1

– O naszej własnej śmierci nie będziemy mieli nic do powiedzenia.

To zdanie już od dłuższego czasu krążyło mu po głowie. Stary dyrygent nie miał odwagi go napisać. Bał się, że przeniesione na papier mogłoby się urzeczywistnić i pociągnąć za sobą fatalne konsekwencje. A potem nie miałby już nic więcej do powiedzenia: zmarły nie wie, czym jest śmierć, ale żywi także tego nie wiedzą. Dlatego tamto zdanie, które wciąż czyhało na niego jak stworzony ze słów upiór, miało w sobie i za dużo treści, i za mało. Mówiło wszystko, ale za cenę niedopowiedzenia czegokolwiek ponadto. Skazywało go na milczenie. A cóż mógłby powiedzieć o milczeniu, on, który poświęcił życie muzyce – temu „najmniej przykremu hałasowi spośród wielu innych”, jak to kiedyś powiedział nieobyty korsykański żołnierz, Bonaparte?

Całymi godzinami skupiał uwagę na pewnym przedmiocie. Wyobrażał sobie, że gdyby dotknął jakiejś rzeczy, jego chorobliwe myśli rozproszyłyby się, uczepiłyby się lego, co materialne. Szybko odkrył, że taki manewr mógłby go wiele kosztować. Sądził, że jeśli śmierć i muzyka określają go jako człowieka starego (albo utożsamiają się z nim jako starcem), który nie ma oparcia w niczym prócz tego, co przechował w pamięci – to możliwość uchwycenia się jakiegokolwiek przedmiotu przyniosłaby mu, przy jego dziewięćdziesięciu trzech latach, doczesne poważanie ogółu: poważanie o specjalnym znaczeniu. On i ten przedmiot. On i ta materia, dotykalna, konkretna, widzialna, przedmiot o niezmiennym, trwałym kształcie.

To była pieczęć.

Nie woskowy krążek, nie pieczątka z ołowiu albo innego metalu, używana do znakowania broni, lecz pieczęć z kryształu. Idealnie okrągła i nienaruszona, bez najmniejszej rysy. Chyba nie służyła do pieczętowania dokumentów, zaplombowanych drzwi czy zamkniętych skrzyń; sama jej kryształowa struktura nie pasowałaby do żadnego z przedmiotów, jakie zwykliśmy pieczętować. Była to kryształowa pieczęć sama w sobie, wystarczająca sobie, nieprzydatna do niczego, bo przecież nie znalazła się tu po to, aby narzucać komukolwiek jakieś obowiązki, wywierać wpływ na przebieg dysputy zakończonej zawarciem pokoju, decydować o czyimś losie lub, być może, poświadczać czyjąś nieodwołalną decyzję.

Tym wszystkim mogłaby być kryształowa pieczęć, chociaż nikt nie wiedział wcale i nie miał wiedzieć, czemu miałaby służyć. Czasami, wpatrując się w ten doskonale okrągły przedmiot, umieszczony na trójnogu tuż przy oknie, stary dyrygent miał ochotę zaopatrzyć go we wszelkie tradycyjne atrybuty – znaki świadczące o autorytecie i autentyczności oraz próbę jakości – nie będąc do końca pewnym żadnego z nich.

Dlaczego?

Nie potrafiłby dokładnie tego wyjaśnić. Kryształowa pieczęć była częścią jego codziennego życia, toteż łatwo o niej zapominał. Wszyscy jesteśmy ofiarami, a zarazem katami, owej krótkiej, trwającej nie dłużej niż trzydzieści sekund pamięci, która pozwala nam żyć nadal, nie będąc niewolnikami tego wszystkiego, co dzieje się wokół nas. Ale pamięć trwalsza, bardziej pojemna, przypomina zamek zbudowany z ogromnej ilości kamieni. Wystarczy jeden symbol – sam zamek – aby przypomnieć sobie wszystko, co się w nim zawiera. Czyżby ta okrągła pieczęć była kluczem do jego własnego domu, nie domu w znaczeniu fizycznym, gdzie teraz mieszkał w Salzburgu, nie chodziło o te tymczasowe mieszkania, które były jego kwaterami, gdy ze względu na swój zawód prowadził życie wędrowca, ani nawet o dom z lat dziecięcych, ten dom w Marsylii, zapomniany z rozmysłem, aby nigdy już, nigdy więcej nie sięgać pamięcią do tamtej nędzy i upokorzeń i nawet nie wspominać tamtej jaskini, która stała się naszym pierwszym zamkiem? A może była to jakaś osobliwa przestrzeń, nietykalny krąg, intymny, jedyny w swoim rodzaju, ogarniający wszystkich, ale tylko wtedy, gdy ciągłość wspomnień ustąpi miejsca pamięci początkowej, która sama sobie wystarcza i nie potrzebuje wspominać przyszłości?

