Krzyczcie, krzyczcie ze strachu, krzyczcie jak cyklon, wyjcie jak ogromny las, tak aby skały osuwały się na ziemię, a potoki przyśpieszały swój bieg, krzyczcie ze strachu, bo właśnie w tej chwili widzicie cwałujące w powietrzu czarne konie, dzwony cichną, słońce gaśnie, psy skomlą, diabeł zawładnął światem, szkielety wyszły z grobów, aby powitać te czarne rumaki niosące ze sobą zło. Krwawy deszcz spada z nieba! Konie są szybkie jak myśl, nieoczekiwane jak śmierć, są bestią, która zawsze nas prześladowała, od kołyski, są widmem, które w nocy puka do naszych drzwi, niewidzialnym zwierzęciem, które drapie pazurami w nasze okna, krzyczcie wszyscy, tak jakby chodziło o życie! POMOCY: błagajcie Najświętszą Marię Pannę o łaskę, w głębi duszy wiecie, że ani ona, ani nikt inny nie może was uratować, wszyscy jesteście potępieni, bestia was ściga, pada krwawy deszcz, skrzydła nocnych ptaków chłoszczą nam twarze, Mefistofeles zatruł świat, a śpiewacie tak, jakbyście byli chórem z operetki Gilberta i Sullivana!… Powinniście sobie uświadomić, że śpiewacie Fausta Berlioza nie po to, żeby się podobać, nie żeby robić wrażenie, i nawet nie po to, żeby wzruszać; śpiewacie, aby przerażać: jesteście chórem ptaków z tej najbardziej ponurej przepowiedni, która ostrzega: przyjdą, aby nam odebrać nasze gniazdo, żeby wyłupić nam oczy i pożreć język, a zatem odpowiedzcie na to z tą resztką nadziei tkwiącą w strachu, krzyczcie sancta Maria ora pro nobis, ta ziemia jest nasza i ktokolwiek się tu zbliży, temu wydziobiemy oczy i pożremy język, i obetniemy genitalia, i przez otwór w potylicy wyssiemy szarą materię, i poćwiartujemy tego intruza, aby rzucić jego wnętrzności hienom, a serce lwom, płuca krukom, nerki dzikom, a odbyt szczurom, wykrzyczcie jednocześnie swój strach i swą wściekłość, brońcie się, diabeł nie jest jakąś jedną istotą, na tym polega jego oszukańcza gra, przybiera pozę Mefistofelesa, ale diabeł jest tworem zbiorowym, diabeł to bezlitosne „my”, hydra, która nie zna miłosierdzia ani kresu życia; diabeł jest jak wszechświat, Lucyfer nie ma początku ani końca, przećwiczcie to, zrozumcie to, co niepojęte, Lucyfer jest tą nieskończonością, która spadła na Ziemię, jest wygnańcem z nieba bytującym na jednym z głazów w tym ogromie wszechświata, na tym polegała kara wymierzona mu przez Boga, będziesz nieskończony i nieśmiertelny na Ziemi, Ziemi śmiertelnej i skończonej, ale wy, w ten dzisiejszy wieczór, tutaj, na scenie Covent Garden, śpiewajcie tak, jakbyście byli sprzymierzeńcami Boga opuszczonymi przez Boga, krzyczcie tak, jak chcielibyście, żeby krzyczał Bóg, gdy jego ulubieniec, jego anioł niosący światło zdradził Boga: śmiejąc się i płacząc zarazem -jakaż melodramatyczna jest Biblia! – podarował świat Diabłu, aby na skale, należącej do świata skończonego, odegrał tragedię wygnanej nieskończoności: śpiewajcie jak świadkowie Boga i Demona, sancta Maria, ora pro nobis, krzyczcie „precz, Mefisto!”, odstraszajcie diabła, sancta Maria, ora pro nobis, niech parska ten rogaty, niech wojska biją w dzwony, niech da o sobie znać metal, tłum śmiertelników zbliża się, bądźcie chórem, bądźcie i wy także tłumem, legionem, który zwycięża, górując swym głosem nad hukiem bomb, robimy próbę przy zgaszonych światłach, w Londynie zapada noc, a Luftwaffe wciąż bombarduje, czarne ptaki przelatują stadami, brocząc krwią, kawalkada diabelskich rumaków mknie po czarnym niebie, skrzydła złego chłoszczą nasze twarze, poczujcie to! to właśnie chcę usłyszeć, ten chór głosów, który zagłuszy i uciszy bomby, ni mniej, ni więcej, na to zasługuje Berlioz, nie zapominajcie, że ja jestem Francuzem, allez-vous faire niquer! śpiewajcie, aż ucichną bomby Szatana, nie spocznę, póki tego nie usłyszę, rozumiecie? Póki bomby z zewnątrz górują nad głosami odzywającymi się we wnętrzu, będziemy siedzieli tutaj, allez-vous faire foutre, mesdames et messieurs, aż padniemy ze zmęczenia, aż ta złowroga bomba spadnie na naszą salę koncertową i naprawdę zostaniemy rozpieprzeni na puree, aż w końcu razem, wy i ja, odegnamy tę wojenną kakofonię za pomocą popędliwej i szorstkiej harmonii Berlioza, artysty, który nie chce wygrać żadnej wojny, lecz chce tylko przyciągnąć nas razem z Faustem do piekła, ponieważ my, ty i ty, i ty, i ja też, zaprzedaliśmy naszą zbiorową duszę Demonowi. Śpiewajcie jak dzikie zwierzęta, które po raz pierwszy widzą swoje odbicie w lustrze i nie wiedzą, że wy to właśnie wy! wyjcie jak upiór, na którego nie zważamy, gdyż jest dla nas wyobrażeniem wroga, krzyczcie, jakbyście odkryli, że to lustrzane odbicie każdego z nas w mojej muzyce jest wizerunkiem najgroźniejszego nieprzyjaciela, i nie jest to antychryst, lecz anty-ja, anty-ojciec i anty-matka, anty-syn i anty-kochanek, potwór o zaropiałych pazurach ubabranych w gównie, który chce nam wpakować łapy w tyłek, do ust, w uszy i w oczy, i dostać się przez potylicę do mózgu, aby nas zarazić i poznać nasze sny; krzyczcie jak zwierzęta błądzące w tropikalnym lesie, które muszą wyć, aby pozostałe bestie rozpoznały je na odległość, krzyczcie jak ptaki, aby odstraszyć przeciwnika, który chce nam zabrać gniazdo!…
– Spójrzcie na potwora, jakiego nie wyobrażaliście sobie nigdy, nie potwora, lecz brata, członka rodziny, który nocą otworzy drzwi, zgwałci nas, zamorduje i wznieci pożar w naszym wspólnym domu…
Gabriel Atlan-Ferrara chciał – w tym miejscu nocnej próby Potępienia Fausta Hectora Berlioza, 28 grudnia 1940 w Londynie – zamknąć oczy i ponownie zaznać przytłaczającego, ale i miłego poczucia dobrze wypełnionej, choć wyczerpującej pracy: muzyka miała popłynąć sama do uszu słuchaczy, mimo że wszystko w tym zespole zależało od despotycznej władzy dyrygenta: władzy wymagającej posłuszeństwa. Wystarczył jeden gest, by narzucić swoją wolę. Ręka skierowana w stronę perkusji: mają być gotowi, by zapowiedzieć przybycie do Piekła; w stronę wiolonczeli: ściszyć dźwięk do miłosnego szeptu; w stronę skrzypiec: ruszyć do nagłego ataku, i w stronę rożka angielskiego: zatrzymać w dysonansie…
Chciał zamknąć oczy i słuchać, jak muzyka płynie niby wielka rzeka, która uniosłaby go daleko stąd, z dala od tej sali koncertowej i tych okoliczności, tej nocy w Londynie, kiedy deszcz niemieckich bomb nieprzerwanie spadał na miasto, a orkiestra i chór monsieur Berlioza odnosiły zwycięstwo nad feldmarszałkiem Góringiem i dziękowały samemu Fuhrerowi za straszliwe piękno horroru, mówiąc mu: twój horror jest okropny, pozbawiony wielkości, to nędzny horror, bo nie rozumie, nigdy nie zdoła zrozumieć, że nieśmiertelność, życie, śmierć i grzech to zwierciadła naszej wielkiej wewnętrznej duszy, a nie twojej, zewnętrznej, krótkotrwałej, okrutnej władzy… Faust nakłada maskę człowiekowi, który nie wie, co ona oznacza, ale nie sprzeciwia się. To jest triumf Fausta. Wchodzi na terytorium Diabła, tak jakby wracał do przeszłości, do utraconego mitu, do kraju pierwotnego terroru, który jest dziełem człowieka, nie Boga ani Diabła; Faust zwycięża Mefista, bo ma władzę nad ziemskim terrorem, powalonym na ziemię, wygnanym z tej ziemi, pogrzebanym w ziemi i wydobytym z grobu: z tej ziemi należącej do ludzi, na której Faust, mimo swej rzekomej klęski, nie przestaje czytać w sobie samym…
Mistrz chciał zamknąć oczy i przetrawić to, o czym właśnie myślał, powiedzieć sobie samemu to wszystko, aby stanowić jedno z Berliozem, z orkiestrą, z chórem, z muzyką, z tą wielką, nieporównywalną z niczym pieśnią o diabelskiej władzy nad ludzką istotą, kiedy to ludzka istota odkrywa, że Diabeł nie jest tworem jednostkowym – „precz, precz, Mefisto” – lecz zbiorową hydrą („a sio, a sio, a sio”). Atlan-Ferrara chciał nawet zrezygnować – lub przynajmniej sądzić, że rezygnuje – z owej despotycznej władzy, która czyniła zeń młodego, a już wybitnego europejskiego dyrygenta Gabriela Atlana-Ferrarę, niechybnego dyktatora panującego nad zespołem dość płynnym, zużytym, nieskażonym próżnością ani dumą, które mogłyby wycisnąć swoje piętno na dyrygencie, lecz które oczyszczały go z Lucyferowego grzechu: na terenie teatru Atlanem-Ferrara był małym bogiem, składającym swoją władzę na ołtarzu sztuki, która nie była jego sztuką, lecz przede wszystkim dziełem twórcy, czyli Hectora Berlioza. Był sobą, Atlan-Ferrarą, pośrednikiem, dyrygentem, interpretatorem Berlioza, ale, tak czy inaczej, autorytetem i zwierzchnikiem artystów podległych jego władzy. Chóru, solistów, orkiestry.
