. Prostaczkowie są przeznaczeni na rzeź, można ich wykorzystać, kiedy trzeba przysporzyć kłopotów wrogiemu obozowi, ale , poświęca się ich, kiedy stają się zbędni.
— Czy przeto —rzekł opat z widoczną złośliwością —brat Dulcyn i jego szaleńcy, Gerard Segalelli i jego nikczemni mordercy byli niecnymi katarami czy zacnymi braciaszkami, sodomickimi bogomiłami czy reformatorskimi patarenami? Zechciej mi więc powiedzieć, Wilhelmie, ty, który wiesz wszystko o heretykach, tak że zdasz się jednym z nich, gdzie jest prawda?
— Niekiedy ani po jednej, ani po drugiej stronie —odrzekł ze smutkiem Wilhelm.
— Czy dostrzegasz więc, że nawet ty nie potrafisz już rozróżnić między tym, co jest heretyckie, a tym, co heretyckie nie jest? Ja mam przynajmniej moją regułę. Wiem, że heretykami są ci, co narażają na szwank porządek, według którego rządzi się lud Boży. I bronię cesarstwa, gdyż ono mi ten porządek zapewnia. Zwalczam papieża, gdyż daje władzę duchową biskupom z miast, którzy sprzymierzają się z kupcami i cechami, a nie umieją tego porządku utrzymać. My utrzymywaliśmy go przez wieki. Co się zaś tyczy heretyków, mam jedną regułę i streszcza się ona w odpowiedzi, jaką Arnold Amalryk, opat Citeaux, dał temu, który pytał go, co uczynić z mieszkańcami Béziers, miasta podejrzanego o herezję: Zabij ich wszystkich, Bóg rozpozna swoich.
Wilhelm spuścił wzrok i trwał chwilę w milczeniu. Potem rzekł:
— Miasto Béziers zostało wzięte i nasi nie oglądali się ani na godność, ani na płeć, ani na wiek i prawie dwadzieścia tysięcy ludzi umarło od miecza. Po tej rzezi miasto splądrowano i spalono.
— Wojna święta to też wojna.
— Wojna święta to też wojna. Właśnie dlatego może nie powinno być wojen świętych. Lecz cóż mówię, jestem tu, by bronić praw Ludwika, który wszak pustoszy ogniem Italię. Ja też zostałem wciągnięty w grę dziwacznych przymierzy. Dziwne przymierze duchowników z cesarstwem, dziwne cesarstwa z Marsyliuszem, który żąda suwerenności dla ludu. I dziwne przymierze między nami dwoma, tak odmiennymi w słowach, które wypowiadamy, i w tradycji. Ale mamy dwa zadania wspólne. Powodzenie spotkania i odkrycie mordercy. Starajmy się postępować w pokoju.
Opat otworzył ramiona.
— Daj mi pocałunek pokoju, bracie Wilhelmie, Z człowiekiem o takiej wiedzy jak twoja można długo rozprawiać o subtelnych kwestiach teologii i moralności. Lecz nie powinniśmy folgować upodobaniom do dysputy, jak czynią to mistrzowie z Paryża. To prawda, mamy przed sobą ważne zadanie, przeto musimy postępować wspólnie i zgodnie. Ale zacząłem mówić o tych rzeczach, bo sądzę, że mają one pewien związek, czy pojmujesz? Związek możliwy, a więc rzecz w tym, iż tamci mogą dostrzec jakieś ogniwo łączące zbrodnie, które tu miały miejsce, z tezami twoich współbraci. Dlatego też ostrzegłem cię i dlatego musimy zapobiec wszelkiemu podejrzeniu lub insynuacji ze strony awiniończyków.
— Czyż nie winienem pomyśleć, ojcze wielebny, że wskazałeś mi również trop w moim śledztwie? Utrzymujesz, że u źródła niedawnych wydarzeń może być jakaś mroczna historia sięgająca heretyckiej przeszłości któregoś z mnichów?
Opat milczał przez jakiś czas, patrząc na Wilhelma, a jego twarz pozostawała bez wyrazu. Potem rzekł:
— W tej smutnej sprawie ty jesteś inkwizytorem. Twoją rzeczą jest być podejrzliwym, a nawet podejmować ryzyko podejrzenia niesłusznego. Ja jestem tutaj tylko ojcem dla wszystkich. I dodam, że gdybym wiedział, iż przeszłość jednego z moich mnichów skłania do uzasadnionych podejrzeń, już bym przystąpił do wykorzenienia chwastu. Co ja wiem, wiesz i ty. To, czego nie wiem, winno wyjść na światło dnia dzięki twojej mądrości. Lecz w każdym przypadku mów o wszystkim zawsze i przede wszystkim mnie. —Skłonił się i wyszedł z kościoła.
— Historia komplikuje się, mój drogi Adso —rzekł Wilhelm z posępną twarzą. —Biegamy za manuskryptem, krzątamy się, zaprzątają nas diatryby niektórych nazbyt ciekawskich mnichów oraz sprawy innych znowuż mnichów, nazbyt lubieżnych, i oto zaczyna rysować się coraz natarczywiej jeszcze inny trop, całkiem odmienny. A więc klucznik… A z klucznikiem przybył tutaj ten dziwaczny okaz Salwator… Ale teraz musimy wypocząć, albowiem zamierzamy nie spać w nocy.
— Więc nadal chcesz dostać się w ciągu nocy do biblioteki? Nie porzucasz pierwszego tropu?
— W żadnym razie. Zresztą któż powiedział, że chodzi o dwa osobne tropy? A wreszcie może ta historia z klucznikiem jest tylko owocem podejrzliwości opata.
Ruszył w stronę budynku dla pielgrzymów. Kiedy dotarł do progu, zatrzymał się i powiedział, jakby ciągnąc poprzedni wątek:
— W gruncie rzeczy opat dlatego polecił mi prowadzić śledztwo w sprawie Adelmusa, że pomyślał, iż coś niedobrego dzieje się wśród młodych mnichów. Ale śmierć Wenancjusza zbudziła inne podejrzenie, być może opat pojął, że klucz do tajemnicy znajduje się w bibliotece, a woli, bym trzymał się od niej z daleka. Podsuwa mi ślad klucznika, by odciągnąć moją uwagę od Gmachu…
— Ale czemu miałby nie chcieć, by…
— Nie zadawaj zbyt wielu pytań. Opat powiedział mi już na samym początku, że biblioteka jest nietykalna. Ma widać swoje racje. Może być tak, że i on wplątany jest w jakąś sprawę, która jego zdaniem nie może mieć nic wspólnego ze śmiercią Adelmusa, a teraz pomyślał, że skandal zatacza coraz szersze kręgi i może być niebezpieczny także dla niego. Nie chce zatem, żeby prawda została odkryta, albo przynajmniej nie chce, bym to ja ją odkrył…
— W takim razie jesteśmy w miejscu opuszczonym przez Boga —powiedziałem przygnębiony.
— Czyż spotkałeś tu takich, w których Bóg zamieszkałby z upodobaniem? —zapytał Wilhelm wpatrując się we mnie z wysokości swojej postaci.
Potem kazał mi wypocząć. Kiedy kładłem się spać, doszedłem do wniosku, że ojciec nie powinien był posyłać mnie w świat, który okazał się bardziej pogmatwany, niż myślałem. Zbyt wielu rzeczy uczyłem się.
— Salva me ab ore leonis[60] — modliłem się zasypiając.
Obudziłem się, kiedy już miała wybić godzina wieczornego posiłku. Czułem się ociężały od snu, albowiem sen za dnia jest jak grzech cielesny: im więcej go było, tym więcej się go pragnie, a przecież czujemy się nieszczęśliwi, jednocześnie zaspokojeni i nie zaspokojeni. Wilhelma nie było w celi, widocznie wstał znacznie wcześniej. Po krótkim błąkaniu się to tu, to tam, zobaczyłem, jak wychodzi z Gmachu. Oznajmił, że był w skryptorium, gdzie przeglądał katalog i obserwował pracę mnichów, próbując zbliżyć się do stołu Wenancjusza, by podjąć oględziny. Ale z takiej czy innej przyczyny wszyscy jakby zmówili się, by przeszkodzić mu w zaspokajaniu ciekawości. Najpierw podszedł do niego Malachiasz, by pokazać kilka cennych miniatur. Potem Bencjusz zajmował mu czas pod jakimiś błahymi pozorami. A kiedy wreszcie pochylił się, by wrócić do oględzin kart, Berengar zaczął kręcić się dokoła proponując współpracę.
