Piątego dnia wstałem, z sercem wzburzonym tysiącem trwóg po nocnej scenie, gdy dzwoniono już na prymę, a Wilhelm potrząsnął mną mocno, mówiąc, że wkrótce zbiorą się obie legacje. Wyjrzałem na zewnątrz przez okno celi i nie zobaczyłem nic. Mgła z poprzedniego dnia stała się mlecznobiałym całunem, który okrył szczelnie całą równię.
Ledwie wyszedłem, ujrzałem opactwo takim, jakim dotychczas nie widziałem; tylko niektóre największe budowle, kościół, Gmach, sala kapitulna rysowały się także z daleka, choć niewyraźnie, jako cienie pośród cieni, reszta zaś zabudowań była widoczna dopiero z odległości paru kroków. Zdawało się, że kształty rzeczy i zwierząt dobywają się znienacka z nicości; ludzie jakby wyłaniali się z mgły najpierw szarzy niby zjawy, a dopiero później można ich było rozpoznać, choć z trudem.
Urodziłem się w krainie północnej, więc nie był mi obcy ten żywioł, który w innym momencie przypomniałby mi z pewną słodyczą tamtą równinę i zamek, miejsce mojego urodzenia. Ale tego ranka stan powietrza wydał mi się boleśnie pokrewny stanowi duszy mojej i wrażenie smutku, z którym zbudziłem się, wzmagało się, w miarę jak zbliżałem się do sali kapitulnej.
Na kilka kroków przed budynkiem zobaczyłem Bernarda Gui, który odprawiał właśnie kogoś, kogo w pierwszej chwili nie rozpoznałem. Kiedy później przeszedł obok mnie, spostrzegłem, że był to Malachiasz. Rozglądał się dokoła jak ktoś, kto nie chce być dostrzeżony, gdyż popełnia występek; lecz powiedziałem już, że wyraz jego twarzy z natury samej był wyrazem człeka, który ukrywa albo próbuje ukryć coś tajemnego i nie do wyznania.
Nie poznał mnie i oddalił się. Pchany ciekawością, poszedłem za Bernardem i ujrzałem, że przebiega wzrokiem karty, które być może Malachiasz mu wręczył. Na progu kapituły wezwał skinieniem dowódcę łuczników, który trzymał się w pobliżu, i szepnął mu kilka słów. Potem wszedł. Ja za nim.
Po raz pierwszy postawiłem stopę w tym miejscu, które gdy patrzyło się nań z zewnątrz, miało skromne wymiary i było niewyszukane w formie; spostrzegłem, że zostało odbudowane niedawno, na szczątkach pierwotnego kościoła opackiego, być może częściowo zniszczonego przez pożar.
Przybywając z zewnątrz, przechodziło się pod nowoświeckim portalem, ostrołukiem bez dekoracji, z rozetą powyżej. Ale wewnątrz wchodziło się do przedsionka zbudowanego na resztkach starego narteksu. Naprzeciwko wyłaniał się inny portal, z łukiem według sposobu starodawnego, z tympanonem w kształcie półksiężyca, cudownie rzeźbionym. Musiał to być portal starego kościoła.
Rzeźby na tympanonie były równie piękne jak rzeźby na obecnym kościele, lecz mniej niepokojące. Również tutaj nad całym tympanonem panował Chrystus w majestacie; ale obok Niego w rozmaitych pozach i z rozmaitymi przedmiotami w dłoniach stało dwunastu apostołów, którzy otrzymali od Niego posłannictwo, by rozeszli się po świecie i głosili ludziom Ewangelię. Nad głową Chrystusa, na łuku podzielonym na dwanaście kwater i pod stopami Jego, w nieprzerwanej procesji postaci, były przedstawione ludy świata, które miały usłyszeć Dobrą Nowinę. Poznałem po strojach Żydów, Kapadocjan, Arabów, Indian, Frygijczyków, Bizantyjczyków, Ormian, Scytów, Rzymian. Ale wmieszanych między nich, na trzydziestu medalionach rozmieszczonych nad łukiem dwunastu kwater, widać było mieszkańców nieznanych światów, o których mówili nam dopiero co Fizjolog oraz niepewne świadectwa podróżników. Wielu z nich było mi nie znanych, innych rozpoznałem; na przykład grubianie z sześcioma palcami u rąk, fauny, które rodzą się z robaków, jakie żyją między korą a miąższem drzew, syreny z łuskowatymi ogonami, uwodzące marynarzy, Etiopczycy z ciałami całkiem czarnymi, którzy chronią się przed żarem słońca drążąc podziemne jamy, onocentaury, ludzie do pępka, zaś osły poniżej, Cyklopi z jedynym okiem wielkości skuda. Scylla z głową i piersiami dziewczyny, brzuchem wilka i ogonem delfina, włochaci ludzie z Indii, którzy żyją w bagnach i nad rzeką Epigmarydą, psiogłowi, którzy nie mogą wyrzec słowa, by nie przerwać i nie zaszczekać, jednonodzy, którzy biegają szybciutko na swojej jednej nodze, a kiedy chcą schronić się przed słońcem, kładą się i wystawiają wielką stopę niby parasol, Astomi z Grecji pozbawieni ust, którzy oddychają przez nos i żyją tylko powietrzem, brodate kobiety z Armenii, pigmeje, epistygowie przez innych nazywani również Blemij, którzy rodzą się bez głów, usta mają na brzuchu, a oczy na ramionach, potworne kobiety znad Morza Czerwonego, wysokie na dwanaście stóp, z włosami opadającymi do pięt, ogonem wołu u dołu pleców i z kopytami wielbłądów, i owi z podeszwami stóp obróconymi wspak, tak że jeśli ktoś idzie za nimi patrząc na ich ślady, zawsze dociera tam, skąd przyszli, nie zaś tam, dokąd poszli, i jeszcze ludzie z trzema głowami, owi z oczyma lśniącymi niby kaganki i potwory z wyspy Circe, z ciałami ludzkimi i karkami najrozmaitszych zwierząt…
Te i inne dziwy były wyrzeźbione na tym portalu. Ale żaden z nich nie budził lęku, gdyż nie oznaczały zła tego świata lub udręki piekieł, lecz były świadkami tego, że Dobra Nowina dotarła do całej znanej ziemi i miała rozciągnąć się na tę nieznaną, dla której portal był radosną obietnicą zgody, osiągniętej jedności w słowie Chrystusa; wspaniałej oikoumene.
Dobra wróżba —powiedziałem sobie —dla spotkania, co odbędzie się za tym progiem, gdzie ludzie, którzy stali się wrogami jedni drugich z powodu przeciwstawnej interpretacji Ewangelii, spotkają się dzisiaj, by uśmierzyć być może swary. I powiedziałem sobie, że jestem słabym grzesznikiem, który trapi się swoimi osobistymi sprawami, gdy tymczasem mają nastąpić wydarzenia tak wielkiej wagi dla historii chrześcijaństwa. Porównałem małość moich strapień z majestatyczną obietnicą pokoju i pogody ducha potwierdzoną w kamieniu tympanonu. Prosiłem Boga, by wybaczył mi słabość, i w lepszym nastroju przekroczyłem próg.
Jak tylko wszedłem, zobaczyłem w komplecie członków obu legacji zasiadających naprzeciwko siebie na rozstawionych w półkole ławach, przy czym dwie grupy były oddzielone stołem, przy którym siedzieli opat i kardynał Bertrand.
Wilhelm, za którym szedłem, by sporządzać notatki, usadził mnie po stronie minorytów, gdzie byli Michał ze swoimi i inni franciszkanie z dworu w Awinionie; albowiem spotkanie nie miało wyglądać na pojedynek między Italczykami a Francuzami, lecz na dysputę między zwolennikami reguły franciszkańskiej i jej krytykami, dysputę, w której wszystkich łączy zdrowa i katolicka wierność dla dworu papieskiego.
Z Michałem z Ceseny byli brat Arnold z Akwitanii, brat Hugo z Newcastle i brat Wilhelm z Alnwick, którzy uczestniczyli w kapitule w Perugii, a następnie biskup Kaffy, Berengar Talloni, Bonagratia z Bergamo i inni minoryci z dworu awiniońskiego. Po stronie przeciwnej zasiadali Wawrzyniec Decoalcone, bakałarz z Awinionu, biskup Padwy i Jan d’Anneaux, doktor teologii w Paryżu. Obok Bernarda Gui, milczącego i zaabsorbowanego, był dominikanin Jan z Baune, którego w Italii zwano Giovanni Dalbena. Ten —powiedział mi Wilhelm —był przed laty inkwizytorem w Narbonie, gdzie postawił przed trybunałem licznych begardów i bigotów; ale ponieważ uznał za kacerskie właśnie zdanie dotyczące ubóstwa Chrystusa, podniósł się przeciwko niemu Berengar Talloni, lektor w zakonie tego miasta, odwołując się do papieża. Wtenczas Jan był jeszcze niepewny w tej materii i wezwał obu na dwór, by dyskutowali, i nie doszło się do żadnej konkluzji. Tak że wkrótce potem franciszkanie zajęli stanowisko, o którym już mówiłem, podczas kapituły w Perugii. Wreszcie ze strony awiniończyków byli jeszcze inni, a wśród nich biskup Alborea.
Posiedzenie otworzył Abbon, który uznał za stosowne podsumować ostatnie wydarzenia. Przypomniał, że w roku pańskim 1322 kapituła generalna braci mniejszych, zebrawszy się w Perugii pod przewodem Michała z Ceseny, ustaliła po dojrzałej i pilnej deliberacji, że Chrystus, by dać przykład życia doskonałego, i apostołowie, by dostosować się do Jego nauki, nie mieli nigdy wspólnie żadnej rzeczy ani z tytułu własności, ani z tytułu władania, i że prawda ta jest materią wiary zdrowej i katolickiej, jaką dobywamy z rozmaitych ustępów ksiąg kanonicznych. Przez to jest zasługą i rzeczą świętą wyrzeczenie się własności wszelkiej rzeczy, i tej reguły świętości trzymali się pierwsi założyciele Kościoła wojującego. Do tej prawdy dostosował się w roku 1312 sobór w Vienne, a i sam papież Jan w roku 1317, w konstytucji dotyczącej stanu braci mniejszych, która rozpoczyna się Quorundam exigit, skomentował postanowienia tego soboru jako święcie ułożone, przenikliwe, trwałe i dojrzałe. A zatem kapituła perugijska, uznając, iż to, co przez zdrową naukę Stolica Apostolska zawsze potwierdzała, zawsze winno się mieć za potwierdzone i w żaden sposób nie powinno się od tego odchodzić, postawiła tylko na nowo swą pieczęć na tych postanowieniach soborowych, a to parafą mistrzów świętej teologii, jak brat Wilhelm z Anglii, brat Henryk z Alemanii, brat Arnold z Akwitanii, prowincjałowie i kapłani; a także parafą brata Mikołaja, ministra na Francję, brata Wilhelma Bloka bakałarza, kapelana generalnego i czterech ministrów prowincjonalnych, brata Tomasza z Bolonii, brata Piotra z prowincji świętego Franciszka, brata Fernanda z Castello i brata Szymona z Tournai. Jednak —dodał Abbon —papież w następnym roku wydał dekretał Ad conditorem canonum, przeciwko któremu odwołał się brat Bonagratia z Bergamo, uznając go za sprzeczny z dobrem swojego zakonu. Wtenczas papież zdjął dekretał z drzwi katedry w Awinionie, gdzie był zawieszony, i poprawił go w wielu punktach. Lecz w rzeczywistości uczynił go jeszcze sroższym, a potwierdza to fakt, że natychmiastową konsekwencją było zatrzymanie brata Bonagratii przez rok w więzieniu. Nie można mieć wątpliwości co do surowości papieskiej, albowiem tego samego roku wydał znaną teraz dobrze Cum inter nonnulos, gdzie ostatecznie potępiono twierdzenia kapituły w Perugii.
W tym miejscu zabrał głos, przerywając dwornie Abbonowi, kardynał Bertrand i oznajmił, że należy przypomnieć, jak pragnąc wprowadzić zamęt do sprawy i zagniewać papieża, wtrącił się w roku 1324 Ludwik Bawarski, a to deklaracją z Sachsenhausen, w której przyjmuje się bez żadnych dobrych racji twierdzenia z Perugii (i trudno pojąć —zauważył Bertrand z przebiegłym uśmiechem —czemuż to cesarz pochwalał z takim zapałem ubóstwo, którego w istocie sam nie praktykował), stając przeciwko messer papieżowi, nazywając go inimicus pacis i obmawiając, że chce wzniecić zgorszenie i niezgodę, traktując go wreszcie jako heretyka, a nawet herezjarchę.
— Nie całkiem tak —spróbował załagodzić Abbon.
— W swej istocie tak —rzekł oschle Bertrand. I dodał, że właśnie by sprzeciwić się niestosownemu wystąpieniu cesarza, messer papież był zmuszony wydać dekretał Quia quorundam i że wreszcie napomniał surowo Michała z Ceseny, aby ten stawił się przed jego obliczem. Michał słał listy z wymówkami donosząc, że jest chory, w co nikt nie powątpiewał, wysyłając natomiast brata Jana z Fidanzy i brata Modesta Custodio z Perugii. Ale tak się złożyło —oznajmił kardynał —że gwelfowie z Perugii donieśli papieżowi, iż brat Michał nie tylko nie jest chory, ale utrzymuje kontakty z Ludwikiem Bawarskim. W każdym razie, co było, to było, teraz brat Michał wygląda pięknie i pogodnie, jest więc oczekiwany w Awinionie. Lepiej jednakowoż —stwierdził kardynał —rozważyć najprzód, jak to się czyni teraz, w obecności roztropnych ludzi z obu stron, co brat Michał powie papieżowi, zważywszy, że celem wszystkich było zawsze nie jątrzyć, lecz po bratersku położyć kres niesnaskom, jakie nie powinny mieć miejsca między miłującym ojcem i jego pobożnymi synami i jakie rozpaliły się jeno wskutek wtrącenia się ludzi świeckich, cesarzy i ich namiestników, którzy nie mają nic wspólnego z problemami świętej matki, Kościoła.
Wtrącił się wtedy Abbon i oznajmił, że choć jest człowiekiem Kościoła i opatem zakonu, któremu Kościół tyle zawdzięcza (szmer szacunku i uznania przebiegł po obu stronach półkola), nie uważa jednak, by cesarz powinien pozostać obcy takim kwestiom, z wielu przyczyn, które potem brat Wilhelm z Baskerville wyjaśni. Ale —mówił dalej Abbon —jest jednak rzeczą słuszną, że pierwsza część debaty odbywa się między posłami papieskimi a przedstawicielami tych synów świętego Franciszka, którzy przez sam fakt, iż wystąpili na tym spotkaniu, pokazali się oddanymi synami papieskimi. Tak więc zaprasza brata Michała albo kogoś od niego, by rzekł, co zamierza utrzymywać w Awinionie.
Michał powiedział, że ku jego wielkiej radości i wzruszeniu jest dzisiejszego ranka pośród nich Hubertyn z Casale, którego sam papież w roku 1322 prosił o gruntowne omówienie kwestii ubóstwa. I właśnie Hubertyn będzie mógł streścić z przenikliwością, wiedzą i żarliwą wiarą, którą wszyscy u niego uznają, główne punkty tego, co stało się już, i w sposób nie do cofnięcia, poglądem zakonu franciszkańskiego.
Wstał Hubertyn i ledwie zaczął mówić, pojąłem, czemu tyle zapału wzbudzał i jako predykant, i jako dworak. Namiętny w geście, przekonywający w głosie, urzekający w uśmiechu, jasny i konsekwentny w rozumowaniu, przykuwał uwagę słuchaczy przez cały czas, kiedy przemawiał. Zaczął od wielce uczonego rozważenia racji, które wspierały twierdzenia z Perugii. Oznajmił, że przede wszystkim trzeba uznać, iż Chrystus i apostołowie Jego byli dwoistego stanu, gdyż byli prałatami Kościoła Nowego Testamentu, a tym samym z tytułu władzy rozdawania i rozdzielania posiadali rzeczy, by dawać biednym i kapłanom Kościoła, jak to jest napisane w czwartym rozdziale Dziejów apostolskich, i co do tego nikt nie wysuwa obiekcji. Ale z drugiej strony na Chrystusa i apostołów winno się patrzeć jako na prywatne osoby, będące fundamentem wszelkiej religijnej doskonałości, i tych, którzy w sposób doskonały gardzili światem. I w związku z tym przychodzą na myśl dwa sposoby posiadania, jeden cywilny i doczesny, określony przez prawa cesarskie w słowach in bonis nostris, albowiem naszymi są zwane te dobra, których bronimy i o które, gdy zostaną nam odebrane, mamy prawo się upominać. Dlatego jedną rzeczą jest cywilnie i docześnie bronić swego dobra przed tym, który chce nam je odebrać, i odwoływać się do sądu cesarskiego (lecz powiedzieć, że Chrystus i apostołowie mieli coś w ten sposób, jest stwierdzeniem heretyckim, albowiem jak rzecze Mateusz w V rozdziale, temu, kto chce się z tobą w sądzie spierać i wziąć suknię twoją, odstąp i płaszcz, i nie inaczej mówi Łukasz w VI rozdziale, którymi to słowami Chrystus odsuwa od siebie wszelkie panowanie i władanie i to samo nakazuje swoim apostołom, a mamy poza tym u Mateusza rozdział XXIV, gdzie Piotr mówi Panu, że porzucili wszystko, by pójść za nim); ale na inny sposób można jednak mieć rzeczy doczesne, kiedy chodzi o dobro wspólnej braterskiej miłości, i w ten sposób Chrystus i Jego uczniowie mieli dobra z przyczyny naturalnej, która to przyczyna przez niektórych zwana jest jus poli, to jest przyczyna nieba, by podtrzymać naturę, a ta i bez uładzenia człowieczego jest w zgodzie ze słuszną racją; gdy tymczasem jus fori jest siłą zależną od ludzkich uwarunkowań. Zanim doszło do pierwszego podzielenia, rzeczy względem władania były jako owe rzeczy, które teraz są wśród dóbr niczyich i podlegają temu, kto je zajął; były w pewnym sensie wspólne wszystkim ludziom; dopiero po grzechu nasi ojcowie zaczęli dzielić między sobą władanie rzeczami, i wtedy to zaczęło się władanie doczesne takie, jakie znamy dzisiaj. Lecz Chrystus i apostołowie mieli rzeczy na pierwszy sposób, i tak właśnie mieli szaty i chleb, i ryby, i jak rzecze Paweł w Pierwszym do Tymoteusza, mamy pożywienie i czym okryć się i jesteśmy zadowoleni. Tak więc Chrystus i jego wyznawcy mieli owe rzeczy nie w posiadaniu, ale w użytkowaniu, i całkowite ubóstwo pozostawało bez skazy. Co zostało już uznane przez papieża Mikołaja II w dekretale Exiit qui seminat.
Ale podniósł się ze strony przeciwnej Jan d’Anneaux i rzekł, że stanowisko Hubertyna wydaje mu się sprzeczne z prawym rozumem i właściwą interpretacją Pisma. Albowiem przy dobrach zniszczalnych w użyciu, jak chleb i ryby, nie można mówić o zwykłym prawie użytkowania ani nie można faktycznie ich użytkować, lecz tylko zużywać; wszystko to, co wierni mieli wspólne w pierwotnym Kościele, jak można wywnioskować z Dziejów apostolskich, drugi i trzeci, mieli na zasadzie tego samego typu władania, co przed nawróceniem; apostołowie po zstąpieniu Ducha Świętego mieli posiadłości w Judei; ślub życia bez własności nie rozciąga się na to, czego człowiek niezbędnie potrzebuje, by żyć, a kiedy Piotr rzekł, że porzucił wszystko, nie zamierzał rzec, że wyrzekł się własności; Adam miał władzę i prawo własności nad rzeczami; sługa, który bierze pieniądze swojego pana, nie dokonuje z pewnością użytku ni zużycia; słowa z Exiit qui seminat, na które minoryci zawsze się powołują i które ustanawiają, że bracia mniejsi mają na użytek jedynie wszystko, czym się posługują, nie władając tym ani nie mając na własność, winny odnosić się do dóbr, które nie wyczerpują się wraz z użytkiem, i rzeczywiście, jeśliby Exiit rozumiało dobra zniszczalne, utrzymywałoby rzecz niemożliwą; faktycznego użytku nie da się odróżnić od władania prawnego; wszelkie prawo ludzkie, na którego podstawie posiada się dobra materialne, zawarte jest w prawach królów; Chrystus jako człek śmiertelny od momentu swojego poczęcia był posiadaczem wszystkich dóbr ziemskich, zaś jako Bóg miał od ojca powszechne władanie nad wszystkim; był posiadaczem wszystkich dóbr ziemskich, jako Bóg zaś wiernych, a jeśli był biedny, to nie dlatego, że nie miał nic na własność, ale dlatego, że nie ciągnął z tego zysku, jako że zwykłe władanie prawne rzeczami, oddzielone od ciągnięcia korzyści, nie czyni bogatym tego, kto włada, a wreszcie, gdyby nawet Exiit powiedziało coś odmiennego, papież rzymski, w tym, co odnosi się do wiary i do kwestii moralnych, może odwoływać postanowienia swoich poprzedników, a nawet wypowiadać stwierdzenia przeciwne.
W tym momencie zerwał się na równe nogi brat Hieronim, biskup Kaffy, a broda drżała mu z gniewu, choć słowa miały robić wrażenie pojednawczych. I zaczął argumentację, która mnie wydała się nieco niejasna.
— To, co chcę rzec Ojcu Świętemu, a powiem to ja sam, przedkładam mu już teraz do poprawienia, albowiem wierzę naprawdę, że Jan jest namiestnikiem Chrystusa, i przez to wyznanie wzięli mnie Saraceni. A zacznę od przytoczenia faktu podanego przez wielkiego doktora w sprawie dysputy, jaka powstała pewnego razu pośród mnichów o tym, kto był ojcem Melchizedecha. I wtedy opat Copes, spytany o to, stuknął się w głowę i rzekł: biada ci Copes, uganiasz się bowiem tylko za tymi rzeczami, za którymi Bóg nie każe ci się uganiać, i jesteś niedbały w tych, które ci nakazuje. Oto, jak jasno widać z mojego przykładu, jest oczywiste, że Chrystus i Najświętsza Panna, i apostołowie nie mieli nic ani osobno, ani wspólnie, i mniej oczywiste byłoby uznać, że Jezus był człowiekiem i Bogiem jednocześnie, a przecież wydaje mi się jasne, że kto zaprzeczy pierwszej oczywistości, winien następnie zaprzeczyć drugiej!
Rzekł to triumfalnie i ujrzałem, jak Wilhelm wznosi wzrok do nieba. Podejrzewani, że uznał sylogizm Hieronima za ułomny, i nie mogłem odmówić mu racji, ale bardziej jeszcze ułomne wydały mi się nader gniewne zarzuty Jana Dalbeny, który rzekł, że kto twierdzi coś o ubóstwie Chrystusa, twierdzi coś, co widzi się (albo nie widzi) okiem, gdy tymczasem w określanie Jego człowieczeństwa i boskości wchodzi wiara, przez co dwa te zdania nie mogą być ze sobą zestawione. W swej odpowiedzi Hieronim był subtelniejszy od przeciwnika.
— Och nie, drogi bracie —rzekł —prawdą wydaje mi się właśnie rzecz przeciwna, albowiem wszystkie Ewangelie głoszą, że Chrystus był człowiekiem, jadł i pił, a poprzez swoje oczywiste cuda był również Bogiem, i to właśnie rzuca się w oczy!
— Również czarownicy i wieszczkowie czynili cuda —rzekł Dalbena, wielce z siebie kontent.
— Tak —odparł Hieronim —ale przez działanie sztuki magicznej. A ty chcesz porównać cuda Chrystusa ze sztuką magiczną? —zgromadzeni zaszemrali z oburzeniem, że wcale nie chcą. —A wreszcie —ciągnął Hieronim, który czuł się już bliski zwycięstwa —czyż messer kardynał z Poggetto chciałby uznać za heretycką wiarę w ubóstwo Chrystusa, chociaż na tym twierdzeniu wspiera się reguła zakonu takiego, jak zakon franciszkański, takiego, że nie masz królestwa, dokąd jego synowie nie udaliby się, głosząc kazania i przelewając krew, od Maroka po Indie?
— Święta duszo Piotra Hiszpana —mruknął Wilhelm —miej pieczę nad nami.