Granicą była publiczność. Artysta pozostawał na łasce słuchaczy: roztargnionych, nieznających się na rzeczy prostaków albo nieprzejednanych koneserów czy tradycjonalistów, inteligentnych, ale niedających się otworzyć na nowości, tak jak owo audytorium, które nie zaaprobowało II Symfonii Beethovena, uznanej przez wybitnego wiedeńskiego krytyka za „wulgarne monstrum, które z wściekłością macha ogonem aż do chwili, kiedy nadejdzie rozpaczliwie oczekiwany finał”… A czyż inny krytyk, Francuz, nie napisał w „La Revue de Deux Mondes”, że Faust Berlioza to dzieło pełne „zniekształceń, wulgarności i przedziwnych dźwięków emitowanych przez kompozytora nieumiejącego pisać muzyki na głos ludzki”? Już wiem – westchnął Atlan-Ferrara – dlaczego nigdzie na świecie nie ma pomnika postawionego krytykowi literackiemu lub muzycznemu…
Znalazłszy się, w stanie chwiejnej równowagi, między dwiema interpretacjami – wersja kompozytora i wersja dyrygenta – Gabriel Atlan-Ferrara chciał ulec szokującemu urokowi tego piekła, tak upragnionego i tak zarazem groźnego, jakim była kantata Hectora Berlioza. Warunkiem zachowania równowagi – i, co za tym idzie, duchowego spokoju szefa orkiestry – jest przestrzeganie pewnej dyscypliny: każdy ma się trzymać swego miejsca i swej roli. Zwłaszcza w Potępieniu Fausta głos powinien być głosem zbiorowym, aby stworzyć odpowiednio tragiczny nastrój dla podkreślenia winy jednostkowego bohatera i czekającej go kary.
Ale tej nocy, gdy blitz atakował Londyn, co przeszkadzało dyrygentowi, nie pozwalając mu zamknąć oczu i poruszać rękoma w rytmie muzycznych kadencji – klasycznych i zarazem romantycznych, wyszukanych i drapieżnych – kompozycji Berlioza?
To była ta kobieta.
Ta śpiewaczka, która trzymała się prosto pośród klęczących przed krzyżem pozostałych chórzystek. Sancta Maria, ora pro nobis, tak, klęczała jak one wszystkie, ale wyprężona, majestatyczna, inna, wyróżniająca się w chórze swym głosem, tak ciemnym jak jej oczy bez powiek i równie elektryzującym jak jej włosy, rudoczerwone, wzburzone, falujące, magnetyczne. Naruszała jednolitość zespołu, bo prócz płomiennej aureoli wokół słońca, jakim była jej głowa, i aksamitnego jak noc głosu, zwracała na siebie uwagę tym, że śpiewała jak gdyby osobno, jakby była tu sama, mącąc harmonię i łamiąc ową równowagę chaosu, tak starannie wypracowaną przez Atlana-Ferrarę tej nocy, gdy bomby Luftwaffe wzniecały pożary w starym centrum Londynu.
On nie używał batuty. Przerwał próbę jednym uderzeniem, gniewnym, niezwykłym uderzeniem prawej pięści o lewą dłoń. Uderzeniem tak mocnym, że uciszyło wszystkich z wyjątkiem tego szalonego głosu, nie zuchwałego, choć natrętnego – głosu owej śpiewaczki klęczącej, lecz wyprostowanej, na środku sceny przed ołtarzem Najświętszej Marii Panny.
Ora pro nobis zabrzmiało z kryształową czystością, był to donośny głos kobiety, opętanej lub będącej pod władzą tego samego gestu, który miał ją uciszyć – uderzenia pięści dyrygenta – i wyrwać z całej tej scenerii: wysoka, wzruszająca, o perłowobiałej cerze, z burzą czerwonych włosów i ciemnymi oczami, śpiewaczka nie słuchała go, nie podporządkowała się ani jemu, ani kompozytorowi, ponieważ Berlioz też nie uznawał niespodziewanych solowych – och, to samouwielbienie! – popisów oderwanych od chóru.
Milczenie wymusił na niej łoskot wybuchów dochodzący z zewnątrz – fire bombing, które już od lata wzniecało pożary w mieście, feniks, po wielekroć odradzający się ze szczątków… Tyle że teraz nie był to ani wypadek, ani akt lokalnego terroryzmu, lecz napad z zewnątrz, spadający z góry deszcz ognia, który cwałował, jak w finale Fausta, gryząc w powietrzu wędzidła; wszystko to sprawiało wrażenie jakiegoś cyklonu wyłaniającego się z nieba, gwałtownego trzęsienia ziemi gdzieś w samym wnętrzu miasta: grzmoty dochodziły z ziemi, nie z nieba…
I właśnie to, że ciszę przerwał deszcz bomb, rozpaliło wściekłość Atlana-Ferrary, który nie przypisywał swego gniewu temu, co się działo na zewnątrz, ani zdarzeniom, jakie miały miejsce na sali, lecz jedynie naruszeniu jego wysmakowanej równowagi muzycznej – rozkołysaniu chaosu – przez ten głos, donośny i głęboki, odosobniony i dumny, „czarny” jak aksamit i „czerwony” jak ogień: Głos wyzwalający się z chóru, aby podkreślić swoje znaczenie, głos samotny jak domniemana główna bohaterka dzieła, do którego nie miała praw nie tylko dlatego, że należało do Berlioza czy też do dyrygenta, orkiestry, solistów i chóru, lecz dlatego, że było ono własnością wszystkich. A jednak ów głos kobiety, słodki i przekorny, oświadczał: – Ta muzyka jest moja.
– To nie jest Puccini, a pani nie jest Toscą, panno jakaś tam, nie wiem, jak się pani nazywa! – krzyknął mistrz. -Za kogo się pani uważa? Czy jestem idiotą, którego nie warto słuchać? Czy też to pani jest osobą zapóźnioną w rozwoju i nie rozumie, co się do niej mówi? Tonnerre de Dieu!
Ale, niezależnie od tych słów, Gabriel Atlan-Ferrara pozwolił, w tym samym czasie, kiedy je wymawiał, aby sala koncertowa była jego terytorium i aby powodzenie przygotowywanego przedstawienia zależało od napięcia między energią i wolą dyrygenta oraz od posłuszeństwa i dyscypliny w zespole, którym kierował. Kobieta o elektryzujących włosach i aksamitnym głosie stała się wyzwaniem dla szefa; zakochana we własnym głosie, pieściła go, używała go i sama nim rządziła; ta kobieta robiła ze swoim głosem to, co dyrygent ze swoim zespołem: panowała nad nim. Stawiała czoło dyrygentowi. Mówiła mu z nieznośną wyniosłością: A kiedy stąd wyjdziesz, to kim będziesz? Kim będziesz? Kim jesteś, kiedy schodzisz z podium? A on, Z głębi własnego „ja”, pytał bezgłośnie: Dlaczego podczas prób ośmielasz się wystawiać na pokaz wyjątkowość swego głosu i swoją piękną twarz? Dlaczego nie odnosisz się do nas z szacunkiem? Kim jesteś?