Wreszcie Malachiasz, widząc, że mój mistrz ma poważny zamiar zająć się rzeczami Wenancjusza, powiedział mu krótko i węzłowato, że być może lepiej byłoby, gdyby zanim zacznie grzebać w kartach zmarłego, uzyskał upoważnienie opata; że on sam, chociaż jest bibliotekarzem, powstrzymał się od tego przez szacunek dla dyscypliny; i że tak czy inaczej, zgodnie z życzeniem Wilhelma, nikt do tego stołu się nie zbliżał i nikt się nie zbliży, dopóki nie zabierze głosu opat. Wilhelm zwrócił mu uwagę, że opat dał mu zezwolenie na prowadzenie śledztwa w całym opactwie, a Malachiasz zapytał nie bez złośliwości, czy opat dał mu także zezwolenie na swobodne poruszanie się po skryptorium albo, nie daj Boże, po bibliotece. Wilhelm zrozumiał, że nie warto w tym momencie angażować się w próbę sił z Malachiaszem, aczkolwiek wszystkie te manewry i lęki dotyczące kart Wenancjusza umocniły w nim naturalnie pragnienie, by się przecież z nimi zapoznać. Ale jego postanowienie, by dostać się tam nocą, było tak silne —choć jeszcze nie wiedział jak —że postanowił nie doprowadzać do starcia. Hołubił jednak oczywistą myśl o odwecie, która gdyby nie była natchniona, jak była wszak, pragnieniem prawdy, jawiłaby się może jako nader uparta i nawet naganna.
Przed wejściem do refektarza odbyliśmy jeszcze małą przechadzkę wśród krużganków, by w chłodnym powietrzu wieczoru rozproszyć opary snu. Przechadzało się tam również paru mnichów pogrążonych w medytacji. W ogrodzie wychodzącym na dziedziniec dostrzegliśmy staruszka Alinarda z Grottaferraty, który, słaby już na ciele, spędzał większą część swojego dnia wśród roślin, chyba że modlił się w kościele. Wydawało się, że nie czuje chłodu; siedział po zewnętrznej stronie kolumnady.
Wilhelm zwrócił się do niego z paroma słowami pozdrowienia i starzec zdawał się rozradowany, że ktoś się doń odezwał.
— Pogodny dzień —rzekł Wilhelm.
— Chwała Bogu —odparł starzec.
— Pogodny na niebie, ale posępny na ziemi. Czy znałeś dobrze Wenancjusza?
— Którego Wenancjusza? —spytał starzec. Potem jakieś światełko zapaliło mu się w oczach. —Ach, tego chłopca, co postradał życie. Bestia krąży po opactwie…
— Jaka bestia?
— Wielka bestia, która przybywa z morza… Siedem głów i dziesięć rogów, a na rogach jej dziesięć koron i na głowach trzy imiona bluźniercze. Bestia podobna do pantery, a nogi jej jak nogi niedźwiedzia i paszcza jej jak paszcza lwa… Widziałem ją.
— Gdzie ją widziałeś? W bibliotece?
— W bibliotece? Dlaczego? Od lat już nie chodzę do skryptorium i nigdy nie widziałem biblioteki. Nikt nie wchodzi do biblioteki. Znałem tych, którzy wchodzili do biblioteki…
— Kogo, Malachiasza, Berengara?
— Och nie… —starzec parsknął śmiechem. —Przedtem. Bibliotekarza, który był przed Malachiaszem, tyle już lat temu…
— Kto to był?
— Nie przypominam sobie, umarł, kiedy Malachiasz był jeszcze młody. I tego, który był przed mistrzem Malachiasza i był młodym pomocnikiem bibliotekarza, kiedy i ja byłem młody… Ale w bibliotece nigdy nie postała moja noga. Labirynt…
— Biblioteka jest labiryntem?
— Hunc mundum tipice laberinthus denotat ille[61] —wyrecytował pogrążony w myślach starzec. —Intranti largus, redeunti, sed nimis artus[62]. Biblioteka jest wielkim labiryntem, znakiem labiryntu świata. Wchodzisz i nie wiesz, czy wyjdziesz. Nie należy przekraczać słupów Herkulesa…
— Więc nie wiesz, jak wchodzi się do biblioteki, kiedy drzwi Gmachu są zamknięte?
— Ależ wiem —roześmiał się starzec —wielu wie. Przechodzisz przez ossuarium. Możesz przejść przez ossuarium, lecz przejść nie chcesz. Zmarli mnisi czuwają.
— Zatem czuwają zmarli mnisi, nie zaś ci, którzy krzątają się nocą ze światłem po bibliotece?
— Ze światłem? —Starzec wyglądał na zdumionego. —Nigdy nie słyszałem tej historii. Zmarli mnisi są w ossuarium, kości osuwają się po trochu z cmentarza i łączą w ossuarium, by strzec przejścia. Czy nie widziałeś nigdy ołtarza w kaplicy, która wychodzi na ossuarium?
— Jest trzecia po lewej stronie za transeptem, czy tak?
— Trzecia? Być może. To ta, której kamień ołtarza pokryty jest rzeźbami tysięcy szkieletów. Czwarta czaszka po prawej, naciśnij na oczy… I jesteś w ossuarium. Ale nie idź tam, ja nigdy nie poszedłem. Opat nie chce.
— A bestia, gdzie widziałeś bestię?
— Bestia? Ach, Antychryst… Przyjdzie, milenium minęło, czekamy na niego…
— Ale milenium minęło trzysta lat temu i nie przyszedł…
— Antychryst nie przybywa, kiedy minie tysiąc lat. Po tysiącu lat zaczyna się panowanie sprawiedliwych, potem przybywa Antychryst, by zadać klęskę sprawiedliwym, a potem będzie ostatnia bitwa…
— Ale sprawiedliwi będą panować przez tysiąc lat —rzekł Wilhelm. —Czyli albo panowali od śmierci Chrystusa do końca pierwszego milenium, a w takim razie wtedy właśnie winien przybyć Antychryst, albo jeszcze nie panowali, i Antychryst jest daleko.
— Milenium liczy się nie od śmierci Chrystusa, ale od nadania Konstantyna. Teraz mija tysiąc lat…
— Tak więc kończy się panowanie sprawiedliwych?
— Nie wiem, już nie wiem… Jestem zmęczony. Rachunek jest trudny. Błogosławiony z Liebana dokonał go, zapytaj Jorgego, jest młody, dobrze pamięta… Ale czasy dojrzały. Czy nie słyszałeś siedmiu trąb?
— Dlaczego siedmiu trąb?
— Nie słyszałeś, jak umarło tamto chłopię, iluminator? Pierwszy anioł zatrąbił i powstał grad i ogień zmieszany z krwią. I drugi anioł zatrąbił, i trzecia część morza stała się krwią… Czyż nie w morzu krwi zginęło drugie chłopię? Czekaj na trzecią trąbę! Umrze trzecia część stworzeń żyjących w morzu. Bóg zsyła na nas karę. Cały świat wokół opactwa ogarnięty jest przez herezję, a powiedzieli mi, że na stolcu rzymskim zasiadł przewrotny papież, który używa hostii do praktyk nekromanckich i żywi nimi swoje mureny… I pośród nas ktoś pogwałcił zakaz, złamał pieczęci labiryntu…
— Kto ci to powiedział?
— Słyszałem, wszyscy szepczą, że grzech wszedł do opactwa. Masz groch?
Pytanie, skierowane do mnie, zaskoczyło mnie.
— Nie, nie mam grochu —odparłem zmieszany.
— Następnym razem przynieś mi grochu. Trzymam go w ustach, widzisz wszak moje biedne bezzębne usta, aż całkiem rozmięknie. Pobudza wydzielanie śliny, aqua fons vitae[63]. Czy przyniesiesz mi jutro grochu?
— Przyniosę ci —odparłem. Ale usnął. Zostawiliśmy go, by udać się do refektarza.
— Co myślisz o tym, co rzekł? —zapytałem mojego mistrza.
— Cieszy się boskim szaleństwem stulatków. Trudno odróżnić w jego słowach prawdę od fałszu. Ale sądzę, że powiedział nam coś o sposobie dostania się do Gmachu. Widziałem kaplicę, z której wyszedł Malachiasz ubiegłej nocy. Jest tam rzeczywiście ołtarz z kamienia i w jego podstawie wyrzeźbione są czaszki; dziś wieczorem spróbujemy.