Baudelaire przywołuje obraz niezamieszkanego domu, pełnego chwil, które już umarły. Czy wystarczy otworzyć drzwi, odkorkować butelkę, zdjąć z wieszaka stare ubranie, aby powróciła tam i zamieszkała czyjaś dusza?

Inez.

Powtórzył imię tej kobiety.

Rymowało się ze słowem „kres”, i w kryształowej pieczęci maestro chciał odnaleźć nieprawdopodobny odblask tych słów: Inez – życia kres.

Była to pieczęć z kryształu. Matowa, ale jaśniejąca światłem. To było w niej najcudowniejsze. Umieszczono ją na stojącym przy oknie trójnogu w taki sposób, że gdy światło przenikało kryształ na wskroś, zaczynał błyszczeć. Rozsiewał wokół delikatne promienie, a wówczas, w ich blasku, można było dostrzec litery: niedające się odczytać litery jakiegoś języka, którego stary dyrygent nie znał; partytura napisana w tajemniczym alfabecie, może w języku dawno zaginionego ludu, albo bezgłośny krzyk dobiegający z głębin odległego czasu, krzyk, który w jakiś sposób naigrawał się z profesjonalisty, tak podporządkowanego partyturze, że choć znał utwór na pamięć, musiał, wykonując go, mieć zawsze przed oczami nuty…

Światło pośród milczenia.

Tekst bez głosu.

Starzec musiał się schylić, zbliżyć do tajemniczej tarczy i myśleć o tym, że nie będzie już miał czasu na to, aby odczytać przesłanie ukryte w znakach, wpisanych w jej kolistą krawędź.

Kryształowa pieczęć musiała być grawerowana i wygładzana – zapewne – aż osiągnęła obecną postać, bez najmniejszej rysy, tak jakby została wyprodukowana dzięki jednemu błyskawicznemu „niech się stanie”: Niech się stanie pieczęć – i oto pieczęć jest. Dyrygent nie wiedział, co ma najbardziej podziwiać w tym delikatnym krążku, który właśnie trzymał w rękach; bał się, że jego niezwykły mały skarb może się stłuc, ale kusiło go (i nie oparł się pokusie), żeby położyć sobie ten drobiazg na jednej dłoni, a głaskać drugą, jak gdyby szukał nieistniejącej rysy, ale też zarazem niewyobrażalnej gładkości. Poczucie zagrożenia odbierało mu spokój. Skarb mógł upaść, rozbić się, roztrzaskać na mikroskopijne drobiny…

Jego zmysły jednak zostały zaspokojone i zwyciężały w walce z przeczuciem. Oglądanie i dotykanie kryształowej pieczęci dawało mu ponadto rozkosz równą rozkoszy smakowej – tak jakby ów przedmiot był nie tylko naczyniem, ale samym winem, winem z nigdy niewysychającego źródła. Widok i zetknięcie z kryształowym skarbem dawały mu również wrażenia zapachowe, jakby na owej substancji, idealnie czystej, wolnej od wszelkich narośli, mógł nagle wystąpić pot, który napełniałby jej delikatne szkliste pory; jakby kryształ mógł wydalać własną materię i – bezwstydnik – splamić rękę, która go głaskała.

Czego więc mu jeszcze brakowało? Jedynie zaspokojenia piątego zmysłu, najważniejszego dlań zmysłu słuchu. Usłyszeć ją, słyszeć muzykę pieczęci. Byłoby to wykonanie pełnego obrotu, zatoczenie idealnie okrągłego koła, wyjście ze strefy ciszy i słuchanie muzyki, która musiałaby być właśnie muzyką sfer, niebiańską symfonią rządzącą ruchem wszelkiego czasu i wszelkich przestrzeni, nieustannie i równocześnie…

Kiedy kryształowa pieczęć zaczynała śpiewać, najpierw cichuteńko, jakby z wielkiej odległości, zaledwie szeptem; kiedy jej punkt środkowy zaczynał poddawać się wibracjom niczym magiczny, niewidzialny dzwoneczek zrodzony z samego serca kryształu – z jego egzaltacji i z jego duszy -stary artysta czuł zrazu w plecach dreszcz zapomnianej rozkoszy, potem, bezwiednie, zaczynał się ślinić, ponieważ nie kontrolował już przepływu płynów w jamie ustnej uzbrojonej w pożółkłą sztuczną szczękę, a że wzrok jest bratem smaku, tracił też władzę nad swymi gruczołami łzowymi i mówił sobie, że starcy ukrywają swą śmieszną skłonność do płaczu z byle powodu, zasłaniając ją litościwym welonem godnego pożałowania – ale i szacunku – podeszłego wieku, który zdradza tendencję do odwadniania się, jak bukłak, cieknący wskutek wielu ran zadanych mu przez szpadę mijającego czasu.