Maestro Atlan-Ferrara zamknął oczy. Poczuł, że został schwytany lub pokonany z powodu pożądania, nad którym nie panuje. Miał naturalny i wręcz barbarzyński odruch, by znienawidzić tę kobietę i gardzić nią. Przecież przeszkodziła mu w doskonałym dostosowaniu muzyki do rytuału, co było podstawową sprawą w operze Berlioza. Ale jednocześnie zafascynowało go brzmienie tego głosu, który usłyszał. Zamykał oczy, myśląc, że ukojony muzyką wpada w cudowne uniesienie, a w rzeczywistości chciał odizolować głos tej kobiety, zbuntowanej i nieświadomej tego; jeszcze o tym nie wiedział. Nie wiedział też, czy szarpany takimi uczuciami, chce naprawdę zdobyć ją dla siebie, zawładnąć jej głosem.
– Mademoiselle, tutaj obowiązuje zakaz przerywania i przeszkadzania! – krzyknął, ponieważ miał prawo krzyczeć, kiedy chciał, i sprawdzać, czy jego grzmiący głos zagłusza, sam, bez pomocy, hałas dobiegający z zewnątrz. – Pani gwiżdże w kościele podczas podniesienia!
– Myślałam, że uczestniczę w wykonaniu tego utworu -powiedziała ona całkiem zwyczajnym tonem, a on uznał, że jej codzienna mowa jest jeszcze piękniejsza niż śpiew. -Różnorodność nie przeszkadza jednolitości, jak się wyraził pewien klasyk.
– W pani przypadku przeszkadza! – zagrzmiał maestro.
– To już pana zmartwienie – odparła.
Atlan-Ferrara powściągnął chęć wyproszenia jej z sali.
Byłaby to oznaka jego słabości, a nie podbudowanie autorytetu. Ot, taka sobie prostacka zemsta, infantylna złośliwość. Albo coś jeszcze gorszego…
– Wzgardzona miłość – uśmiechnął się Gabriel Atlan-Ferrara i wzruszył ramionami, po czym opuścił z rezygnacją ręce pośród wybuchów śmiechu i oklasków ze strony orkiestry, solistów i chóru.
– Rien a faire - westchnął.
W garderobie, już z obnażonym torsem, wycierając ręcznikiem spoconą szyję, twarz, klatkę piersiową i pachy, Gabriel przejrzał się w lustrze i pofolgował własnej próżności, uświadamiając sobie, że jest młody, jest jednym z najmłodszych dyrygentów na świecie, ma zaledwie trzydzieści lat. Przez chwilę podziwiał swój orli profil, czarną, falującą czuprynę i nieskończenie zmysłowe usta. Śniadą, jakby lekko cygańską cerę, godną śródziemnomorskich i środkowoeuropejskich przydomków, jakie mu nadawano. Teraz włoży czarny sweter z golfem i ciemne spodnie, a na to hiszpańską pelerynę, która przywróci mu zuchwały wygląd „koba”, szybkiej jak błyskawica antylopy z prehistorycznych stepów, która nagle wybiegłaby na ulicę w srebrnej obroży podobnej do kryzy hiszpańskiego hidalga…
Jednakże, patrząc na siebie, aby się podziwiać (i uwodzić siebie samego) w lustrze, ujrzał coś, co nie było jego własnym napuszonym odbiciem: zobaczył, przysłaniającą je, twarz kobiety, tej kobiety, tej bardzo dziwnej kobiety, która odważyła się zaznaczyć swą indywidualność w samym centrum muzycznego wszechświata Hectora Berlioza i Gabriela Atlana-Ferrary.
Była to zjawa wręcz nieprawdopodobna. Lub może tylko trudna do zrozumienia. Zaakceptował ją. Chciał ją znów zobaczyć. Ta myśl zaniepokoiła go, a potem prześladowała, gdy wychodził nocą podczas niemieckich nalotów na Londyn; nie była to pierwsza wojna i nie pierwszy strach w tej wiecznej walce pod hasłem „człowiek – człowiekowi – wilkiem”, ale przedzierając się przez tłum ludzi czekających w kolejce przed wejściem do metra przy akompaniamencie wycia syren, powiedział sobie, że te skupiska zakatarzonych urzędników, zmęczonych sprzątaczek, matek z dziećmi na ręku, starców ściskających w dłoniach termos, dzieci ciągnących ze sobą kapy z łóżek – cały ten pochód wyczerpanych ludzi o zaczerwienionych z bezsenności oczach i skórze to coś wyjątkowego, nienależącego do „historii” wojen, tylko do niepowtarzalnej aktualności tej wojny. Kim był on sam w mieście, gdzie w ciągu jednej nocy mogło zginąć tysiąc pięćset osób? Kim był w tamtym Londynie, w którym bombardowane domy handlowe wystawiały szyldy z napisem BUSINESS AS USUAL? Czym był, kiedy wychodził z teatru na Bow Street, zabezpieczonego workami z piaskiem? Patetyczną postacią, schwytaną w sidła mrożącego krew w żyłach strachu, gdy pocisk trafił w wystawę sklepową? Rżeniem konia, który spłoszył się na widok płomieni i czerwonej łuny oświetlającej kulące się, zalęknione miasto?
Szedł w stronę swego hotelu na Piccadilly, do Regent's Palace, gdzie czekało na niego wygodne łóżko i możność zapomnienia o wszystkim, co zapewne usłyszałby, przepychając się przez tłum stłoczonych ludzi.
– Nie marnuj szylinga na wrzucanie go do gazomierza.
– Chińczycy są wszyscy tacy sami, jak ich odróżnić?
– Prześpimy się razem, nie jest tak źle.
– Tak, ale razem z kim? Wczoraj wypadło mi spanie ze znajomym rzeźnikiem.
– No tak, my, Anglicy, jesteśmy już od szkolnych lat przyzwyczajeni do sadystycznych kar.
– Dzięki Bogu, dzieciaki wyjechały na wieś.
– Nie masz się czym cieszyć, zbombardowali Southampton, Bristol, Liverpool.
– A w Liverpoolu nie było nawet obrony przeciwlotniczej, co za zaniedbanie.
– A wszystkiemu w tej wojnie winni Żydzi, jak zwykle.
– Spadły bomby na Izbę Gmin, opactwo w Westminsterze, Tower, czy nie dziwne, że twój dom jeszcze stoi?
– Jesteśmy cierpliwi, towarzyszu, bardzo cierpliwi.
– I potrafimy pomagać sobie nawzajem jak nigdy, towarzyszu.
– Jak nigdy.
– Dobry wieczór, panie Atlan – powiedział pierwszy skrzypek owinięty prześcieradłem, którego już nie miał użyć tej zimnej nocy. Wyglądał jak upiór, co się ulotnił z kantaty z Fausta.
Gabriel z godnością skinął mu głową, ale w tym momencie zaskoczyła go najbardziej wyzuta z godności potrzeba. Musiał się wysiusiać, nie wytrzyma dłużej. Złapał taksówkę, by jak najszybciej znaleźć się w hotelu. Taksówkarz uśmiechnął się miło do niego.
– Po pierwsze, panie gubernatorze, to ja już sam się pogubiłem, gdzie co jest w tym mieście. A po drugie, na ulicach jest pełno szkła, a opon ze świecą szukać. Bardzo mi przykro, panie gubernatorze, tam, dokąd pan idzie, już wszystko się zawaliło.
Skręcił do pierwszego napotkanego zaułka spośród wielu, jakie znajdują się między Brewer's Yard i Martin's Lane, przesiąknięte zapachem frytek, baraniny duszonej w smalcu i nieświeżych jaj. Miasto miało oddech kwaśny i melancholijny.
Odpiął sobie rozporek, wyjął na wierzch członek i, z westchnieniem ulgi, zaczął siusiać.
Czyjś dźwięczny śmiech kazał mu się obejrzeć i zatrzymać strumyk moczu.
Ona patrzyła na niego czule, z szacunkiem i z rozbawieniem. Śmiała się, stojąc u wylotu uliczki.