Wieczerza przebiegała smętnie i w milczeniu. Minęło niewiele ponad dwanaście godzin od odkrycia zwłok Wenancjusza. Wszyscy patrzyli spod oka na jego puste miejsce przy stole. Kiedy nadeszła pora komplety, pochód, który udał się do chóru, zdawał się orszakiem żałobnym. Uczestniczyliśmy w nabożeństwie stojąc w nawie i wpatrując się w trzecią kaplicę. Światło było skąpe i kiedy zobaczyliśmy, jak Malachiasz wyłania się z mroku, by ruszyć do swojej stalli, nie mogliśmy wypatrzeć, skąd właściwie się pojawił. Stanęliśmy przezornie w cieniu, w nawie bocznej, by nikt nie dostrzegł, że pozostajemy tu po zakończeniu nabożeństwa. Ja miałem w szkaplerzu kaganek, który zabrałem z kuchni podczas wieczerzy. Zapaliliśmy go następnie od wielkiego spiżowego trójnogu, który płonął przez całą noc. Miałem nowy knot i dużo oliwy. Wystarczy światła na długo.
Zbyt byłem podniecony od chwili, kiedy zaczęliśmy przygotowywać się do działania, by skupić uwagę na oficjum, które dobiegło końca w sposób dla mnie prawie niedostrzegalny. Mnisi opuścili kaptury na twarze i wyszli powoli rządkiem, by udać się do swoich cel. Oświetlony błyskami od trójnogu, kościół opustoszał.
— Śmiało do dzieła! —rzekł Wilhelm.
Podeszliśmy do trzeciej kaplicy. Podstawa ołtarza była naprawdę podobna do ossuarium, a czaszki o pustych i głębokich oczodołach wzniecały strach, kiedy jawiły się tak oczom, wybornie wyrzeźbione, nad stosem piszczeli. Wilhelm powtórzył szeptem słowa, które usłyszał od Alinarda (czwarta czaszka po prawej stronie, pchnij oczodoły). Wsunął palce w oczodoły tego bezcielesnego oblicza i od razu usłyszeliśmy jakby chrapliwe skrzypienie. Ołtarz drgnął, obrócił się na niewidocznym trzpieniu, ukazując ciemny otwór. Kiedy oświetliłem go podniesioną lampką, dostrzegliśmy wilgotne schody. Postanowiliśmy zejść po nich, ale najpierw rozważyliśmy, czy winno się zamknąć za sobą przejście. Lepiej nie —rzekł Wilhelm —nie wiemy, czy zdołamy je później otworzyć. Co zaś się tyczy groźby, że zostaniemy odkryci, jeśli ktoś przyjdzie o tej porze, by uruchomić mechanizm, to ten ktoś i tak wie, jak wejść, i zamykanie na nic się tu nie zda.
Zeszliśmy dziesiątek albo więcej schodów i znaleźliśmy się w korytarzu, po którego obu stronach otwierały się poziome nisze, jakie później zdarzało mi się widzieć nieraz w katakumbach. Ale wtedy po raz pierwszy wszedłem do ossuarium i bardzo się bałem. Kości mnichów nagromadziły się tu w ciągu wieków, dobyte z ziemi i składane w niszach bez podejmowania próby, by odtworzyć kształty ciał. Ale w niektórych niszach były same kości drobne, w innych same czaszki porządnie ułożone prawie w piramidę, w ten sposób, by nie sturlały się jedna na drugą, i był to widok doprawdy przerażający, osobliwie przy tej grze cieni i świateł, które kaganek rzucał wzdłuż naszej drogi. W jednej z nisz zobaczyłem same dłonie, mnóstwo dłoni nieodwołalnie splecionych ze sobą w plątaninie martwych palców. Z ust dobył mi się okrzyk, bo w tym miejscu zmarłych miałem przez moment uczucie, że jest tu coś żywego, jakiś pisk i szybki ruch w cieniu.
— Szczury —uspokoił mnie Wilhelm.
— Co robią tutaj szczury?
— Przechodzą tędy, jak i my, bo ossuarium prowadzi do Gmachu, a zatem do kuchni. I do smacznych ksiąg w bibliotece. Teraz pojmujesz, czemu Malachiasz ma twarz tak surową. Urząd, który pełni, zmusza go do przechodzenia tędy dwa razy na dzień, wieczorem i rano. Ten w istocie nie ma się z czego śmiać.
— Ale czemu Ewangelia nigdy nie wspomina o tym, by Chrystus śmiał się? —spytałem ni z tego, ni z owego. —Jest naprawdę tak, jak mówi Jorge?
— Były zastępy takich, którzy zastanawiali się, czy Chrystus się śmiał. Sprawa nie interesuje mnie zbytnio. Sądzę, że nie śmiał się nigdy, gdyż był wszechwiedzący, jak winien być Syn Boży, więc wiedział, co uczynimy, my chrześcijanie. Ale otóż i doszliśmy.
I rzeczywiście, dzięki Bogu, korytarz skończył się, zaczęły się zaś nowe schody, a po ich przebyciu pozostało nam jedynie pchnąć drzwi z twardego drewna, wzmocnione żelaznymi okuciami, i znaleźliśmy się za kominkiem w kuchni, dokładnie pod krętymi schodami, które prowadziły do skryptorium. Kiedy pięliśmy się po nich, zdało się nam, że z góry słyszymy jakieś odgłosy.
Poczekaliśmy chwilę w milczeniu, po czym rzekłem:
— To niemożliwe. Nikt nie wszedł tu przed nami…
— Zakładając, że jest to jedyna droga prowadząca do Gmachu. W minionych wiekach była tu twierdza, musi zatem być więcej wejść tajemnych, niż wiemy. Trzeba wchodzić ostrożnie. Ale mamy niewielki wybór. Jeśli zgasimy kaganek, nie będziemy wiedzieli, dokąd idziemy, jeśli będzie zapalony, zaniepokoimy kogoś, kto jest nad nami. Jedyna nadzieja, że jeśli ktoś tam jest, boi się jeszcze bardziej niż my.
Dotarliśmy do skryptorium, wyłaniając się z baszty południowej. Stół Wenancjusza znajdował się dokładnie po przeciwnej stronie. Idąc tam, oświetlaliśmy nie więcej niż kilka łokci ściany, gdyż sala była obszerna. Mieliśmy nadzieję, że nie ma nikogo na dziedzińcu i nikt nie ujrzy światła w oknach. Wyglądało na to, że na stole jest porządek, ale Wilhelm pochylił się zaraz, by obejrzeć karty na dolnej półeczce, i wydał okrzyk zawodu.
— Czegoś brak? —zapytałem.
— Widziałem dziś tutaj dwie księgi, a jedna była po grecku. I tej właśnie nie ma. Ktoś ją zabrał, i to pospiesznie, gdyż jeden z pergaminów spadł na ziemię.
— Ale stół był strzeżony…
— Oczywiście. Być może ktoś tu szperał przed chwilą. Może jeszcze tu jest. —Obrócił się ku cieniom i jego głos rozległ się między kolumnami: —Jeśli tu jesteś, biada ci!
Wydało mi się, że myśl jest dobra. Jak już powiedział Wilhelm, zawsze lepiej, żeby ten, kto budzi w nas strach, bał się bardziej niż my.
Wilhelm położył na stole kartę, którą znalazł na ziemi, i zbliżył do niej oblicze. Poprosił, bym mu przyświecił. Zbliżyłem światło i ujrzałem stronicę białą w górnej połowie, a w dolnej pokrytą drobnym pismem, którego pochodzenie poznałem z trudem.
— To po grecku? —spytałem.
— Tak, ale niezbyt dobrze rozumiem. —Dobył z habitu swoje soczewki i wetknął je mocno okrakiem na nos, a potem jeszcze bardziej pochylił oblicze.
— To greka, napisana bardzo drobnym pismem, a jednak bez ładu i składu. Nawet w okularach czytam z trudem, przydałoby się więcej światła. Zbliż no się…
Ujął kartę w rękę i trzymał ją tuż przed nosem, ja zaś, jak głupiec, zamiast zajść mu od ramienia trzymając światło wysoko nad jego głową, stanąłem właśnie przed nim. Poprosił, żebym przesunął się w bok, i czyniąc to, musnąłem płomieniem verso karty. Wilhelm odgonił mnie kuksańcem, pytając, czy chcę spalić mu manuskrypt, potem wykrzyknął. Zobaczyłem wyraźnie, że na górnej części stronicy ukazało się parę niewyraźnych znaków barwy żółtobrązowej. Wilhelm kazał podać sobie kaganek i poruszał nim pod kartą, trzymając płomień dość blisko powierzchni pergaminu, tak by ogrzać ją, nie podpalając jednak. Powoli, jakby jakaś niewidzialna ręka kreśliła: „Mane, Tekel, Fares”, na czystej stronie karty, kolejno, w miarę jak Wilhelm poruszał płomieniem i jak dym, który wzbijał się z wierzchołka płomienia, zaciemniał verso, zobaczyłem, że rysują się litery nie przypominające żadnego alfabetu poza alfabetem nekromantów.