Wtedy ściskał w dłoni kryształową pieczęć, tak jakby chciał ją udusić niczym małego bobra, uciszając głos, który zaczynał się wydobywać z przezroczystego tworzywa; bał się, że zniszczy kruchy przedmiot swą dłonią mężczyzny, jeszcze silnego, jeszcze o mocnych nerwach, choć nerwowego, nawykłego do dyrygowania, do wydawania rozkazów bez użycia batuty, jednym ruchem samej dłoni, jakby zbierał kwiaty, ruchem równie zrozumiałym dla członków orkiestry jak i dla solisty: skrzypka, pianisty, wiolonczelisty; dłoń ta była silniejsza niż ów wątły baton, którym on zawsze pogardzał, bo, jak mawiał, ten kijek z teatralnej garderoby nie pomaga w niczym, tylko szkodzi, hamując potok energii wydostającej się spod mojej czarnej czupryny i mojego wysokiego czoła opromienionego blaskiem Mozarta, Bacha, Berlioza, tak jakby oni, Mozart, Bach, Berlioz – i tylko oni – pisali na moim czole partyturę, którą dyryguję, marszcząc gęste brwi z pewnym niepokojem, w czym tamci -orkiestra – widzą przejaw wrażliwości, moje poczucie winy i karę za to, że nie jestem ani Mozartem, ani Bachem, ani Berliozem, tylko zwykłym „przekazywaczem”, pośrednikiem. Pośrednikiem pełnym wigoru, o tak, ale również bardzo subtelnym, dręczonym obawą, że on pierwszy mógłby zawieść, okazać się zdrajcą wobec wykonywanego dzieła. On jest tym, który nie ma prawa się pomylić oraz – mimo pozorów, mimo gwizdów publiczności lub milczącej dezaprobaty ze strony orkiestry czy też ataku prasy, jak również scen urządzanych przez sopranistkę, pogardliwej miny solisty, szorstkiej próżności tenora czy błazenady basa – nie powinien osądzać innych bardziej surowo niż samego siebie, Gabriela Atlana-Ferrary.

Tak więc, przeglądając się w lustrze, mówił do siebie: Nie stanąłem na wysokości zadania, zdradziłem swoją sztukę, rozczarowałem osoby, które mi podlegają, a także publiczność, orkiestrę i przede wszystkim kompozytora…

Każdego ranka, przy goleniu, patrzył na swoje odbicie i nie widział już tego człowieka, jakim był kiedyś. Nawet ów mars na czole, który zwykle z biegiem lat coraz bardziej się uwydatnia, u niego jakoś się ulotnił, zniknął przysłonięty niesfornymi brwiami, które rosły we wszystkie strony -jak u jakiegoś domowego Mefistofelesa – i które on, uznawszy je za zbyt frywolne, starannie pielęgnował, nie pozwalając sobie na niecierpliwy gest w rodzaju „a sio, mucho”, gdyż i tak nie ujarzmiłby tej zbuntowanej masy włosów, tak białych już, że gdyby nie ich obfitość, stałyby się niewidoczne. Dawniej te brwi wyglądały groźnie: rozkazująco. Dawały do zrozumienia, że jasny odblask na jowiszowym czole nie musi nikogo mylić, podobnie jak czarna kędzierzawa czupryna: zmarszczone brwi zapowiadały karę i zmieniały twarz w srogą maskę dyrygenta o nieopisanie natrętnych oczach, oczach jak dwa czarne diamenty, pyszniące się swym uprzywilejowaniem jako klejnoty o ognistym blasku, pełne nie-stygnącego żaru; jego cienki nos przypominał idealnie ukształtowany nos Cezara – ale o nozdrzach dość szerokich, jak u drapieżnego zwierzęcia – nos węszący, brutalny, lecz czuły na najlżejszy zapach; natomiast usta miał piękne, męskie, mięsiste i pełne. Wargi kata i kochanka, który obiecuje zmysłowość jedynie zamiast kary, a cierpienie tylko jako cenę za rozkosz.

Czyżby to był on? Ta twarz jak wizerunek na chińskim papierze, pomarszczonym wskutek ciągłego wygładzania, a używanym do pakowania ubrań podczas długich podróży, odbywanych ze słynną orkiestrą, której członkowie musieli, niezależnie od warunków klimatycznych i w najróżniejszych okolicznościach, ubierać się do pracy w niewygodny frak, zamiast godnego pozazdroszczenia dresu, przeznaczonego dla mechaników, chociaż oni także posługują się precyzyjnymi instrumentami?