– Sancta Maria, ora pro nobis! - krzyknęła wówczas ta kobieta, przestraszona jak ktoś, kogo ściga bestia o twarzy chłostanej skrzydłami nocnych ptaków i uszach poranionych kopytami koni cwałujących po niebie, które zsyła na ziemię krwawy deszcz…
Bała się. Londyn, ze swymi podziemnymi przystankami, był z pewnością bezpieczniejszym miejscem niż pole pod gołym niebem, wystawione na niepogodę.
– No to czemu wysyłacie dzieci na wieś? – zapytał ją Gabriel, manewrując z wielką szybkością żółtym MG z opuszczoną mimo chłodu i wiatru plandeką.
Ona nie użalała się nad sobą. Rude włosy przewiązała jedwabną apaszką, aby nie opadały jej na twarz przy silnym wietrze – tak jak skrzydła tamtych czarnych ptaków w operze Berlioza. Maestro mógł sobie mówić, co chciał, ale czy oddalając się od stolicy i zmierzając ku morzu, nie zbliżali się, tak czy inaczej, do Francji, do Europy okupowanej przez Hitlera?
– Przypomnij sobie Skradziony list Poego. Najlepsza kryjówka to nie ukrywać się. Jeżeli będą nas szukać, sądząc, że zniknęliśmy, nigdy nas nie znajdą w miejscu najbardziej widocznym.
Nie ufała artyście, który prowadził odkryty samochód z taką samą brawurą i rozluźnieniem, z jakimi dyrygował orkiestrą. Tak jakby chciał oznajmić całemu światu, że on również jest człowiekiem praktycznym, a nie tylko long haired musician – długowłosym muzykiem – jak wówczas ich nazywano w świecie angloamerykańskim: był to synonim niemal kretyńskiej rozrywki.
Przestała już myśleć o nadmiernej szybkości, nie zwracała uwagi na autostradę i zapomniała o strachu, aby uświadomić sobie, gdzie się znajduje, pozwalając się unieść wrażeniu pełni, która przyznawała rację Gabrielowi – „Natura trwa, podczas gdy miasto umiera” – i zachęcała ją do chłonięcia wszystkimi zmysłami zatopionych przydrożnych ogrodów, lasów, zapachu zeschłych liści i rosy kapiącej z wieloletnich roślin. Miała wrażenie, że jakaś życiowa siła, ogromna niczym wielka rzeka bez początku i końca, niezwyciężona i odżywcza, płynie tam ze swobodą bliską występnemu szaleństwu, którą, tylko istota ludzka wprowadza na łono natury. – Słyszysz sowy? – Nie, silnik strasznie hałasuje.
Gabriel roześmiał się.
– Cechą dobrego muzyka jest umiejętność słuchania wielu głosów jednocześnie. I wszystkich trzeba słuchać z należytą uwagą.
Niechby się wsłuchała w głosy sów. Były nie tylko świecami podczas nocy spędzanych na wsi, lecz także pełniły rolę sprzątaczek.
– Wiedziałaś, że sowy wyłapują więcej myszy niż jakakolwiek pułapka? – raczej stwierdził, niż zapytał Gabriel.
– To po co Kleopatra przywiozła znad Nilu swoje koty? -odparła obojętnym tonem.
Pomyślała, że może warto by było trzymać w domu sowy, zamiast zatrudniać gorliwe gosposie. Ale kto potrafiłby usnąć przy wtórze ciągłego pohukiwania nocnych ptaków?
Podczas tej podróży z Londynu nad morze wolała wpatrywać się w księżyc, który, pełny i okrągły, oświetlał tej nocy drogę, jakby chciał pomóc niemieckim lotnikom krążącym nad Anglią. Księżyc nie był teraz romantyczną wymówką. Był latarnią, która służyła Luftwaffe. Wojna odmierzała czas wszelkich zjawisk i rzeczy, ale księżyc uparcie odmierzał upływające godziny, a te nie przestawały, mimo wszystko, być czasem, a może nawet czasem czasu, matką godzin… Gdyby nie księżyc, noc byłaby pustką, dzięki księżycowi nabierała monumentalnych rysów. Przez autostradę przebiegł lśniący srebrem lis, szybszy od samochodu.
Gabriel zahamował, dziękując w duchu zwinnemu lisowi i świecącemu księżycowi. Wiatr, przerywany i szemrzący, szumiał nad stepem Durnover i lekko kołysał wyprostowanymi smukłymi modrzewiami, których miękkie jasnozielone igły zdawały się wskazywać na wspaniałą budowlę księżycowego cyrku w Casterbridge.
Powiedział jej, że to księżyc i lis zmówiły się, aby powstrzymać ślepą szybkość samochodu i zaprosić ich- otworzył drzwiczki, wysiadł, podał rękę kobiecie – by razem obejrzeli Koloseum, pozostawione przez Rzymian na środku brytyjskiej pustyni, opuszczone przez legionistów Hadriana, którzy w podziemnych celach Cyrku Casterbridge zamknęli zwierzęta i gladiatorów na pewną śmierć w zapomnieniu.
– Słyszysz ten wiatr? – zapytał dyrygent.
– Ledwo, ledwo – odparła.
– Podoba ci się tutaj?
– To dziwne miejsce. Nigdy sobie nie wyobrażałam, że tak może być w Anglii.
– Moglibyśmy pojechać jeszcze trochę dalej, na północ od Casterbridge, aż do Stonehenge, gdzie jest ogromny kamienny krąg, prehistoryczny, liczący sobie ponad cztery tysiące lat, pośrodku którego wznoszą się, na przemian, to kolumny, to obeliski z piaskowca i prastarej miedzi. Jest to autentyczna pradawna twierdza. Słyszysz to?
– Słucham?
– Czy słyszysz głos tego miejsca?
– Nie. Powiedz, jak mam słyszeć.
– Chcesz być śpiewaczką, wielką śpiewaczką?
Nie odpowiedziała.
– Muzyka jest obrazem świata bezcielesnego. Popatrz na ten cyrk rzymski w Casterbridge. Wyobraź sobie tysiącletnie kręgi w Stonehenge. Muzyka nie może ich odtworzyć, bo ona nie kopiuje świata. Ty słuchaj doskonałej ciszy tej równiny i jeżeli wytężysz słuch, Koloseum stanie się dla ciebie pudłem rezonansowym miejsca, w którym nie istnieje czas. Wierz mi, że kiedy dyryguję takim dziełem jak Faust Berlioza, nie chcę odmierzać czasu. Muzyka sama narzuca mi takie tempo i daje tyle czasu, ile potrzebuję. Kalendarzy mam pod dostatkiem.
Spojrzał na nią swymi czarnymi oczyma, które o tej godzinie miały w sobie coś drapieżnego, i ze zdumieniem spostrzegł w blasku księżyca, że opuszczone powieki kobiety stały się niemal przezroczyste, słuchała go, nie odzywając się ani słowem.
Zbliżył wargi do jej ust, a ona nie protestowała, ale też nie okazywała entuzjazmu.
Jeszcze przed wojną wynajął tutaj dom – czy raczej cottage - kiedy zaczęto go zapraszać, jako dyrygenta, na występy w Anglii. Decyzja została podjęta w samą porę -uśmiechnął się dyrygent – chociaż ani ja, ani nikt inny nie mógł przewidzieć, że Francja tak szybko się podda.
Był to zwyczajny domek nad morzem. Dwa ciasne mieszkanka pod dwuspadowym dachem: salonik, kuchnia i jadalnia na dole, dwie sypialnie i łazienka na górze. A poddasze?
– Jedna sypialnia jest na poddaszu, służy mi za schowek – uśmiechnął się Gabriel. – Muzyk musi łączyć w swej pracy zbyt wiele elementów. Nie jestem stary, ale mój dorobek równa się stuleciu spędzonemu nad partyturami, nutami, szkicami, projektami kostiumów i scenografii, nad książkami z tych dziedzin i tak dalej…
Popatrzył na nią bez mrugnięcia okiem.
– Mogę spać w salonie.
Ona miała ochotę wzruszyć ramionami. Powściągnęła ten odruch na widok schodów. Były tak strome, że robiły wrażenie drabiny, ustawionej niemal pionowo, po której należałoby się wspinać, pomagając sobie rękami – piąć się jak bluszcz, wspinać jak zwierzę, jak małpa.
Odwróciła od nich wzrok.
– Dobrze. Jak pan woli.
On milczał przez chwilę, po czym powiedział, że już jest późno, w kuchni są jajka, kiełbasa, a może i trochę czerstwego, twardego chleba i jeszcze twardszy kawałek cheddara.