— Niezwykłe —rzekł Wilhelm. —Coraz ciekawsze! —Rozejrzał się dokoła? —Ale lepiej nie wystawiać tego odkrycia na zasadzki naszego tajemniczego gospodarza, jeśli jeszcze tu jest…
Zdjął soczewki i położył je na stole, później zwinął starannie pergamin i ukrył go w habicie. Oszołomiony jeszcze tym biegiem wydarzeń, co najmniej cudownych, miałem właśnie prosić go o dalsze wyjaśnienia, kiedy przeszkodził nam jakiś nagły i suchy odgłos. Dobiegł od strony schodów wschodnich, prowadzących do biblioteki.
— On tam jest, łap go! —krzyknął Wilhelm i rzuciliśmy się w tamtą stronę, mój mistrz szybciej, ja wolniej, gdyż niosłem kaganek. Usłyszałem dźwięk, jakby ktoś potknął się i upadł, a kiedy dobiegłem, zastałem Wilhelma u stóp schodów, jak przyglądał się ciężkiemu woluminowi o okładkach wzmocnionych ćwiekami. W tym samym momencie usłyszeliśmy inny hałas dochodzący od strony, z której przybyliśmy.
— Jaki jestem głupi! —krzyknął Wilhelm. —Szybko do stołu Wenancjusza!
Pojąłem. Ktoś, kto stał za naszymi plecami, rzucił woluminem, by zwabić nas w odległy kąt sali.
Raz jeszcze Wilhelm był szybszy ode mnie i pierwszy dotarł do stołu. Biegnąc za nim dostrzegłem cień, który zmykał ku schodom baszty zachodniej.
Ogarnięty zapałem bojowym, wcisnąłem lampkę w dłoń Wilhelma i rzuciłem się na oślep w stronę schodów, po których zbiegł uciekinier. W tym momencie czułem się niby rycerz Chrystusa walczący z wszystkimi zastępami piekielnymi, i płonąłem żądzą, by dopaść nieznajomego i rzucić go mojemu mistrzowi do nóg. Runąłem na łeb na szyję po krętych schodach plącząc się w połach mej sukni (była to jedyna chwila w moim życiu, przysięgam, kiedy ubolewałem nad tym, że wstąpiłem do klasztoru!), ale w tej samej chwili pocieszyłem się myślą, a była to myśl jak błyskawica, iż mój przeciwnik musi walczyć z taką samą przeszkodą. I co więcej, jeśli zabrał księgę, dłonie ma zajęte. Wpadłem głową naprzód do kuchni, za piecem chlebowym, i w świetle gwiezdnej nocy, która rozświetlała blado rozległą sień, ujrzałem cień przemykający przez drzwi refektarza i zamykający je za sobą. Rzuciłem się tam, chwil kilka biedziłem się z ich otwarciem, wbiegłem, rozejrzałem się dokoła i nie zobaczyłem już nikogo. Drzwi wychodzące na zewnątrz były jeszcze zaryglowane. Obróciłem się. Mrok i cisza. Dostrzegłem światełko w kuchni i oparłem się o ścianę. Na progu między dwoma pomieszczeniami ukazała się oświetlona kagankiem twarz. Krzyknąłem. Był to Wilhelm.
— Nie ma już nikogo? Tak właśnie myślałem. Nie wyszedł drzwiami. Nie ruszył w stronę przejścia przez ossuarium?
— Nie, wyszedł stąd, ale nie wiem którędy!
— Mówiłem ci, są tu inne przejścia i nie ma co ich szukać. Ten, którego ścigamy, pewnie wyłania się teraz w jakimś odległym miejscu. A wraz z nim moje okulary.
— Twoje okulary?
— No właśnie. Nasz przyjaciel nie mógł zabrać mi karty, ale przejawiając wielką przytomność umysłu, zabrał po drodze ze stołu moje szkła.
— A czemu?
— Bo nie jest głupcem. Słyszał, jak mówiłem o tych notatkach, pojął, że są ważne, pomyślał, że bez szkieł nie będę w stanie ich odcyfrować, i ma pewność, że nie zaufam na tyle nikomu, by je pokazać. W istocie teraz jest tak, jakbyśmy ich nie mieli.
— Ale skąd wiedział o twoich szkłach?
— To proste. Nie dość, że rozmawialiśmy o nich wczoraj ze szkłodziejem, dzisiaj rano w skryptorium nałożyłem je, by szperać w kartach Wenancjusza. A zatem wiele osób może wiedzieć, jak bardzo są owe soczewki cenne. I w istocie, mógłbym jeszcze czytać manuskrypt zwykły, ale to nie. —I rozwinął znowu tajemniczy pergamin —…gdyż część po grecku jest zapisana zbyt drobno, a część górna zbyt niepewna…
Pokazał mi tajemnicze znaki, które jak przez czary pojawiły się wskutek ciepła płomienia.
— Wenancjusz chciał ukryć ważną tajemnicę i użył jednego z tych atramentów, które nie zostawiają śladu przy pisaniu, natomiast ukazują się wskutek podgrzania. Albo też użył soku z cytryny. Ale ponieważ nie wiem, jakiej substancji użył, a znaki mogą wkrótce zniknąć, ty, który masz oczy dobre, przepisz je natychmiast najwierniej, jak potrafisz, a nawet niechaj będą odrobinę większe.
I tak uczyniłem, nie wiedząc, co przepisuję. Chodziło o cztery lub pięć linijek doprawdy mających w sobie coś z czarów, a tutaj przepisuję tylko pierwsze znaki, by dać czytelnikowi wyobrażenie o zagadce, jaką mieliśmy przed oczyma:
Kiedy przepisałem znaki, Wilhelm przyjrzał się im, na nieszczęście bez okularów, trzymając moją tabliczkę w znacznej odległości od nosa.
— Jest to z pewnością tajemny alfabet, który trzeba będzie odcyfrować —oznajmił. —Znaki są nakreślone źle, a być może ty przepisałeś je jeszcze gorzej, ale z pewnością chodzi o alfabet zodiakalny. Widzisz? W pierwszej linijce mamy… —Jeszcze bardziej oddalił kartę, zmrużył oczy skupiając się. —Strzelec, Słońce, Merkury, Skorpion…
— I co oznaczają?
— Jeśli Wenancjusz był naiwny, użył najpospolitszego alfabetu zodiakalnego: A równa się Słońcu, B Jowiszowi… Wówczas pierwsza linijka czytałaby się… spróbuj przepisać: RAIQASVL… —Nie, to nie znaczy nic i Wenancjusz nie był naiwny. Przerobił alfabet według innego klucza. Trzeba będzie go odnaleźć.
— Czy to możliwe? —zapytałem pełen podziwu.
— Tak, jeśli zna się choć trochę mądrość Arabów. Najlepsze rozprawy z kryptografii są dziełem uczonych niewiernych, a w Oksfordzie miałem możność przeczytać niektóre z nich. Bacon słusznie mówił, że do wiedzy dochodzi się przez poznanie języków. Abu Bakr Ahmad ben Ali ben Washiyya an-Nabati napisał wiele wieków temu Księgę szalonej żądzy człeka pobożnego, by poznać zagadki starożytnych pism i podał wiele reguł, według których należy odcyfrowywać tajemne alfabety, dobre do praktykowania czarów, ale również do korespondencji między wojskami albo między królem a jego posłami. Widziałem też inne księgi arabskie, które wymieniają cały szereg nader zmyślnych wybiegów. Możesz, na przykład, zastąpić jedną literę przez inną, możesz zapisać słowo wspak, możesz wstawiać litery w porządku odwrotnym, lecz tylko co drugą, a potem zaczynać od nowa, możesz, jak to jest w tym przypadku, zastąpić litery znakami zodiakalnymi, ale przypisując ukrytym literom wartość liczbową, a następnie, posługując się innym jeszcze alfabetem, obrócić liczby w inne litery…
— I którego z tych systemów użył Wenancjusz?