Tak wyglądał kiedyś. Dziś jego lustro temu przeczyło. Ale on, na szczęście, posiadał drugie, nie to z łazienki, stare i poplamione farbą, lecz tamto kryształowe lustro, jakim była pieczęć, umieszczona na trójnogu przy oknie wychodzącym na niezmienną panoramę Salzburga, tego germańskiego Rzymu, korzystnie usytuowanego w płaskiej kotlinie między ogromnymi górami, nad rzeką zdążającą, niby pielgrzym, od strony Alp i zaopatrującą w wodę miasto, które być może kiedyś poddawało się przemożnym siłom przyrody, ale na przełomie wieków siedemnastego i osiemnastego stworzyło własny projekt nawadniania rywalizujący z naturą, będący jej odbiciem, lecz także przeciwieństwem. Architekt z Salzburga, Fischer von Erlach, twórca bliźniaczych wież, wklęsłych fasad, dekoracji przypominających fale, z zaskakującą wojskową prostotą osiągał równowagę między obłędnym barokiem i alpejską majestatyczną wzniosłością. To on wymyślił dla miasta napełnionego nieuchwytną rzeźbą muzyki drugą naturę, fizyczną, namacalną.

Stary artysta patrzył przez okno wzwyż, na lasy i górskie klasztory, po czym, aby się pocieszyć, spoglądał na to, co znajdowało się niżej, na poziomie jego oczu, ale nie mógł ominąć wzrokiem – kosztowałoby go to zbyt wiele wysiłku -monumentalnych urwisk i fortec, wyrzeźbionych w powietrzu, jakby na jej podobieństwo, nad górą Monchsberg. Niebo przemieszczało się szybko nad panoramą gór – nie mogło rywalizować z naturą i architekturą.

On miał przed sobą inne granice. Między miastem a nim, między światem a nim istniał ów przedmiot z przeszłości, który trwał niezachwianie, odporny na bieg czasu; opierał mu się, a zarazem był jego odbiciem. Czy była dlań niebezpieczna ta kryształowa pieczęć, która może zawierała w swym wnętrzu wszelkie rodzaje pamięci żyjących istot, ale była równie krucha jak one? Patrząc na nią, umieszczoną tam, na trójnogu przy oknie, między miastem a nim, starzec zastanawiał się, czy utrata tego przezroczystego talizmanu oznaczałaby również utratę pamięci, która rozpadłaby się na kawałki, gdyby – z powodu nieuwagi, jego własnej lub sprzątaczki, która usługiwała mu dwa razy w tygodniu, albo też na skutek złego humoru poczciwej Ulrike, jego gosposi, czule nazywanej przez niego Dicke, a przez sąsiadów Grubaską – kryształowa pieczęć znikła z jego życia.

– Tylko proszę mnie nie obwiniać, jak się coś stanie z tym pana szkiełkiem. Jeżeli panu tak na nim zależy, to najlepiej je schować w jakimś bezpiecznym miejscu.

Czemu wciąż trzymał swój skarb właśnie tu, na oczach wszystkich, można by rzec: wręcz pod gołym niebem?

Stary dyrygent miał wiele odpowiedzi na tak logiczne pytanie. Powtarzał je: autorytet, decyzja, przeznaczenie, symbol, i w końcu pozostawała mu tylko jedna – pamięć. Gdyby schował pieczęć w szafie, ktoś musiałby pamiętać o niej. Byłaby obiektem pamięci, zamiast nadal być widzialną pamięcią swego właściciela. Wystawiona w widocznym miejscu, przywoływała, ona sama, wspomnienia, których maestro potrzebował do dalszego życia. Znużony siadł przy fortepianie i grając, niemal tak opieszale jak niedbały uczeń, suitę Bacha, powiedział sobie stanowczo, że kryształowa pieczęć jest jego żyjącą przeszłością, naczyniem mieszczącym w sobie to wszystko, czym był on i co zdziałał. Ona miała go przeżyć. Sam fakt, że jest tak krucha, kazał starcowi powierzyć jej swe własne życie – pragnął niemal, aby stało się ono czymś nieożywionym: r z e c z ą. To prawda, że w niewyobrażalnej przejrzystości owego przedmiotu cała przeszłość człowieka, którym był i którym przez bardzo krótki czas miał nadal być on, przetrwałaby z dala od śmierci… Poza śmiercią. Jak długo by trwała? Tego już nie wiedział. Nie miałoby to znaczenia. Zmarły nie wie, że umarł. Żywi nie wiedzą, czym jest śmierć.