— Braciszku najmilszy sercu —ryknął wówczas Dalbena występując krok do przodu —mów o krwi swoich braci, ale nie zapominaj, że tę daninę płacili również zakonnicy innych reguł…
— Z całym szacunkiem dla pana kardynała —wrzasnął na to Hieronim —żaden dominikanin nie poniósł śmierci pośród niewiernych, gdy jednak w moich tylko czasach dziewięciu minorytów zostało umęczonych!
Wtenczas wstał poczerwieniały na twarzy dominikanin, biskup Alborea.
— Zatem ja mogę udowodnić, że pierwej nim minoryci byli w Tartarii, papież Innocenty wysłał tam trzech dominikanów!
— Ach tak? —zaśmiał się szyderczo Hieronim. —Otóż ja wiem, że od osiemdziesięciu lat minoryci są w Tartarii i mają czterdzieści kościołów w całym kraju, gdy tymczasem dominikanie mają tylko pięć placówek na wybrzeżu i jest ich tam wszystkiego piętnastu braci! I to rozstrzyga kwestię!
— Nie rozstrzyga żadnej kwestii —wykrzyknął Alborea —albowiem ci minoryci, którzy płodzą bigotów jak suki szczenięta, wszystko przypisują sobie, chełpią się męczennikami, a potem mają piękne kościoły, wspaniałe paramenta i kupują, i sprzedają jak wszyscy inni zakonnicy!
— Nie, mój panie, nie —przerwał Hieronim —oni nie kupują i nie sprzedają sami, ale za pośrednictwem prokuratorów stolicy apostolskiej, i prokuratorzy posiadają, minoryci zaś mają jedynie na użytek!
— Doprawdy? —zadrwił Alborea. —A ileż to razy sprzedawałeś bez prokuratorów? Znam historię niektórych posiadłości, które…
— Jeśli tak uczyniłem, zbłądziłem —przerwał skwapliwie Hieronim. —Lecz nie rozciągaj na zakon tego, co mogło być tylko moją słabością!
— Ależ, czcigodni bracia —zabrał wówczas głos Abbon —naszym problemem nie jest to, czy minoryci są ubodzy, lecz czy był ubogi Nasz Pan…
— Otóż to —dał się słyszeć raz jeszcze Hieronim —mam w tej kwestii argument, który przecina niby miecz…
— Święty Franciszku, miej pieczę nad swoimi synami… —rzekł nieufnie Wilhelm.
— Argument zaś —ciągnął Hieronim —jest taki, że chrześcijanie wschodni i Grecy, znacznie lepiej niż my obznajomieni z naukami świętych ojców, uznają za potwierdzone ubóstwo Chrystusa. A jeśli ci heretycy i schizmatycy trwają tak jawnie przy prawdzie tak przejrzystej, czyż chcemy być bardziej od nich heretykami i schizmatykami i zaprzeczyć jej? Ci ze Wschodu, gdyby usłyszeli, jak ktoś z naszych głosi kazanie przeciwko tej prawdzie, ukamienowaliby go!
— Co też mi powiadasz —zaśmiał się szyderczo Alborea —a czemuż to nie ukamienują dominikanów, którzy właśnie przeciwko temu głoszą kazania?
— Dominikanie? Ależ nigdy ich tam nie widziałem! Alborea zrobił się fioletowy na twarzy, zauważył, że ten tu brat Hieronim był w Grecji może piętnaście lat, gdy tymczasem on był tam od dzieciństwa. Hieronim odparł, że on, dominikanin Alborea, może był nawet w Grecji, ale by spędzać życie wśród przyjemności w pięknych pałacach biskupich, on zaś, franciszkanin, był tam nie piętnaście lat, ale dwadzieścia dwa i głosił kazanie w obliczu cesarza w Konstantynopolu. Wtenczas Alborea, któremu zbrakło argumentów, spróbował pokonać przestrzeń, jaka oddzielała go od minorytów, wyjawiając na głos i słowami, których nie śmiem przytoczyć, swoją stanowczą wolę wyrwania brody biskupowi Kaffy, którego męskość podał w wątpliwość i którego właśnie, w zgodzie z logiką odwetu, chciał ukarać używając owej brody jako bicza.
Inni minoryci podbiegli, by wznieść zaporę przed swoim konfratrem, zaś awiniończycy uznali za pożyteczne udzielić wsparcia dominikaninowi i wynikła z tego (o Panie, ulituj się nad najlepszymi spośród twoich synów!) sprzeczka, którą opat i kardynał daremnie starali się uśmierzyć. W ogólnym tumulcie minoryci i dominikanie powiedzieli sobie nawzajem rzeczy nader poważne, jakby każdy z nich był chrześcijaninem walczącym z Saracenami. Jedynymi, którzy pozostali na swoich miejscach, byli z jednej strony Wilhelm, a z drugiej Bernard Gui. Wilhelm zdawał się zasmucony, a Bernard uradowany, jeśli rozradowaniem można nazwać blady uśmiech, który wykrzywiał wargi inkwizytora.
— Czyż nie ma lepszych argumentów —zapytałem mojego mistrza, kiedy Alborea wyżywał się na brodzie biskupa Kaffy —by dowieść ubóstwa Chrystusa albo mu zaprzeczyć?
— Ależ możesz twierdzić obie te rzeczy, mój poczciwy Adso —rzekł Wilhelm —i nigdy nie zdołasz, opierając się na Ewangelii, rozstrzygnąć, czy Chrystus uważał za swą własność, i do jakiego stopnia, suknię, którą nosił i którą wyrzucał, kiedy się zniszczyła. A jeśli wolisz, nauka Tomasza z Akwinu o własności jest śmielsza od tej, którą głosimy my, minoryci. Powiadamy: nie mamy nic i wszystkiego jeno używamy. On zaś powiadał: uznajcie się za właścicieli, bylebyście, kiedy komuś brak tego, co macie, odstąpili mu w użytkowanie, i to z obowiązku, nie zaś z miłości bliźniego. Lecz problem polega nie na tym, czy Chrystus był ubogi, lecz czy powinien być ubogi Kościół. A ubogi nie znaczy tu mieć jakiś pałac albo go nie mieć, lecz zachować przywilej ustanowienia praw w zakresie doczesnym, czy też wyrzec się tego przywileju.
— Dlatego więc —rzekłem —cesarzowi tak bardzo zależy na tym, co minoryci mówią o ubóstwie.
— W istocie. Minoryci grają na korzyść cesarza, a przeciwko papieżowi. Ale dla Marsyliusza i dla mnie owa gra jest podwójna, i chcemy, by gra cesarza była naszą grą i służyła naszym wyobrażeniom o tym, jak trzeba rządzić ludźmi.
— I to właśnie powiesz, kiedy przyjdzie twoja kolej zabrania głosu?
— Jeśli to powiem, spełnię moją misję, która polega na ujawnieniu poglądu teologów cesarskich. Ale jeśli to powiem, chybię moją misję, gdyż powinienem ułatwić drugie spotkanie w Awinionie, a mniemam, że Jan nie zgodzi się, bym udał się tam i to wszystko powiedział.
— A więc?
— A więc jestem między dwoma sprzecznymi siłami, jak osioł, co nie wie, z którego żłobu ma jeść. I czasy jeszcze nie dojrzały. Marsyliusz roi o przeobrażeniach w tej chwili niemożliwych do przeprowadzenia, a Ludwik wcale nie jest lepszy od swoich poprzedników, chociaż pozostaje jedynym przedmurzem przeciwko nędznikowi, jakim jest Jan. Być może będę musiał przemówić, chyba że ci tutaj pozabijają się nawzajem. W każdym razie pisz, Adso, by został chociaż ślad po tym, co dzisiaj się dzieje.
— A Michał?
— Boję się, że traci czas. Kardynał wie, że papież nie szuka mediacji, Bernard Gui wie, że musi doprowadzić do porażki spotkania; Michał zaś wie, że tak czy inaczej ruszy do Awinionu, gdyż nie chce, by zakon zerwał wszelkie stosunki z papieżem. I wystawi życie na niebezpieczeństwo.
Gdy tak rozprawialiśmy —a doprawdy nie wiem, jak mogliśmy słyszeć jeden drugiego —sprzeczka sięgała szczytu. Na znak dany przez Bernarda Gui wtrącili się łucznicy, by naprawdę nie doszło do starcia dwóch grup. Ale ci, niby oblegający i oblegani po obu stronach muru twierdzy, ciskali w siebie zaprzeczeniami i zniewagami, które tutaj przytoczę na chybił trafił, nie wiedząc już, komu przypisać ich ojcostwo, i zastrzegając się, że oczywiście zdania nie były wypowiadane kolejno, jak działoby się to podczas sporu na mojej ziemi, ale na sposób śródziemnomorski, jedno siadało okrakiem na drugim, niby fale rozszalałego morza.
— Ewangelia powiada, że Chrystus miał sakiewkę!
— Zamilcz z tą twoją sakiewką, którą malujecie nawet na krzyżach! Co powiesz o fakcie, że Pan Nasz, kiedy był w Jerozolimie, wracał co wieczór do Betanii?
— Jeśli Pan Nasz zechciał spać w Betanii, kimże jesteś ty, by wsadzać nos w jego postanowienie?
— Nie, stary capie, Pan Nasz wracał do Betanii, gdyż nie miał pieniędzy, żeby zapłacić za gospodę w Jerozolimie!
— Bonagratia, to ty jesteś capem! A cóż jadł Pan Nasz w Jerozolimie?
— A ty powiesz, że koń, który dostaje owies od swego pana, by nie zdechł, ma owies na własność?
— Popatrz tylko, porównujesz Chrystusa do konia…
— Nie, to ty porównujesz Chrystusa do przekupnego prałata z twojego dworu, ty kupo łajna!
— Tak? A ile to razy stolica święta musiała brać na swoją głowę procesy, by bronić waszych dóbr?
— Dóbr Kościoła, nie zaś naszych! My mieliśmy je tylko w użyciu!
— W pożyczce, żeby je zjeść, by zbudować piękne kościoły z posągami ze złota, obłudnicy, naczynia nieprawości, groby pobielane, gniazda występku! Wiecie dobrze, że miłość bliźniego, nie zaś ubóstwo, jest zasadą życia doskonałego!
— To powiedział ten wasz żarłok Tomasz!
— Bacz, bezbożniku! Ten, którego zwiesz żarłokiem, jest świętym świętego Kościoła rzymskiego!
— Święty moich sandałów, kanonizowany przez Jana na złość franciszkanom! Wasz papież nie może czynić świętych, bo jest heretykiem! Jest nawet herezjarchą!
— Znamy już te piękne słowa! I deklarację tego pajaca z Bawarii wydaną w Sachsenhausen, a przygotowaną przez waszego Hubertyna!
— Bacz na swoje słowa, wieprzu, synu wszetecznicy Babilonu i jeszcze innych dziewek ulicznych! Wiesz, że tego roku Hubertyna nie było u boku cesarza, lecz był właśnie w Awinionie, na służbie u kardynała Orsiniego, papież zaś wysłał go z misją do Aragonu!
— Wiem, wiem, że ślub ubóstwa składał przy stole kardynała, jak czyni to i teraz w najbogatszym opactwie na półwyspie! Hubertynie, skoro nie ty, któż podszepnął Ludwikowi użycie twoich pism?
— Czyż moją jest winą, że Ludwik przeczytał moje pisma? Z pewnością nie mógł czytać twoich, boś niepiśmienny!
— Ja niepiśmienny? Czy był piśmienny wasz Franciszek, który rozmawiał z gęsiami?
— Zbluźniłeś!
— To ty bluźnisz, braciaszku od lekkiego życia!
— Nigdy nie miałem lekkiego życia i wiesz o tym!!!
— Ależ miałeś i razem z twoimi braciaszkami, kiedyś wsuwał się do łożnicy Klary z Montefalco!
— Oby Bóg raził cię gromem! Ja byłem w owym czasie inkwizytorem, Klara zaś zmarła już w zapachu świętości. —Z Klary dobywał się zapach świętości, ale ty wdychałeś inny, kiedy śpiewałeś jutrznię mniszkom!
— Dalej, dalej, mów, gniew Boży dosięgnie cię, jak dosięgnie twego pana, który udzielił gościny dwóm heretykom, jak ten Ostrogot Eckhart i ten angielski nekromanta, którego nazywacie Branucerion!
— Czcigodni bracia, czcigodni bracia! —wykrzykiwali kardynał Bertrand i opat.
Sprzeczka trwała jeszcze w najlepsze, kiedy jeden z nowicjuszy czuwających przy drzwiach wszedł, krocząc przez to zamieszanie niby ktoś, kto idzie przez pole zbite gradem, i zbliżył się, by szepnąć Wilhelmowi, że Seweryn chce pilnie z nim pomówić. Wyszliśmy do narteksu, gdzie tłoczyli się zaciekawieni mnisi, którzy na podstawie krzyków i hałasów starali się wyłowić coś z tego, co działo się w środku. Zobaczyliśmy w pierwszym rzędzie Aimara z Alessandrii, który przywitał nas zwykłym swym szyderczym grymasem współczucia dla głupoty wszechświata: „Z pewnością, odkąd pojawiły się zakony żebracze, chrześcijaństwo stało się cnotliwsze” —oznajmił.
Wilhelm odepchnął go nie bez złości i poszedł w stronę Seweryna, który czekał na nas w kącie. Był zatrwożony, chciał rozmawiać z nami na osobności, ale w tym zamęcie nie można było znaleźć spokojnego miejsca. Moglibyśmy wyjść na otwartą przestrzeń, ale na progu sali kapitulnej pojawił się Michał z Ceseny, który nakłaniał Wilhelma do powrotu, albowiem —powiadał —sprzeczka zamarła i trzeba kontynuować serię wystąpień.
Wilhelm, wahający się między dwoma żłobami, zachęcił Seweryna do mówienia, a herborysta robił, co mógł, by nie słyszeli go obecni.
— Berengar z pewnością był w szpitalu, zanim udał się do łaźni —oznajmił.
— Skąd wiesz? —Paru mnichów zbliżyło się, bo byli zaciekawieni naszą pogawędką. Seweryn przemawiał głosem jeszcze cichszym, rozglądając się dokoła.
— Powiedziałeś mi, że ten człowiek… winien coś ze sobą mieć… No i znalazłem coś w mojej pracowni, wetkniętą między inne księgi… księgę nie moją, dziwną…
— Winna to być ta —rzekł Wilhelm z triumfem —przynieś mi ją zaraz.
— Nie mogę —odparł Seweryn —wyjaśnię ci potem, odkryłem… sądzę, że odkryłem coś interesującego… Musisz przyjść ty, muszę pokazać ci książkę… ostrożnie…
Nie ciągnął dalej. Spostrzegliśmy, że bezgłośny jak zwykle Jorge wyrósł ni z tego, ni z owego obok nas. Trzymał ręce przed sobą, jakby, nie nawykły do poruszania się tutaj, chciał zbadać, dokąd idzie. Osoba normalna nie mogłaby usłyszeć szeptów Seweryna, ale od dawna wiedzieliśmy, że Jorge, podobnie jak wszyscy ślepcy, ma słuch szczególnie ostry.
Wydawało się jednak, że starzec nic nie usłyszał. Ruszył nawet w kierunku przeciwnym do naszego, dotknął któregoś z mnichów i o coś go spytał. Ten wziął go delikatnie pod ramię i wyprowadził. W tym momencie znowu ukazał się Michał, zaczął wzywać Wilhelma i mój mistrz podjął postanowienie. „Proszę cię —rzekł do Seweryna —wracaj zaraz, skądeś przyszedł. Zamknij się i czekaj na mnie. Ty zaś —zwrócił się do mnie —idź za Jorgem. Nawet gdyby coś usłyszał, nie sądzę, żeby ruszył do szpitala. W każdym razie zobacz, dokąd idzie.”
Miał właśnie wejść do sali i spostrzegł Aimara (dostrzegłem go i ja), który torował sobie drogę wśród ciżby obecnych, by ruszyć za wychodzącym Jorgem. W tym momencie Wilhelm popełnił nieostrożność, gdyż tym razem na głos, na cały narteks rzekł do Seweryna, który był już na zewnętrznym progu: „Przypominam ci. Nie powierzaj nikomu… tych kart… wracaj, skądeś przyszedł!” Ja, który gotowałem się, by ruszyć za Jorgem, zobaczyłem w tej chwili opartego o węgar zewnętrznych drzwi klucznika, który usłyszał słowa Wilhelma i z twarzą skurczoną strachem spojrzał kolejno na mojego mistrza i na herborystę. Dostrzegł Seweryna, który wychodził, i ruszył za nim. Stałem na progu i bałem się stracić z oczu Jorgego, który już niknął we mgle; ale także tamci dwaj zagłębiali się właśnie, idąc w przeciwnym kierunku, w oparach. Obliczyłem szybko, co winienem czynić. Rozkazano mi iść za ślepcem, ponieważ bano się, by nie poszedł do szpitala. Ruszył jednak wraz ze swoim towarzyszem w innym kierunku, kroczył przez dziedziniec prosto w stronę kościoła albo Gmachu. Natomiast klucznik z pewnością szedł za herborystą i Wilhelm był zatroskany tym, co może wydarzyć się w pracowni. Dlatego poszedłem za tymi dwoma, zastanawiając się jeszcze i nad tym, dokąd udał się Aimar, chyba że wyszedł z przyczyn zupełnie odmiennych od naszych.
Trzymając się w rozsądnej odległości, nie traciłem z oczu klucznika, który zwolnił właśnie kroku, gdyż zdał sobie sprawę, że idę za nim. Nie mógł pojąć, czy cieniem, który depcze mu po piętach, jestem ja, jak i ja nie mogłem wiedzieć, czy cieniem, któremu depczę po piętach, jest on, ale podobnie jak ja co do niego żadnych wątpliwości nie miałem, tak i on nie miał wątpliwości co do mnie.
Zmuszając go do baczenia na mnie, przeszkodziłem mu iść zbyt blisko za Sewerynem. Tak więc, kiedy drzwi szpitala ukazały się we mgle, były już zamknięte. Seweryn wszedł dzięki Bogu do środka. Klucznik obrócił się, by raz jeszcze spojrzeć na mnie, który stałem teraz nieruchomo niby drzewo w ogrodzie, potem podjął chyba decyzję, bo ruszył w stronę kuchni. Wydało mi się, że spełniłem moją misję, Seweryn jest człekiem rozsądnym, będzie pilnował się sam, nikomu nie otworzy. Nic tu już było po mnie, a osobliwie, że paliła mnie ciekawość, by ujrzeć, co też dzieje się w sali kapitulnej. Dlatego postanowiłem zawrócić i złożyć sprawozdanie. Być może uczyniłem źle, winienem pozostać jeszcze na straży, a uniknęlibyśmy tylu dalszych przygód. Ale wiem to teraz, wtedy zaś nie wiedziałem.
Kiedy wracałem, prawie wpadłem na Bencjusza, który uśmiechał się porozumiewawczo.
— Seweryn znalazł coś, co zostawił Berengar, czyż nie tak?
— Cóż możesz o tym wiedzieć? —rzuciłem niegrzecznie, traktując go jak rówieśnika, w części z gniewu, a w części z powodu jego pacholęcej twarzy, teraz wykrzywionej prawie dziecięcą złośliwością.
— Nie jestem głupcem —odparł Bencjusz —Seweryn biegnie, by powiedzieć coś Wilhelmowi, ty baczysz, by nikt za nim nie poszedł…
— A ty za bardzo pilnujesz nas i Seweryna —rzekłem zezłoszczony.
— Ja? A pewnie, że pilnuję. Zresztą od wczoraj nie tracę z oczu ani łaźni, ani szpitala. Gdybym jeno mógł, już bym tam wszedł. Dałbym głowę, byleby tylko dowiedzieć się, co Berengar znalazł w bibliotece.
— Zbyt wiele rzeczy chcesz wiedzieć, nie mając po temu prawa!
— Jestem scholarem i mam prawo wiedzieć, przybyłem tu z końca świata, by poznać bibliotekę, a biblioteka pozostaje zamknięta, jakby były w niej rzeczy złe, a ja…
— Daj mi przejść —rzekłem szorstko.
— Dam ci przejść, i tak powiedziałeś mi, co chciałem wiedzieć.
— Ja?
— Mówi się także milcząc.
— Radzę ci nie wchodzić do szpitala —powiedziałem mu.
— Nie wejdę, nie wejdę, bądź spokojny. Ale nikt mi nie zabroni patrzeć z zewnątrz.
Nie słuchałem go dłużej i wszedłem. Ten ciekawski nie stanowił, jak mi się wydawało, wielkiego niebezpieczeństwa. Usiadłem obok Wilhelma i krótko streściłem mu wydarzenia. Skinął z aprobatą, potem dał znak, bym milczał. Zamęt zmniejszył się. Legaci obu stron wymieniali teraz pocałunek pokoju. Alborea wychwalał wiarę minorytów, Hieronim wynosił pod niebiosa miłosierdzie predykantów, wszyscy wyśpiewywali hymny na cześć nadziei na Kościół, który nie byłby już szarpany wałkami wewnętrznymi. Ten sławił czyjąś śmiałość, ów umiar, wszyscy powoływali się na sprawiedliwość i wzywali do zachowania ostrożności. Nigdy nie widziałem tylu ludzi tak szczerze oddanych sprawie triumfu cnót teologicznych i kardynalnych.
Ale już Bertrand z Poggetto zapraszał Wilhelma do wyłożenia tez teologów cesarskich. Wilhelm podniósł się niechętnie; po pierwsze, pojmował, że spotkanie niczemu nie służy, po drugie, chciał czym prędzej stąd wyjść, a tajemnicza księga bardziej leżała mu teraz na sercu niż losy spotkania. Ale było rzeczą jasną, że nie może uchylić się od spełnienia swojego obowiązku.
Zaczął więc przemowę od licznych „echów” i „ochów”, może częstszych niż zwykle i niż należało, jakby chciał dać do zrozumienia, że nie ma żadnej pewności w sprawach, o których zamierza mówić, i zapewnił w egzorcie, że doskonale pojmuje punkt widzenia wszystkich zabierających głos przed nim i że z drugiej strony to, co inni nazywają „doktryną” teologów cesarskich, jest tylko garścią rozproszonych uwag, bez żadnych roszczeń do narzucania się jako prawdy wiary.
Powiedział potem, że zważywszy na ogromną dobroć, jaką Bóg przejawił stwarzając lud swoich dzieci, kochając ich wszystkich bez różnicy już od tych stronic Genezis, gdzie nie było jeszcze mowy o kapłanach i królach, zważywszy także na to, że Pan dał Adamowi i jego potomkom władzę nad sprawami tej ziemi, byleby byli posłuszni prawom Boskim, można było podejrzewać, że temuż Panu nie była obca myśl, iż w sprawach ziemskich lud jest prawodawcą i pierwszą przyczyną skuteczną prawa. Przez lud —rzekł —byłoby dobrze pojmować ogół obywateli, lecz ponieważ między obywateli trzeba zaliczyć także dzieci, głupców, złoczyńców i niewiasty, być może dałoby się dojść w sposób rozumny do definicji ludu jako lepszej części obywateli, aczkolwiek on sam, Wilhelm, nie uznaje w tym momencie za dogodne wypowiadać się co do tego, kto w istocie do takiej części należałby.
Odchrząknął, przeprosił obecnych podsuwając myśl, że z pewnością tego dnia powietrze jest nader wilgotne, i wyraził przypuszczenie, że sposobem wypowiadania woli przez lud mogłoby być powszechne zgromadzenie wyborcze. Rzekł, iż wydaje mu się rzeczą rozumną, by takie zgromadzenie mogło objaśniać, odmieniać lub zawieszać prawo, jeśli bowiem ustanawia prawa ktoś jeden, może uczynić to źle przez niewiedzę albo złość, i dodał, że nie trzeba przypominać obecnym, ile takich przypadków było w ostatnich czasach. Spostrzegłem, że obecni, dosyć zakłopotani poprzednimi jego słowami, musieli potaknąć tym ostatnim, gdyż oczywiście każdy miał na myśli inną osobę, którą uznawał za nader szkodliwą.