— Trzeba by wypróbować je wszystkie, i jeszcze inne. Ale pierwszą regułą przy odcyfrowywaniu notatki jest odgadnąć, co może znaczyć.
— Ale wtedy nie potrzeba już jej odcyfrowywać! —zaśmiałem się.
— Nie o to chodzi. Można jednak sformułować hipotezy co do tego, jakie winny być pierwsze słowa, a potem zobaczyć, czy reguła, która z tego wynika, stosuje się do reszty zapisu. Na przykład tutaj Wenancjusz z pewnością zanotował klucz pozwalający dotrzeć do finis Africae. Jeśli spróbuję pomyśleć, że notatka o tym właśnie mówi, zaraz narzuca mi się pewien rytm… Spróbuj spojrzeć na trzy pierwsze słowa, nie zważając na litery, lecz tylko na ilość znaków… IIIIIIII IIIII IIIIIII… Teraz spróbuj podzielić słowa na sylaby po co najmniej dwa znaki każda i wyrecytuj na głos: ta-ta-ta, ta-ta, ta-ta-ta… Nic nie przychodzi ci do głowy?
— Nic a nic.
— A mnie owszem. Secretum finis Africae… Lecz jeśli tak jest w istocie, ostatnie słowo winno mieć te same litery pierwszą i szóstą, i tak jest, mamy tu bowiem dwakroć symbol Ziemi. Zaś pierwsza litera pierwszego słowa, S, winna być taka sama, jak ostatnia drugiego: i rzeczywiście powtarza się tu znak Panny. Być może jest to właściwa droga. Może jednak chodzi o szereg przypadkowych zbieżności. Trzeba znaleźć regułę odpowiedniości…
— Ale gdzie ją znaleźć?
— W głowie. Wymyślić ją. A potem zobaczyć, czy jest dobra. Ale postępując tak od próby do próby, mogę strawić na tej zabawie okrągły dzień. Lecz nie dłużej —zapamiętaj —nie ma bowiem takiego tajnego pisma, którego nie można by odcyfrować przy odrobinie cierpliwości. Ale teraz zbyt się nad tym zapóźniamy, a przecież chcemy zwiedzić bibliotekę. Tym bardziej, że bez okularów nie zdołam odczytać drugiej części notatki, ty zaś nie pomożesz mi, bo te znaki w twoich oczach…
— Graecum est, non legitur[64] —dokończyłem upokorzony.
— No właśnie, i sam widzisz, że Bacon miał rację. Ucz się! Ale nie traćmy ducha. Schowajmy pergamin i twoje notatki i chodźmy do biblioteki. Albowiem tego wieczoru nawet dziesięć zastępów piekielnych nie zdoła nas powstrzymać.
Przeżegnałem się.
— Ale któż mógł przyjść tu przed nami? Bencjusz?
— Bencjusz płonął chęcią, by dowiedzieć się, co jest między kartami Wenancjusza, ale nie wydawał mi się w nastroju do płatania nam psikusa tak złośliwego. W gruncie rzeczy zaproponował nam przymierze, a zresztą nie wyglądał na kogoś, kto ma dość odwagi, by wejść nocą do Gmachu.
— Więc Berengar? Albo Malachiasz?
— Berengar wydaje mi się mieć dość ducha, by coś takiego uczynić. W gruncie rzeczy jest współodpowiedzialny za bibliotekę, a ponieważ gryzą go wyrzuty sumienia, że zdradził jakiś sekret, uznał, iż Wenancjusz skradł księgę, i chciał być może odłożyć ją na właściwe miejsce. Nie zdołał wejść do biblioteki, więc teraz ukrył gdzieś wolumin, jeśli Bóg nam pomoże, możemy przyłapać go na gorącym uczynku, kiedy spróbuje odłożyć ją na miejsce.
— Ale mógłby to być również Malachiasz kierujący się tymi samymi intencjami.
— Raczej nie. Malachiasz miał dość czasu, by przeszukać stół Wenancjusza, kiedy został sam, by zamknąć Gmach. Wiedziałem o tym doskonale i nie miałem sposobu, żeby temu zapobiec. Teraz wiem, że tego nie uczynił. Jeśli zastanowić się dobrze, nie mamy żadnego . powodu, żeby podejrzewać Malachiasza, że wiedział, iż Wenancjusz dostał się do biblioteki i coś z niej zabrał. Wiedzą o tym Berengar i Bencjusz, a także ty i ja. Wskutek zwierzeń Adelma może o tym wiedzieć Jorge, ale on z pewnością nie był tym człekiem, który tak gwałtownie rzucił się po krętych schodach…
— Więc Berengar albo Bencjusz…
— A czemu nie Pacyfik z Tivoli lub inny z mnichów, których widzieliśmy dziś tutaj? Albo szkłodziej Mikołaj, który wie o moich okularach? Albo ten wielce osobliwy Salwator, który, jak nam powiedziano, krąży nocą nie wiadomo w jakich sprawach? Musimy być czujni i nie zawężać pola podejrzanych dlatego tylko, że wiadomości uzyskane od Bencjusza pchnęły nas w określonym kierunku. Bencjusz, być może, chciał wskazać nam fałszywy trop.
— Ale wydało ci się, że jest szczery.
— Z pewnością. Nie zapominaj jednak, że pierwszym obowiązkiem dobrego inkwizytora jest podejrzewać najpierw tych, którzy wydają ci się szczerzy.
— Paskudne jest zajęcie inkwizytora —rzekłem.
— Dlatego je porzuciłem. I jak widzisz, muszę do niego wrócić. Ale nuże do biblioteki!
Niosąc wysoko przed sobą światło, wspięliśmy się z powrotem do skryptorium, tym razem schodami wschodnimi, które też prowadziły na piętro zakazane. Myślałem o tym, co o labiryncie powiedział Alinard, i oczekiwałem rzeczy przerażających.
Byłem zaskoczony, kiedy wyszliśmy w miejscu, do którego nie powinniśmy wchodzić, znaleźliśmy się bowiem w siedmiobocznej sali, niezbyt rozległej, bez okien, gdzie panował, jak zresztą na całym piętrze, zaduch i mocny zapach stęchlizny. Nic przerażającego.
Sala, jak powiedziałem, miała siedem ścian, ale jedynie w czterech z nich otwierało się między dwoma kolumnami osadzonymi w murze dosyć obszerne przejście pod pełnym łukiem. Przy ścianach ślepych stały ogromne szafy wypełnione ustawionymi równo księgami. Na szafach widniały opatrzone numerami tabliczki i tak samo na wszystkich półkach; były to bez wątpienia te same liczby, które widzieliśmy w katalogu. Pośrodku sali stół także zawalony księgami. Na wszystkich woluminach niezbyt gruba warstwa kurzu, znak, że księgi były dosyć często wycierane. Także na ziemi nie było żadnego plugastwa. Nad łukiem jednych z drzwi wielki wymalowany na ścianie kartusz z napisem Apocalypsis Iesu Christi. Nie wydawał się wyblakły, chociaż litery miały dawny krój. Później, także w innych pokojach, spostrzegliśmy, że te kartusze wyryto w kamieniu, i to dość głęboko, a następnie zagłębienia wypełniono farbą, jak to czyni się malując freski w kościołach.
Przeszliśmy przez jedne z drzwi. Znaleźliśmy się w pokoju z oknem, które zamiast szyb miało tafle alabastru; dwie ściany były ślepe, a w trzeciej było przejście tego samego rodzaju jak to, które przed chwilą przebyliśmy, i prowadzące do następnego pokoju, również z dwoma ścianami ślepymi, jedną z oknem, a drugą z kolejnymi drzwiami. W obu pokojach były kartusze podobne kształtem do tego, który widzieliśmy przedtem, ale z innymi słowami. Kartusz w pierwszym mówił: Super thronos viginti quatuor[65], zaś w drugim: Nomen illi mors[66]. Poza tym, chociaż oba pokoje były mniejsze od tego, przez który weszliśmy do biblioteki (tamten był siedmiokątny, te zaś dwa czworokątne), sprzęty były te same: szafy z księgami i stojący pośrodku stół.