– Nie – powiedziała. Chciała co prędzej zobaczyć morze.
– Och, to drobiazg. – Miły uśmiech nie schodził z jego ust, ale wciąż był zabarwiony odrobiną ironii. – Brzeg jest tutaj dość płaski, niegroźny. Urok tej okolicy kryje się raczej w głębi lądu, na terenach, przez które przejeżdżaliśmy.
Casterbridge. Cyrk rzymski. Wiatr, który coraz to cichnie, a potem szemrze. Nawet te najbardziej suche równiny mi się podobają, lubię mieć świadomość, że za mną ciągnie się łańcuch kamieniołomów i wzgórz kredowych, a także znajdują się wiekowe pokłady gliny garncarskiej. To wszystko popycha cię ku morzu, tak jakby siła i piękno ziemi angielskiej polegały na skierowaniu nas w stronę morza. Abyś się oddaliła od tej ziemi, zazdrośnie strzegącej swej samotności, tak mrocznej, skąpanej w deszczu… Popatrz, tutaj, po drugiej stronie, naprzeciwko nas, jest wysepka, na której nie ma ani jednego drzewa, wyspa-skała, wyobraź sobie, jak dawno musiała się wyłonić z morza albo też oderwać od stałego lądu, policz to nie w tysiącach, ale w milionach lat.
Wskazywał coś, wyciągnąwszy rękę.
– Teraz, ponieważ jest wojna, latarnia morska się nie świeci, została wyłączona. To the Lighthouse! Tylko Virginia Woolf – zaśmiał się Gabriel.
Ale ona inaczej odbierała wrażenia z tej zimowej nocy i w inny sposób widziała płomienne piękno pól zamarzniętych, ale pałających intensywną, leśną zielenią. W duchu dziękowała alejom obsadzonym drzewami, bo chroniły ją przed pełnym żaru powietrzem, przed śmiercią spadającą z nieba…
– Prawdziwie piękne jest wybrzeże zachodnie – podjął Gabriel. – Kornwalia to także pustynia, popychana przez wrzosowiska ku Oceanowi Atlantyckiemu. Na tym wybrzeżu wciąż trwa walka. Skała walczy z oceanem, a ocean ze skałą. Jak się zapewne domyślasz, w końcu zwycięża morze, woda jest płynna i szczodra, bo zawsze narzuca kształt. Ląd jest twardy i bezkształtny, ale zetknięcie się wody z ziemią to coś wspaniałego. Granitowe ściany wznoszą się do trzystu stóp ponad powierzchnię morza, opierają się gigantycznemu natarciu Atlantyku, lecz cała formacja skalnych urwisk jest dziełem nieustającego ataku wielkich fal oceanu. Są więc i korzyści.
Gabriel otoczył ramieniem plecy śpiewaczki. Przedświt nad morzem jest chłodny. Ona nie odtrąciła jego ramienia.
– Ląd broni się przed morzem swymi starymi kamieniami. Jest tu mnóstwo pieczar. Dużo piasku. Podobno w jaskiniach ukrywali się kiedyś przemytnicy. Ale piasek ich zdradza, zatrzymuje ślady stóp. A przede wszystkim liczy się to, że klimat jest tu łagodny i obfita roślinność, dzięki prądowi z Zatoki Meksykańskiej, który ogrzewa Europę.
Ona spojrzała na niego, powoli wyzwalając się z uścisku.
– Ja jestem Meksykanką. Mam na imię Inez. Inez Rosenzweig. Czemu mnie o to nie spytałeś?
Gabriel uśmiechnął się jeszcze szerzej, ale zaraz zmarszczył brwi.
– Dla mnie nie masz imienia ani narodowości.
– Bardzo cię proszę, nie rozśmieszaj mnie.
– Przepraszam. Jesteś śpiewaczką, która odizolowała się od chóru, aby ofiarować mi swój głos, piękny, wyjątkowy, ale jeszcze trochę surowy, potrzebujący szlifu…
– Dziękuję. Nie chciałam czułostkowej odpowiedzi…
– Wiem. Po prostu mam na myśli głos, o który trzeba zadbać: uprawiać go jak te angielskie stepy.
– Pewnie widywałeś w Meksyku drzewa z chlebem świętojańskim. – Inez odsunęła się bezceremonialnie.
– W każdym razie – rzekł Gabriel – widziałem kobietę, bezimienną, anonimową istotę, która pewnej nocy pojawiła się na mojej życiowej drodze. Kobietę bez wieku.
– Jakież to romantyczne!
– I która widziała, jak siusiałem w jakimś zaułku. Oboje wybuchnęli śmiechem. Ona uspokoiła się pierwsza.
– Kobietę, którą się zabiera na weekend, aby zapomnieć o niej już w poniedziałek – dodała Inez, zdejmując z głowy apaszkę, aby poranny wiatr mógł igrać z jej rudymi lokami.
– Nie. – Gabriel objął ją. – Kobietę, która wkracza w moje życie i utożsamia się z nim, spełnia wszelkie warunki mego istnienia…
Co chciał przez to powiedzieć? Te słowa zaintrygowały ją, toteż nic nie powiedziała.
Kawę wypili w kuchni. Świt nadchodził powoli, a ten dzień grudniowej podróży miał być krótki. Inez zaczęła dostrzegać to, co ją otaczało: prostotę tego bielonego wapnem domu z surowych cegieł, nieliczne książki w salonie -przeważnie klasyków francuskich, coś z literatury włoskiej, kilka wydań Leopardiego, poetów środkowoeuropejskich. Był też bujany fotel. Poza tym kaflowa kuchnia z paleniskiem i, na półeczce, fotografia Gabriela, jeszcze bardzo młodego, dorastającego (mógł mieć dwadzieścia lat); obejmował ramieniem chłopca, który wydawał się jego całkowitym przeciwieństwem, szeroko uśmiechniętego blondyna: nic zagadkowego. Było to zdjęcie dwóch wspaniałych przyjaciół, uroczystych, a zarazem dumnych z tej przyjaźni: duma dwóch istot, które się spotykają i poznają w młodości, uznając, że jest to jedyna okazja, by zaprzyjaźnić się na całe życie. Nigdy się nie rozstawać. Nigdy więcej…
W salonie były też dwa drewniane stołki ustawione w odstępie – co instynktownie obliczyła Inez – równym długości leżącego człowieka. Gabriel pośpieszył z wyjaśnieniem, że w angielskich wsiach ludzie zawsze mają w domu dwa jednakowe stołki, aby móc na nich postawić, podczas czuwania, trumnę ze zmarłym. On zastał te dwa stołki tak umieszczone, kiedy wprowadzał się do tego domu, i nie ruszał ich, nawet ich nie dotykał, hm, bo jest przesądny -uśmiechnął się – czy też aby nie niepokoić domowych duchów.
– A to kto? – zapytała ona, zbliżając do ust filiżankę z parującą kawą. Obojętna na zabarwione folklorem wyjaśnienia maestra, nie przestawała wpatrywać się w fotografię.
– Mój brat – odparł z całą prostotą Gabriel, odwracając wzrok od żałobnych stołków.
– Jesteście zupełnie niepodobni do siebie.
– No właśnie, mówię „brat”, tak jakbym mówił „kolega”.
– A my, kobiety, nigdy nie mówimy do siebie „siostro” ani „koleżanko”.
– „Kochanie”, „przyjaciółko”…
– Tak. Chyba nie powinnam się przy tym upierać. Przepraszam. Nie będę wścibska.
– Nie, nie. Tylko że moje słowa, Inez, mają swoją cenę. Jeżeli chcesz… nie chodzi o upieranie się, lecz o to, żebyś chciała, prawda?… Jeżeli chcesz, abym ci opowiedział o sobie, to ty też musisz się zdobyć na to samo.
– W porządku – zaśmiała się, ubawiona sposobem, w jaki Gabriel rozgrywał pewne sprawy na swoją korzyść.
Młody maestro rozejrzał się dokoła po swoim nadmorskim domku tak wyzutym ze wszelkiego luksusu i powiedział, że jeśli chodzi o niego, to mógłby tu nie mieć ani jednego mebla, ani jednego narzędzia. W pustych domach rosną tylko echa: rosną, jeżeli potrafimy ich słuchać, głosy. On przyjeżdża do tego miejsca – popatrzył wymownie na Inez -aby słuchać głosu swego brata…
– Twojego brata?
– Tak, ponieważ był przede wszystkim moim kolegą. Kumplem, bratem, ceci, cela, wszystko jedno…
– Gdzie on jest?
Gabriel nie tylko spuścił wzrok. Wyglądał tak, jakby oślepł.