Zatem —ciągnął Wilhelm —skoro zdarza się, że jeden ustanawia złe prawa, może lepiej uczyni to wielu? Naturalnie —podkreślił —mowa jest o prawach ziemskich, dotyczących dobrego ładu spraw obywateli. Bóg powiedział Adamowi, by nie jadł z drzewa wiadomości dobrego i złego, i to było prawo Boskie; ale potem upoważnił go, cóż mówię? zachęcił, by nadał nazwy rzeczom, i w tym zostawił swobodę swemu ziemskiemu poddanemu. W istocie, choć wielu w naszych czasach powiada, że nomina sunt consequentia rerum[114], księga Genezis jest zupełnie w tej sprawie jasna; Bóg przyprowadził do człowieka wszystkie zwierzęta, by dowiedzieć się, jak ów je nazwie, i jakkolwiek człowiek nazwał istotę żyjącą, takie, a nie inne miało być jej imię. I aczkolwiek pierwszy człowiek był dość roztropny, by w swoim edeńskim języku nazwać wszelką rzecz i wszelkie zwierzę według jego natury, nie zmienia to faktu, że miał suwerenną władzę wynajdywania takich imion, które w zgodzie z jego rozeznaniem najlepiej do owej natury pasowały. Albowiem jest wiadome, że rozmaite są imiona, jakich ludzie używają, by wskazać pojęcia, jednakie zaś dla wszystkich są jeno pojęcia, owe znaki rzeczy. Słowo nomen bierze się zatem niechybnie od nomos, czyli prawo, gdyż właśnie nomina zostały przez ludzi dane ad placitum, to jest przez swobodną i zbiorową umowę.
Obecni nie śmieli podważyć tego uczonego wywodu. Przez co —wnioskował Wilhelm —widzimy dobrze, że ustanawianie praw w rzeczach tej ziemi, a zatem w sprawach miast i królestw, nie ma nic wspólnego z przechowywaniem słowa Bożego i zarządzaniem nim, to bowiem jest niewątpliwym przywilejem hierarchii kościelnej. Nieszczęśni są więc niewierni —rzekł Wilhelm —nie mają bowiem podobnego autorytetu, który dawałby im wykładnię słowa Bożego (i wszyscy współczuli niewiernym). Czy przecież możemy z tej przyczyny powiedzieć, że niewierni nie zdążają do ustanawiania praw i zarządzania swoimi sprawami za pośrednictwem rządów królów, cesarzy lub sułtanów i kalifów, jak kto woli? I czyż można zaprzeczyć temu, że liczni cesarze rzymscy sprawowali swoją władzę świecką z mądrością, pomyślmy choćby o Trajanie? A któż dał poganom i niewiernym tę naturalną zdolność do ustanawiania praw i życia we wspólnocie politycznej? Może ich kłamliwe bóstwa, które wszak koniecznie nie istnieją (albo niekoniecznie istnieją, jakkolwiek zechce się rozumieć negację tego zdania modalnego)? Z pewnością nie. Mogła być im dana tylko od Boga zastępów, Boga Izraela, Ojca Pana Naszego Jezusa Chrystusa… Oto cudowny dowód Boskiej dobroci, która przyznała prawo osądzania w sprawach politycznych tym również, którzy nie znają autorytetu rzymskiego papieża i nie wyznają tych samych, co lud chrześcijański, świętych, słodkich i straszliwych tajemnic! Czyż może być piękniejszy dowód faktu, że władza ziemska i świecka jurysdykcja nie mają nic wspólnego z Kościołem i z prawem Jezusa Chrystusa, lecz zostały ustanowione od Boga poza wszelkim potwierdzeniem kościelnym i pierwej nawet, niźli powstała nasza święta religia?
Znowu odkaszlnął, ale tym razem nie tylko on. Wielu obecnych kręciło się na swoich stołkach i odchrząkiwało. Widziałem, jak kardynał przesunął językiem po wargach i uczynił pełen niepokoju, ale uprzejmy gest, by Wilhelm ciągnął. A Wilhelm przystąpił do ujmowania w słowa tego, co dla wszystkich, dla tych nawet, którzy jego przekonań nie dzielili, było może niezbyt przyjemną konkluzją tego niepodważalnego wykładu. Rzekł więc Wilhelm, że jego dedukcje wspierają się, jak sądzi, na przykładzie samego Chrystusa, który nie przyszedł na ten świat, by rozkazywać, lecz by poddać się okolicznościom, jakie w świecie zastał, przynajmniej co się tyczy praw cesarza. Nie chciał, by apostołowie sprawowali rządy i mieli władzę, a zatem wydaje się rzeczą mądrą, by i następców apostołów uwolnić od brzemienia władzy światowej i konieczności stosowania przymusu. Gdyby papież, biskupi i księża nie byli poddani władzy doczesnej i przymusowi księcia, naruszony byłby autorytet księcia, a też i ład, który, jak zostało udowodnione poprzednio, jest ustanowiony przez Boga. Trzeba bez wątpienia rozważyć przypadki nader subtelne —rzekł Wilhelm —jak na przykład heretyków, co do ich herezji bowiem Kościół jeno, powiernik prawdy, może się wypowiedzieć, aczkolwiek jeno ramię świeckie może podjąć działanie. Kiedy Kościół wytropi heretyków, winien z pewnością wskazać ich księciu, który musi przecież wiedzieć o stanie swoich obywateli. Lecz cóż ma uczynić książę z heretykiem? Skazać go w imię tej Boskiej prawdy, której powiernikiem nie jest? Książę może i powinien skazać heretyka, jeśli jego działanie szkodzi współżyciu wszystkich, jeśli więc heretyk potwierdza swoją herezję zabijając tych, którzy jego herezji nie podzielają, i szkodząc im. Ale i w tym miejscu zatrzymuje się władza księcia, gdyż nikt na tej ziemi nie może być mękami zmuszony do tego, by szedł za przepisami Ewangelii, inaczej cóż stałoby się z ową wolną wolą, według której użytkowania każdy będzie osądzony na tamtym świecie? Kościół może i musi ostrzec heretyka, że wychodzi on poza wspólnotę wiernych, lecz nie może osądzać go na ziemi i zmuszać wbrew jego woli. Gdyby Chrystus chciał, żeby jego kapłani otrzymali władzę przymuszania, ustanowiłby dokładne przepisy, jak uczynił Mojżesz w starym prawie. Nie ustanowił jednak. A może ktoś chce podsunąć myśl, że chciał to uczynić, ale zabrakło mu czasu lub możliwości powiedzenia tego w ciągu trzech lat nauczania? Ale właśnie nie chciał, gdyby bowiem inną była jego wola, wówczas papież mógłby narzucać swoją wolę królowi i chrześcijaństwo nie byłoby już prawem wolności, ale nieznośnym niewolnictwem.
To wszystko —dodał Wilhelm z rozradowanym licem —nie jest ograniczeniem władzy najwyższego kapłana, ale nawet wyniesieniem jego posłannictwa, gdyż sługa sług Bożych jest na tej ziemi, by służyć, nie zaś by służono jemu. I wreszcie, byłoby rzeczą co najmniej dziwaczną, gdyby papież miał jurysdykcję nad sprawami cesarstwa, a nad innymi królestwami na tej ziemi —nie. Jak wiadomo, to, co papież mówi o sprawach Boskich, odnosi się do poddanych króla Francji, jak i do poddanych króla Anglii, ale winno również odnosić się do poddanych wielkiego chana i sułtana niewiernych, którzy niewiernymi zostali nazwani, nie dochowują bowiem wierności tej pięknej prawdzie. Jeśliby papież wziął na siebie władzę doczesną —jako papież —tylko w sprawach cesarstwa, może wywołać podejrzenia, że utożsamiając jurysdykcję doczesną z jurysdykcją duchową, przez to samo nie tylko nie będzie miał jurysdykcji duchowej nad Saracenami albo Tatarami, ale nawet nad Francuzami i Aaglikami, co byłoby zbrodniczym bluźnierstwem. Oto powód —kończył mój mistrz —dla którego zdało się słusznym podpowiedzieć, że Kościół Awinionu uczyniłby krzywdę całej ludzkości, gdyby utrzymywał, iż należy doń zatwierdzanie lub zawieszanie tego, który wybrany został cesarzem Rzymian. Papież ma względem cesarstwa prawa nie większe niż względem innych królestw, a skoro nie podlegają zatwierdzeniu przez papieża ani król Francji, ani sułtan, nie widać dobrej racji, dla której winien podlegać cesarz Niemców i Italczyków. Takie podległości nie biorą się z prawa Boskiego, gdyż Pismo nic o tym nie mówi. Nie jest usankcjonowane przez prawo ludzi, a to na mocy podanych wyżej powodów. Jeśli zaś chodzi o związki z dysputą na temat ubóstwa —rzekł w końcu Wilhelm —moje skromne opinie, w kształcie grzecznych sugestii opracowane przeze mnie i kilku innych, jak Marsyliusz z Padwy i Jan z Jandun, prowadzą do następujących wniosków: jeśli franciszkanie pragną pozostać ubodzy, cesarz nie może ani nie powinien przeciwstawiać się pragnieniu tak cnotliwemu. Z pewnością, gdyby hipoteza ubóstwa Chrystusa została udowodniona, nie tylko pomogłoby to minorytom, ale wzmocniłoby ideę, że Jezus nie chciał dla siebie żadnej jurysdykcji ziemskiej. Ale słyszałem dzisiaj rano, jak osoby nader mądre utrzymywały, że nie da się dowieść, iż Jezus był ubogi. Wydaje mi się więc stosowniejszym odwrócenie twierdzenia. Ponieważ nikt nie twierdził i twierdzić nie mógł, że Jezus domagał się dla siebie i swoich wyznawców jakiejkolwiek jurysdykcji świeckiej, ten brak zainteresowania Jezusa sprawami doczesnymi wydaje się wystarczającą wskazówką, by zachęcić do wydania sądu —nie grzesząc przy tym —iż Jezus bardziej upodobał sobie ubóstwo.
Wilhelm mówił głosem prawie pokornym, swoje przekonania wypowiedział tonem tak wątpiącym, że nikt z obecnych nie mógł wstać, żeby je obalić. Nie znaczy to, że wszyscy przekonali się do tego, co mówił. Nie tylko awiniończycy kręcili się teraz z zagniewanymi twarzami i szepcząc między sobą komentarze, ale zdawało się, że i opat odniósł nader nieprzychylne wrażenie, jakby nie uważał, by taki właśnie był jego wymarzony wzór stosunków między jego zakonem a cesarstwem. Co zaś się tyczy minorytów, Michał z Ceseny był zakłopotany, Hieronim przerażony, Hubertyn zamyślony.
Milczenie przerwał kardynał Poggetto, ciągle uśmiechnięty i swobodny, który życzliwie zapytał Wilhelma, czy ten udałby się do Awinionu, by rzec te same rzeczy messer papieżowi. Wilhelm poprosił o zdanie kardynała, a ten odparł, że messer papież wysłuchiwał wielu poglądów wątpliwych w swym życiu i był człowiekiem miłującym wszystkie swoje dzieci, ale że z pewnością te twierdzenia nader by go zafrasowały.
Zabrał głos Bernard Gui, który dotychczas nie otwierał ust.
— Cieszyłbym się, gdyby brat Wilhelm, tak zręczny i wymowny w przedstawianiu swoich myśli, pojawił się, by poddać je pod osąd papieża…
— Przekonałeś mnie, panie Bernardzie —odparł Wilhelm. —Nie przybędę. —A następnie, zwracając się do kardynała przepraszającym tonem: —Wiesz, panie, to zapalenie, które padło mi na piersi, zniechęca mnie do podjęcia tak długiej podróży o tej porze roku…
— Czemuś więc przemawiał tak długo? —zapytał kardynał.
— By dać świadectwo prawdzie —odparł z pokorą Wilhelm. —Prawda nas wyzwoli.
— O nie! —wybuchnął w tym miejscu Jan Dalbena. —Tutaj nie chodzi o prawdę, która nas wyzwoli, ale o nadmierną wolność, która chce stać się prawdziwą!
— To także jest możliwe —zgodził się ze słodyczą Wilhelm.
Błysk przeczucia powiedział mi, że zaraz wybuchnie burza serc i jeżyków znacznie wścieklejsza niźli pierwej. Ale nie zdarzyło się nic. Kiedy jeszcze Dalbena mówił, wszedł kapitan łuczników i szepnął coś do ucha Bernardowi. Ten zaś zerwał się na równe nogi i ręką poprosił o posłuchanie.
— Bracia —rzekł —ta pouczająca dysputa będzie mogła być podjęta później, ale w tej chwili wydarzenie wielkiej powagi zmusza nas do zawieszenia prac, za pozwoleniem opata. Może spełniłem, nie chcąc tego, pragnienie samego opata, który spodziewał się odkryć winnego wielu zbrodni z ostatnich dni. Ten człek jest teraz w moim ręku. Lecz niestety raz jeszcze ujęty został zbyt późno… Coś się tam wydarzyło… —i wskazał niewyraźnym gestem na zewnątrz. Przemierzył szybkim krokiem salę i wyszedł, za nim wielu, Wilhelm zaś wśród pierwszych i ja wraz z nim.
Mój mistrz spojrzał na mnie i powiedział:
— Boję się, że coś się stało Sewerynowi.
Szybkim krokiem i w trwodze przemierzyliśmy równię. Kapitan łuczników prowadził nas w stronę szpitala, a kiedy tam doszliśmy, zobaczyliśmy, jak w gęstej szarości krzątają się cienie; byli tam mnisi i famulusi, którzy nadbiegli, byli łucznicy, którzy stali przy drzwiach i zagradzali dostęp.
— Tych zbrojnych wysłałem ja, by szukali człeka, który mógłby rzucić światło na wiele tajemnic —oznajmił Bernard.
— Brat herborysta? —zapytał zdumiony opat.
— Nie, zaraz obaczysz —odparł Bernard torując sobie drogę do środka.
Weszliśmy do pracowni Seweryna, a tam przedstawił się naszym oczom nader smutny obraz. Nieszczęśliwy herborysta leżał trupem w kałuży krwi, z głową rozłupaną. Wydawało się, że przez wszystkie półki dokoła przeszedł huragan; ampuły, flaszki, księgi, dokumenty walały się wszędzie w wielkim nieładzie i zniszczeniu. Obok ciała leżał globus niebieski przynajmniej dwakroć większy od głowy człowieka; z kunsztownie rzeźbionego metalu, ze złotym krzyżem na górze i osadzony na krótkim ozdobnym trójnogu. Kiedy tu przychodziłem, zawsze widziałem go na stole na lewo od wejścia.
Na drugim końcu pokoju dwaj łucznicy trzymali mocno klucznika, który wyrywał się zapewniając o swojej niewinności, a zdwoił jeszcze wrzaski, kiedy ujrzał, że wchodzi opat.
— Panie —krzyczał —pozory są przeciwko mnie! Wszedłem, kiedy Seweryn już nie żył, i znaleźli mnie, kiedym przyglądał się, oniemiały, tej okropności!
Dowódca łuczników podszedł do Bernarda i za jego przyzwoleniem złożył mu w obecności wszystkich meldunek, Łucznicy otrzymali rozkaz znalezienia i zatrzymania klucznika, więc od ponad dwóch godzin szukali go po opactwie… Chodzi niechybnie —pomyślałem —o polecenie wydane przez Bernarda, zanim wszedł do kapituły, a żołnierze, obcy tutaj, prowadzili pewnie swoje poszukiwania w niewłaściwych miejscach, nie zdając sobie sprawy z tego, że klucznik, nie wiedząc jeszcze o swoim przeznaczeniu, był wraz z innymi w narteksie; a zresztą utrudniła im łowy mgła. W każdym razie ze słów kapitana można było domyślić się, że Remigiusz, po tym jak ja go opuściłem, szedł w stronę kuchni, a wtedy ktoś go zobaczył i wezwał łuczników, którzy dotarli do Gmachu, kiedy znowu się stamtąd oddalił, i to tuż przed ich przybyciem, gdyż w kuchni był Jorge, który twierdził, iż przed chwilą z nim rozmawiał. Łucznicy przejrzeli wówczas ogrody i tam spotkali wyłaniającego się z mgły niby zjawa starego Alinarda, który prawie zabłądził. Właśnie Alinard powiedział, że widział klucznika nieco wcześniej, jak ów wchodził do szpitala. Łucznicy poszli tam i zastali drzwi otwarte. Kiedy weszli, ujrzeli Seweryna bez duszy i klucznika, który jak oszalały wywracał półki, zwalając wszystko na ziemię, jakby czegoś szukał. Łatwo było pojąć, co się stało —kończył kapitan. Remigiusz wszedł, rzucił się na herborystę, zabił go i szukał właśnie rzeczy, dla której zabił.
Łucznik podniósł z ziemi sferę niebieską i podał ją Bernardowi. Wyszukana architektura kręgów z miedzi i srebra, utrzymywana przez mocniejsze belkowanie pierścieni z brązu, osadzona trzpieniem na trójnogu, opadła z taką siłą na czaszkę ofiary, że przy uderzeniu wiele z delikatniejszych kręgów połamało się lub zgniotło z jednej strony. A o tym, że była to owa strona, która zetknęła się z czaszką Seweryna, świadczyły ślady krwi i nawet gruzełki włosów oraz plugawe strzępy materii mózgowej.
Wilhelm pochylił się nad Sewerynem, by stwierdzić jego śmierć… Oczy biedaka, przesłonięte krwią, która trysnęła z głowy, były wytrzeszczone, i zadałem sobie pytanie, czy da się w zastygłej źrenicy odczytać, a opowiadano, iż takie przypadki bywały, obraz mordercy, ostatni ślad tego, co widziała ofiara. Zobaczyłem, że Wilhelm ogląda dłonie trupa, by sprawdzić, czy ma czarne plamy na palcach, aczkolwiek w tym wypadku przyczyna śmierci była oczywista; ale Seweryn miał na rękach te same skórzane rękawice, w których, jak widziałem, często dotykał niebezpiecznych ziół, jaszczurek, nieznanych owadów. Bernard Gui zwrócił się do klucznika:
— Remigiuszu z Varagine, bo tak brzmi twoje imię, nieprawdaż? Kazałem szukać cię łucznikom na podstawie innych oskarżeń i by potwierdzić inne podejrzenia. Teraz widzę, żem działał właściwie, aczkolwiek, wyrzucam sobie, zbyt powoli. Panie —rzekł do opata —uznaję się za prawie winnego tej ostatniej zbrodni, gdyż od samego rana, odkąd wysłuchałem zeznań innego nędznika, aresztowanego tej nocy, wiedziałem, że trzeba oddać w ręce sprawiedliwości tego człeka. Ale widziałeś także ty, rankiem zaprzątnięty byłem innymi obowiązkami, moi ludzie zaś robili, co mogli…
Kiedy tak przemawiał głośno, by słyszeli go wszyscy obecni (a pokój w tym czasie zapełnił się ciżbą ludzi, którzy napływali ze wszystkich stron, przyglądali się rozrzuconym i zniszczonym rzeczom, wskazywali sobie palcami zwłoki i komentowali półgłosem wielką zbrodnię), dostrzegłem w małym tłumie Malachiasza przyglądającego się z posępną twarzą scenie. Dostrzegł go też klucznik, którego właśnie wywlekano na zewnątrz. Wyrwał się łucznikom i rzucił się na konfratra, chwytając go za suknię i przemawiając doń krótko i rozpaczliwie, z twarzą przy twarzy, aż odciągnęli go. Ale wleczony już brutalnie, obrócił się jeszcze do Malachiasza, krzycząc:
— Przysięgnij, to i ja przysięgnę!
Malachiasz nie odpowiedział od razu, jakby szukał stosownych słów. Potem, kiedy wleczono już klucznika przez próg, rzekł mu:
— Niczego nie uczynię przeciwko tobie.
Wilhelm i ja spojrzeliśmy po sobie, zastanawiając się, co oznacza ta scena. Także Bernard obserwował ją, ale nie wydawał się zakłopotany, nawet uśmiechnął się do Malachiasza, jakby aprobując jego słowa i przypieczętowując z nim posępne wspólnictwo. Potem oznajmił, że zaraz po posiłku zbierze się w kapitule trybunał, by wszcząć publiczne dochodzenie. I wyszedł, rozkazując zaprowadzić klucznika do kuźni i nie pozwolić mu rozmawiać z Salwatorem.
W tym momencie usłyszałem, jak zza naszych pleców zwraca się do nas Bencjusz:
— Wszedłem zaraz po was —oznajmił szeptem —kiedy pokój był jeszcze na pół pusty, i Malachiasza tu nie było.
— Wszedł później —odparł Wilhelm.
— Nie —zapewnił Bencjusz —stałem koło drzwi, widziałem, kto wchodzi. Mówię ci, Malachiasz był już w środku… przedtem.
— Przed czym?
— Zanim wszedł klucznik. Nie mogę tego przysiąc, ale wydaje mi się, że wyszedł zza tej zasłony, kiedy było nas już tu dużo —i wskazał na obszerną zasłonę odgradzającą łoże, na którym Seweryn zwykle kładł tego, kto był dopiero co poddany zabiegom medycznym, by odpoczął.
— Chcesz powiedzieć, że to on zabił Seweryna i że schował się tam, kiedy wszedł klucznik? —zapytał Wilhelm.
— Albo że zza zasłony patrzył na to, co się tu stało. Czyż w przeciwnym wypadku klucznik błagałby, żeby mu nie szkodził, obiecując w zamian nie szkodzić jemu?
— To możliwe —rzekł Wilhelm. —W każdym razie była tu księga, która powinna i pozostać, bo i klucznik, i Malachiasz wyszli z pustymi rękami.
Wilhelm wiedział z mojego sprawozdania, że Bencjusz był wszystkiego świadom, i w tym momencie potrzebował pomocy. Podszedł do opata, który przyglądał się ze smutkiem zwłokom Seweryna, i poprosił, by ów nakazał wyjść wszystkim, gdyż chce lepiej obejrzeć to miejsce. Opat przystał na to i wyszedł sam, nie mieszkając posłać Wilhelmowi spojrzenia pełnego powątpiewania, jakby wyrzucał mu, że ciągle pojawia się za późno. Malachiasz chciał zostać, wysuwając rozmaite uzasadnienia, wszystkie niejasne; Wilhelm zwrócił mu uwagę, że nie jest to biblioteka i że w tym miejscu nie może powoływać się na swoje prawa. Był uprzejmy, ale nieugięty, i pomścił się za to, że Malachiasz nie pozwolił mu obejrzeć stołu Wenancjusza.
Kiedy zostaliśmy we trzech, Wilhelm uwolnił jeden ze stołów od skorup i kart, które na nim leżały, i powiedział, bym podawał mu kolejno księgi ze zbioru Seweryna. Był to zbiór niewielki w porównaniu z labiryntem, ale i tak chodziło o dziesiątki woluminów rozmaitych rozmiarów, przedtem stojących w pięknym porządku na półkach, teraz zaś leżących w nieładzie na ziemi, pośród najróżniejszych innych przedmiotów, i poprzerzucanych już niecierpliwymi dłońmi klucznika; niektóre były nawet rozprute, jakby ów nie księgi szukał, lecz czegoś, co tkwiło między kartami którejś z ksiąg. Wiele podartych na strzępy, wyrwanych z opraw. Pozbieranie ich, szybkie sprawdzenie, jakiej są natury, i odłożenie na stos piętrzący się na stole nie było przedsięwzięciem byle jakim, a spieszyliśmy się, gdyż opat udzielił nam krótkiego jeno czasu, jako że następnie muszą tu wejść mnisi, by zająć się zmasakrowanym ciałem Seweryna i przygotować je do pogrzebania. A trzeba było wszak dokonać oględzin wszędzie, szukać pod stołami, za półkami i szafami, czy coś nie umknęło uwadze przy pierwszym przeglądaniu. Wilhelm nie chciał, by Bencjusz mi pomagał, i zezwolił mu tylko stać przy drzwiach na straży. Mimo rozkazów opata liczni napierali się, by wejść, famulusi przerażeni wiadomością, mnisi opłakujący konfratra, nowicjusze ze śnieżnobiałymi prześcieradłami i misami pełnymi wody, mieli bowiem obmyć i owinąć zwłoki…
Nie można więc było marudzić. Chwytałem księgi i podawałem Wilhelmowi, który oglądał je i odkładał na stół. Potem zdaliśmy sobie sprawę, że idzie nam zbyt wolno, i obaj wzięliśmy się do dzieła, to jest ja brałem księgę, składałem, jeśli była rozpruta, czytałem tytuł, odkładałem. A w wielu wypadkach chodziło o pojedyncze karty.
— De plantis libri tres, przekleństwo, to nie ta —mówił Wilhelm i rzucał księgę na stół.