– O naszej własnej śmierci nie będziemy mieli nic do powiedzenia.

To było tak, jakby się o coś zakładał, a on nigdy nie stronił od ryzyka. Gdy się wydobył z marsylskiej nędzy tylko po to, aby porzucić bogactwo bez sławy i władzę bez wielkości i poświęcić się całkowicie swemu ogromnemu, potężnemu powołaniu- muzyce- życie postawiło go na niewzruszonym piedestale ufności we własne siły. Ale to wszystko, co było nim, zależało od czegoś, czym on nie władał: od życia i śmierci. Zakład polegał na tym, aby przedmiot tak związany z jego życiem oparł się śmierci i aby w jakiś tajemniczy, a nawet nadprzyrodzony sposób pieczęć wciąż zachowywała swe ciepło, zapach, słodki smak, wydawała z siebie głos i ukazywała płomienną wizję życia swego pana.

Zakład: Kryształowa pieczęć stłucze się, zanim on umrze. Pewność, o tak! marzenie, przeczucie, senny koszmar, niespełnione pragnienie, niewypowiedziana miłość: umrą razem, talizman i jego pan…

Starzec uśmiechnął się. Nie, o nie! To nie „jaszczur”, kawałek oślej skóry, który zmniejsza się za każdym spełnionym życzeniem swego posiadacza. Kryształowa pieczęć nie rosła ani nie malała. Była zawsze taka sama, ale jej pan wiedział, że chociaż nie zmienia kształtu ani rozmiaru, to przecież, cudownym sposobem, mieściły się w niej wszystkie wspomnienia z czyjegoś życia, ujawniające być może jakąś tajemnicę. Pamięć nie była gromadzeniem materiału, które miało się skończyć, po przekroczeniu pewnej bariery, pęknięciem i rozpadem kruchych ścianek pieczęci. Pamięć mieściła się w jej wnętrzu, bo była identyczna z jej wymiarami. Pamięć nie była intruzem, który się wywyższa, albo -jakby za pomocą łyżki do butów – wpycha do środka, przybierając kształt przedmiotu, służącego jej za schronienie; była czymś, co się filtruje i przekształca w każdym nowym doświadczeniu; pamięć pierwotna rozpoznawała każdą pamięć „nowo przybyłą”, witając ją w miejscu, z którego, nie wiedząc o tym, ta „nowa” pamięć wyszła; wyszła w mniemaniu, że jest przyszłością, aby odkryć, że na zawsze pozostanie przeszłością. Przyszłość miała także stać się pamięcią.

Drugą, tak samo oczywistą sprawą był wizerunek. Obraz powinien być wystawiony na pokaz. Tylko najpodlejszy skąpiec trzyma w ukryciu Goyę nie z obawy przed kradzieżą, tylko ze strachu przed Goya. Ze strachu, że obraz powieszony na ścianie, nawet nie w muzeum, ale w domu owego nikczemnika, będą oglądali inni i, co ważniejsze, obraz będzie patrzył na innych. Przerwać tę wymianę spojrzeń, na zawsze obrabować artystę z możliwości patrzenia i bycia widzianym, na zawsze powstrzymać ów przepływ witalnej siły: nic nie mogłoby bardziej ucieszyć – i niemal przyprawić o dreszcz rozkoszy – owego doskonałego skąpca. Każde spojrzenie obcego człowieka byłoby dlań równoznaczne z kradzieżą obrazu.

Stary artysta nigdy tego nie chciał, nawet w latach młodości. Jego wyniosłość, izolowanie się, okrucieństwo, jego pycha, jego sadystyczne upodobania, wady, jakie mu przypisywano w latach wielkiej kariery, nie miały w sobie nic obsesyjnego, nie odmawiał też dzielenia się swą sztuką z obecną na sali publicznością. Ale słynął z niechęci do udzielania się nieobecnym. Jego decyzja była nieodwołalna, Zero nagrań płytowych, zero filmów, zero transmisji radiowych i – co za horror – telewizyjnych. Był też znany jako przeciwnik Karajana. Uważał go za błazna, któremu bogowie nic dali nic prócz umiejętności fascynowania pychą.

Gabriel Atlan-Ferrara, przeciwnie, nigdy tego nie chciał… Będące jego własnością „dzieło sztuki” – jak na spotkaniach towarzyskich nazywał kryształową pieczęć – było wyeksponowane, było jego skarbem, ale należało do niego od niedawna, przedtem przechodziło przez inne ręce, jego matowość stawała się coraz delikatniejsza, nabierało przejrzystości pod wpływem licznych spojrzeń, które je od lat przeszywały, a które być może tylko we wnętrzu kryształu pozostawały, paradoksalnie, żywe, bo uwięzione.