Weszliśmy do trzeciego pokoju. Nie było tu książek ani kartusza. Pod oknem kamienny ołtarz. Troje drzwi, przez jedne właśnie weszliśmy; drugie wychodziły na pokój siedmiokątny, który już zwiedziliśmy, trzecie zaś zaprowadziły nas do kolejnego pokoju, niewiele różniącego się od innych, poza kartuszem, który mówił: Obscuratus est sol et aer[67]. Stąd przechodziło się do kolejnego pokoju z kartuszem Facta est grando et ignis[68]; nie miał innych drzwi, więc dotarłszy tutaj nie można było iść dalej, trzeba było zawrócić.
— Pomyślmy —rzekł Wilhelm. —Cztery pokoje czworokątne albo z grubsza rzecz biorąc trapezoidalne, każdy z jednym oknem, otaczają siedmiokątny pokój bez okien, do którego prowadzą schody. Wydaje mi się to proste. Jesteśmy w baszcie wschodniej, a każda baszta, jeśli patrzeć z zewnątrz, ujawnia pięć okien, po jednym na ścianę. Rachunek się zgadza. Pokój pusty to ten właśnie, który wychodzi na wschód, dokładnie tak samo jak chór kościoła; o świcie promienie słońca oświetlają ołtarz, co wydaje mi się słuszne i pobożne. Jedyną rzeczą pomysłową są tu niechybnie tafle alabastru. Za dnia przenika przez nie piękne światło, nocą nie przepuszczają nawet promieni księżycowych. Nie jest to zresztą zbyt wielki labirynt. Teraz widzimy, dokąd prowadzi dalszych dwoje drzwi z pokoju siedmiobocznego. Sądzę, że pomiarkujemy się bez trudu.
Mój mistrz mylił się, a budowniczowie biblioteki byli zręczniejsi, niż sądziliśmy. Nie wiem dokładnie, co się stało, ale kiedy opuściliśmy basztę, porządek pokojów stał się mniej przejrzysty. Jedne miały dwoje, inne troje drzwi. We wszystkich były okna, nawet w tych, do których wchodziliśmy z pokoju z oknem, mniemając, że zdążamy do wewnątrz Gmachu. Wszystkie miały ten sam rodzaj szaf i stołów, ustawione porządnie woluminy zdawały się jednakie i z pewnością nie pomagały nam rozpoznawać na pierwszy rzut oka, gdzie jesteśmy. Spróbowaliśmy zmiarkować się według kartuszy. Raz przeszliśmy przez pokój, w którym napisane było In diebus illis[69], i po jakimś czasie wydało się nam, że wróciliśmy w to samo miejsce. Ale przypomniałem sobie, że tam drzwi naprzeciwko okna prowadziły do pokoju z napisem Primogenitus mortuorum[70], gdy tymczasem teraz znaleźliśmy się w innym, gdzie raz jeszcze był napis Apocalypsis Iesu Christi, chociaż nie była to siedmiokątna sala, z której wyruszyliśmy. Fakt ten przekonał nas, że czasem te same kartusze powtarzają się w różnych pokojach. Znaleźliśmy dwa pokoje z Apocalypsis, jeden obok drugiego, i zaraz potem pokój z Cecidit de coelo stella magna[71].
Skąd wzięto zdania na kartuszach, było oczywiste, chodziło bowiem o wersety z Apokalipsy Jana, ale nie było w istocie rzeczą jasną, czemu wyryto je na murach ani według jakiego porządku je rozmieszczono. Nasze zakłopotanie powiększał fakt, że na niektórych kartuszach, co prawda nielicznych, litery były czerwone, nie zaś czarne.
W pewnym momencie znaleźliśmy się na powrót w wyjściowej sali siedmiokątnej (można ją było rozpoznać, albowiem prowadziły z niej schody w dół) i raz jeszcze ruszyliśmy w prawo, starając się iść prosto od pokoju do pokoju. Przeszliśmy przez trzy pokoje i stanęliśmy przed ślepą ścianą. Jedyne przejście prowadziło do kolejnego pokoju, z jednymi tylko drzwiami, przez które przeszliśmy, by następnie przemierzyć kolejne cztery pokoje, zanim znowu wyrosła przed nami ściana. Wróciliśmy do poprzedniego pokoju, z dwojgiem tylko drzwi, poszliśmy przez te, których jeszcze nie wypróbowaliśmy, przemierzyliśmy kolejny pokój i znaleźliśmy się w siedmiokątnej sali, a więc w punkcie wyjściowym.
— Jak zowie się ten ostatni pokój, z którego zawróciliśmy? —spytał Wilhelm.
Wytężyłem pamięć.
— Equus albus[72].
— Dobrze, odnajdźmy go. —I było to łatwe. Stamtąd, jeśli nie chciało się wrócić własnymi śladami, trzeba było przejść do pokoju o nazwie Gratia vobis et pax[73], a tam znaleźliśmy nowe przejście, w prawo, które, jak się nam wydawało, nie zaprowadzi nas do punktu wyjścia. Rzeczywiście, znaleźliśmy się znowu In diebus illis oraz Primogenitis mortuorum (czy były to te same pokoje, które dopiero co zwiedziliśmy?), ale w końcu trafiliśmy do pokoju, którego, jak się nam wydało, jeszcze nie widzieliśmy: Tertia pars terrae combusta est[74]. Ale w tym miejscu nie wiedzieliśmy już, gdzie jesteśmy względem baszty wschodniej.
Wysuwając kaganek przed siebie, ruszyłem do następnych pokojów. Na spotkanie wyszedł mi olbrzym o budzącej grozę wielkości, ciele falującym i płynnym, jakby był zjawą.
— Diabeł! —krzyknąłem i niewiele brakowało, wypuściłbym z rąk kaganek, kiedy obróciłem się gwałtownie i schroniłem w ramionach Wilhelma. Ten wziął kaganek z moich dłoni i odsunąwszy mnie ruszył do przodu z odwagą, która wydała mi się wzniosła. On także coś zobaczył, bo stanął w miejscu jak wryty. Potem ruszył znowu i podniósł kaganek. Wybuchnął śmiechem.
— Doprawdy zmyślne. Zwierciadło!
— Zwierciadło?
— A jakże, śmiały mój rycerzu. Tak odważnie ruszyłeś na prawdziwego przeciwnika dopiero co w skryptorium, a teraz przeraził cię własny twój wizerunek. Zwierciadło, które pokazuje ci twój obraz, lecz powiększony i zniekształcony.
Wziął mnie za dłoń i zaprowadził przed ścianę, która znajdowała się naprzeciwko wejścia do pokoju. Teraz, gdy kaganek oświetlił z bliska taflę falistego szkła, ujrzałem nasze dwa odbicia, groteskowo zniekształcone, odmieniające swoją formę i wysokość według tego, czy oddalaliśmy się, czy też przybliżaliśmy.
— Musisz przeczytać sobie także jakąś rozprawę z optyki —rzekł rozbawiony Wilhelm —jak uczynili to z pewnością założyciele biblioteki. Najlepsze napisali Arabowie. Alhazen ułożył traktat De aspectibus, w którym, dołączając ścisłe geometryczne dowody, mówił o sile zwierciadeł. Niektóre z nich mogą, według tego, jak wymodelowano ich powierzchnię, powiększać rzeczy najdrobniejsze (czymże innym są moje soczewki?), zaś inne pokazywać obrazy odwrócone lub pochyłe albo pokazywać dwa przedmioty miast jednego, i cztery zamiast dwóch. Inne jeszcze, właśnie jak to, czynią z karła olbrzyma albo z olbrzyma karła.
— Panie Jezu! —rzekłem. —Więc to o tych wizjach mówiło się, że widziano je w bibliotece?
— Być może. Doprawdy zmyślne. —Przeczytał kartusz na ścianie nad zwierciadłem: Super thronos viginti quatuor. —Już go widzieliśmy, ale było to w sali bez zwierciadła. Ta zaś ponadto nie ma okna ani nie jest siedmioboczna. Gdzie jesteśmy? —Rozejrzał się dokoła i podszedł do jednej z szaf. —Adso, bez tych przeklętych oculi ad legendum nie zdołam odczytać, co jest napisane w tych księgach. Przeczytaj mi parę tytułów.
Wziąłem na chybił trafił jakąś księgę.
— Mistrzu, nie jest zapisana!
— Jakże? Widzę, że jest w niej pismo, czytaj.
— Nie przeczytam. To nie są litery alfabetu i nie jest po grecku, poznałbym. Zda się, że to robaki, wężyki, łajno much…
— Aha, to po arabsku. Jest coś jeszcze?
— Tak, wiele. Ale tutaj jest jedna po łacinie, chwała Bogu. Al… Al Kuwarizmi Tabulae.