— Thesaurus herbarum —mówiłem ja, a Wilhelm:
— Zostaw, szukamy księgi greckiej!
— Tej? —pytałem pokazując mu dzieło o kartach pokrytych pismem niezrozumiałym. A Wilhelm:
— Nie, to arabska, głupcze! Miał rację Bacon mówiąc, że pierwszym obowiązkiem uczonego jest uczyć się języków!
— Ale arabskiego nie znasz nawet ty! —odparłem zezłoszczony, na co Wilhelm odpowiedział:
— Ale przynajmniej wiem, kiedy jest to arabski!
A ja rumieniłem się, gdyż słyszałem, jak Bencjusz śmieje się za moimi plecami.
Ksiąg było wiele, a jeszcze więcej notatek, zwojów z rysunkami sklepienia niebieskiego, katalogów dziwnych roślin, manuskryptów na oddzielnych kartach, zapewne zapisanych przez nieboszczyka. Pracowaliśmy długo, zbadaliśmy każdy zakątek pracowni, Wilhelm nawet, okazując tym nader zimną krew, obrócił zwłoki, by zobaczyć, czy nie ma czegoś pod nimi, i przeszukał suknię. Nic.
— Nie do pojęcia —rzekł Wilhelm. —Seweryn zamknął się tu z księgą. Klucznik jej nie miał…
— Czy nie ukrył jej pod suknią? —spytałem.
— Nie, księga, którą widziałem tamtego ranka pod stołem Wenancjusza, była duża, spostrzeglibyśmy ją.
— Jak była oprawiona? —spytałem jeszcze.
— Nie wiem. Leżała otwarta i widziałem ją tylko przez niewiele sekund, ledwie mogłem dojrzeć, że była po grecku, lecz niczego innego nie pomnę. Idźmy dalej; klucznik jej nie wziął, Malachiasz chyba też nie.
— Absolutnie nie —potwierdził Bencjusz —kiedy klucznik złapał go za pierś, widać było, że nie może mieć jej pod szkaplerzem.
— Dobrze. To jest, źle. Skoro księgi nie ma w tym pokoju, jest oczywiste, że ktoś inny, nie Malachiasz i nie klucznik, wszedł tu wcześniej.
— To znaczy trzecia osoba, ta, która zabiła Seweryna?
— Za dużo ludzi —odparł Wilhelm.
— Z drugiej strony —powiedziałem —kto mógł wiedzieć, że księga jest tutaj?
— Na przykład Jorge, jeśli nas usłyszał.
— Tak —powiedziałem —ale Jorge nie mógłby zabić człeka silnego jak Seweryn, i to w tak gwałtowny sposób.
— Z pewnością nie. Poza tym widziałeś, jak kierował się w stronę Gmachu, łucznicy zaś dopadli go w kuchni, chwilę przed znalezieniem klucznika. Nie miałby więc czasu, by przybyć tutaj, a później wrócić do kuchni. Zważ, że choć porusza się swobodnie, musi jednak iść wzdłuż murów i nie zdołałby przebyć ogrodu, i to biegiem…
— Pozwól mi ruszyć głową —powiedziałem, bo ambicja kazała mi podjąć rywalizację z moim mistrzem. —Nie mógł więc to być Jorge. Alinard krążył w pobliżu, ale on też ledwie trzyma się na nogach i nie dałby rady Sewerynowi. Klucznik tu był, ale czas między jego wyjściem z kuchni a przybyciem łuczników był tak krótki, że chyba trudno byłoby mu skłonić Seweryna do otwarcia drzwi, zetrzeć się z nim, zabić go, a potem narobić takiego bigosu. Malachiasz mógł wyprzedzić wszystkich: Jorge słyszy, jak rozmawiacie w narteksie i idzie do skryptorium, by zawiadomić Malachiasza, że księga z biblioteki jest u Seweryna. Malachiasz przybywa, przekonuje Seweryna, że ten winien mu otworzyć, zabija go, Bóg jeden wie czemu. Lecz jeśli szukał księgi, winien rozpoznać ją nie robiąc takiego bałaganu, bo on przecież jest bibliotekarzem! Któż więc zostaje?
— Bencjusz —rzekł Wilhelm.
Bencjusz zaprzeczył, energicznie potrząsając głową.
— Nie, bracie Wilhelmie, wiesz, że pali mnie ciekawość. Lecz gdybym tu wszedł i mógłbym wyjść z księgą, nie dotrzymywałbym wam teraz towarzystwa, lecz zaszyłbym się gdzieś, by obejrzeć mój skarb…
— Dowód prawie przekonywający —uśmiechnął się Wilhelm. —Ale nawet ty nie wiesz, jak wygląda księga. Mogłeś zabić, a teraz chcesz ją rozpoznać.
Bencjusz zaczerwienił się gwałtownie.
— Nie jestem mordercą —zaprotestował.
— Nikt nie jest, dopóki nie popełni pierwszej zbrodni —oznajmił filozoficznie Wilhelm. —W każdym razie księgi nie ma, i to wystarczy za dowód, że nie zostawiłeś jej tutaj. Wydaje mi się rzeczą rozsądną, że gdybyś wziął ją przedtem, wyśliznąłbyś się stąd w czasie zamieszania.
Odwrócił się, by popatrzeć na zwłoki. Robił wrażenie, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę ze śmierci przyjaciela.
— Biedny Sewerynie —rzekł —podejrzewałem także ciebie i twoje trucizny. Ty zaś czekałeś zasadzki z trucizną, gdyż inaczej nie wzułbyś tych rękawic. Lękałeś się niebezpieczeństwa z ziemi, a dosięgnęło cię ze sklepienia niebieskiego… —Wziął do ręki globus i przyjrzał mu się uważnie. —Kto wie, czemu użyli właśnie tego oręża…
— Było pod ręką…
— Może i tak. Były inne jeszcze rzeczy, naczynia, narzędzia ogrodnicze… To piękny przykład sztuki obrabiania metalu i wiedzy astronomicznej. Został zniszczony i… Święte nieba! —wykrzyknął.
— Co się stało?
— I porażona została trzecia część słońca, i trzecia część księżyca, i trzecia część gwiazd… —wyrecytował.
Znałem aż za dobrze tekst Jana apostoła.
— Czwarta trąba! —wykrzyknąłem.
— W istocie. Pierwsza grad, potem krew, potem woda, teraz zaś gwiazdy… Jeśli tak, wszystko trzeba przemyśleć na nowo, gdyż morderca nie uderza przypadkowo, ale według planu… Czy jednak można wyobrazić sobie umysł tak niegodziwy, by zabijał jedynie, jeśli może to uczynić w zgodzie z danymi księgi Apokalipsy!
— Co stanie się przy piątej trąbie? —zapytałem przerażony. Spróbowałem przypomnieć sobie: —I widziałem gwiazdę, która z nieba spadła na ziemię, i dano jej klucz od studni przepaści… Czyżby miał kto utopić się w studni?
— Piąta trąba obiecuje wiele innych rzeczy —rzekł Wilhelm. —Wzniesie się dym ze studni, jak dym z pieca, potem wyjdą stamtąd szarańcze na ziemię i dana im będzie moc, jaką mają skorpiony ziemskie. I szarańcze owe będą podobne z wyglądu do koni, i na ich głowach będą jakby korony ze złota, a zęby będą miały jak zęby lwów… Nasz człowiek będzie rozporządzał rozmaitymi środkami, jeśli zechce uczynić rzeczywistością słowa księgi… Lecz porzućmy te rojenia. Postarajmy się raczej przypomnieć sobie, co powiedział Seweryn, kiedy doniósł nam, że znalazł księgę…
— Powiedziałeś mu, żeby ją przyniósł, on odrzekł, że nie może…
— W istocie, zaś potem nam przerwano. Dlaczego nie mógł? Księgę da się przenosić. I czemu założył rękawice? Czyżby w oprawie księgi było coś, co ma związek z trucizną, która zabiła Berengara i Wenancjusza? Tajemnicza pułapka, zatrute ostrze…
— Wąż! —rzekłem.
— Czemu nie wieloryb? Nie, dalej roimy. Trucizna, jak widzieliśmy, musiała dostawać się przez usta. Poza tym Seweryn nie powiedział, że nie może przenieść księgi. Rzekł jeno, że woli pokazać mi ją tutaj. I wzuł rękawice… Przez to wiemy, że tę księgę dotyka się w rękawicach. I odnosi się to także do ciebie, Bencjuszu, jeśli spełni się twoja nadzieja i znajdziesz ją. A skoro jesteś taki usłużny, mógłbyś mi pomóc. Idź do skryptorium i bacz na. Malachiasza. Nie spuszczaj go z oka.
— Uczynię to —rzekł Bencjusz i wyszedł rozradowany, jak się zdaje, swoją misją.
Nie mogliśmy wstrzymywać dłużej innych mnichów i pokój zapełnił się ludźmi. Minęła pora obiadu i Bernard pewnie gromadził już swój dwór w sali kapitulnej.
— Nic tu po nas —rzekł Wilhelm.
Przyszła mi do głowy pewna myśl.
— Czy morderca nie mógł cisnąć księgi przez okno, by potem pójść po nią na tyły szpitala?
Wilhelm przyjrzał się z powątpiewaniem wielkim oknom pracowni, które wyglądały na szczelnie zamknięte.
— Sprawdźmy —rzekł.
Wyszliśmy i obejrzeliśmy od tyłu budowlę, która prawie przylegała do muru, zostawiając jednak wąskie przejście. Wilhelm poruszał się ostrożnie, ponieważ na tej przestrzeni śnieg z poprzednich dni zachował się nie naruszony. Nasze nogi odciskały na zamarzniętej, lecz łamliwej skorupie widoczne znaki, gdyby wiec ktoś przeszedł tedy przed nami, śnieg by nam to wyjawił. Nie zobaczyliśmy nic.
Opuściliśmy szpital i porzuciliśmy moją nędzną hipotezę, a kiedy szliśmy przez ogród, zapytałem Wilhelma, czy naprawdę ufa Bencjuszowi.
— Nie do końca —rzekł Wilhelm —ale w każdym razie nie powiedzieliśmy mu nic, czego by i tak nie wiedział, osiągnęliśmy zaś to, że zaczął się lękać księgi. Wreszcie powierzając mu baczenie na Malachiasza, zyskujemy to, że i Malachiasz będzie go miał na oku, Malachiasz, który najwidoczniej szuka księgi na własną rękę.
— A czego chciał klucznik?
— Rychło dowiemy się. Z pewnością czegoś chciał, i to chciał szybko, by uniknąć niebezpieczeństwa, które go przerażało. To coś jest pewnie znane Malachiaszowi, inaczej bowiem nie da się wyjaśnić rozpaczliwego wezwania, z jakim Remigiusz zwrócił się doń…
— Tak czy owak księga zniknęła…
— Jest to rzecz zgoła niepodobna do prawdy —rzekł Wilhelm, kiedy docieraliśmy już do sali kapitulnej. —Jeśli była, a Seweryn wszak powiedział, że była, to albo została wyniesiona, albo jeszcze tam jest.
— A ponieważ nie ma jej, ktoś musiał ją wynieść —wyciągnąłem wniosek.
— Nie wiadomo, czy nie należałoby przeprowadzić rozumowania, wychodząc od innej przesłanki mniejszej. Ponieważ wszystko wskazuje na to, że nikt nie mógł jej wynieść…
— Więc powinna tam jeszcze być. Ale jej nie ma.
— Chwileczkę. Powiadamy, że jej nie ma, ponieważ jej nie znaleźliśmy. Ale może nie znaleźliśmy dlatego, że nie widzieliśmy jej tam, gdzie była.
— Ale patrzyliśmy wszędzie!
— Patrzyliśmy, ale nie widzieliśmy. Albo widzieliśmy, ale nie rozpoznaliśmy… Adso, jak Seweryn opisał nam tę księgę, jakich słów użył?
— Powiedział, że znalazł księgę, która nie była z jego, po grecku…
— Nie! Teraz przypominam sobie. Powiedział: dziwną księgę. Seweryn był człowiekiem uczonym, a dla uczonego księga po grecku nie jest dziwna, gdyż rozpoznałby przynajmniej alfabet. I uczony nie określiłby również jako dziwną księgi arabskiej, nawet jeśli arabskiego nie zna… —przerwał. —I cóż mogła robić księga arabska w pracowni Seweryna?
— Lecz czemu miałby ocenić jako dziwną księgę arabską?
— Z tym właśnie kłopot. Jeśli określił ją jako dziwną, to dlatego, że wyglądała niezwyczajnie, przynajmniej dla niego, który był herborystą, nie zaś bibliotekarzem… A zdarza się w bibliotekach, że kilka manuskryptów starodawnych zszywa się razem, łącząc w jednym tomie teksty odmienne i ciekawe, jeden po grecku, drugi po aramejsku…
— …a trzeci po arabsku! —krzyknąłem rażony olśnieniem.
Wilhelm wyciągnął mnie gwałtownie z narteksu, zmuszając do biegu w stronę szpitala.
— Teutoński bałwanie, głąbie kapuściany, nieuku, patrzyłeś tylko na pierwsze strony, nie zaś na resztę!
— Ależ mistrzu —dyszałem —to ty patrzyłeś na stronice, które ci pokazywałem, i rzekłeś, że to arabski, a nie greka!
— To prawda, Adso, to prawda, to ja jestem bałwanem, biegnij, szybko!
Dotarliśmy do pracowni i z trudem przepchnęliśmy się do środka, bo nowicjusze wynosili właśnie zwłoki. Inni ciekawscy kręcili się po izbie. Wilhelm rzucił się do stołu, podnosił woluminy, szukając owego wieszczego, zwalał je kolejno na ziemię pod zatrwożonymi spojrzeniami obecnych, potem otwierał wszystkie dwakroć. Niestety, manuskryptu arabskiego już nie było. Niewyraźnie przypominałem sobie jego starą oprawę, niezbyt mocną, dosyć zniszczoną, z cienkimi opaskami metalowymi.
— Kto tu wchodził po moim wyjściu? —zapytał Wilhelm jednego z mnichów. Ten wzruszył ramionami, było jasne, że wchodził każdy i nikt.
Staraliśmy się rozważyć, jakie są możliwości. Malachiasz? Było to podobne do prawdy, wiedział, czego chce, może baczył na nas i ujrzał, jak wychodzimy z pustymi rękami, więc niechybnie wrócił. Bencjusz? Przypomniałem sobie, że kiedy doszło do utarczki słownej przy tekście arabskim, roześmiał się. Wtedy sądziłem, że śmieje się z mojego nieuctwa, ale pewnie śmiał się z naiwności Wilhelma, bo on wiedział dobrze, jak czasem wygląda stary manuskrypt; może pomyślał to, czego my nie pomyśleliśmy od razu, a co powinniśmy byli pomyśleć, to jest, że Seweryn nie zna arabskiego, i jest zatem rzeczą dziwną, iż przechowuje wśród swoich ksiąg taką, której nie mógł przeczytać. A może był jeszcze ktoś trzeci?
Wilhelm czuł się głęboko upokorzony. Starałem się go pocieszyć, od trzech dni szuka tekstu greckiego —mówiłem —jest zatem rzeczą naturalną, iż w toku oględzin odsuwał na bok wszystkie księgi, które nie były po grecku. A on odpowiadał, że jest z pewnością rzeczą ludzką błądzić, są jednak tacy, którzy błądzą więcej niż inni, i owych zwie się głupcami, on zaś do nich należy, i rozważał, czy warto było uczyć się w Paryżu i Oksfordzie, skoro nie potrafi się później pomyśleć, iż manuskrypty oprawia się również po kilka, o czym wiedzą nawet nowicjusze, oprócz tak głupich jak ja, taka zaś para głupców jak my dwaj miałaby powodzenie na jarmarkach, i to właśnie winniśmy czynić, miast rozwikływać tajemnice, a osobliwie, kiedy mamy do czynienia z ludźmi znacznie od nas bystrzejszymi.
— Lecz na nic zdadzą się łzy —zakończył. —Jeśli wziął ją Malachiasz, odłożył już do biblioteki. I odnajdziemy ją jedynie, jeśli będziemy umieli wejść do finis Africae. Jeśli wziął ją Bencjusz, pomyślał, że prędzej czy później zrodzi się w mej głowie podejrzenie, które w istocie powziąłem, i wrócę do pracowni, w przeciwnym wypadku nie działałby tak pospiesznie. A zatem ukryłby ją, a jedynym miejscem, w którym z pewnością by jej nie schował, jest to, od którego zaczęlibyśmy poszukiwania, czyli jego cela. Wracajmy więc do sali kapitulnej i obaczmy, czy podczas przesłuchania klucznik powie coś użytecznego. Albowiem ostatecznie nie wiem jeszcze jasno, jaki jest plan Bernarda; który przecież szukał tego człeka jeszcze przed śmiercią Seweryna i z innych powodów.
Wróciliśmy do sali kapitulnej. Dobrze uczynilibyśmy, gdybyśmy najpierw udali się do celi Bencjusza, ponieważ jak dowiedzieliśmy się później, nasz młody przyjaciel nie miał w istocie w tak wielkim poważaniu Wilhelma i nie pomyślał, że ów tak szybko wróci do pracowni; z tej przyczyny, sądząc, że nie będzie się go w tamtej stronie szukać, poszedł ukryć księgę właśnie w swojej celi. Ale o tym opowiem później. Przedtem bowiem wydarzyły się rzeczy tak dramatyczne i zatrważające, że zapomnieliśmy o tajemniczej księdze. A jeśli nawet nie zapomnieliśmy, pochłonęły nas inne pilne trudy związane z misją, którą Wilhelm był nadal obarczony.
W sali kapitulnej Bernard Gui usadowił się pośrodku za wielkim stołem z orzecha. Siedzący obok niego dominikanin pełnił obowiązki pisarza sądowego, a dwaj prałaci z legacji papieskiej usadowili się po obu jego bokach jako sędziowie. Klucznik stał przed stołem, między dwoma łucznikami. Opat obrócił się do Wilhelma i szepnął mu:
— Nie wiem, czy procedura jest prawomocna. Sobór laterański z roku 1215 usankcjonował w swoim kanonie XXXVII, że nikogo nie można pozwać do stawienia się przed sędziami, którzy urzędują w odległości większej niż dwa dni marszu od miejsca zamieszkania owego. Tutaj sytuacja jest być może inna, sędzia przybywa z daleka, ale…
— Inkwizytor nie podlega żadnej jurysdykcji regularnej —odparł Wilhelm —i nie musi trzymać się norm prawa powszechnego. Cieszy się specjalnym przywilejem i nie ma nawet obowiązku wysłuchiwać obrońców.
Spojrzałem na klucznika. Remigiusz został doprowadzony do pożałowania godnego stanu. Rozglądał się dokoła niby wystraszone zwierzę, jakby rozpoznawał gesty i poczynania przerażającej liturgii. Teraz wiem, że bał się z dwóch powodów: jednego, gdyż został schwytany według wszelkich pozorów na gorącym uczynku, drugiego, gdyż od poprzedniego dnia, kiedy Bernard rozpoczął swoje dochodzenie, zbierając plotki i insynuacje, bał się, że wyjdą na światło dnia błędy jego młodości; a jeszcze większy niepokój poczuł, kiedy zobaczył, że ujęli Salwatora.
Jeśli nieszczęśliwy Remigiusz był wydany na pastwę lęków, Bernard Gui znał sposoby pozwalające przeobrazić lęk swoich ofiar w panikę. Nie mówił nic; kiedy wszyscy oczekiwali, że rozpocznie przesłuchanie, on trzymał dłonie na kartach, które miał przed sobą, udając, że je porządkuje, ale z roztargnieniem. W istocie, spojrzenia kierował na oskarżonego i w tym spojrzeniu obłudna pobłażliwość (jakby chciał rzec: „Nie lękaj się, jesteś w rękach zgromadzenia braterskiego, które chce jeno twego dobra”) mieszała się z lodowatą ironią (jakby chciał rzec: „Jeszcze nie wiesz, co dla ciebie dobre, a ja rychłe ci to powiem”) i bezlitosną surowością (jakby chciał rzec: „Ale w każdym razie jestem tutaj twoim jedynym sędzią i należysz do mnie”). Wszystkie te rzeczy klucznik już wiedział, ale milczenie i odwlekanie miały mu to przypomnieć, pozwolić mu tego zasmakować, aby —miast zapomnieć —tym większy miał powód do upokorzenia, aby jego niepokój przeobraził się w rozpacz i aby stał się rzeczą należącą do sędziego, miękkim woskiem w jego rękach.
Wreszcie Bernard przerwał milczenie. Wypowiedział kilka rytualnych formuł, oznajmił sędziom, że przystępuje się do przesłuchania obwinionego o dwa przestępstwa jednako szkaradne, z czego jedno było dla wszystkich oczywiste, lecz mniej godne pogardy niż drugie, albowiem obwiniony został przyłapany na popełnianiu zabójstwa, kiedy był już poszukiwany za zbrodnię herezji.
Zamilkł. Klucznik ukrył twarz W dłoniach, którymi poruszał z trudem, gdyż były zakute w łańcuchy. Bernard zaczął przesłuchanie.
— Kim jesteś? —zapytał.
— Remigiuszem z Varagine, Urodziłem się pięćdziesiąt dwa lata temu i jako dziecko jeszcze wstąpiłem do minorytów w Varagine.
— A jak się stało, że oto jesteś dzisiaj w zakonie świętego Benedykta?
— Lata temu, kiedy papież wydał Bullę Sancta Romana, ponieważ bałem się zarazić herezją braciaszków… choć nigdy nie przystałem na ich twierdzenia… pomyślałem, że korzystniej dla mojej grzesznej duszy będzie porzucić otoczenie brzemienne pokusami, i zyskałem pozwolenie na przeniesienie się między mnichów tego opactwa, gdzie od ponad ośmiu lat służę jako klucznik.
— Unikałeś pokusy herezji —zadrwił Bernard —czyli uniknąłeś dochodzeń prowadzonych przez tych, którzy byli postawieni, by wykrywać herezję i wyrywać z korzeniami chwast, a dobrzy mnisi kluniaccy myśleli, że dokonują aktu miłosierdzia, przyjmując takich jak ty. Ale nie wystarczy zmienić suknię, by uchronić duszę od niegodziwości kacerskiego znieprawienia, i dlatego mamy tu dzisiaj wybadać, co dzieje się w zakamarkach twojej nie skruszonej duszy i co robiłeś, nim pojawiłeś się w tym świętym miejscu.
— Dusza moja jest niewinna i nie wiem, co masz aa myśli, kiedy mówisz o heretyckim znieprawieniu —rzekł ostrożnie klucznik.
— Czy widzicie? —wykrzyknął Bernard, zwracając się do pozostałych sędziów. —Oni wszyscy tacy! Kiedy który z nich jest zatrzymany, staje przed trybunałem tak, jakby nie dręczyły mu sumienia żadne wyrzuty. A nie wiedzą, że to najpewniejszy znak ich winy, albowiem sprawiedliwy podczas procesu jest niespokojny! Zapytajcie go, czy wie, z jakiej przyczyny kazałem go zatrzymać? Czy wiesz, Remigiuszu?
— Panie —odpowiedział klucznik —byłbym szczęśliwy, gdybym mógł dowiedzieć się tego z twoich ust.
Byłem zaskoczony, gdyż zdało mi się, że klucznik odpowiada na rytualne pytania słowami równie rytualnymi, jakby znał dobrze reguły śledztwa i jego pułapki i od dawna był przyuczony, jak się zachować w podobnej okoliczności.
— Oto —wykrzyknął w tym czasie Bernard —typowa odpowiedź nie skruszonego heretyka! Chadzają wilczymi ścieżkami i niełatwo przyłapać ich na słabości, gdyż wspólnota przyznaje im prawo do kłamania, by uniknęli należnej kary. Uciekają się do odpowiedzi wykrętnych, próbując wciągnąć w zasadzkę inkwizytora, który i tak cierpieć musi bliskość ludzi tak godnych pogardy. A zatem, bracie Remigiuszu, nigdy nie miałeś do czynienia z tak zwanymi braciaszkami lub braćmi ubogiego życia, lub z begardami?
— Przeżywałem koleje losu minorytów podczas długiej dysputy o ubóstwie, ale nigdy nie należałem do sekty begardów.