– Nie wiem. Zawsze lubił znikać. Była to długo trwająca i tajemnicza nieobecność.
– Nie utrzymuje kontaktów z tobą?
– Utrzymuje.
– No więc wiesz, gdzie jest.
– Listy nie mają daty ani adresu zwrotnego.
– Skąd przychodzą?
– Zostawiłem go we Francji. Dlatego wybrałem to miejsce.
– Kto ci je przynosi?
– Stąd mam bliżej do Francji. Widać brzegi Normandii.
– Co ci pisze w tych listach? Przepraszam… zdaje się, że nie masz ochoty…
– Tak. Tak, nie przejmuj się. Wiesz, on lubi wspominać czasy, kiedy dorastaliśmy. Ba, pamięta, jak mi zazdrościł, kiedy prosiłem do tańca najładniejszą dziewczynę i popisywałem się razem z nią na parkiecie. Zwierza mi się, że mi zazdrościł, ale zazdrość oznacza, że bardzo nam zależy na tej osobie, którą chcielibyśmy mieć wyłącznie dla siebie -zazdrość, Inez, nie zawiść, zawiść to trucizna i bezsilność, bo chcemy być kimś innym. Zazdrość jest szlachetna, gdyż chcemy, aby ten inny był „mój”.
– Jak to było? On sam nie tańczył?
– Nie. Wolał patrzyć, jak ja tańczę, a potem mówić, że mi zazdrościł. Taki właśnie był. Żył moimi sprawami, a ja przeżywałem wszystko, co dotyczyło jego. Byliśmy przyjaciółmi, rozumiesz? Łączył nas ów bliski, serdeczny związek, który ludzie rzadko kiedy rozumieją, a prawie zawsze chcą go zniszczyć, izolując nas od siebie poprzez pracę, ambicję, kobiety, obyczaje, jakich każdy z nas nabiera osobno… Oto cała historia.
– Może to dobrze, że tak jest, maestro.
– Gabriel.
– Gabriel. Może gdyby ta wspaniała młodzieńcza przyjaźń trwała dłużej, straciłaby swój blask.
– Masz na myśli nostalgię, która ją podtrzymuje.
– Coś w tym rodzaju, maestro… Gabriel.
– A ty, Inez? – nagle zmienił temat Atlan-Ferrara.
– Nic szczególnego. Nazywam się Inez Rosenzweig. Mój stryj jest meksykańskim dyplomatą na placówce w Londynie. Od wczesnego dzieciństwa wszyscy mi mówili, że mam dobry głos. Uczyłam się w konserwatorium w Meksyku, a teraz mieszkam w Londynie – zaśmiała się – i sieję zamęt, przeszkadzając chórowi, gdy śpiewa w Potępieniu Fausta, a słynnemu młodemu mistrzowi Gabrielowi Atlanowi-Ferrarze gram na nerwach, co powoduje u niego kolkę wątroby.
Uniosła filiżankę z kawą, tak jakby to był kieliszek szampana. Poparzyła sobie palce. Już miała zapytać: „Kto ci przynosi listy?”.
Ale Gabriel ją wyprzedził.
– Nie masz narzeczonego? Nie zostawiłaś kogoś w Meksyku?
Inez potrząsnęła przecząco głową i rdzawą czupryną. Wytarła sparzone palce, dyskretnie, o spódnicę na wysokości uda. Wznoszące się coraz wyżej słońce zdawało się prowadzić rozmowę z aureolą dziewczęcych włosów, tak jakby jej zazdrościło. Ale ona nie odrywała oczu od fotografii Gabriela i jego brata-kumpla. Był to piękny chłopak, tak różniący się od Gabriela, jak może się różnić kanarek od kruka.
– Jak się nazywał?
– Nazywa się, Inez. Nie umarł. Tylko zniknął.
– Ale dostajesz listy od niego. Skąd przychodzą? Europa jest odizolowana…
– Tak mówisz, jakbyś chciała go poznać…
– Oczywiście. Jest interesujący. I piękny.
Ta nordycka uroda, tak daleka od latynoskiej osobowości Gabriela… Czy był przystojnym chłopcem, czy też tylko „robił wrażenie”? Brat? Przyjaciel? To pytanie już nie dręczyło Inez. To niemożliwe, żeby patrzył na fotografię, nie czując nic do niego, miłości, niepokoju, chęci seksualnego zbliżenia czy chwili intymności, a może lodowatej pogardy… Ale nie mogła to być obojętność. Nie pozwalały na nią jego oczy, jasne jak jezioro, po którym nie płynął żaden żeglarz. No i ta grzywa jasnych, prostych włosów, przypominająca skrzydło wspaniałej czapli królewskiej; a także smukły, mocny tors.
Obaj chłopcy byli do pasa nadzy, ale obiektyw aparatu zatrzymał się na ich brzuchach. Tors młodego blondyna harmonizował z rysami twarzy, które zdawały się wyrzeźbione z taką precyzją, że trochę dłuższy nos, mała nieregularność w rysunku wąskich warg lub skaza na gładkich policzkach mogłyby zeszpecić ten wizerunek albo go uszkodzić.
Bezimienny chłopiec zasługiwał na u w a g ę. Tak powiedziała sobie Inez tego ranka. Miłość, której się domagał ów brat czy przyjaciel, była miłością ostrożną. Nie przepuszczać okazji. Nie rozpraszać się. Być obecnym dla niego, ponieważ on jest obecny w twoich myślach.
– Przykro ci patrzeć na to zdjęcie?
– Będę szczera. Nie chodzi o zdjęcie. Chodzi o niego.
– Na zdjęciu jestem także ja. On nie jest sam.
– Ale ty jesteś tutaj, przy mnie. Nie potrzebujesz zdjęcia.
– A on?
– On to tylko jego fotografia. Nigdy nie widziałam tak pięknego mężczyzny.
– Nie wiem, gdzie jest – zakończył sprawę Gabriel i popatrzył na nią ze złością i jakąś szczególną złośliwą dumą. Jeżeli chcesz, możesz myśleć, że listy piszę do siebie sam. Nie przychodzą skądś tam. Ale nie bądź zdziwiona, gdyby któregoś dnia znowu pojawił się tutaj.
Inez nie chciała się wycofywać ani okazywać zdumienia. Wobec kogoś takiego jak Gabriel należało zachowywać się normalnie w każdej sytuacji z wyjątkiem spraw dotyczących wielkiej muzyki. To nie ona miała podsycać ogień jego despotycznej twórczości, to nie ona śmiała się z niego, kiedy weszła bez pukania do jedynej w tym domu łazienki -drzwi były uchylone, nie naruszyła żadnego tabu – i zobaczyła go przed lustrem, napuszonego jak paw, który rozpoznaje swoje odbicie. Po czym rozległ się śmiech Gabriela, wymuszony śmiech, podczas gdy on szybko się czesał i, wzruszywszy pogardliwie ramionami, wyjaśniał:
– Jestem synem włoskiej matki. Dbam o swój wygląd. Nie przejmuj się. Wszystko to po to, aby zrobić wrażenie na innych mężczyznach, nie na kobietach. Oto tajemnica Italii.
Ona miała na sobie tylko lekki szlafroczek, wrzucony w pośpiechu do weekendowej walizki. On był zupełnie nagi i podszedł do niej podniecony, chcąc ją wziąć w ramiona. Inez odsunęła się.
– Wybacz, maestro, czy myślisz, że przyszłam tutaj tylko jako samica, aby zaspokoić twój seksualny głód?
– Możesz zająć sypialnię, bardzo cię proszę.
– Nie, kanapa w salonie będzie w sam raz.
Inez miała sen, w którym ten dom był pełen pająków i wszędzie pozamykano drzwi. Chciała wymknąć się ze snu, ale ściany domu ociekały krwią i nie mogła wyjść. Nie było ani jednych drzwi otwartych. Niewidzialne ręce stukały w ściany, a-ta-ta, ra-ta-ta… Przypomniała sobie, że sowy zjadają szczury. Zdołała uciec z tego snu, ale już nie potrafiła go odróżnić od rzeczywistości. Oto znajdowała się na szczycie góry, nad urwiskiem i dostrzegła własny cień na piasku. Tylko że teraz cień patrzył na nią, zmuszając do ucieczki w stronę domu; musiała przejść przez plantację róż, gdzie dziewczynka o makabrycznym wyglądzie nuciła kołysankę martwemu zwierzęciu i patrzyła na nią, na Inez, pokazując w uśmiechu zęby, idealnie równe i białe, ale poplamione krwią. Jej krwią, krwią Inez. Tym zwierzęciem był srebrny lis, dopiero co stworzony ręką Boga.