— Tablice astronomiczne Al Kuwarizmiego, przetłumaczone przez Adelarda z Bath! Niezwykle rzadkie dzieło! Dalej.
— Isa ibn Ali De oculis, Alkindi De radiis stellatis…
— Spójrz teraz na stół.
Otworzyłem wielki wolumin, który leżał na stole, De bestiis. Trafiłem na pokrytą delikatnymi miniaturami stronicę, na której przedstawiony był przepiękny jednorożec.
— Piękna robota —skomentował Wilhelm, który nieźle widział obrazki. —A to?
Przeczytałem:
— Liber monstrorum de diversis generibus. Także tutaj są piękne obrazki, ale wyglądają na dawniejsze.
Wilhelm przysunął twarz do tekstu.
— Zdobione przez mnichów irlandzkich, co najmniej pięć wieków temu. Księga o jednorożcu jest natomiast znacznie nowsza, zdaje mi się, że wykonana została na sposób Francuzów.
Raz jeszcze mogłem podziwiać uczoność mojego mistrza. Weszliśmy do kolejnego pokoju i przebiegliśmy cztery pokoje następne, wszystkie z oknami, wszystkie pełne woluminów w nieznanych językach i wszędzie trochę tekstów o naukach tajemnych, aż dotarliśmy do ściany, która zmusiła nas do zawrócenia, ponieważ pięć kolejnych pokojów prowadziło jedne do drugich, nie dając możliwości innego wyjścia.
— Sądząc z nachylenia murów winniśmy być w pięciokącie jakiejś innej baszty —rzekł Wilhelm —ale nie ma tutaj centralnej sali siedmiokątnej, może więc mylimy się.
— Ale okna —powiedziałem. —Skąd może być tyle okien? Niemożliwe, żeby wszystkie pokoje wychodziły na zewnątrz.
— Zapominasz o studni pośrodku; wiele z tych okien, które widzieliśmy, wychodzi na ośmiokąt studni. Gdyby był dzień, różnica oświetlenia powiedziałaby nam, które okna są zewnętrzne, a które wewnętrzne, a może nawet wyjaśniłaby położenie pokoju względem słońca. Ale w nocy nie dostrzega się żadnej różnicy. Wracajmy.
Cofnęliśmy się do pokoju ze zwierciadłem i ruszyliśmy w stronę trzecich drzwi, przez które, jak się nam wydawało, jeszcze nie przechodziliśmy. Ujrzeliśmy przed sobą amfiladę trzech lub czterech pokojów, a od ostatniego dochodziła do nas jakaś jasność.
— Ktoś tam jest! —wykrzyknąłem zduszonym głosem.
— Jeśli tak, zobaczył już nasze światło —odparł Wilhelm, zakrywając jednak płomień dłonią. Przez minutę lub dwie trwaliśmy bez ruchu. Jasność chwiała się dalej leciutko, ale nie stawała się ani większa, ani mniejsza.
— Być może to tylko kaganek —rzekł Wilhelm —jeden z tych pozostawionych, by przekonać mnichów, że bibliotekę zamieszkują dusze zmarłych. Ale trzeba to sprawdzić. Ty zostań tutaj zakrywając światło, ja ostrożnie tam pójdę.
Byłem jeszcze zawstydzony, że tak mało chwalebnie spisałem się poprzednio ze zwierciadłem, i chciałem odzyskać dobrą sławę w oczach Wilhelma.
— Nie, pójdę ja —oznajmiłem —ty zaś zostań tutaj. Będę ostrożny, a jestem mniejszy i lżejszy. Jak tylko zobaczę, że nie grozi żadne niebezpieczeństwo, zawołam.
I tak uczyniłem. Szedłem przez trzy pokoje przemykając przy ścianach, lekki jak kot (albo jak nowicjusz, który schodzi do kuchni, by ukraść ser ze spiżarni, przedsięwzięcie, w którym celowałem w Melku). Dotarłem na próg pokoju, z którego dobiegała jasność, bardzo słaba, i kryjąc się za kolumną służącą jako prawy węgar, zerknąłem do pokoju. Nie było nikogo. Jakaś lampka płonęła na stole kopcąc. Nie był to kaganek podobny do naszego, wyglądała raczej na odkrytą kadzielnicę, nie paliła się płomieniem, lecz jeno tlił się jakiś lekki popiół i coś się w nim spalało. Zebrałem się na odwagę i wszedłem. Na stole obok kadzielnicy leżała otwarta księga o żywych kolorach. Zbliżyłem się i ujrzałem na karcie cztery szpalty rozmaitych kolorów: żółć, cynober, turkus i terakota. Wyłaniała się stamtąd bestia, przerażająca z wyglądu, wielki smok o dziesięciu głowach i z ogonem, który ciągnął za sobą gwiazdy z nieba i rzucał na ziemię. I nagle ujrzałem, że smok mnoży się, a łuski na jego skórze stają się jak las lśniących płytek, które odstają od karty i zaczynają krążyć dokoła mojej głowy. Rzuciłem się do tyłu i ujrzałem, że powała pokoju pochyla się i wali prosto na mnie, potem usłyszałem jakby świst tysiąca węży, jednak nie przerażający, lecz prawie uwodzicielski, i ukazała się kobieta, otoczona światłem, która zbliżyła swoją twarz do mojej owiewając mnie swym oddechem. Odsunąłem ją wyciągniętymi ramionami i wydało mi się, że moje ręce dotykają ksiąg ze stojącej przede mną szafy i że rosną ponad wszelką miarę. Nie wiedziałem już, gdzie jestem, gdzie jest niebo, a gdzie ziemia. Ujrzałem na środku pokoju Berengara, który przypatrywał mi się ze szkaradnym uśmiechem, ociekającym lubieżnością. Zakryłem twarz dłońmi i moje dłonie wydały mi się niby łapy ropuchy, lepkie i płetwiaste. Zdaje mi się, że krzyknąłem, poczułem kwaskowaty zapach w ustach, a potem zapadłem się w nieskończoną noc, która otwierała się coraz bardziej —pode mną i nie wiedziałem już nic.
Obudziłem się po czasie, który zdał mi się wiekami, czując uderzenia, które rozbrzmiewały mi w głowie. Leżałem na ziemi, a Wilhelm klepał mnie po jagodach. Nie byłem już w tamtym pokoju i moje oczy dostrzegły kartusz, który powiadał: Requiescant a laboribus suis[75].
— Wstańże, Adso —szeptał mi Wilhelm. —Nic się nie stało…
— Tamto wszystko —rzekłem jeszcze majacząc. —Tam, bestia…
— Żadna bestia. Znalazłem cię majaczącego u stóp stołu, na którym leżała piękna apokalipsa mozarabska, otwarta na stronicy z mulier amicta sole[76], kobietą, która stoi naprzeciwko smoka. Ale po zapachu domyśliłem się, że wdychałeś jakieś paskudztwo, i zaraz cię wyniosłem. Mnie też boli głowa.
— Ale co widziałem?
— Nic. Tyle tylko, że spalają się tam substancje dające wizje, poznałem po zapachu, to coś arabskiego, być może to samo Starzec z gór dawał wdychać owym mordercom, nim pchnął ich do czynów. W ten sposób rozwikłaliśmy tajemnicę wizji. Ktoś w nocy kładzie magiczne zioła, by przekonać niewczesnych gości, że biblioteki broni obecność demonów. Co właściwie odczuwałeś?
Bezładnie, na tyle, na ile pamiętałem, opowiedziałem moją wizję, a Wilhelm wybuchnął śmiechem.
— W połowie wyolbrzymiłeś to, co dojrzałeś w księdze, a w drugiej połowie pozwoliłeś przemówić swoim pragnieniom i lękom. Te zioła wzmagają takie stany umysłu. Trzeba będzie porozmawiać o tym jutro z Sewerynem, zdaje się, że więcej wie na ten temat, niż po sobie pokazuje. To zioła, tylko zioła, nie potrzeba nawet tych nekromanckich zabiegów, o których mówił szkłodziej. Zioła, zwierciadła… Tego miejsca zakazanej wiedzy bronią liczne i nader kunsztowne wynalazki. Wiedza wykorzystana, by zakrywać, nie zaś oświecać. Nie podoba mi się to. Jakiś spaczony umysł kieruje świętą obroną biblioteki. Ale była to trudna noc, trzeba już stąd wyjść. Jesteś wzburzony, potrzebujesz wody i świeżego powietrza. Nie warto nawet podejmować próby otworzenia tych okien, są zbyt wysoko i pewnie zamknięte od dziesięcioleci. Jakże mogli pomyśleć, że Adelmus stąd właśnie rzucił się w przepaść.