— Czy widzicie? —rzekł Bernard. —Zaprzecza, iżby był begardem, albowiem begardzi, choć uczestniczą w tej samej herezji co braciaszkowie, uważają tych za uschłą gałąź zakonu franciszkańskiego, a siebie mają za czystszych od nich i doskonalszych. Lecz wiele zachowań jednych jest wspólnych drugim. Czy możesz zaprzeczyć, Remigiuszu, że widziano cię w kościele, jak kuliłeś się z twarzą zwróconą do muru albo leżałeś krzyżem, a głowę miałeś przykrytą kapturem, miast klęczeć ze złożonymi rękami jak inni ludzie?
— Również w zakonie świętego Benedykta leży się krzyżem na ziemi w stosownych momentach…
— Nie pytałem, coś robił w momentach stosownych, ale w niestosownych! Nie zaprzeczasz więc, że przyjmowałeś jedną i drugą pozycję, obie typowe dla begardów! Lecz nie jesteś begardem, rzekłeś… Powiedz mi więc; w co wierzysz?
— Panie, wierzę we wszystko to, w co wierzy dobry chrześcijanin…
— Cóż za święta odpowiedź! A w cóż to wierzy dobry chrześcijanin?
— W to, czego naucza Kościół święty.
— A jaki Kościół święty? Ten, który uznają za święty owi wierzący uznający się za doskonałych, pseudoapostołowie, heretyccy braciaszkowie, czy też Kościół, który tamci porównują do wszetecznicy Babilonu, a w który my wszyscy mocno wierzymy?
— Panie —rzekł zagubiony klucznik —powiedz mi ty, który jest według ciebie prawdziwy Kościół…
— Ja wierzę, że jest to Kościół rzymski, jeden, święty i apostolski, rządzony przez papieża i jego biskupów.
— W taki i ja wierzę —rzekł klucznik.
— Podziwu godna przebiegłość —krzyknął inkwizytor. —Podziwu godna bystrość wysłowienia. Czy słyszeliście: oto zamierza rzec, że on wierzy, że ja wierzę w ten Kościół, i uniknąć w ten sposób obowiązku powiedzenia, w co wierzy on sam! Ale dobrze znamy te wybiegi kuny! Do rzeczy. Czy wierzysz, że sakramenty ustanowił Pan Nasz, że aby dokonać właściwej skruchy, trzeba wyspowiadać się przed sługami Boga, że Kościół rzymski ma władzę rozwiązywać i zawiązywać na tej ziemi to, co będzie zawiązane albo rozwiązane w niebie?
— Czy nie powinienem w to wierzyć?
— Nie pytam, w co powinieneś wierzyć, pytam, w co wierzysz!
— Wierze w to wszystko, w co ty, panie, i inni dobrzy doktorowie rozkażecie mi wierzyć —rzekł przerażony klucznik.
— Aha! Ale czyż owi dobrzy doktorowie, o których to wspomniałeś, nie są czasem tymi, którzy kierują twoją sektą? I co miałeś na myśli, mówiąc dobrzy doktorowie? Czy nie na tych przewrotnych kłamców, którzy uważają się za jedynych następców apostołów, powołujesz się, by uznać artykuły swojej wiary? Podsuwasz mi może, że jeśli ja bym wierzył w to, co wierzą oni, wtedy wierzyłbyś mnie, czyli im jeno!
— Nie powiedziałem tego, panie —wybełkotał klucznik —ty sam wkładasz to w moje usta. Ja wierzę tobie, jeśli ty nauczasz mnie tego, co jest dobre.
— Co za zuchwałość! —wykrzyknął Bernard waląc pięścią w stół. —Powtarzasz z pamięci, trwając w niemym uporze, ów formularz, którego naucza się w twojej sekcie. Powiadasz, że wierzyłbyś mi wtenczas tylko, kiedy bym głosił to, co twoja sekta uznaje za dobre. Tak właśnie odpowiadali zawsze pseudoapostołowie i tak odpowiadasz teraz ty, może nawet nie wiedząc o tym, albowiem pojawiają ci się na wargach zdania, które niegdyś zostały ci wpojone, byś zwodził inkwizytorów. I w ten sposób sam się oskarżasz tym, co mówisz, ja zaś wpadłbym w twoją pułapkę, gdybym nie miał długiego doświadczenia jako inkwizytor… Lecz weźmy prawdziwą kwestię, przewrotny człeku. Czy słyszałeś kiedy o Gerardzie Segalellim z Parmy?
— Słyszałem o nim —odparł klucznik blednąc, jeśli można jeszcze było mówić o bladości tego odmienionego oblicza.
— Czy słyszałeś kiedy o bracie Dulcynie z Nowary?
— Słyszałem.
— Czy widziałeś go kiedy na własne oczy, rozmawiałeś z nim?
Klucznik trwał przez chwilę w milczeniu, jakby rozważając, do jakiego stopnia dogodne dlań będzie wyznać część prawdy. Potem zdecydował się i powiedział cichutko:
— Widziałem go i rozmawiałem z nim.
— Głośniej —krzyknął Bernard —byśmy w końcu mogli usłyszeć, jak z twoich ust pada słowo prawdy! Kiedy z nim rozmawiałeś?
— Panie —powiedział klucznik —byłem bratem w klasztorze nowaryjskim, kiedy ludzie Dulcyna zgromadzili się w tamtych stronach i przechodzili także w pobliżu mojego klasztoru, a na początku nie wiedziano dobrze, kim są…
— Kłamiesz! Jak franciszkanin z Varagine mógł być w klasztorze nowaryjskim? Nie byłeś w klasztorze, ale należałeś już do bandy braciaszków, którzy przebiegali te ziemie żyjąc z jałmużny, i dołączyłeś do dulcynian!
— Jak możesz utrzymywać rzecz taką, panie? —rzekł z drżeniem klucznik.
— Powiem ci, jak mogę, a nawet muszę to potwierdzić —oznajmił Bernard i rozkazał, by sprowadzono Salwatora.
Na widok nieszczęśnika, który z pewnością całą noc poddany był przesłuchaniu nie publicznemu zgoła i o ileż sroższemu, poczułem litość. Twarz Salwatora, jako się już rzekło, była zwykle odrażająca. Ale tego ranka zdawała się jeszcze podobniejsza do pyska zwierzęcia. Nie widać było śladów przemocy, ale sposób, w jaki posuwało się zakute w łańcuchy ciało, z członkami wywichniętymi, prawie niezdolne poruszać się, ciągnięte przez łuczników niby małpa przywiązana do sznura, nader jasno wskazywał, jak musiało przebiegać owo przerażające responsorium.
— Bernard wziął go na męki… —szepnąłem do Wilhelma.
— Nijak —odparł Wilhelm. —Inkwizytor nigdy nie bierze na męki. Troskę o ciało obwinionego powierza się zawsze ramieniu świeckiemu.
— Ależ to to samo! —powiedziałem.
— Wcale nie. Ani dla inkwizytora, który mą ręce czyste, ani dla poddanego inkwizycji, który gdy przychodzi inkwizytor, znajduje oto nagłe wsparcie, uśmierzenie swoich bólów, i otwiera przed nim serce.
Spojrzałem na mojego mistrza.
— Żartujesz —rzekłem przestraszony.
— Wydaje ci się to rzeczą stosowną do żartów? —odpowiedział Wilhelm.
Bernard przesłuchiwał teraz Salwatora i pióro me nie podoła zadaniu zapisania posiekanych i, gdyby to było możliwe, jeszcze bardziej bablejskich słów, jakimi ten człowiek, już i tak niepełny, a teraz sprowadzony do rzędu babuina, odpowiadał, z trudem przez wszystkich rozumiany, wspomagany przez Bernarda, który podsuwał mu zapytania w ten sposób, by ten mógł odpowiadać na nie tylko tak albo nie, niezdolny do żadnego kłamstwa. A co powiedział Salwator, czytelnik doskonale może sobie wyobrazić. Opowiedział, lub raczej przyznał, że opowiedział w ciągu nocy, część tej historii, którą ja już odtworzyłem: swoje wędrówki jako braciaszek, pastuszek i pseudoapostoł; i jak w czasach brata Dulcyna spotkał pośród dulcynian Remigiusza i wraz z nim uciekł po bitwie na górze Rebelio, by po wielu dalszych przygodach pojawić się w konwencie w Casale. Dodał tylko, że herezjarcha Dulcyn, kiedy zbliżała się godzina klęski i pojmania, powierzył Remigiuszowi kilka listów, które ten miał dostarczyć, Salwator nie wie gdzie ni komu. Remigiusz zawsze nosił te listy przy sobie, nie śmiąc doręczyć ich, a po przybyciu do opactwa, bojąc się trzymać je nadal przy sobie, lecz nie chcąc zniszczyć, powierzył bibliotekarzowi, tak, właśnie Malachiaszowi, by ów ukrył je gdzieś w zakątkach Gmachu.
Kiedy Salwator mówił, klucznik patrzył nań z nienawiścią i w pewnym momencie nie powstrzymał krzyku:
— Ty wężu, sprośna małpo, byłem ci ojcem, przyjacielem, tarczą, a tak oto mi odpłacasz!
Salwator spojrzał na swego opiekuna, który teraz sam tak bardzo potrzebował opieki, i odpowiedział z trudem:
— Panie Remigiuszu, było tak, iżem tobie należał. I byłeś dla mnie nader miłym. Lecz ty znasz pałace Borgella, wiesz, co więzienie. Qui non habet caballum vadat cum pede[115]…
— Szalony! —krzyknął jeszcze Remigiusz. —Masz nadzieję uratować się? Nie wiesz, że ty też umrzesz jako heretyk? Powiedz, żeś gadał na mękach, powiedz, żeś wszystko zmyślił!
— Co ja wiem, panie, jakie nazwy są wszystkich tych ferezji… Patareni, gazzalici, leoniści, arnoldyści, obrzezańcy. Nie jestem homo literatus, peccavi sine malitia[116], zaś pan Bernard wspaniały el sa, et nadzieję mam na pobłażliwość sua in nomine patre et filio et spiritis sanctis…
— Będziemy pobłażliwi, na ile pozwoli nam nasz urząd —rzekł inkwizytor —i z ojcowską dobrotliwością rozważymy dobrą wolę, jakąś okazał, otwierając przed nami swoją duszę. Idź, idź, wracaj rozmyślać w swojej celi i ufaj miłosierdziu Pana. Teraz musimy omówić kwestię o wiele ważniejszą. Tak więc, Remigiuszu, miałeś przy sobie listy Dulcyna i powierzyłeś je bratu swemu, który ma pieczę nad biblioteką…
— To nieprawda, nieprawda! —krzyknął klucznik, jakby ta obrona mogła mieć jeszcze jaki skutek. I właśnie Bernard przerwał mu:
— Lecz nie twoje potwierdzenie nam potrzebne, jeno Malachiasza z Hildesheim.
Kazał wezwać bibliotekarza, nie było go bowiem pośród obecnych. Wiedziałem, że jest w skryptorium albo w szpitalu, albo koło szpitala szukając Bencjusza i księgi. Poszli go szukać, a kiedy ukazał się, zakłopotany i unikający spojrzeń, Wilhelm powiedział z niezadowoleniem: „I teraz Bencjusz będzie mógł robić, co mu się spodoba.” Lecz mylił się, gdyż ujrzałem, jak twarz Bencjusza wyłania się ponad ramionami innych mnichów, którzy tłoczyli się do drzwi sali, by przysłuchiwać się rozprawie. Pokazałem go Wilhelmowi. Pomyśleliśmy, że zaciekawienie tym wydarzeniem jest jeszcze silniejsze od zaciekawienia książką. Potem dowiedzieliśmy się, że w tym momencie dobił już swego haniebnego targu.
Malachiasz ukazał się więc przed sędziami, nie krzyżując swego spojrzenia ze spojrzeniem klucznika.
— Malachiaszu —rzekł Bernard —dziś rano, po wyznaniu złożonym w ciągu nocy przez Salwatora, zapytałem cię, czy otrzymałeś od tu obecnego obwinionego listy…
— Malachiaszu —zawył klucznik —dopiero co przysiągłeś, że nie uczynisz nic przeciwko mnie!
Malachiasz odwrócił się nieco w stronę zatrzymanego, do którego obrócony był plecami, i rzekł głosem cichutkim, tak że prawie go nie usłyszałem:
— Nie złamałem przysięgi. Jeśli coś przeciw tobie mogłem uczynić, już uczyniłem. Listy powierzone zostały panu Bernardowi tego ranka, nim zabiłeś Seweryna…
— Ale wiesz, musisz wiedzieć, że to nie ja zabiłem Seweryna! Wiesz, bo już tam byłeś!
— Ja? —zapytał Malachiasz. —Ja wszedłem tam, kiedy ciebie już złapano.
— A gdyby i tak było —przerwał Bernard —czego szukałeś u Seweryna, Remigiuszu?
Klucznik obrócił się, by spojrzeć zagubionym wzrokiem na Wilhelma, potem na Malachiasza, potem zaś na Bernarda.
— Ależ ja… ja słyszałem dziś rano; jak brat Wilhelm, tu obecny, mówił Sewerynowi, by ten miał pieczę nad pewnymi kartami… a od wczorajszej nocy, po pojmaniu Salwatora, bałem się, że będzie mowa o listach…
— Jednakowoż wiesz coś o listach! —wykrzyknął triumfalnie Bernard. Klucznik znalazł się w pułapce. Był rozdarty między dwie konieczności, oczyszczenia się z zarzutu herezji i oddalenia podejrzeń o zabójstwo. Postanowił zapewne stawić czoło drugiemu z oskarżeń, instynktownie, gdyż teraz już działał bez żadnych reguł, porzuciwszy wszelką ostrożność.
— Opowiem o listach później… usprawiedliwię… powiem, jak wszedłem w ich posiadanie… Ale pozwólcie, bym wyjaśnił, co zdarzyło się dzisiejszego ranka. Pomyślałem, że o tych listach będzie się mówiło, kiedy zobaczyłem, że Salwator wpadł w ręce pana Bernarda, i wyznaję, iż ich wspomnienie dręczy moje serce… Kiedy więc usłyszałem, że Wilhelm i Seweryn mówią o jakichś kartach… sam nie wiem, ogarnięty strachem, pomyślałem, że Malachiasz pozbył się listów i dał Sewerynowi… chciałem je zniszczyć, wiec poszedłem do Seweryna… drzwi były otwarte, a Seweryn leżał już martwy, zacząłem szperać w jego rzeczach, szukając listów… bałem się jeno… Wilhelm szepnął mi do ucha:
— Biedny głupiec, przestraszony jednym niebezpieczeństwem rzucił się głową wprzód w drugie…
— Przyjmijmy, że mówisz prawie, powtarzam, prawie prawdę —przerwał Bernard. —Pomyślałeś, że Seweryn ma listy i szukałeś ich u niego. A czemu pomyślałeś, że je ma? I czemu zabiłeś przedtem jeszcze innych współbraci? Może myślałeś, że te dawne listy krążą w rękach licznych? Może w tym opactwie jest obyczaj polowania na relikwie spalonych heretyków?
Zobaczyłem, że opat zadrżał. Nie było nic szkaradniejszego od oskarżenia o zbieranie relikwii po heretykach i Bernard bardzo zręcznie splątał zbrodnie z herezją, a wszystko to z życiem opactwa. Moje rozważania przerwał klucznik, który krzyczał, że nie ma nic wspólnego z innymi zbrodniami. Bernard pobłażliwie uspokoił go: w tym momencie nie chodzi o tę kwestię, pyta się go o zbrodnię herezji i niechaj nie próbuje (tu jego głos stał się surowy) odwrócić uwagi od swoich dawnych kompanów, heretyków, mówiąc o Sewerynie i starając się rzucić podejrzenie na Malachiasża. Niechaj wraca do listów.
— Malachiaszu z Hildesheimu —rzekł obrócony w stronę świadka —nie stoisz tu jako oskarżony. Dziś rano odpowiedziałeś na moje pytania i spełniłeś moje żądanie, nie próbując niczego ukryć. Teraz powtórz, com usłyszał rano, a nie masz czego się lękać.
— Powtórzę, co powiedziałem rano —rzekł Malachiasz. —Wkrótce potem, jak przybyłem tutaj, Remigiusz zaczął zajmować się kuchnią i ze względu na pracę stykaliśmy się często… na mnie jako bibliotekarzu spoczywa obowiązek zamknięcia na noc całego Gmachu, a więc także kuchni… nie mam powodu, by ukrywać, że zawiązała się między nami braterska przyjaźń, i nie miałem powodów, by żywić wobec niego podejrzenia. I powiedział mi, że ma przy sobie pewne dokumenty tajnej natury, powierzone mu w zaufaniu, i że nie powinny wpaść w niepowołane ręce, a nie ma odwagi trzymać ich przy sobie. Ponieważ ja mam pieczę nad jedynym miejscem w klasztorze zakazanym dla wszystkich innych, prosił, bym przechował te karty z dala od ciekawych spojrzeń, ja zaś zgodziłem się, nie przypuszczając, że chodzi o dokumenty natury heretyckiej, i nawet nie przeczytałem ich, nim ukryłem… umieściłem w najtrudniej dostępnym miejscu biblioteki i zaraz zapomniałem o tym fakcie, aż do dzisiejszego ranka, kiedy pan inkwizytor wspomniał o nich, i wtedy poszedłem po nie i powierzyłem mu je.
Głos zabrał zagniewany opat:
— Czemuś to nie rzekł mi o swoim pakcie z klucznikiem? Biblioteka nie jest przeznaczona na rzeczy będące własnością mnichów! —Opat jasno dał do zrozumienia, że opactwo nie ma nic wspólnego z tą sprawą.
— Panie —powiedział zmieszany Malachiasz —wydało mi się to rzeczą tak małej wagi. Zgrzeszyłem nie przez niegodziwość.
— Z pewnością, z pewnością —rzekł Bernard tonem serdecznym —wszyscy jesteśmy przekonani, że bibliotekarz działał w dobrej wierze, a szczerość, z jaką współpracował z tym oto trybunałem, jest tego dowodem. Proszę po bratersku waszą magnificencję, by nie miał mu za złe tej dawno popełnionej nieostrożności. My wierzymy Malachiaszowi. I prosimy tylko, by potwierdził pod przysięgą, że karty, które oto mu pokazuję, są tymi, które oddał mi dzisiejszego ranka, i tymi, które Remigiusz z Varagine powierzył mu przed laty, po swoim przybyciu do opactwa. —Pokazał dwa pergaminy, które wydobył spośród kart rozłożonych na stole. Malachiasz spojrzał na nie i rzekł głosem stanowczym:
— Przysięgam na Boga wszechmogącego, na Najświętszą Dziewicę i na wszystkich świętych, że tak było.
— To mi wystarczy —oznajmił Bernard. —Jesteś wolny, Malachiaszu z Hildesheimu.
Kiedy Malachiasz wychodził ze spuszczoną głową, dał się słyszeć głos dobiegający z grupy ciekawskich tłoczących się w głębi sali: „Ty ukryłeś mu listy, a on pokazywał ci dupki nowicjuszy w kuchni!” Rozległo się parę śmiechów, Malachiasz wyszedł czym prędzej rozpychając się na prawo i lewo, ja zaś przysiągłbym, że był to głos Aimara, lecz zdanie wykrzyknięte zostało falsetem. Opat, fioletowy na twarzy, wrzasnął, że ma być cisza, i zagroził wszystkim straszliwymi karami, nakazując mnichom opuścić salę. Bernard uśmiechał się lubieżnie, kardynał Bertrand, stojący z boku sali, skłonił się do ucha Jana d’Anneaux i rzekł mu coś, na co tamten zareagował zakrywając sobie usta ręką i pochylając głowę, jakby miał odkaszlnąć.
Wilhelm powiedział mi:
— Klucznik był grzesznikiem nie tylko na swój rachunek, lecz też rajfurem. Ale to dla Bernarda nie ma znaczenia, chyba o tyle, że stawia w kłopotliwej sytuacji Abbona, cesarskiego mediatora…
Przerwał mu Bernard, który zwracał się teraz właśnie do niego:
— Chciałbym dowiedzieć się od ciebie, bracie Wilhelmie, o jakich kartach rozmawiałeś dziś rano z Sewerynem, kiedy to klucznik was usłyszał i wyciągnął mylny wniosek.
Wilhelm wytrzymał jego spojrzenie.
— Właśnie wyciągnął mylny wniosek. Tematem rozmowy była rozprawa o wodowstręcie u psów, pióra Ayyub al Ruhawi, wspaniała, jeśli chodzi o doktrynę, księga, której sława pewnie do ciebie dotarła, a która często byłaby ci nader użyteczna… Wściekliznę, powiada Ayyub, rozpoznaje się z dwudziestu pięciu oczywistych znaków…
Bernard, który należał do zakonu domini canes, nie uznał za dogodne wszczynać nowej batalii.
— Chodziło więc o rzeczy obce rozważanemu tu przypadkowi —rzekł skwapliwie. I ciągnął przesłuchanie.
— Powróćmy do ciebie, bracie Remigiuszu minoryto, znacznie niebezpieczniejszy od wściekłego psa. Gdyby brat Wilhelm większe baczenie dał w tych dniach na ślinę heretyków niźli na ślinę psów, być może odkryłby i on, jaki wąż zagnieździł się w opactwie. Powróćmy do tych listów. Wiemy teraz niechybnie, że były w twoich rękach, że ty zatroszczyłeś się, by je ukryć jak truciznę, i że w istocie zabiłeś… —gestem powstrzymał próbę zaprzeczenia —…a o zabijaniu pomówimy później… że zabiłeś, mówiłem, bym ich nigdy nie dostał. Czy więc rozpoznajesz te karty jako rzecz twoją?
Klucznik nie odpowiedział, ale jego milczenie było wystarczająco wymowne. Bernard zatem podjął:
— I czymże są te karty? Chodzi o dwie stronice zapisane ręką herezjarchy Dulcyna na kilka dni przed ujęciem go, stronice, które powierzył swojemu uczniowi, by ten zaniósł je innym zwolennikom rozproszonym jeszcze po Italii. Mógłbym przeczytać wam wszystko, o czym się w nich mówi, i jak to Dulcyn, obawiając się bliskiego końca, powierzył orędzie nadziei —współbraciom, powiada —jaką pokłada w demonie! Pociesza ich donosząc, że choć daty, jakie w nich zapowiada, nie zgadzają się z tymi podanymi w poprzednich listach, gdzie na rok 1305 zapowiadał całkowite unicestwienie wszystkich kapłanów za sprawą cesarza Fryderyka, jednak chwila tego zniszczenia nie jest odległa. Raz jeszcze herezjarcha kłamał, ponieważ ponad dwadzieścia lat minęło od tego dnia i żadna z jego złowrogich przepowiedni nie spełniła się. Lecz nie nad śmiechu wartymi domniemaniami zawartymi w owych proroctwach winniśmy rozprawiać, lecz nad faktem, że Remigiusz był ich doręczycielem. Czy możesz jeszcze zaprzeczyć, bracie heretycki i nie skruszony, żeś obcował i żył pod jednym dachem z sektą pseudoapostołów?
W tym momencie klucznik nie mógł już zaprzeczać.
— Panie —rzekł —moja młodość pełna była najposępniejszych błędów. Kiedy dowiedziałem się o kazaniach Dulcyna, uwiedziony już błędami braci ubogiego żywota, uwierzyłem w jego słowa i dołączyłem do jego bandy. Tak, to prawda, byłem z nimi w krainie breszańskiej i bergamasceńskiej, byłem z nimi w Como i w Valsesia, wraz z nimi schroniłem się na Łysej Górze i w dolinie Rassa, a w końcu na górze Rebelio. Lecz nie wziąłem udziału w żadnym występku, a kiedy oni czynili spustoszenia i gwałty, ja nosiłem jeszcze w sobie ducha łagodności, która jest właściwa synom świętego Franciszka, i właśnie na Rebelio powiedziałem Dulcynowi, że nie chcę już uczestniczyć w ich walce, on zaś dał mi odejść, gdyż, jak rzekł, nie chciał mieć u swego boku bojaźliwych, i prosił tylko, bym dostarczył te listy do Bolonii…
— Komu? —spytał kardynał Bertrand.
— Paru jego stronnikom, których imiona przypominam sobie, jak mi się zdaje, i podaję ci, panie, tak jak zapamiętałem —pospieszył zapewnić Remigiusz. I wypowiedział imiona paru, których kardynał Bertrand znał, i okazał to po sobie, ponieważ uśmiechnął się z zadowoloną miną, czyniąc porozumiewawczy znak Bernardowi.