Kiedy się obudziła, Gabriel Atlan-Ferrara siedział obok i patrzył na nią.
– Ciemność pozwala lepiej się skupić – powiedział swym normalnym głosem, tak normalnym, jakby przedtem specjalnie się ćwiczył. – Malebranche mógł pisać tylko przy zasłoniętym oknie. Demokryt wyłupił sobie oczy, aby być prawdziwym filozofem. Homer mógł zobaczyć morze koloru wina, dopiero gdy oślepi. A Milton dopiero jako ślepiec zdołał rozpoznać Adama zrodzonego z błota i domagającego się od Boga: zwróć mnie temu prochowi, z którego mnie wyjąłeś.
Przygładził swoje groźne czarne brwi.
– Nikt nie prosił, aby go sprowadzono na świat, Inez.
Po niewyszukanym śniadaniu, złożonym z jajek i kiełbasy, wyszli na nadmorski spacer. On w swym golfie i welwetowych spodniach, ona z włosami osłoniętymi apaszką i w ciepłym wełnianym kostiumie. On zażartował, mówiąc, że ten kraj to królestwo przepysznych polowań, jeżeli dobrze się przyjrzysz, możesz dostrzec przelot ptaków nadbrzeżnych z długimi dziobami, którymi chwytają jedzenie; a kiedy popatrzysz na ziemię, zobaczysz czerwonego głuszca szukającego sobie śniadania we wrzosach, kuropatwę o czerwonych łapkach albo nieugiętego i zgrabnego bażanta; dzikie kaczki i kaczki błękitne… a ja mogę ci tylko dać, jak Don Kichote, „żałosne szczątki”.
Przeprosił ją za wczorajszy wieczór. Chciał, aby go zrozumiała. Problemem artysty było to, że czasem nie umiał odróżnić tak zwanej codziennej normalności od kreatywności, która też jest codzienna, a nie wyjątkowa. Przecież wiadomo, że artysta, czekający na „natchnienie”, umiera w oczekiwaniu, patrząc na przelatujące głuszce, a w końcu zjada jajecznicę i pół kiełbaski. Dla niego, dla Gabriela Atlana-Ferrary, świat żyje w każdym momencie i w każdym przedmiocie. Od kamienia aż po gwiazdę.
Inez patrzyła, pod wpływem jakiegoś hipnotycznego instynktu, w stronę odległej wyspy, którą można było dostrzec na horyzoncie. Księżyc spóźniał się ze spaniem i znajdował się teraz dokładnie nad ich głowami.
– Widziałaś księżyc w dzień? – zapytał on.
– Tak – odparła bez uśmiechu. – Wiele razy.
– A wiesz, dlaczego mamy dziś taki duży przypływ? Powiedziała, że nie wie, a on mówił dalej: bo księżyc jest teraz dokładnie nad nami, w swym momencie magnetycznym o największej mocy.
– Księżyc okrąża Ziemię dwa razy w ciągu dwudziestu czterech godzin i pięćdziesięciu minut. Dlatego codziennie są dwa przypływy i dwa odpływy.
Ona słuchała go rozbawiona, zaciekawiona, z impertynencką miną, mówiąc sobie: dokąd on zmierza?
– Dyrygowanie takim dziełem jak Potępienie Fausta wymaga przywołania wszelkich sił natury. Musisz mieć w pamięci mgławicę pierwotną, musisz sobie wyobrażać słońce, bliźniaczo podobne do naszego, które w pewnej chwili wybuchło i rozproszyło się, tworząc planety, musisz wyobrażać sobie cały kosmos jako jeden ogromny przypływ bez początku ani końca, wiecznie rozszerzający się, musisz martwić się o słońce, które za jakieś pięć miliardów lat będzie osierocone, pomarszczone, pozbawione tlenu, jak przekłuty dziecięcy balonik…
Mówił w taki sposób, jakby dyrygował orkiestrą, powołując akustyczne moce tylko wyciągniętym ramieniem i tylko jedną zaciśniętą pięścią.
– Musisz uwięzić operę we wnętrzu mgławicy, która kryje w sobie skarb, niewidzialny z zewnątrz: muzykę Berlioza, rozbrzmiewającą w świetlistym centrum ciemnej galaktyki, a ta ukaże swój blask jedynie dzięki blaskowi śpiewu, dzięki orkiestrze, dzięki ręce dyrygenta… Dzięki tobie i mnie.
Milczał przez chwilę, a potem, uśmiechnięty, zwrócił się do Inez.
– Ilekroć mamy przypływ lub odpływ tutaj, gdzie się znajdujemy, na angielskim wybrzeżu, Inez, przypływ i odpływ jest także w punkcie usytuowanym dokładnie naprzeciw nas, na drugiej półkuli ziemskiej. Pytam sam siebie i pytam ciebie: czy kiedy przypływ i odpływ nadchodzą dokładnie w tym samym momencie w dwóch przeciwległych punktach na Ziemi, czas pojawia się dwa razy? Czy tylko przypadkiem historia powtarza się i odbija we wrogim lustrze czasu, by znikać i pojawiać się na nowo?
Chwycił okrągły kamyk i cisnął nim, zręcznie i ostro -jakby to była strzała albo sztylet – w powierzchnię morza.
– I jeżeli niekiedy ogarnia mnie smutek, to cóż znaczy brak radości we mnie, skoro jest jej tyle na świecie? Słuchaj morza, Inez, słuchaj go uchem muzyki, którą ja dyryguję, a ty śpiewasz. Czy słyszymy to samo co rybak lub kelnerka napełniająca kieliszki w barze? Chyba nie, bo rybak musi wiedzieć, jak odebrać zdobycz rannym ptaszkom, a kelnerka musi sobie radzić z natrętnymi klientami. Nie, bo ty i ja powinniśmy znać urok milczenia pośród piękna przyrody, milczenia, które jest jak najbardziej hałaśliwa wrzawa w po równaniu z milczeniem Boga, z tą prawdziwą ciszą…
Wrzucił do morza kolejny kamyk.
– Muzyka sytuuje się w połowie drogi między naturą a Bogiem. I na szczęście łączy jedno z drugim. A my, muzycy, dzięki naszym umiejętnościom, jesteśmy pośrednikami między Bogiem a naturą. Słuchasz mnie? Jesteś bardzo daleko. O czym myślisz? Spójrz na mnie. Nie patrz w dal. Tam dalej już nic nie ma.
– Jest wyspa, cała we mgle.
– Nie ma nic.
– Ja ją widzę pierwszy raz. To tak, jakby się urodziła tej nocy.
– Nic.
– Tam jest Francja – powiedziała w końcu Inez. – Sam mi to wczoraj mówiłeś. Mieszkasz tutaj, bo stąd widać wybrzeże Francji. Ale ja nie wiem, co to za Francja. Kiedy przyjechałam tutaj, Francja już była pod okupacją. Więc jaka to Francja?
– To ojczyzna – powiedział całkiem spokojnie Gabriel. -A ojczyzna to wierność albo niewierność. Posłuchaj, zajmuję się Berliozem, bo jest to fakt kulturalny, który usprawiedliwia fakt natury terytorialnej zwany Francją.
– A twój brat… czy przyjaciel?
– Zniknął.
– Może jest we Francji?
– Możliwe. Przecież zdajesz sobie sprawę, Inez, że kiedy nic nie wiesz o kimś, kogo kochasz, to możesz go sobie wyobrazić w najróżniejszych sytuacjach.
– Nie, nie sądzę. Jeżeli znasz jakąś osobę, to wiesz, jaki jest, powiedzmy, zasięg jej możliwości. Pies nie zje psa, delfin nie zabije delfina…
– On był takim spokojnym chłopcem. Jak tylko przypomnę sobie jego pogodę ducha, zaczynam myśleć, że to go zniszczyło. Jego błogosławiony spokój. Jego łagodność.
Zaśmiał się.
– Może moje wybuchy złości są nieuniknioną reakcją na zagrożenie ze strony aniołów.
– Nigdy mi nie powiesz, jak ma na imię?
– Powiedzmy, że nazywał się Schlom albo Salomon, albo Lomas, albo Solar. Daj mu imię, jakie ci się podoba. Najważniejsze było u niego nie imię, tylko instynkt. Wiesz, ja przekształciłem mój instynkt w sztukę. Chcę, żeby muzyka mówiła za mnie, chociaż doskonale wiem, że muzyka mówi tylko o sobie samej, nawet wtedy, kiedy żąda, żebyśmy weszli w nią i byli nią samą. Nie możemy jej widzieć z zewnątrz, bo wówczas nie istnielibyśmy dla muzyki.