Czy było aktem wspaniałomyślności takie eksponowanie owego objet d'art, jak powiadali niektórzy? Czy była to wielkopańska dewiza, przyrząd do znakowania broni, zwykła – choć tajemnicza – cyfra wyryta w krysztale? pieczęć herbowa? Czy pieczętowała jakąś ranę? Albo może była to, ni mniej, ni więcej, tylko pieczęć Salomona, którą wyobrażamy sobie jako główną oznakę władzy królewskiej wielkiego monarchy hebrajskiego, ale utożsamia się ją, o wiele skromniej, z kokoryczką, rośliną o białych kwiatach, dającą czerwone owoce z cienkimi szypułkami: tak zwaną pieczęcią Salomona?

Nie, nie była niczym takim. On to wiedział, ale nie potrafił określić jej pochodzenia. Wiedział z całą pewnością, na podstawie wiadomości, które posiadał, że przedmiot ten nie został wyprodukowany, lecz z n a 1 e z i o n y. Że nie był wymyślony, lecz sam m y ś 1 a ł. Że nie miał ceny, ponieważ był zupełnie bezwartościowy.

Że był czymś, co się przekazuje z rąk do rąk. To owszem. To potwierdzało jego doświadczenie. Pochodził z przeszłości. Zjawił się u niego.

Ale w końcu przyczyna, dla której kryształowa pieczęć została umieszczona tutaj, przy oknie wychodzącym na piękne austriackie miasto, niewiele miała wspólnego z pamięcią czy wizerunkiem.

Lecz wszystko to – starzec podszedł do trójnoga – miało związek ze zmysłowością.

Była tam, w zasięgu ręki, dokładnie w takiej odległości, aby każdy mógł jej dotknąć, głaskać ją, czuć w całej pełni idealną, podniecającą gładkość tej niezniszczalnej skóry, jaką mogłyby mieć plecy kobiety, policzek ukochanej, wrażliwa na dotyk dziewczęca kibić czy wiecznotrwały owoc.

Kryształowa pieczęć była odporna bardziej niż wspaniała tkanina, bardziej niż jednodniowy kwiat, bardziej niż klejnot z twardego metalu. Nie groziło jej zużycie, nie zżerały mole ani czas. Była całością, pięknem, zawsze radością dla wzroku, a dla dotyku tylko wtedy, kiedy palce chciały być równie delikatne jak przedmiot, który głaskały.

Starzec widział się w lustrze jako papierowe widmo; jego pięści miały siłę obcęgów. Zamknął oczy i wziął do ręki pieczęć.

To była największa pokusa: kochać tak bardzo tę pieczęć z kryształu, żeby ją na zawsze zmiażdżyć uściskiem swej mocnej dłoni.

Z tej męskiej dłoni o magnetycznych właściwościach, którą jak nikt inny dyrygował Mozarta, Bacha i Berlioza, cóż pozostało prócz równie kruchego jak kryształowa pieczęć wspomnienia pewnej interpretacji, uznanej w swoim czasie za genialną i niepowtarzalną? Bo mistrz nigdy nie pozwalał na nagrywanie swoich występów. Nie zgadzał się, jak mówił, na to, by stać się „zapuszkowaną sardynką”. Jego muzyczne obrzędy miały być żywe, tylko żywe, i miały być jedyne w swoim rodzaju, nie do naśladowania, tak głębokie jak doświadczenie tych, którzy ich słuchali; i tak ulotne jak pamięć tych samych słuchaczy. W ten sposób wymagał, aby – skoro to lubią – zachowali taką muzykę w pamięci.

Kryształowa pieczęć była jak ów wielki orkiestralny rytuał, pod dyrekcją wielkiego kapłana, który go rozpalał i gasił, posługując się tą żarliwą mieszaniną woli, wyobraźni i kaprysu. Interpretacja utworu muzycznego staje się, podczas wykonywania go, tymże utworem samym w sobie: Potępienie Fausta Berlioza, odgrywane na scenie, jest dziełem Berlioza. I tak samo wizerunek jakiegoś przedmiotu jest tymże przedmiotem. Kryształowa pieczęć była rzeczą i wizerunkiem, i jedno było identyczne z drugim.

Przeglądał się w lustrze i na próżno szukał jakiegoś rysu młodego dyrygenta, sławnego na całą Europę, który, gdy wybuchła wojna, nie dał się skusić faszystom w swej okupowanej ojczyźnie i wyjechał do Londynu, aby tam dyrygować pod bombami Luftwaffe; było to swego rodzaju wyzwanie wobec apokaliptycznej bestii, tego barbarzyństwa czyhającego wszędzie i tak przebiegłego, wobec potwora, który mógłby fruwać, a nie pełzać z brzuchem przy samej ziemi i z sutkami upapranymi łajnem i krwią.