— Bardzo dobrze —rzekł Bernard i zanotował imiona. Potem zapytał Remigiusza: —I dlaczegóż teraz wymieniasz nam swoich przyjaciół?
— Nie są moimi przyjaciółmi, panie, a najlepszym dowodem to, że nie doręczyłem nigdy listów. Uczyniłem nawet więcej, i mówię to teraz, choć przez wiele lat próbowałem o tym zapomnieć: chciałem opuścić tamto miejsce i nie być pojmany przez wojsko biskupa Vercelli, które czekało na nas na równinie, i udało mi się nawiązać z niektórymi spośród nich kontakt, i w zamian za przepuszczenie mnie wskazałem dobre przejścia, by mogli wziąć szturmem umocnienia Dulcyna, przez co część powodzenia sił Kościoła wiąże się z moją współpracą…
— Nader interesujące. Poucza to nas, że nie tylko byłeś heretykiem, ale również niegodziwcem i zdrajcą. Co nie zmienia twojego położenia. Jak dziś, chcąc się uratować, próbowałeś oskarżyć Malachiasza, który przecież oddał ci przysługę, tak teraz, chcąc się uratować, oddałeś w ręce sprawiedliwości swoich towarzyszy w grzechu. Lecz zdradziłeś ich ciała, nigdy zaś ich nauk, i zachowałeś te listy jako relikwie, mając nadzieję, że pewnego dnia zdobędziesz się na odwagę i znajdziesz sposobność, by bez narażania się na niebezpieczeństwo oddać je i na nowo zyskać dobre przyjęcie u pseudoapostołów.
— Nie, panie, nie —mówił klucznik, okryty potem i z drżącymi dłońmi. —Nie, przysięgam…
— Przysięgasz! —rzekł Bernard. —Oto kolejny dowód twojej niecnoty! Chcesz przysiąc, gdyż wiesz, że ja wiem, że heretycy waldensi gotowi uciec się do wszelkiego wybiegu, a nawet pójść na śmierć, byleby nie przysięgać! A jeśli włada nimi strach, udają, że przysięgają, i bełkoczą fałszywe przysięgi! Ale ja wiem dobrze, że nie jesteś z sekty ubogich z Lyonu, przeklęty lisie, i chcesz przekonać mnie, że nie jesteś tym, kim nie jesteś, bym ja nie powiedział, że jesteś tym, kim jesteś! Wiec przysięgniesz? Przysięgaj, by uzyskać rozgrzeszenie, ale pamiętaj, że jedna przysięga nie wystarczy mi! Mogę wymagać jednej, dwóch, trzech, stu, ilu zechcę. Wiem doskonale, że wy, pseudoapostołowie, udzielacie dyspensy temu, kto przysięga fałszywie, by nie zdradzić sekty. Tak więc każda przysięga będzie nowym dowodem twojej winy!
— Co wiec mam robić? —zawył klucznik padając na kolana.
— Nie padaj krzyżem niczym begard! Nie masz robić nic. Teraz ja tylko wiem, co powinno się uczynić —powiedział Bernard ze straszliwym uśmiechem. —Ty winieneś tylko wyznać… A będziesz skazany i potępiony, jeśli wyznasz, będziesz też skazany i potępiony, jeśli nie wyznasz, bo ukarany zostaniesz za krzywoprzysięstwo! Więc wyznaj, żeby przynajmniej skrócić to bolesne przesłuchanie, które jest udręką dla naszych sumień i naszego pobłażania oraz współczucia!
— Co mam wyznać?
— Dwa porządki grzechów. Żeś był w sekcie Dulcyna, żeś dzielił jej heretyckie twierdzenia, obyczaje i zniewagi czynione godności biskupów i radców miejskich i żeś bez żadnej skruchy nadal dzielił ich kłamstwa i złudy, również po tym, jak herezjarcha poniósł śmierć, a sekta została rozproszona, choć nie do końca pobita i zniweczona. I żeś, znieprawiony do głębi duszy swojej praktykami, których nauczyłeś się w nieczystej sekcie, winny występków przeciwko Bogu i ludziom, popełnionych w tym opactwie z racji, których jeszcze nie znam, ale których i nie trzeba do końca wyjaśniać, kiedy już dowiedzie się olśniewająco (jak to czynimy), iż herezja tych, co głosili lub głoszą ubóstwo wbrew nauczaniu pana papieża i jego bull, musi prowadzić do dzieł zbrodniczych. Tego winni dowiedzieć się wierni i to mi wystarczy. Wyznawaj.
W tym momencie było jasne, czego Bernard chce. Ani trochę nie zainteresowany tym, by dowiedzieć się, kto zabił innych mnichów, chciał jedynie pokazać, że Remigiusz w pewien sposób podzielał idee, które popierali teologowie cesarza. A po udowodnieniu koneksji między tymi ideami, które były również ideami kapituły w Perugii oraz ideami braciaszków i dulcynian, wskazać, że jeden tylko człowiek w opactwie uczestniczył we wszystkich tych herezjach i był sprawcą wielu zbrodni; w ten sposób zadałby cios doprawdy śmiertelny swoim przeciwnikom. Spojrzałem na Wilhelma i pojąłem, że on też pojął, ale nie mógł nic poradzić, nawet jeśli to przewidział. Spojrzałem na opata i zobaczyłem, że pociemniał na twarzy; z opóźnieniem zdał sobie sprawę z tego, że także on wciągnięty został do pułapki i że nawet jego autorytet mediatora przepadnie, skoro ukaże się jako władca miejsca, w którym wyznaczyły sobie spotkanie wszystkie hańby wieku. Co zaś się tyczy klucznika, ten nie wiedział już, z jakiej zbrodni mógłby jeszcze się oczyścić. Ale może w tym momencie nie był zdolny do żadnego rachunku, bo krzyk, który dobył się z jego krtani, był krzykiem duszy, a w nim i wraz z nim wyzbywał się brzemienia wiele lat trwających i skrywanych wyrzutów sumienia. Albo też po życiu pełnym niepewności, uniesień i rozczarowań, aktów tchórzostwa i zdrad, stojąc w obliczu nieuniknionej zguby, postanowił wyznać wiarę swojej młodości, nie dbając już o to, czy była słuszna czy błędna, ale jakby chcąc pokazać samemu sobie, że do jakiejś wiary był przecież zdolny.
— Tak, to prawda —wykrzyknął —byłem z Dulcynem i dzieliłem jego zbrodnie, swawole, może był szalony, mylił miłość do Jezusa Chrystusa Pana Naszego z potrzebą wolności i z nienawiścią do biskupów, to prawda, grzeszyłem, ale przysięgam, jestem niewinny w tym, co dotyczy wydarzeń w opactwie!
— Tak więc coś uzyskaliśmy —rzekł Bernard. —Więc przyznajesz, że praktykowałeś herezję Dulcyna, czarownicy Małgorzaty i innych takich, jak oni. Przyznajesz, że byłeś wśród nich, kiedy w pobliżu Trivero powiesili wielu wiernych Chrystusowi, w tym niewinne dziesięcioletnie dziecko? I kiedy powiesili innych mężczyzn w obecności żon i rodziców, gdyż ci nie chcieli poddać się woli tych psów? I ponieważ zaślepieni waszą furią i pychą, utrzymujecie, że nikt nie może być zbawiony, jeśli nie należy do waszej wspólnoty? Mów!
— Tak, tak, wierzyłem w owe rzeczy, i czyniłem je!
— I byłeś przy tym, jak pochwycili kilku wiernych biskupom i niektórych pozostawili, by umarli z głodu w lochu, a pewnej brzemiennej niewieście obcięli ramię i dłoń, pozwalając jej potem urodzić dziecko, które zaraz umarło bez chrztu? I byłeś z nimi, kiedy zrównali z ziemią i wydali na pastwę ognia wsie Mosso, Trivero, Cossila i Flecchia oraz wiele innych miejscowości w okolicy Crepacorio i wiele domów w Mortiliano i Quorino oraz podpalili kościół w Trivero, brukając najpierw święte wizerunki, wyrywając kamienne płyty z ołtarzy, łamiąc ramię posągowi Najświętszej Panny, pustosząc naczynia święte i księgi, niszcząc dzwonnice, rozbijając spiż dzwonów, przywłaszczając sobie wszystkie naczynia bractwa i wszystkie dobra kapłana?
— Tak, tak, byłem tam, i nikt już nie wiedział, co się dzieje, chcieliśmy uprzedzić moment kary, byliśmy przednią strażą cesarza zesłanego przez niebo i świętego papieża, musieliśmy przyspieszyć chwilę zstąpienia anioła z Filadelfii i wtedy wszyscy mieli zyskać łaskę Ducha Świętego, i Kościół miał być odnowiony, by po zniszczeniu wszystkich przewrotnych panowali jedynie doskonali!
Klucznik robił wrażenie nawiedzonego i jednocześnie oświeconego, zdawało się, że w tej chwili tama milczenia i udawania runęła, że jego przeszłość wraca nie tylko w słowach, lecz i w obrazach, i że odczuwa wzruszenia, które porywały go kiedyś.
— Tak więc —nalegał Bernard —wyznajesz, że czciliście jako męczennika Gerarda Segalellego, że odmówiliście wszelkiego autorytetu rzymskiemu Kościołowi; że twierdziliście, iż ani papież, ani żadna władza nie może przypisać wam sposobu życia odmiennego od waszego, że nikt nie ma prawa was ekskomunikować, że od czasu świętego Sylwestra wszyscy prałaci Kościoła byli sprzeniewiercami i zwodzicielami, poza Piotrem z Morrone, że ludzie świeccy nie muszą płacić dziesięciny księżom, którzy nie praktykują stanu absolutnej doskonałości i ubóstwa, jakie praktykowali pierwsi apostołowie, że z tej przyczyny dziesięciny powinny być płacone wam tylko, jedynym apostołom i ubogim Chrystusa, że aby modlić się do Boga, poświęcony kościół nie więcej wart od obory, że przebiegaliście wsie i uwodziliście ludzi krzycząc „penitenziagite”, że śpiewaliście Salve Regina, by perfidnie zwabić tłumy, i udawaliście pokutników prowadząc życie doskonałe na oczach ludzi, a potem dopuszczaliście się wszelkiej swawoli i wszelkiej lubieżności, nie wierzyliście bowiem w sakrament małżeństwa ani w żaden, a uznając się za czystszych od innych ludzi, mogliście pozwolić sobie na wszelki brud i wszelkie znieważenie ciał waszych i ciał innych? Mów!
— Tak, tak, wyznaję prawdziwą wiarę, w którą wierzyłem wtenczas całą duszą, wyznaję, że porzuciliśmy nasze suknie na znak odrzucenia dóbr, że wyrzekliśmy się wszystkich naszych rzeczy, choć wy, psie pomioty, nie wyrzekniecie się ich nigdy, że od tamtej chwili nie przyjmowaliśmy już pieniędzy od nikogo ani nie nosiliśmy ich przy sobie i żyliśmy z jałmużny, i niczego nie zostawialiśmy sobie na jutro, a kiedy nas podejmowano i zastawiano dla nas stół, jedliśmy i odchodziliśmy, pozostawiając na stole wszystkie resztki.
— I paliliście, i grabiliście, by zawładnąć dobrami poczciwych chrześcijan?
— I paliliśmy, i grabiliśmy, bo wynieśliśmy ubóstwo do powszechnego przykazania, i mieliśmy prawo zawładnąć bezprawnymi bogactwami innych, i chcieliśmy razić w samo serce ów wątek chciwości, który snuł się od parafii do parafii, ale nigdy nie grabiliśmy, by mieć, ani nie zabijaliśmy, by grabić, zabijaliśmy, by karać, by oczyścić nieczystych przez krew, może zawładnęła nami nadmierna żądza sprawiedliwości, grzeszy się również z nadmiaru miłości do Boga, przez nazbyt wielkie bogactwo doskonałości, my zaś byliśmy prawdziwą kongregacją duchową zesłaną przez Pana i przygotowaną na chwałę ostatnich czasów, szukaliśmy naszej nagrody w raju uprzedzając czasy waszego zniszczenia, my tylko byliśmy apostołami Chrystusa, wszyscy inni zdradzili, a Gerard Segalelli był rośliną Boską, planta Dei pullulans in radice fidei[117], nasza reguła wzięła się prosto od Boga, nie od was, potępionych psów, kłamliwych kaznodziejów, którzy rozsiewacie wokół woń siarki, nie zaś kadzidła, złe psy, zgniłe ścierwa, kruki, słudzy nierządnicy z Awinionu, przeznaczeni na potępienie! Wtedy wierzyłem, i także nasze ciała były odkupione, i byliśmy mieczem Pana, trzeba było więc zabijać niewinnych, by szybciej móc zabić was wszystkich. Chcieliśmy świata lepszego, pokoju i dworności, i szczęścia dla wszystkich, chcieliśmy zabić wojnę, którą wy niesiecie razem z waszą chciwością, czemu wyrzucacie więc nam, że dla ustanowienia sprawiedliwości i szczęścia musieliśmy przelać odrobinę krwi… gdyż… gdyż… trochę jednak przelać należało, trzeba było czynić szybko, i warto było, by zaczerwieniła się cała woda Carnasco owego dnia w Stavello, była też krew nasza, nie szczędziliśmy siebie, krew nasza i krew wasza, mnóstwo, mnóstwo krwi, szybko, jak najszybciej, czasy proroctwa Dulcyna były tuż, trzeba było przyspieszyć bieg wydarzeń…
Drżał cały, przesuwał dłońmi po habicie, jakby chciał otrzeć z nich krew, o której mówił. „Żarłok na nowo stał się czysty —rzekł mi Wilhelm. —Ale czy to jest czystość —spytałem ze zgrozą. —Pewnie jest i inna —odparł Wilhelm —lecz jaka by była, zawsze budzi we mnie lęk.”
— Co przeraża cię najbardziej w czystości? —spytałem.
— Pośpiech —odparł Wilhelm.
— Starczy, starczy —mówił teraz Bernard —prosiliśmy cię o wyznanie, a nie o wzywanie do rzezi. No dobrze, nie tylko byłeś heretykiem, ale jesteś nim nadal. Nie tylko byłeś mordercą, ale nadal zabijałeś. Powiedz więc, jak zabiłeś twych braci w opactwie i dlaczego?
Klucznik przestał drżeć, rozejrzał się dokoła, jakby się budził.
— Nie —oznajmił —ze zbrodniami w opactwie nie mam nic wspólnego. Wyznałem wszystko, co czyniłem, nie każcie mi wyznawać tego, czego nie uczyniłem…
— Cóż takiego zostaje, czego nie mogłeś był uczynić? Teraz powiadasz, żeś niewinny? Cóż za aniołek, cóż za wzór łagodności! Słyszeliście go, miał w swoim czasie ręce unurzane we krwi, a teraz jest niewinny! Może pomyliliśmy się, może Remigiusz z Varagine jest wzorem cnoty, wiernym synem Kościoła, nieprzyjacielem nieprzyjaciół Chrystusa, może zawsze szanował ład, który czujna dłoń Kościoła tak znojnie narzucała wsiom i miastom, pokój handlu, sklepy rzemieślników, skarby kościołów. On jest niewinny, niczego nie uczynił, padnij w me ramiona, braciszku Remigiuszu, bym mógł cię pocieszyć po oskarżeniach, jakie niegodziwcy podnosili przeciwko tobie! —I kiedy Remigiusz patrzył na niego zagubionym wzrokiem, jakby nagle uwierzył w ostateczne rozgrzeszenie, Bernardowi zastygły rysy i zwrócił się rozkazującym tonem do kapitana łuczników.
— Czuję wstręt do środków, których Kościół nigdy nie pochwalał, gdy stosowało je ramię świeckie. Lecz jest prawo, które włada i kieruje nawet moimi osobistymi uczuciami. Spytaj opata o jakie miejsce, gdzie można przygotować narzędzia do zadawania mąk. Lecz nie przystępuj do dzieła od razu. Niech przez trzy dni pozostanie w celi z łańcuchami na rękach i nogach. Potem okaże mu się narzędzia. Tylko. Czwartego zaś dnia weźmie się go na męki. Sprawiedliwość nie jest rychliwa, jak sądzili pseudoapostołowie, a sprawiedliwość Boska może czekać wieki. Postępujcie powoli i stopniowo. A nade wszystko pamiętajcie o tym, o czym powtarza się wielekroć: trzeba unikać okaleczeń i groźby śmierci. Jednym z dobrodziejstw, jakie ten sposób postępowania daje bezbożnikowi, jest właśnie to, że smakuje on śmierć i czeka na nią, lecz ona nie przychodzi, dopóki wyznanie nie będzie pełne, dobrowolne i oczyszczające.
Łucznicy pochylili się, by unieść klucznika, ale ten zaparł się nogami o ziemię i stawiał opór, dając znak, że chce mówić. Kiedy mu na to zezwolono, przemówił, ale słowa z trudem dobywały mu się z ust, i mowa jego była jak bełkot pijaka i było w niej coś sprośnego. Dopiero w miarę jak mówił, odzyskiwał ten rodzaj dzikiej energii, która ożywiała jego wyznanie sprzed chwili.
— Nie, panie. Nie męki. Jestem człek niegodziwy. Zdradziłem wtedy, przez jedenaście lat spędzonych w tym klasztorze zapierałem się mojej dawnej wiary, ściągając dziesięcinę od winogradników i wieśniaków, dokonując przeglądu obór i chlewów, by kwitły dla wzbogacenia opata, współpracowałem chętnie przy zarządzaniu tą pracownią Antychrysta. I było mi dobrze, zapomniałem o dniach buntu, pławiłem się w rozkoszach podniebienia i w innych też. Jestem niegodziwcem. Sprzedałem dzisiaj moich dawnych towarzyszy z Bolonii, sprzedałem wtedy Dulcyna. I jako niegodziwiec, przebrawszy się, byłem świadkiem pojmania Dulcyna i Małgorzaty, kiedy wiedli ich w Wielką Sobotę do zamku Bugello. Krążyłem wokół Vercelli przez trzy miesiące, aż dotarł list od papieża Klemensa z rozkazem, by ich skazać. I widziałem Małgorzatę ćwiartowaną na oczach Dulcyna, i krzyczała, zmasakrowane, biedne ciało, którego pewnej nocy dotykałem także ja… A kiedy jej poszarpane ciało płonęło, zabrali się za Dulcyna, i wyrwali mu nos i jądra rozpalonymi cęgami, i nie jest prawdą to, co powiedzieli później, że nawet nie wydał jęku. Dulcyn był wysoki i silny, miał wielką diabelską brodę i rude włosy, które opadały mu w lokach na ramiona, był piękny i mocny, a kiedy prowadził nas ubrany w kapelusz z szerokim rondem i z piórem i miał miecz przypięty na długiej sukni, przerażał mężczyzn i niewiasty krzyczały z rozkoszy… Ale kiedy go torturowano, on także krzyczał z bólu, jak niewiasta, jak cielę, tracił krew, kiedy wlekli go od rogu do rogu, i okaleczali go nadal po trochu, by pokazać, jak długo może żyć wysłannik diabła, a on chciał umrzeć, błagał, by go dobili, ale umarł za późno, kiedy znalazł się na stosie i był tylko kupą krwawiącego mięsa. Szedłem za nim i radowałem się, że uniknąłem tej próby, byłem dumny z mojej przebiegłości, a ten łajdak Salwator był ze mną i mówił: jak dobrze uczyniliśmy, bracie Remigiuszu, żeśmy znaleźli się jak ludzie doświadczeni, nie ma nic gorszego niż męki! Tego dnia wyparłbym się tysiąca religii. I przez lata całe, przez tyle lat powiadam sobie, jaki byłem podły i jak radowałem się swoją podłością, a przecież zawsze miałem nadzieję, że pokażę sam sobie, iż nie jestem taki niegodziwy. Dzisiaj ty dałeś mi tę siłę, panie Bernardzie, byłeś dla mnie tym, czym pogańscy cesarze byli dla najtchórzliwszych z męczenników. Dałeś mi odwagę wyznania tego, w co wierzyłem całą duszą, choć ciało się przed tym cofało. Lecz nie narzucaj mi za wiele odwagi, więcej niż może znieść ta moja doczesna powłoka. Wszystko, tylko nie męki. Powiem wszystko, co zechcesz, lepiej od razu stos, człowiek dusi się, nim spłonie. Męki jak Dulcyn —nie. Chcesz mieć trupa i dlatego mam wziąć na siebie winę za inne trupy. Trupem i tak rychło będę. Daję ci więc, czego żądasz. Zabiłem Adelmusa z Otrantu z nienawiści do jego młodości i za jego zuchwałe igraszki z potworami podobnymi do mnie, starego, grubego, małego, nieuka. Zabiłem Wenancjusza z Salvemec, gdyż był zbyt uczony i czytał księgi, których ja nie rozumiałem. Zabiłem Berengara z Arundel z nienawiści do jego biblioteki, ja, który przerabiałem teologię okładając kijem zbyt tłustych plebanów. Zabiłem Seweryna z Sant’Emmerano… czemu? Bo zbierał zioła, a ja byłem na Monte Rebelio, gdzie jedliśmy zielsko nie zastanawiając się nad jego przymiotami. Prawdę mówiąc, mogłem zabić też innych, łącznie z naszym opatem; wraz z papieżem i cesarzem, był zawsze po stronie moich wrogów i zawsze go nienawidziłem, nawet kiedy dawał mi jeść —bo i ja dawałem mu jeść. Czy to wystarczy? Ach nie, chcesz jeszcze wiedzieć, jak zabiłem wszystkich tych ludzi… Ależ zabiłem ich… powiedzmy?… Wzywając moce piekielne, z pomocą tysięcznych zastępów, te zaś dostały się pod moje rozkazy dzięki sztuce, której nauczył mnie Salwator. Żeby kogoś zabić, nie trzeba uderzać, czyni to za człeka diabeł, jeśli tylko potrafisz rozkazywać diabłu.
Patrzył na obecnych z miną porozumiewawczą, śmiejąc się. Lecz był to teraz śmiech szaleńca, chociaż jak zwrócił mi później uwagę Wilhelm, ten szaleniec miał dość bystrości, by pociągnąć w swą zgubę Salwatora, by wziąć odwet za to, że ten go zdradził.
— A jak mogłeś rozkazywać diabłu? —ciągnął Bernard, który przyjął to bredzenie jako prawomocne wyznanie.
— Wiesz nawet ty, że nie można obcować tyle lat z ludźmi opętanymi przez demona nie stając się jak oni. Wiesz o tym ty też, rzeźniku apostołów! Bierze się czarnego kota, czyż nie tak? który nie ma ani jednego włoska białego (wiesz o tym) i krępuje mu się wszystkie cztery łapy, potem niesie się o północy na rozstaje, gdzie krzyczy się głośno: „O wielki Lucyferze, władco piekła, biorę cię i wkładam w ciało mojego wroga tak, jak uwięziłem tego kota, a jeśli doprowadzisz mojego wroga do śmierci, następnego dnia o północy, w tym samym miejscu złożę ci tego kota w ofierze, a ty uczynisz, co ci każę, przez moc czarów, dokonywanych według tajemnej księgi świętego Cypriana, w imię wszystkich wodzów największych zastępów piekła, Adrameleka, Alastora i Azazela, do których modlę się teraz tak samo, jak do wszystkich ich braci…” —Wargi mu drżały, oczy zdawały się wychodzić z orbit i zaczął modlić się albo zdawało się, że to czyni, ale wznosił swoje błagania do wszystkich baronów piekielnych zastępów… —Abigor, pecca pro nobis… Amon, miserere nobis… Samael libera nos a bono… Belial eleyson… Focalor, in corruptionem meam intende… Haborym, damnamus dominum… Zaebos, anum meum aperies… Leonardus, asperge me spermate tuo et inquinabor[118]…
— Dość, dość! —zawyli obecni czyniąc znak krzyża. Potem zaś: —O Panie, wybacz nam wszystkim!
Klucznik teraz milczał. Po wypowiedzeniu imion wszystkich tych diabłów padł na twarz, tocząc białawą ślinę z wykrzywionych ust i zza zgrzytających zębów. Ręce, choć poranione łańcuchami, otwierały się i zaciskały pośród drgawek, stopy kopały co chwila, lecz nieregularnie, powietrze. Dostrzegając, że drżę z odrazy, Wilhelm położył mi dłoń na głowie, prawie chwycił mnie za kark i ścisnął przywracając spokój. „Ucz się —powiedział —że na mękach albo pod groźbą mąk człowiek mówi nie tylko to, co uczynił, ale również to, co chciałby uczynić, nawet jeśli o tym nie wiedział. Remigiusz całą swą duszą pragnie teraz śmierci.”