Wyjść —rzekł Wilhelm. Jakby to było takie łatwe. Wiedzieliśmy, że do biblioteki można się dostać od jednej tylko baszty, wschodniej. Ale gdzie byliśmy w tym momencie? Straciliśmy całkowicie rozeznanie. Długo błądziliśmy ogarnięci lękiem, że nigdy nie zdołamy opuścić tego miejsca, ja ciągle jeszcze chwiejąc się na nogach i czując mdłości, Wilhelm dosyć zatroskany o mnie i rozzłoszczony niedostatkiem swojej wiedzy, i ta wędrówka podsunęła nam, a raczej podsunęła Wilhelmowi, myśl na dzień następny. Trzeba będzie wrócić do biblioteki, założywszy, że kiedykolwiek z niej się wydostaniemy, z głownią ze spalonego drewna lub inną substancją, którą dałoby się robić znaki na ścianach.
— Aby znaleźć wyjście z labiryntu —wyrecytował Wilhelm —jest tylko jeden sposób. Przy każdym nowym węźle, to jest takim, w którym jeszcze się nie było, kierunek przyjścia będzie wskazany trzema znakami. Jeśli z przyczyny poprzednich znaków na którymś z dojść do węzła ujrzy się, że ów węzeł był już odwiedzony, położy się jeden tylko znak wskazujący kierunek dojścia. Kiedy wszystkie przejścia będą już oznakowane, trzeba będzie zawrócić i pójść w przeciwnym kierunku. Ale jeśli jedno przejście lub dwa są jeszcze bez znaków, wybierze się którykolwiek kładąc dwa znaki. Idąc w kierunku, który ma jeden tylko znak, położymy dwa dalsze, tak by teraz miał trzy. Przemierzy się wszystkie części labiryntu, jeśli tylko, docierając do węzła, nigdy nie ruszy się przejściem z trzema znakami, chyba że wszystkie pozostałe przejścia są już znakami opatrzone.
— Skąd to wiesz? Jesteś biegłym od labiryntów?
— Nie, recytuję tylko stary tekst, który kiedyś czytałem.
— I według tej reguły można się wydostać?
— O ile mi wiadomo, prawie nigdy. Spróbujemy jednak. A zresztą w najbliższych dniach będę miał okulary i dość czasu, by pilniej przestudiować księgi. Skoro poruszanie się według kartuszy zawiodło, może regułę poda nam układ ksiąg.
— Będziesz miał okulary? Jak je odnajdziesz?
— Powiedziałem, że będę je miał. Zrobię sobie inne. Wydaje mi się, że nasz szkłodziej tylko czeka na sposobność, by dokonać czegoś nowego. O ile będzie miał narzędzia odpowiednie, by oszlifować kawałek szkła. Jeśli zaś chodzi o szkło, nie brak go tutaj.
Kiedy tak błąkaliśmy się szukając drogi, nagle na samym środku jednego z pokojów poczułem, że musnęła mnie po policzku niewidzialna dłoń, a jednocześnie jęk, ni ludzki, ni zwierzęcy, rozległ się echem w tym i sąsiednim pomieszczeniu, jakby jaki upiór błądził z sali do sali. Winienem był być przygotowany na niespodzianki, jakie czekają nas w bibliotece, ale raz jeszcze przeraziłem się i odskoczyłem do tyłu. Również Wilhelm musiał doznać czegoś podobnego, ponieważ dotknął swego lica, wznosząc do góry światło i rozglądając się dokoła.
Uniósł rękę, później przyjrzał się płomieniowi, który zdawał się teraz płonąć żywiej, a następnie zwilżył śliną palec i wysunął, wyprostowany, przed siebie.
— To jasne —rzekł następnie i wskazał mi dwa punkty na dwóch przeciwległych ścianach, umieszczone na wysokości człowieka. Były tam dwie wąskie szpary i kiedy zbliżało się do nich rękę, czuło się chłodne powietrze napływające z zewnątrz. Zbliżając zaś ucho, słyszało się szum, jakby po drugiej stronie muru powiał wiatr.
— Biblioteka musi przecież mieć system wietrzenia —powiedział Wilhelm. —W przeciwnym wypadku nie dałoby się tu oddychać, zwłaszcza latem. Poza tym te szpary dostarczają również właściwą dawkę wilgotności, by pergaminy nie wysuszyły się. Ale przenikliwość fundatorów sięgnęła dalej. Ustawiając prześwity pod określonymi kątami, uzyskali to, że w wietrzne noce podmuchy wdzierające się przez te otwory krzyżują się między sobą i pędzą przez rozmieszczone w amfiladzie pokoje, wytwarzając dźwięki, które słyszeliśmy. Owe zaś dźwięki w połączeniu ze zwierciadłami i ziołami powiększają strach nieostrożnych, którzy zapuszczają się tu podobnie jak my, nie znając dobrze tego miejsca. I my też pomyśleliśmy przez moment, że to zjawy tchną nam w lica swym oddechem. Postrzegliśmy to dopiero teraz, ponieważ dopiero teraz powiał wiatr. Jeszcze jedna tajemnica wyjaśniona. Ale i tak nadal nie wiemy, jak stąd wyjść.
Tak gawędząc krążyliśmy daremnie, zagubieni, nie dbając już o czytanie kartuszy, które zdawały się wszystkie takie same. Natknęliśmy się na inną salę siedmioboczną, okrążaliśmy ją przez sale przyległe, nie znaleźliśmy żadnego wyjścia. Wróciliśmy po własnym tropie, chodziliśmy prawie przez godzinę, ani myśląc o tym, by baczyć, gdzie jesteśmy. W pewnym momencie Wilhelm uznał, że przegraliśmy i nie pozostaje nic innego, jak ułożyć się do snu w jednej z sal i mieć nadzieję, że następnego dnia odnajdzie nas Malachiasz. Kiedy opłakiwaliśmy już nędzne zakończenie naszego pięknego przedsięwzięcia, niespodziewanie odnaleźliśmy salę, do której dochodziły schody. Podziękowaliśmy gorąco niebu i czym prędzej zeszliśmy.
Jak tylko znaleźliśmy się w kuchni, rzuciliśmy się w stronę komina, weszliśmy do korytarza ossuarium i przysięgam, że śmiercionośny grymas czaszek wydał mi się uśmiechem osób najdroższych sercu. Dotarliśmy do kościoła, stamtąd wydostaliśmy się przez portal północny i usiedliśmy wreszcie, szczęśliwi, na kamiennych płytach grobów. Wzmacniające nocne powietrze zdało mi się boskim balsamem. Gwiazdy błyszczały wokół nas i wizje z biblioteki były teraz odległe.
— Jakiż piękny jest świat i jakie szkaradne są labirynty! —rzekłem z ulgą.
— Jakiż piękny byłby świat, gdyby istniała reguła zwiedzania labiryntów —odparł mój mistrz.
— Któraż to godzina? —zapytałem.
— Straciłem poczucie czasu. Ale dobrze byłoby, byśmy znaleźli się w naszych celach, zanim zadzwonią na jutrznię.
Ruszyliśmy wzdłuż lewej strony kościoła, minęliśmy portal (odwróciłem się w drugą stronę, żeby nie widzieć starców z Apokalipsy super thronos viginti quatuor!) i przeszliśmy przez dziedziniec, by znaleźć się w austerii dla pielgrzymów.
Na progu budynku stał opat, który przyglądał nam się z surowym obliczem.
— Szukam cię przez całą noc —rzekł do Wilhelma. —Nie zastałem cię w celi, nie zastałem w kościele…
— Badaliśmy pewien trop —rzekł wymijająco Wilhelm z widocznym zakłopotaniem.
Opat przyjrzał mu się przeciągle, potem oznajmił głosem powolnym i surowym:
— Szukałem was zaraz po komplecie. Berengara nie było w chórze.
— Co też powiadasz! —ozwał się Wilhelm z rozbawioną miną. Widział teraz jasno, kto zaczaił się w skryptorium.
— Nie było go w chórze w porze komplety —powtórzył opat —i nie wrócił do swojej celi. Zaraz zadzwonią na jutrznię i zobaczymy, może się pojawi. W przeciwnym razie obawiam się nowego nieszczęścia.
Na jutrzni Berengara nie było.