Wówczas wychodził na jaw głębszy powód umieszczenia owego przedmiotu w sali przytułku dla starców w Salzburgu.


Przystawał na to z drżeniem, wstydliwym i podniecającym. Chciał trzymać kryształową pieczęć w dłoni, aby móc ją ścisnąć, aż zachrzęści, zmiażdżyć i zniszczyć, trzymał ją tak, jak chciał trzymać w uścisku tamtą kobietę: niemal ją dusząc, przekazując jej płomienne pragnienie, dając jej odczuć, że w miłości do niego, z nim i dla niego kryje się pulsująca gwałtowność, destrukcyjne niebezpieczeństwo, które było końcowym hołdem złożonym namiętności i urodzie. Kochać Inez, kochać ją aż do śmierci.

Wypuścił z ręki pieczęć, nieświadom tego, ale przestraszony. Toczyła się przez chwilę po stole. Starzec złapał ją z lękiem i zarazem z czułością, było to emocjonujące jak skoki bez spadochronu na pustynię Arizony, które czasem, zafascynowany, oglądał w tak niecierpianej przezeń telewizji, będącej wstydliwym utrapieniem jego starości. Ponownie umieścił pieczęć na małym trójnogu. To nie było jajko Kolumba, które mogło się trzymać, tak jak cały świat, na lekko spłaszczonym czubku. Bez podpórki pieczęć mogłaby się potoczyć, upaść, rozbić na kawałki…

Wpatrywał się w nią aż do chwili, kiedy Frau Ulrike – czyli Dicke – zjawiła się, podając mu płaszcz.

Była nie tyle gruba co niezdarna w ruchach, ponieważ prócz tego, w co właśnie się ubrała, wlokła za sobą szerokie tradycyjne szaty (kilka spódnic włożonych jedna na drugą, fartuch, grube wełniane pończochy, szale, też jeden na drugim, jakby ciągle dokuczał jej chłód). Włosy jej były białe, ale nikt by nie odgadł, jaki kolor miały w młodości. Wszystko – jej wygląd, kulejący chód i pochylona głowa -kazało zapominać, że Ulrike też kiedyś była młoda.

– Panie profesorze, spóźni się pan na przedstawienie. Proszę pamiętać, to na pana cześć.

– Nie potrzebuję płaszcza. Mamy lato.

– No to od dzisiaj będzie pan zawsze potrzebował płaszcza.

– Ech, despotka z ciebie, Ulrike.

– Niech pan nie dziwaczy. Proszę mi mówić Dicke, tak jak wszyscy.

– Wiesz co, Dicke? Być starym to zbrodnia. Możesz skończyć bez nazwiska i bez godności w jakimś przytułku, w otoczeniu staruchów, tak samo głupich i bez grosza przy duszy jak ty.

Popatrzył na nią rozrzewniony.

– Dziękuję ci za to, że się mną zajęłaś, Grubasko.

– Zawsze mówiłam, że z pana to taki zabawny staruszek, taki sentymentalny – ofuknęła go żartobliwie gosposia, sprawdzając, czy płaszcz dobrze leży na ramionach jej sławnego profesora.

– Ale tam, czy to ważne, jak się ubrałem? Przecież idę do teatru, który kiedyś był królewską stajnią.

– To jest na pana cześć.

– A co ja tam usłyszę?

– Jak, jak, proszę pana?

– Co, do stu diabłów, zagrają na moją cześć.

– Potępienie Fausta, tak napisali w programie.

– No popatrz, jaki się zrobiłem zapominalski.

– E, nic takiego, wszyscy bywamy roztargnieni, a już geniusze to najbardziej – zaśmiała się.

Starzec spojrzał po raz ostatni na kryształowy krążek, zanim wyszedł w tamto popołudnie nad rzeką Salzach.