Łucznicy wyprowadzili klucznika nadal miotającego się w drgawkach. Bernard zebrał swoje karty. Potem przyjrzał się obecnym, znieruchomiałym i zarazem w mocy wielkiego wzburzenia.
— Przesłuchanie skończone. Obwiniony przyznał się, zostanie zawiedziony do Awinionu, gdzie odbędzie się proces ostateczny ze skrupulatnym przestrzeganiem prawdy i sprawiedliwości, i dopiero po tym stosownym procesie będzie spalony. Ten człek, Abbonie, nie należy już do ciebie, nie należy do mnie, który byłem jedynie pokornym narzędziem prawdy. Narzędzie sprawiedliwości jest gdzie indziej, pasterze wykonali swój obowiązek, teraz do psów należy oddzielenie zarażonej owcy od stada i oczyszczenie jej w ogniu. Nędzny epizod z tym występnym człowiekiem jest zamknięty. Teraz opactwo żyje w pokoju. Ale świat… —i w tym miejscu podniósł głos i zwrócił się do grupy legatów —świat nie znalazł jeszcze pokoju, świat jest udręczony przez herezję, która ma prawo wstępu nawet do komnat cesarskich pałaców! Niechaj moi bracia zapamiętają: cingulum diaboli[119] wiąże przewrotnych zwolenników Dulcyna z czcigodnymi mistrzami z kapituły w Perugii. Nie zapominajmy o tym, że w oczach Boga brednie tego nędznika, którego dopiero co powierzyliśmy sprawiedliwości, nie różnią się od bredni mistrzów, którzy biesiadują przy stole ekskomunikowanego Niemca z Bawarii. Źródło zbrodni heretyckich tryska z wielu kazań, nawet tych czczonych, a dotychczas cieszących się bezkarnością. To straszna męka i pokorna kalwaria dla tego, który wezwany został przez Boga, jak moja grzeszna osoba, by wypatrzyć węża herezji, gdziekolwiek się zagnieździ. Ale dokonując tego świętego dzieła, człek uczy się, że heretykiem jest nie tylko ten, kto otwarcie praktykuje herezję. Stronników herezji można rozpoznać na podstawie pięciu wskazań dowodowych. Po pierwsze ci, którzy odwiedzają ich w ukryciu, gdy owi są trzymani w więzieniu; po drugie ci, którzy opłakują ich schwytanie i byli w swym życiu ich bliskimi przyjaciółmi (trudno bowiem, by o działaniach heretyka nie wiedział ten, kto długo go odwiedza); po trzecie ci, którzy utrzymują, że heretycy zostali skazani niesprawiedliwie, nawet gdy dowiedziono im winy; po czwarte ci, którzy krzywo i z naganą patrzą na tych, co ścigają heretyków i z powodzeniem głoszą przeciwko nim kazania; poznać da się to po oczach, nosie, po wyrazie twarzy, choć starają się go ukryć, okazując, iż nienawidzą tych, którzy wywołują w nich gorycz, kochają zaś tych, nad których niełaską tak ubolewają. Wreszcie piątym znakiem jest, że zbierają spopielone kości spalonych heretyków i czynią z nich przedmioty czci… Ale ja przywiązuję najwyższą wagę do szóstego znaku i uznaję za jawnych przyjaciół heretyków tych, w których księgach (nawet jeśli nie obrażają one otwarcie prawomyślności) heretycy znaleźli przesłanki do swoich przewrotnych argumentacji.
Powiedział to i patrzył na Hubertyna. Cała legacja franciszkańska dobrze pojęła, co ma na myśli. Od tej chwili spotkanie było zniweczone, nikt już nie ośmieli się podjąć porannej dyskusji, wiedząc, że każde słowo słuchane będzie z myślą o ostatnich nieszczęsnych wydarzeniach. Jeśli Bernard został wysłany przez papieża, by przeszkodzić dogadaniu się dwóch grup, zdołał to uczynić.
Kiedy zgromadzeni rozchodzili się powoli z sali kapitulnej, Michał podszedł do Wilhelma, a do obu dołączył Hubertyn. Wszyscy razem wyszliśmy na zewnątrz, rozprawiając następnie w krużgankach, chronieni od mgły, która nie miała zamiaru rozproszyć się, lecz przeciwnie, ciemności uczyniły ją tym gęstszą.
— Nie sądzę, by trzeba było omawiać to, co się wydarzyło —rzekł Wilhelm. —Bernard pobił nas. Nie pytajcie, czy ten głupiec dulcynian jest naprawdę winny wszystkich tych zbrodni. Z tego, co zrozumiałem, bez wątpienia nie. Faktem jest, że znaleźliśmy się w punkcie wyjściowym. Jan chce mieć cię samego w Awinionie, Michale, a to spotkanie nie dało nam gwarancji, o które zabiegamy. Dało ci również obraz tego, jak każde twoje słowo może być tam wykręcone. Z czego płynie, jak mi się wydaje, wniosek, że nie powinieneś się tam udawać.
Michał potrząsnął głową.
— Właśnie pojadę. Nie chcę schizmy. Ty, Wilhelmie, mówiłeś dzisiaj jasno i powiedziałeś, co chciałeś. Otóż nie tego chcę ja, i zdaję sobie sprawę, że obrady kapituły w Perugii zostały wykorzystane przez teologów cesarskich w sposób przez nas nie zamierzony. Ja chcę, by zakon franciszkański został zaakceptowany przez papieża ze swoimi ideałami ubóstwa. A papież musi pojąć, że tylko jeśli zakon weźmie na siebie ideał ubóstwa, można będzie wchłonąć jego heretyckie odgałęzienia. Ani myślę o zgromadzeniu ludu i prawach ludzi. Muszę przeszkodzić temu, by zakon rozsypał się na mnogość braciaszków. Udam się do Awinionu i jeśli okaże się to konieczne, dokonam aktu podporządkowania się Janowi. Będę układał się we wszystkich sprawach poza zasadą ubóstwa.
Wtrącił się Hubertyn:
— Czy wiesz, że wystawiasz swe życie?
— I tak niechaj będzie —odparł Michał —to lepiej niż wystawiać duszę.
Narażał poważnie życie, i jeśli słuszność była po stronie Jana (w to nie wierzę po dziś dzień), zgubił również duszę. Jak teraz wszyscy wiedzą, Michał udał się do papieża w tygodniu, który nastąpił po opowiedzianych tutaj wydarzeniach. Stawiał mu czoło przez cztery miesiące, aż w kwietniu następnego roku Jan zwołał konsystorz, podczas którego mówił o nim jako o szalonym, zuchwałym, upartym, tyranie, popleczniku herezji, wężu wyhodowanym przez Kościół na własnym łonie. A mam powody, by sądzić, że wtenczas i według sposobu, w jaki widział sprawy, Jan miał rację, gdyż w ciągu tych czterech miesięcy Michał stał się przyjacielem przyjaciela mojego mistrza, innego Wilhelma, Ockhama, i dzielił jego idee —niezbyt odmienne, aczkolwiek jeszcze dalej idące niźli te, które mój mistrz dzielił z Marsyliuszem, a wyraził owego ranka. Życie dysydentów stało się w Awinionie niepewne i pod koniec maja Michał, Wilhelm z Ockham, Bonagratia z Bergamo, Franciszek z Ascoli i Henryk z Thalheim uciekli, ścigani przez ludzi papieża, do Nicei, Tulonu, Marsylii i Aigues Mortes, gdzie dołączył do nich kardynał Piotr z Arrablay, który daremnie starał się nakłonić ich do powrotu, nie mogąc przezwyciężyć ich oporu, nienawiści do papieża, strachu. W czerwcu dotarli do Pizy, przyjęci triumfalnie przez ludzi cesarskich, i w ciągu następnych miesięcy Michał miał potępić publicznie Jana. Było już za późno. Gwiazda cesarza chyliła się do upadku, Jan knuł w Awinionie, by dać minorytom nowego przełożonego generalnego, i w końcu zwyciężył. Lepiej uczyniłby Michał, gdyby tego dnia nie powziął postanowienia, by udać się do papieża; mógłby czuwać nad oporem, jaki stawiali minoryci, nie tracąc tylu miesięcy, wydany na łaskę i niełaskę wroga, osłabiając swoją pozycję… Lecz może tak właśnie zrządziła Boska wszechmoc —i nie wiem już, kto z nich wszystkich miał słuszność, a po tylu latach nawet ogień namiętności przygasa, a wraz z nim to, co uznawałem za światło prawdy. Któż z nas potrafi jeszcze powiedzieć, czy rację miał Hektor czy Achilles, Agamemnon czy Priam, kiedy walczyli z powodu piękności niewiasty, która jest teraz prochem z prochów?
Ale gubię się w rozważaniach smutnych i odbiegających od tematu. Powinienem zaś opowiedzieć o zakończeniu smutnej rozmowy. Michał podjął postanowienie i nie było sposobu, by go odeń odwieść. Tyle tylko, że stanął inny problem, i Wilhelm wysłowił go bez ogródek: nawet Hubertyn nie jest już bezpieczny. Słowa, z którymi zwrócił się doń Bernard, nienawiść, jaką żywi teraz do niego papież, fakt, że Michał reprezentował jeszcze potęgę, z którą trzeba było się układać, gdy tymczasem Hubertyn pozostał sam sobie zwolennikiem…
— Jan chce mieć Michała na dworze, a Hubertyna w piekle. Jeśli znam dobrze Bernarda, do jutra i pod osłoną mgły Hubertyn straci żywot. A jeśli ktoś zapyta, kto go zabił, powiem, że opactwo potrafi znieść kolejną zbrodnię, a oznajmi się, iż były to diabły wezwane przez Remigiusza za pomocą tych czarnych kotów albo przez jakiegoś dulcyniana, który jeszcze ocalał i kręci się w tych murach…
Hubertyn zafrasował się.
— Co zatem? —spytał.
— Zatem —odparł Wilhelm —idź, pomów z opatem. Proś o wierzchowca, prowiant, list do jakiegoś odległego opactwa po drugiej stronie Alp. I skorzystaj z mgły i ciemności, by zniknąć natychmiast.
— Ale czy łucznicy nie strzegą już bram?
— Opactwo ma inne wyjścia i opat je zna. Wystarczy, by sługa zaczekał na ciebie z wierzchowcem gdzieś po drugiej stronie murów, a ty wymkniesz się jakimś przejściem i pozostanie ci przebyć tylko kawałek lasu. Musisz uczynić to szybko, zanim Bernard pozbiera się po przeżyciu swego triumfu. Ja muszę zająć się czym innym, mam tu dwie misje, jedna się nie powiodła, niechaj więc chociaż uda się druga. Chcę dostać w swoje ręce pewną księgę i pewnego człeka. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, będziesz daleko, nim jeszcze zacznę się o ciebie trapić. A więc żegnaj. —Otworzył ramiona. Wzruszony Hubertyn uścisnął go mocno.
— Żegnaj, Wilhelmie, jesteś Anglikiem szalonym i zuchwałym, ale masz wielkie serce. Czy obaczym się jeszcze?
— Obaczym —uspokoił go Wilhelm. —Bóg zechce.
Bóg jednak nie zechciał. Jak już powiedziałem, Hubertyn zmarł zabity w tajemniczy sposób dwa lata później. Ciężki i pełny przygód żywot miał ten waleczny i pełen żaru starzec. Może nie był świętym, ale mam nadzieję, że Bóg wynagrodził tę jego niezłomną pewność, że nim jest. Im bardziej się starzeję, tym chętniej powierzam się woli Boga i tym mniej cenię umysł, który chce wiedzieć, i wolę, która chce czynić; a za jedyny składnik ratowania wiary uznaję cierpliwe oczekiwanie bez zadawania zbyt wielu pytań. A Hubertyn z pewnofcią miał wielką wiarę w krew i mękę Naszego ukrzyżowanego Pana.
Być może, myślałem o tych sprawach także wtedy i stary mistyk dostrzegł to albo może odgadł, że kiedyś będę o nich myślał. Uśmiechnął się ze słodyczą i wziął mnie w ramiona bez żaru, z jakim czynił to czasem w poprzednich dniach. Uścisnął mnie jak dziad ściska wnuka i oddałem mu taki sam uścisk. Potem oddalił się wraz z Michałem, by szukać opata.
— A teraz? —spytałem Wilhelma.
— Teraz wrócimy do naszych zbrodni.
— Mistrzu —rzekłem —dzisiaj zdarzyło się wiele rzeczy ważnych dla chrześcijaństwa i twoja misja skończyła się źle. A jednak zdajesz się bardziej zaciekawiony rozwiązaniem tej tajemnicy niźli sporem między papieżem a cesarzem.
— Wariaci i dzieci zawsze mówią prawdę, Adso. Dlatego jako doradca cesarski mój przyjaciel, Marsyliusz, jest lepszy niż ja, ale inkwizytorem lepszym jestem ja. Lepszym nawet niż Bernard Gui, oby Bóg mi wybaczył. Gdyż Bernarda nie obchodzi wykrywanie winnych, ale spalenie obwinionych. Ja zaś znajduję, że najprzyjemniejszą rzeczą w zbrodni jest rozwikłanie pięknie splątanego kłębka. I jest tak dlatego też, że w momencie, kiedy jako filozof powątpiewam, by świat miał jakiś ład, pociechą jest dla mnie odkrycie, jeśli nie ładu właśnie, to przynajmniej szeregu powiązań w drobnych cząstkach spraw świata. Wreszcie jest pewnie inny jeszcze powód, a to ten, że w tej sprawie, być może, w grę wchodzą rzeczy większe i ważniejsze niż zmagania między Janem a Ludwikiem…
— Ależ jest to historia kradzieży i odwetu rozgrywająca się wśród niezbyt cnotliwych mnichów —wykrzyknąłem powątpiewająco.
— Wokół zakazanej księgi, Adso, wokół zakazanej księgi —odparł Wilhelm.
Mnisi szli teraz na wieczerzę. Posiłek dobiegł już połowy, kiedy usiadł obok nas Michał z Ceseny i zawiadomił, że Hubertyn wyruszył. Wilhelm wydał westchnienie ulgi.
Po wieczerzy uniknęliśmy opata, który rozmawiał z Bernardem, i wypatrzyliśmy Bencjusza, który pozdrowił nas z półuśmiechem i próbował dotrzeć do drzwi. Wilhelm podszedł do niego i zmusił, by poszedł za nami w kąt kuchni.
— Bencjuszu —zapytał Wilhelm —gdzie jest księga?
— Jaka księga?
— Bencjuszu, żaden z nas dwóch nie jest głupcem. Mówię o księdze, której szukaliśmy dzisiaj u Seweryna, której ja nie rozpoznałem, ale którą ty rozpoznałeś za to doskonale, i wróciłeś,.by ją wziąć…
— Dlaczego pomyślałeś, że ją wziąłem?
— Tak myślę i tak samo myślisz ty. Gdzie jest?
— Nie mogę tego powiedzieć.
— Bencjuszu, jeśli nie powiesz, pomówię z opatem.
— Nie mogę tego powiedzieć właśnie z rozkazu opata —rzekł Bencjusz z cnotliwą miną. —Dzisiaj, po naszym wyjściu, zdarzyło się coś, o czym winieneś wiedzieć. Po śmierci Berengara brakowało pomocnika bibliotecznego. Dzisiejszego popołudnia Malachiasz zaproponował mi, bym objął to stanowisko. Pół godziny temu opat zgodził się i mam nadzieję, że od jutra rana będę wprowadzony w tajniki biblioteki. To prawda, wziąłem rano księgę i ukryłem ją w sienniku w mojej celi, nawet do niej nie zaglądając, gdyż wiedziałem, że Malachiasz miał na mnie baczenie. W pewnym momencie Malachiasz uczynił mi propozycję, o której ci powiedziałem. I wtedy uczyniłem to, co powinien uczynić pomocnik biblioteczny: powierzyłem mu księgę.
Nie mogłem już wytrzymać i wtrąciłem się gwałtownie.
— Ależ Bencjuszu, wczoraj i przedwczoraj ty sam… mówiłeś, że pali cię ciekawość wiedzy, że nie chcesz, by biblioteka skrywała tajemnice, o których scholar powinien wiedzieć…
Bencjusz milczał rumieniąc się, ale Wilhelm powstrzymał mnie.
— Adso, kilka godzin temu Bencjusz przeszedł na drugą stronę. Teraz on ma pieczę nad tymi tajemnicami, które chciał poznać, a kiedy będzie miał nad nimi pieczę, starczy mu czasu, żeby się o nich dowiedzieć.
— Lecz inni? —zapytałem. —Bencjusz mówił w imieniu wszystkich uczonych.
— Przedtem —rzekł Wilhelm. I odciągnął mnie pozostawiając Bencjusza na pastwę zmieszania.
— Bencjusz —powiedział mi później Wilhelm —jest ofiarą wielkiej lubieżności, która nie jest ta sama, co lubieżność Berengara lub klucznika. Jak wielu badaczy, ma lubieżność wiedzy. Wiedzy dla niej samej. Ponieważ był odsunięty od jej części, chciał nią zawładnąć. I zawładnął… Malachiasz znał go na wylot i użył najlepszego sposobu, by odzyskać książkę i zapieczętować mu usta. Zapytasz, po co władać takim nagromadzeniem wiedzy, skoro nie ma się zamiaru oddać jej do rozporządzenia innym. Ale właśnie dlatego mówiłem o lubieżności. Nie było lubieżnością pragnienie, jakiego doznawał Roger Bacon, który chciał użyć wiedzy, by uczynić szczęśliwszym lud Boży, a zatem nie szukał wiedzy dla niej samej. Pragnienie Bencjusza jest tylko ciekawością nie do zaspokojenia, pychą umysłu, dla mnicha takim samym sposobem jak każdy inny, by przeobrazić i uśmierzyć żądzę swoich lędźwi, albo żarem, który czyni innego znowuż bojownikiem wiary bądź herezji. Jest nie tylko lubieżnośc ciała. Jest lubieżnością żądza Bernarda Gui, ta odmieniona lubieżnośc sprawiedliwości, która utożsamia się z lubieżnością władzy. Jest lubieżnośc bogactwa, jaką żywi nasz święty, a już nie rzymski papież. Lubieżnością świadczenia, przeobrażania, pokuty i śmierci była lubieżnośc klucznika w jego młodości. I jest lubieżnośc ksiąg, której doznaje Bencjusz. Jak wszystkie lubieżności, jak ta Onana, który wypuszczał swe nasienie na ziemię, jest lubieżnością jałową i nie ma nic wspólnego z miłością, chociażby cielesną…
— Wiem —szepnąłem mimo woli. Wilhelm udał, że nie usłyszał. Ale w dalszym ciągu naszej rozmowy rzekł:
— Prawdziwa miłość pragnie dobra przedmiotu miłości.
— Czyż Bencjusz nie chce dobra swoich ksiąg (teraz bowiem są także jego) i czyż nie chce, by jak najdłużej pozostały z dala od drapieżnych dłoni? —zapytałem.
— Dobrem dla księgi jest, by była czytana. —Księga uczyniona jest ze znaków, które mówią o innych znakach, te zaś z kolei mówią o rzeczach. Bez oka, które je czyta, księga kryje znaki, które nie wytwarzają pojęć, a więc jest niema. Ta biblioteka utworzona została, być może, po to, by uratować księgi, które w niej są, ale teraz żyje, by je pogrzebać. Dlatego stała się zarzewiem bezbożności. Klucznik powiedział, że zdradził. Toż samo uczynił Bencjusz. Zdradził. Och, cóż za paskudny dzień, mój poczciwy Adso! Pełen krwi i zniszczenia. Dlatego mam na dzisiaj dosyć. Chodźmy i my na kompletę, a później spać.
Wychodząc z kuchni, natknęliśmy się na Aimara. Zapytał, czy prawdą jest to, co szeptano, że Malachiasz wysunął kandydaturę Bencjusza na swojego pomocnika. Mogliśmy tylko potwierdzić.
— Ten Malachiasz wielu pięknych rzeczy dokonał w ciągu dzisiejszego dnia —rzekł Aimar ze zwykłym sobie uśmiechem pogardy i pobłażania. —Gdyby była jaka sprawiedliwość, diabeł powinien tej nocy wziąć go sobie.
Nieszpór odbył się pośród zamętu, jeszcze w czasie przesłuchania klucznika, a ciekawscy nowicjusze wymknęli się z ręki swojemu mistrzowi, by przez okna i szpary śledzić to, co działo się w sali kapitulnej. Teraz należało, by cała wspólnota modliła się za zacną duszę Seweryna. Spodziewano się, że opat przemówi do wszystkich, i zastanawiano się, co powie. Jednak po rytualnej homilii świętego Grzegorza, responsorium i trzech przepisowych psalmach opat stanął przed pulpitem, ale po to tylko, by powiedzieć, że tego wieczoru będzie milczał. Zbyt wiele nieszczęść okryło żałobą opactwo —rzekł —by sam ojciec wspólnoty mógł przemawiać jako ten, który gani i napomina. Trzeba, żeby wszyscy, bez żadnego wyjątku, dokonali surowego rachunku sumienia. Ale ponieważ ktoś przemówić musi, proponuje, by przestroga padła z ust kogoś, kto starszy od innych i bliski już śmierci, mniej niż oni wplątany jest w namiętności ziemskie, które przysporzyły tyle zła. Prawem wieku trzeba by oczekiwać, że głos zabierze Alinard z Grottaferraty, lecz wszyscy wiedzieli, jak wątłe jest zdrowie czcigodnego konfratra. Tuż po Alinardzie, w porządku ustanowionym przez nieubłagane przemijanie czasu, szedł Jorge. Jemu też opat oddał teraz głos. Usłyszeliśmy pomruk z tej części stalli, gdzie zwykle siedział Aimar i inni Italczycy. Pomyślałem, że opat powierzył kazanie Jorgemu nie porozumiawszy się z Alinardem. Mój mistrz zwrócił mi półgłosem uwagę, że postanowienie, by nie zabierać głosu, świadczyło o roztropności opata; cokolwiek bowiem by powiedział, byłoby to podejrzliwie rozważone przez Bernarda i innych obecnych tu awiniończyków. Stary Jorge ograniczy się natomiast do paru swoich mistycznych proroctw i awiniończycy nie przywiążą do tego wielkiej wagi. „Ale nie ja —dorzucił Wilhelm —bo nie wierzę, by Jorge zgodził się mówić, może nawet prosił o takie pozwolenie, nie mając określonego celu.”
Jorge podszedł do pulpitu, podtrzymywany przez któregoś z mnichów. Jego twarz była rozświetlona od trójnogu, który, i on tylko, oświetlał nawę. Światło płomienia ujawniało mrok kładący się na jego oczach, które zdawały się dwoma czarnymi dziurami.
— Najukochańsi braciszkowie —zaczął —i wszyscy jakże nam drodzy goście, jeśli zechcecie wysłuchać biednego starca… Czterech śmierci, które rzuciły posępny cień na nasze opactwo, by nie wspomnieć o grzechach, odległych i niedawnych, popełnionych przez najnędzniejszych spośród żyjących, nie jestem, jak wiecie, skłonny przypisywać srogości natury, co nieubłagana w swoich rytmach zarządza naszymi ziemskimi dniami od kołyski po grób. Wy wszyscy pomyślicie może, że choć ta smutna sprawa dotknęła was boleśnie, nie przyniesie uszczerbku waszym duszom, gdyż wszyscy, poza jednym, jesteście niewinni, kiedy zaś tego jednego spotka już kara, wam pozostanie z pewnością płakać nad brakiem tych, którzy odeszli, ale wy sami nie będziecie musieli zdjąć z siebie brzemienia oskarżeń przed trybunałem Boga. Tak myślicie. Szaleni! —krzyknął straszliwym głosem —szaleni i zuchwali jesteście! Ten, który zabił, zaniesie przed Boga brzemię swoich win, ale dlatego tylko, że zgodził się, by stać się wykonawcą dekretów Bożych. Tak jak trzeba było, by ktoś zdradził Jezusa, by dopełniła się tajemnica odkupienia, a przecież Pan usankcjonował potępienie i hańbę dla tego, który Go zdradził, tak i ktoś w tych dniach zgrzeszył, niosąc śmierć i zniszczenie, lecz powiadam wam, że to zniszczenie było, jeśli nie chciane, to przynajmniej dozwolone przez Bqga dla upokorzenia naszej pychy!
Zamilkł i przeniósł pusty wzrok na posępne zgromadzenie, jakby mógł oczyma podchwycić jego wzruszenia, gdy tymczasem to uchem łowił cisze, która świadczyła o osłupieniu.
— W tej wspólnocie —ciągnął —pełza od dawna żmija dumy. Lecz jakiej dumy? Dumy z władzy klasztoru oddzielonego od świata? Z pewnością nie. Dumy z bogactwa? Bracia moi, zanim w całym znanym świecie rozbrzmiały długotrwałe spory na temat ubóstwa i posiadania, od czasów naszego założyciela my, nawet gdy mieliśmy wszystko, nie mieliśmy nic, albowiem jedynym naszym prawdziwym bogactwem jest przestrzeganie reguły, modlitwa i praca. Lecz cząstkę, a nawet istotę naszej pracy, pracy naszego zakonu, a osobliwie tego klasztoru, stanowi studiowanie i przechowywanie wiedzy. Przechowywanie, powiadam, nie zaś poszukiwanie, albowiem właściwość wiedzy, rzeczy Boskiej, stanowi to, że jest kompletna i określona od samego początku w doskonałości słowa, które samo do siebie przemawia. Przechowywanie, powiadam, nie zaś poszukiwanie, gdyż właściwość wiedzy, rzeczy ludzkiej, stanowi to, że została określona i skompletowana w ciągu biegu wieków, które trwały od nauk proroków po interpretacje ojców Kościoła. Nie ma tu postępu, nie ma przewrotu, lecz najwyżej stałe i wzniosłe rekapitulowanie. Historia ludzka zdąża niepowstrzymanym pochodem od dzieła stworzenia poprzez odkupienie ku powrotowi triumfującego Chrystusa, który ukaże się w chwale, by sądzić żywych i umarłych, lecz wiedza Boska i ludzka nie idzie tym szlakiem; trwała, jak niezdobyta twierdza, pozwala nam, kiedy czynimy się pokorni i uważni na jej głos, śledzić, przepowiadać ten bieg, który wiedzy owej nie przyniesie uszczerbku. Jestem tym, który jest, mówi Bóg Żydów. Jestem drogą, prawdą i życiem, mówi Pan Nasz. Otóż wiedza nie jest niczym innym, jak zdziwionym komentarzem do tych dwóch prawd. Wszystko, co zostało powiedziane nadto, wyszło od proroków, ewangelistów, ojców i doktorów, którzy zdążali do tego, by uczynić te dwa zdania jaśniejszymi. A czasem przenikliwy komentarz pochodzi także od pogan, którzy owych zdań nie znali, ale ich słowa zostały przyjęte przez chrześcijańską tradycję. Ale poza tym nie ma nic do powiedzenia. Jest to jeno, co trzeba przemyśleć na nowo, objaśnić, przechować. Taki był i powinien być urząd naszego opactwa z jego wspaniałą biblioteką —nie inny. Powiada się, że pewien wschodni kalif podłożył pewnego dnia ogień pod bibliotekę miasta sławnego, pełnego chwały i pysznego, i że w czasie, gdy tysiące ksiąg płonęło, powiedział, iż mogą one i powinny zniknąć; albo powtarzają bowiem to, co już powiedział Koran, są zatem zbędne, albo zaprzeczają tej świętej księdze niewiernych, są zatem szkodliwe. Doktorowie Kościoła, a my wraz z nimi, nie rozumujemy w ten sposób. Wszystko, co służy za komentarz i objaśnienie Boskiego Pisma, winno zostać przechowane, albowiem powiększa chwałę owego Pisma; to zaś, co mu się sprzeciwia, nie powinno być zniszczone, gdyż jedynie jeśli będzie zachowane, ten, kto może i ma taki urząd, będzie mógł mu zaprzeczyć według woli Pana i w czasie przez Niego wyznaczonym. Stąd odpowiedzialność, jaka spoczywała na naszym zakonie w ciągu wieków, i brzemię, jakie dźwiga nasze opactwo dzisiaj: dumni wiedzą, którą głosimy, pokorni i roztropni w przechowywaniu słów wrogich prawdzie, nie pozwalając, byśmy się nimi zbrukali. Otóż, bracia moi, jaki to grzech pychy może kusić uczonego mnicha? Taki, co polega na pojmowaniu swej pracy nie jako chronienia, lecz jako poszukiwania jakiejś wiadomości, która nie została jeszcze dana ludziom, jakby ostatnia nie zabrzmiała już w słowach ostatniego anioła, który przemawia w ostatniej księdze Pisma: „Oświadczam bowiem każdemu słuchającemu słów proroctwa tej księgi: «Jeśliby kto dodał do tego», spuści nań Bóg «plagi opisane w tej księdze». A jeśliby kto ujął ze słów księgi tego proroctwa, odejmie Bóg część jego z księgi życia i z miasta świętego, i z tego, co jest napisane w tej księdze.” Owóż… czy nie zda się wam, bracia moi nieszczęśni, że te słowa nie co innego kryją, lecz to jeno, co zdarzyło się w tych murach ostatnio, to zaś, co zdarzyło się w tych murach, wskazuje nie co innego, jeno nieszczęścia wieku, w którym przyszło nam żyć, wieku, który w słowach jak i w dziełach, w miastach, jak i w zamkach, we wspaniałych uniwersytetach i kościołach katedralnych, zmierza uparcie do odkrywania nowych kodycyli do słów prawdy, wykrzywiając tym sposobem sens tej prawdy bogatej już we wszystkie scholie i spragnionej tylko nieugiętej obrony, nie zaś głupiego powiększania? Ta jest pycha, która pełzała i pełza nadal w tych murach; i powiadam temu, kto trudził się i trudzi, by złamać pieczęci ksiąg, co nie dla niego, że za tę to pychę Pan zechciał pokarać i zechce karać nadal, jeśli nie zmniejszy się i nie upokorzy, albowiem z przyczyny naszej słabości bez trudu, zawsze i stale znajdzie narzędzia swojej zemsty.
— Czy słyszałeś, Adso? —szepnął mistrz. —Stary wie więcej, niż mówi. Maczał palce w tym czy nie, ale wie i ostrzega, że jeśli ciekawi mnisi będą w dalszym ciągu pogwałcać dostęp do biblioteki, opactwo nie odzyska pokoju.
Jorge po długiej przerwie podjął:
— Co jednak jest w końcu symbolem tej pychy, czyją figurą i zwiastunami, czyimi wspólnikami i znakami są owi pyszałkowie? Kto w istocie działał, i być może działa nadal, w tych murach, by przestrzec nas, że czasy są bliskie, i pocieszyć nas, skoro bowiem czasy są bliskie, cierpienia będą wprawdzie nie do zniesienia, ale skończone w czasie, jako że wielki cykl tego świata wkrótce się dopełni? O, zrozumieliście nader dobrze i lękacie się wypowiedzieć jego imię, jest bowiem także imieniem waszym i boicie się go, lecz jeśli wy się boicie, ja nie, i to imię wypowiem najgłośniej, by wasze trzewia skręciły się ze strachu, a zęby szczękały, aż przetną język, by mróz, który powstanie w waszej krwi, naciągnął ciemną zasłonę na wasze oczy… To bestia nieczysta, to Antychryst!
Zrobił kolejną bardzo długą przerwę. Obecni zdawali się martwi. Jedyną ruchomą rzeczą w całym kościele był płomień na trójnogu, ale nawet cienie, które rzucał, jakby zastygły. Jedynym odgłosem było chrapliwe dyszenie Jorgego, który ocierał sobie pot z czoła. Potem Jorge podjął:
— Chcecie może powiedzieć mi: nie, ten jeszcze nie przyszedł, gdzież są znaki jego przybycia? Nieoświecony, kto tak mówi! Mamy wszak przed oczyma dzień w dzień w wielkim amfiteatrze świata, a w zmniejszonym obrazie w opactwie, zapowiadające go klęski… A powiedziano, że kiedy moment będzie bliski, powstanie na zachodzie obcy król, władca ogromnych dóbr przez oszustwo zyskanych, bezbożnik, zabójca ludzi, biegły w oszustwie, chciwy złota, zręczny w wybiegach, niegodziwiec, nieprzyjaciel wiernych i ich prześladowca, a w jego czasach nie będzie poszanowania dla srebra, lecz złoto jeno będzie w cenie. Wiem dobrze: wy, którzy mnie słuchacie, snujecie pospiesznie rozważania, czy ten, o którym mówię, podobny jest do papieża, cesarza, czy może króla Francji albo kogo innego, chcecie bowiem rzec: on jest moim nieprzyjacielem, ja zaś stoję po dobrej stronie! Ale nie jestem tak naiwny, by wskazać wam jednego człeka, kiedy bowiem przychodzi Antychryst, przychodzi we wszystkich i przez wszystkich i każdy jest jego częścią. Będzie w bandach włóczęgów, którzy pustoszą miasta i krainy, będzie w niespodziewanych znakach na niebie, gdyż ukażą się nagle tęcze, rogi i ognie, a jednocześnie dadzą się słyszeć ryki głosów i morze zagotuje się. Powiedziano, że ludzie i zwierzęta płodzić będą smoki, ale chciano powiedzieć, że w serca wejdzie nienawiść i niezgoda; nie rozglądajcie się dokoła, by dostrzec bestie z miniatur, którymi rozkoszujecie się na pergaminie! Powiedziane jest, że dopiero co zaślubione niewiasty wydadzą na świat dzieci potrafiące już doskonale mówić, które przyniosą zapowiedź, że czasy dojrzały, i zażądają, by je zabić. Lecz nie szukajcie w wioskach, w dolinie, zbyt mądre dzieci zabito w tych murach! I jak te z proroctw, miały wygląd ludzi już zgrzybiałych i wedle proroctwa były czworonożnymi dziećmi, zjawami i płodami, które winny prorokować w brzuchach matek, wypowiadając czarodziejskie zaklęcia. I czy wiecie, że wszystko zostało napisane? Napisano, że liczne będą niepokoje wśród stanów, ludów, w kościołach; że powstaną pasterze niegodziwi, przewrotni, oczerniający, chciwi, spragnieni rozkoszy, rozmiłowani w zysku, znajdujący upodobanie w pustych przemowach, chełpliwi, pyszni, żarłoczni, zuchwali, tonący w lubieżności, goniący za pustą sławą, nieprzyjaciele Ewangelii, gotowi wzgardzić ciasną bramą, wzgardzić prawdziwym słowem, i będą mieli w nienawiści wszelką ścieżkę zmiłowania, nie będą pokutować za swoje grzechy, i przez to rozpowszechnią wśród ludów niewiarę, nienawiść między braćmi, niegodziwość, zatwardziałość, zawiść, obojętność, złodziejstwo, pijaństwo, brak umiaru, lubieżność, rozkosze cielesne, rozpustę i wszystkie inne występki. Sczeźnie frasobliwość, pokora, umiłowanie pokoju, ubóstwo, współczucie, dar łez… Nuże, czyż nie rozpoznajecie siebie, wszyscy tu obecni, mnisi z opactwa i możni przybyli z daleka?
W przerwie, jaka nastąpiła, dał się słyszeć szelest. To kardynał Bertrand kręcił się na swoim stołku. W gruncie rzeczy —pomyślałem —Jorge postępuje jak wielki kaznodzieja i chłoszcząc swoich konfratrów, nie oszczędza i gości. I dałbym sam nie wiem co, by wiedzieć, co dzieje się w tym momencie w głowie Bernarda albo w głowach tłustych awiniończyków.
— I właśnie to będzie moment, kiedy —grzmiał Jorge —Antychryst dokona swojej bluźnierczej paruzji, małpa, która chce być Panem Naszym. W tych czasach (a właśnie są teraz) obalone będą wszystkie królestwa, zapanuje niedostatek, nędza i brak środków do życia, a zimy będą niezwykle mroźne. Dzieci tych czasów (a właśnie są teraz) nie będą miały nikogo, by zarządzał ich dobrami i przechował w spiżarniach pożywienie, i będą nękane na targu kupna i sprzedaży. Błogosławieni, którzy już nie będą żyli albo, żyjąc, zdołają przeżyć! Przyjdzie wówczas syn zguby, przeciwnik, który pyszni się i nadyma, ukazując liczne cnoty, by wciągnąć w pułapkę całą ziemię i wziąć górę nad sprawiedliwymi. Syria legnie i będzie opłakiwać synów swoich. Cylicja podniesie głowę, póki nie ukaże się ten, który jest powołany, by ją osądzić. Córa Babilonu wstanie z tronu swojego splendoru, by wypić kielich goryczy. Kapadocja, Licja i Likaonia skłonią grzbiety, albowiem całe tłumy będą zniszczone w zepsuciu swych niegodziwości. Obozy barbarzyńców i wozy bojowe ukażą się wszędzie, by zająć całą ziemię. W Armenii, Poncie i Bitynii młodzieńcy zginą od miecza, dziewczątka trafią do więzień, synowie i córy dokonywać będą kazirodztwa, Pizydia, która wynosi się w swojej chwale, będzie powalona na ziemię, miecz przejdzie przez środek Fenicji, Judea odzieje się w żałobę i będzie przygotowywać się na dzień zguby z powodu swojej nieczystości. Ze wszystkich stron pojawi się wówczas obrzydliwość i strapienie. Antychryst weźmie szturmem zachód i zniszczy drogi handlowe, będzie miał w dłoniach miecz i płonący ogień, a w szaleństwie gwałtu będzie palił płomieniem; jego siłą będzie bluźnierstwo, oszustwo jego dłonią, prawica ruiną, lewica nosicielką mroków. Te rysy wyróżnią go: jego głowa będzie z rozpalonego ognia, oko prawe nabiegłe krwią, lewe zielone jak u kota i z dwoma źrenicami, a jego powieki będą białe, dolna warga olbrzymia, będzie miał słabe lędźwie, wielkie stopy, kciuk zmiażdżony i wydłużony!
— Wygląda na jego własny portret —zadrwił Wilhelm szeptem lekkim jak tchnienie. Było to zdanie bardzo bezbożne, ale byłem mu wdzięczny, bo włosy stawały mi na głowie. Z trudem powstrzymałem wybuch śmiechu, nadymając jagody i wypuszczając powietrze powoli przez zamknięte wargi. Odgłos ten, w ciszy, jaka nastąpiła po ostatnich słowach starego, dał się słyszeć doskonale, ale na szczęście każdy pomyślał, że ktoś odkaszlnął albo płakał, albo zadrżał, a wszyscy mieli ku temu powód.
— Jest to chwila —mówił teraz Jorge —kiedy wszystko popada w samowolę, dzieci podnoszą rękę na rodziców, małżonka knuje przeciwko mężowi, mąż wzywa żonę przed sąd, panowie są nieludzcy wobec sług, słudzy nie słuchają panów, nie masz poszanowania dla starszych, wyrostki domagają się rządów, praca wydaje się wszystkim zbędnym mozołem, zewsząd dobiegają pieśni pochwalne na cześć swawoli, występku, rozwiązłej swobody obyczajów. A po tym wszystkim gwałty, cudzołóstwa, krzywoprzysięstwa, grzechy przeciwko naturze następują wielką falą, i choroby, wieszczby, rzucanie uroków, i ukazują się na niebie latające ciała, pośród dobrych chrześcijan pojawiają się fałszywi prorocy, fałszywi apostołowie, znieprawiacze, oszuści, czarownicy, gwałciciele, skąpcy, krzywoprzysięzcy i fałszerze, pasterze zmieniają się w wilki, kapłani kłamią, mnisi pożądają rzeczy światowych, biedni nie nadbiegają na pomoc rządzącym, możni są bez miłosierdzia, sprawiedliwi czynią się świadkami niesprawiedliwości. Wszystkimi miastami poruszy trzęsienie ziemi, zaraza zapanuje we wszystkich krainach, zawieruchy podniosą ziemię, pola będą zarażone, morze wydzieli czarniawe humory, nowe nieznane cuda nastąpią na księżycu, gwiazdy porzucą swój zwykły bieg, inne —nieznane —przeorzą niebo, będzie śnieg w lecie i skwar w zimie. I nadejdą czasy końca i koniec czasów… Pierwszego dnia o godzinie trzeciej powstanie na firmamencie nieba wielki i potężny głos, purpurowa mgła nadciągnie od pomocy, za nią przyjdą grzmoty i błyskawice, na ziemię zaś spadnie ulewa krwi. Drugiego dnia ziemia zostanie wyrwana ze swoich posad i dym od wielkiego ognia przejdzie poprzez bramy niebios. Trzeciego dnia przepaści ziemi zahuczą w czterech krańcach kosmosu. Wierzchołki firmamentu otworzą się, powietrze wypełni się słupami dymu i zapanuje smród siarki, aż do godziny dziesiątej. Czwartego dnia od samego rana przepaść stanie się płynna i wyda ryki, i zwalą się gmachy. Piątego dnia o godzinie szóstej padną moce światła i krąg słoneczny, a mrok zapanuje na ziemi aż do wieczora, i gwiazdy, i księżyc przestaną pełnić swój urząd. Szóstego dnia o godzinie czwartej firmament pęknie od wschodu do zachodu i aniołowie będą mogli patrzeć na ziemię przez szczelinę w niebiosach, a wszyscy ci, którzy będą na ziemi, ujrzą aniołów patrzących na ziemie. Wtedy wszyscy ludzie schronią się na górach, by uciec przed spojrzeniem sprawiedliwych aniołów. Siódmego dnia przyjdzie Chrystus w blasku swego Ojca. I nastąpi wtenczas sąd nad dobrymi i ich wstąpienie do wiecznej szczęśliwości ciał i dusz. Lecz nie o tym będziecie rozmyślać dzisiejszego wieczoru, pyszni braciszkowie! Nie grzesznikom przypadnie w udziale ujrzenie świtu dnia ósmego, kiedy wzniesie się głos słodki i tkliwy od wschodu, pośrodku nieba, i objawi się ten anioł, który ma władzę nad wszystkimi innymi świętymi aniołami, a wszyscy aniołowie będą szli wraz z nim, siedząc na wozie z mgły, pełni wesela, mknąc szybko przez powietrze, by wyzwolić wybranych, którzy wierzyli, i wszyscy razem będą się radować, gdyż dopełni się zniszczenie tego świata! Nie o tym winniśmy przyjemnie i pysznie roić dzisiejszego wieczoru! Zastanowimy się raczej nad słowami, jakie Pan wypowie, by odpędzić od siebie tych, którzy nie zasłużyli na zbawienie: idźcie precz ode mnie, przeklęci, w ogień wieczny, zgotowany wam przez diabła i jego kapłanów! Zasłużyliście na to, więc radujcie się! Oddalcie się ode mnie, zejdźcie w zewnętrzne mroki i w nie gasnący ogień! Ja nadałem wam kształt, wy zaś poszliście za tamtym! Staliście się sługami innego pana, idźcie, pozostańcie z nim w mroku, z tym wężem nie znającym spoczynku, tam gdzie zgrzytanie zębów! Dałem wam uszy, byście dali posłuch Pismu, a wy słuchacie słów pogan! Ułożyłem wam usta, byście chwalili Boga, a wy używacie ich do wypowiadania fałszu poetów i zagadek komediantów. Dałem wam oczy, byście widzieli światło moich przykazań, a wy używacie ich, by wpatrywać się w ciemności! Jestem sędzią ludzkim, ale sprawiedliwym. Każdemu dam to, na co zasługuje. Chciałbym mieć dla was zmiłowanie, ale nie znajduję oliwy w waszych naczyniach. Skłonny byłbym ulitować się, ale wasze kaganki są zasnute dymem. Oddalcie się ode mnie… Tak przemówi Pan. A ci… i, być może, my, zejdziemy do miejsca wiecznych mąk. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.
— Amen! —odpowiedzieli wszyscy jednogłośnie.
Rządkiem, bez jednego szeptu, udali się mnisi do swoich legowisk. Nie pragnąc zgoła rozmowy, zniknęli i minoryci, i ludzie papieża, gdyż wzdychali do odosobnienia i odpoczynku. Było mi ciężko na sercu.
— Do łoża, Adso —powiedział Wilhelm, pnąc się po schodach austerii dla pielgrzymów. —Nie jest to wieczór odpowiedni, żeby błąkać się po opactwie. Bernardowi Gui może przyjść do głowy, że warto uprzedzić koniec świata, zaczynając od naszych powłok doczesnych. Jutro postaramy się być na jutrzni, albowiem zaraz potem odjedzie Michał i inni minoryci.
— Czy odjedzie także Bernard ze swoimi więźniami? —spytałem cichutkim głosem.
— Z pewnością nie ma tu nic więcej do roboty. Będzie chciał być w Awinionie przed Michałem, ale w ten sposób, by nadciągnięcie tego ostatniego zbiegło się z procesem klucznika, minoryty, heretyka i mordercy. Stos klucznika oświetli niby pochodnia przebłagalna pierwsze spotkanie Michała z papieżem.
— A co stanie się z Salwatorem… i dziewczyną?
— Salwator będzie towarzyszył klucznikowi, bo musi świadczyć w procesie. Być może, w zamian za tę przysługę Bernard daruje mu życie. Albo pozwoli mu uciec, a potem każe zabić. A może pozwoli mu naprawdę odejść, ponieważ ktoś taki, jak Salwator, nie interesuje kogoś takiego, jak Bernard. Kto wie, może skończy jako zbójca w jakim borze Langwedocji…
— A dzieweczka?
— Powiedziałem Ci, pójdzie na stos. Ale spłonie wcześniej, po drodze, dla zbudowania jakiejś katarskiej wioski na wybrzeżu. Słyszałem, że Bernard ma się spotkać ze swoim kolegą, Jakubem Fournierem (zapamiętaj to imię, na razie pali albigensów, ale mierzy wyżej), a piękna czarownica na stosie zwiększy prestiż i sławę obu…
— Ale czy nic nie można uczynić, by ich uratować? —wykrzyknąłem. —Czy nie może wtrącić się opat?
— Dla kogo? Dla klucznika, który się przyznał? Dla nędznika jak Salwator? Czy może masz na myśli dziewczynę?
— A jeśli tak? —ośmieliłem się. —W gruncie rzeczy z tej trójki ona tylko jest naprawdę niewinna, wiesz, że nie jest czarownicą…
— I sądzisz, że po tym, co się stało, opat zechce narazić na szwank tę odrobinę prestiżu, jaka mu została, dla czarownicy?
— Ale wziął na siebie odpowiedzialność za ucieczkę Hubertyna.
— Hubertyn był jego mnichem i o nic go nie oskarżono. A zresztą, co za głupstwa mi opowiadasz, Hubertyn jest osobą ważną, Bernard mógłby uderzyć go jedynie z tyłu.
— Więc klucznik miał rację, prostaczkowie płacą zawsze za wszystkich, nawet za tych, którzy za nimi przemawiają, nawet za tych, którzy, jak Hubertyn i Michał, swymi słowami nawołującymi do pokuty pchnęli ich do buntu! —Byłem zrozpaczony i nie zważałem nawet na to, że dziewczyna nie była braciszkiem uwiedzionym przez mistykę Hubertyna. Była jednak wieśniaczką i płaciła za historię, która jej nie dotyczyła.
— Tak to jest —odpowiedział mi ze smutkiem Wilhelm. —I jeśli naprawdę szukasz promyka sprawiedliwości, rzekę ci, że pewnego dnia wielkie psy, papież i cesarz, by zawrzeć pokój, zdepczą ciała mniejszych psów, które walczyły w ich służbie. A Michała i Hubertyna spotka los taki sam, jaki dzisiaj spotkał twoją dzieweczkę.
Wiem teraz, że Wilhelm prorokował albo raczej budował sylogizmy na podstawie zasad filozofii naturalnej. Ale w tym momencie jego proroctwa i sylogizmy nic mnie nie pocieszyły. Jedyną rzeczą pewną było to, że dzieweczka zostanie spalona. I czułem się współodpowiedzialny, było to bowiem tak, jakby miała na stosie odpokutować także za grzech, który ja z nią popełniłem.
Wybuchnąłem bez wstydu łzami i uciekłem do swojej celi, gdzie przez całą noc gryzłem siennik i jęczałem bezsilnie, gdyż nie było mi nawet dane —jak czytałem w rycerskich romansach razem z moimi kolebami w Melku —lamentować, wzywając imienia ukochanej.
Nie znałem i nie poznałem nigdy imienia jedynej miłości ziemskiej mojego życia.