Podążał pewnym jeszcze krokiem, nie używając laski, do sali koncertowej Festspielhaus, a w głowie dzwoniło mu kapryśne wspomnienie: pozycję człowieka mierzy się liczbą ludzi, którymi rządzi szef, szefem był on, nie powinien był o tym zapominać ani na chwilę; był szefem wyniosłym i samotnym, człowiekiem, który od nikogo nie zależał, i właśnie dlatego nie zgodził się, mając swe dziewięćdziesiąt trzy lata, aby przyjechano po niego do domu. On pójdzie sam, bez żadnej pomocy, thanks but no thanks, on jest szefem, nie „dyrygentem”, nie „kierownikiem”, tylko tym, o którym się mówi chef d'orchestre - to francuskie określenie naprawdę mu się podobało: chef – oby nie słyszała tego Grubaska, bo gotowa go uznać za wariata, który na starość chce się poświęcić kuchni, a czy on by potrafił wyjaśnić własnej gosposi, że dyrygowanie orkiestrą to stąpanie po ostrzu noża, ponieważ wykorzystuje się potrzebę, jaką odczuwają niektórzy, potrzebę należenia do jakiegoś zespołu, potrzebę członkostwa w jakimś stowarzyszeniu, a zarazem potrzebę wolności, bo ci ludzie dostają rozkazy, a sami nie są zobowiązani do wydawania rozkazów innym ani sobie samym? Ilu ma pan podwładnych? Czy naszą pozycję mierzymy liczbą ludzi, nad którymi mamy władzę?

A jednak, pomyślał, zmierzając ku Festspielhaus, miał rację Montaigne. Choćbym zasiadł najwyżej, jak tylko można, nigdy nie będę siedział powyżej własnego tyłka. Miał siłę, jakiej nikt, a w każdym razie żaden człowiek, nie potrafiłby zdominować. Szedł na przedstawienie Fausta Berlioza i wiedział – wiedział to zawsze – że dzieło uwolniło się zarówno spod władzy autora, jak i szefa orkiestry, Gabriela Atlana-Ferrary, aby rozgościć się na własnym terytorium, tam gdzie utwór sam się określa jako „piękny, dziwaczny, prostacki, wstrząsający, smutny”, i jest panem swego własnego świata i własnego znaczenia, i w obu tych przypadkach odnosi zwycięstwo nad autorem i interpretatorem.

Czy pieczęć, która należała tylko do niego, zastąpiła tę fascynującą buntowniczą niezależność muzycznej kantaty?

Maestro Atlan-Ferrara patrzył na nią, zanim wyszedł z domu, by uczestniczyć w uroczystości, którą zorganizowano na jego cześć podczas Festiwalu w Salzburgu.

Pieczęć, aż dotąd idealnie czysta, została nieoczekiwanie splamiona: szpeciła ją jakaś narośl.

Obce ciało, matowe i brudne, przypominające kształtem piramidę albo obelisk, zaczynało rosnąć od środka we wnętrzu kryształu, jeszcze przed chwilą doskonale przejrzystego.

To była ostatnia rzecz, jaką zapamiętał przed wyjściem na wystawione specjalnie dla niego Potępienie Fausta Hectora Berlioza.

A może zawiniła tu jakaś skaza w jego oku, przewrotne złudzenie na pustyni jego starości?

Może, gdy wróci do domu, ten brunatny guz zdąży już zniknąć?

Jak chmura.

Jak zły sen.

Ulrike, jakby odgadując myśli swego pana, patrzyła za nim, gdy się oddalał, idąc ulicą nad brzegiem rzeki; nie ruszyła się ze swego miejsca przy oknie, póki nie zobaczyła, że śledzony przez nią mężczyzna, jeszcze wyniosły i wyprostowany, choć mimo lata otulony ciepłym płaszczem, dotarł – jak sobie wyobrażała gosposia – do punktu, skąd nie mógłby już przeszkodzić wiernej słudze w wykonaniu pewnego sekretnego planu.

Wówczas wzięła z trójnoga kryształową pieczęć i wrzuciła ją sobie do uniesionego fartucha. Upewniwszy się, że płótno szczelnie owija ów przedmiot, szybko i zręcznie zdjęła fartuch z siebie.

Podreptała do kuchni i tam, nie czekając dłużej, umieściła fartuch razem z pieczęcią na nieheblowanym stole, poplamionym krwią jadalnych zwierząt, a następnie, chwyciwszy wałek, zaczęła z wściekłością tłuc leżące na stole zawiniątko.

Twarz służącej ożywiła się i płonęła, jej wytrzeszczone oczy patrzyły uważnie na przedmiot, który wzbudził w niej taki gniew. Wyglądało na to, że chce się upewnić, na własne oczy ujrzeć, jak pieczęć kruszy się na drobne cząstki pod ciosami jej mocnego, grubego ramienia, uderzającego z dziką siłą, podczas gdy jej warkocze trzepotały wokół głowy, tak jakby za chwilę miały opaść na stół kaskadą siwych włosów. – Kanalia, kanalia, kanalia! – mamrotała coraz głośniej, aż w końcu zdołała wydać z siebie krzyk, ostry, dziwaczny, dziki, wstrząsający, smutny…

Загрузка...