– No tak, ale co z nim, mów mi o nim – zniecierpliwiła się Inez.
– On czy nie on, może Noel, każde imię mu odpowiada. – Gabriel uśmiechnął się do zdenerwowanej dziewczyny. – Trzymał na uwięzi swoje instynkty. Kontrolował dokładnie wszystko, co robił lub mówił. Dlatego niemożliwością jest dowiedzieć się o nim czegokolwiek. Był męczącym kolegą dla ludzi nowoczesnych, którzy kazali mu się zastanowić, zatrzymać, ćwiczyć w sobie ostrożność i rozwagę, jak wszyscy inni, którzy pozostali przy życiu. Myślę, że tęsknił za naturalnym, wolnym światem, bez surowych reguł i ucisku. Mówiłem mu, że taki świat nigdy nie istniał. Wolność, której pragnął, to było poszukiwanie wolności. Coś, czego nigdy się nie osiąga, ale co nam daje poczucie wolności, gdy o to walczymy.
– Nie ma życia bez instynktu?
– Nie. Bez instynktu możesz być piękna, ale nieruchoma jak posąg.
– W przeciwieństwie do ciebie.
– Nie wiem. Skąd się bierze natchnienie, energia, ten niespodziewany zapał do śpiewu, komponowania, dyrygowania? Czy ty to wiesz?
– Nie.
Gabriel otworzył szeroko oczy, żartobliwie udając zdziwienie.
– A ja zawsze myślałem, że kobieta rodzi się z większym zasobem wrodzonego doświadczenia niż ten, jaki mężczyzna może zgromadzić przez całe swoje życie!
– To się nazywa instynkt? – zapytała spokojnie Inez.
– Nie! – wykrzyknął Gabriel. – Zapewniam cię, że szef orkiestry potrzebuje czegoś więcej niż instynktu. Potrzebuje więcej osobowości, więcej siły, więcej dyscypliny, właśnie dlatego, że nie jest twórcą.
– A twój brat? – nalegała Inez, nie obawiając się już jakichś zakazanych podejrzeń.
– Il est ailleurs *[* On jest gdzie indziej] – odparł krótko Gabriel.
Ta odpowiedź otworzyła przed Inez pole do najróżniejszych przypuszczeń. Zachowała przy sobie to najbardziej sekretne, jakim była fizyczna uroda tego chłopca. Dopuściła do głosu to najbardziej oczywiste: kryjówkę we Francji, przegraną wojnę, okupację niemiecką…
– Bohater czy zdrajca. Gabriel? Jeżeli został we Francji…
– Nie, bohater. Z pewnością. Był zbyt szlachetny, zbyt zaangażowany, nie myślał o sobie, myślał o swojej służbie… Chociaż tylko stawiał opór; nie opuszczał domu.
– Wobec tego możesz sobie wyobrażać, że nie żyje.
– Nie, wyobrażam go sobie w niewoli. Wolę myśleć, że trzymają go w więzieniu, tak. Wiesz, kiedy byliśmy bardzo młodzi, uwielbialiśmy zasiadać nad mapą świata, patrzeć na globusy i grać w kości o Kanadę, Hiszpanię albo Chiny. Kiedy któryś z nas wygrywał jakieś terytorium, zaczynał krzyczeć, wiesz, Inez, wydawać straszliwe wrzaski, takie jak te, których żądałem od was wczoraj przy Fauście; hałasowaliśmy jak zwierzęta, jak wrzaskliwe małpy, które krzykami oznaczają swój teren i zawiadamiają o tym inne małpy w lesie. Jestem tutaj. To jest moje miejsce. Mój kawałek ziemi.
– No więc być może miejscem twojego brata jest cela.
– Albo klatka. Czasem wyobrażam go sobie w klatce. Zagalopowałem się. Chwilami myślę, że on sam wybrał klatkę i uznał, że to oznacza wolność.
Ciemne oczy Gabriela patrzyły na drugi brzeg kanału La Manche.
Cofające się w odpływie morze wracało powoli do swych utraconych granic. Było szare, mroźne popołudnie. Inez żałowała, że nie wzięła szalika.
– Oby mój brat, jak zwierzę w klatce, bronił teraz tej przestrzeni, a raczej, chciałem powiedzieć, terytorium i kultury Francji. W walce z obcym, diabolicznym wrogiem, którym są nazistowskie Niemcy.
Po niebie przemknęło stado zimowych ptaków. Gabriel patrzył na nie z ciekawością.
– Od kogo ptak uczy się śpiewać? A może po prostu ma rozkojarzone instynkty i w rzeczywistości nic nie dziedziczy, więc musi się uczyć wszystkiego?
Znowu ją objął, teraz już mocno, z niemiłą gwałtownością, którą ona odebrała jako przejaw drapieżnego machizmu, jakby postanowił nie wypuścić jej żywej z uścisku… A co gorsza, maskował się. Ukrywał swoje seksualne apetyty pod płaszczykiem artystycznego uniesienia i braterskich uczuć.
– Można to sobie doskonale wyobrazić. Dokąd uciekł? Jak mu się wiedzie? Był bardzo inteligentny. O wiele bardziej błyskotliwy niż ja. Więc czemu mnie przypadł w udziale sukces, a jemu porażka, jak sądzisz, Inez?
Gabriel przytulał ją coraz mocniej, ale unikał twarzy, unikał jej ust; w końcu dotknął wargami jej ucha.
– Inez, mówię ci to wszystko, abyś mnie kochała. Zrozum. On istnieje. Widziałaś jego fotografię. To dowód, że istnieje. Widziałem, jak patrzyłaś na to zdjęcie. Ten mężczyzna ci się podoba. Ty pragniesz tego mężczyzny. Tylko że jego już nie ma. Ale jestem ja. Inez, mówię ci to wszystko, abyś mnie…
Odsunęła się od niego bez pośpiechu, ukrywając niesmak. Nie oponował.
– Gdyby on był tutaj, Inez, traktowałabyś go tak jak mnie? Którego z nas byś wybrała?
– Nawet nie wiem, jak się nazywa.
– Scholom, już ci mówiłem.
– Przestań zmyślać różne historyjki – powiedziała z jawnym poirytowaniem, zniecierpliwiona tą sytuacją. – Przesadzasz, naprawdę. Czasami wątpię w to, że mężczyźni istotnie nas kochają, oni kochają rywalizację, chodzi im tylko o to, żeby wygrywać… Wy się jeszcze nie pozbywacie wojennych barw. Scholom, Salomon, Solar, Noel… To nadużycie.
– Wyobraź sobie, Inez – Gabriel Atlan-Ferrara stawał się zdecydowanie natrętny – wyobraź sobie: gdybyś się rzuciła z urwiska wysokości czterystu stóp nad poziomem morza, to umarłabyś jeszcze przed zetknięciem się z morskimi falami…
– Ty zostałeś tym, kim on nie mógł być? Czy też on był tym wszystkim, czym ty nie mogłeś być? – przerwała mu Inez, już z gniewem, zdając się na swój instynkt.
Gabriel zacisnął pięść ze zdenerwowania i złości. Inez siłą rozwarła te zaciśnięte palce i wsunęła mu w dłoń jakiś przedmiot. Była to pieczęć z kryształu, jaśniejąca własnym blaskiem, naznaczona nieczytelnym napisem…
– Znalazłam to na poddaszu – powiedziała. – Wydawało mi się, że nie należy do ciebie. Dlatego ośmielam się podarować ci ten drobiazg. To prezent od wyuzdanej istoty, którą tu zaprosiłeś. Byłam na poddaszu. Widziałam zdjęcia.
– Inez, fotografie niekiedy kłamią. Co się staje ze zdjęciem po upływie pewnego czasu? Myślisz, że ono nie żyje i nie umiera?
– To ty tak powiedziałeś. Po upływie pewnego czasu nasze podobizny kłamią. To już nie jesteśmy my.
– Jak widzisz samą siebie?
– Jako dziewicę – roześmiała się, trochę skrępowana. -Dziewczynka z dobrej rodziny. Mieszczaneczka. Niedojrzała. Uczy się. Odnajduje swój głos. Dlatego nie rozumiem, czemu to wspomnienie nawiedza mnie w chwilach, kiedy najmniej bym tego chciała. Może dlatego, że mam bardzo krótką pamięć. Mój wuj dyplomata zawsze powtarzał, że pamięć przeważnie nie przechowuje niczego dłużej niż przez siedem sekund albo siedem słów.
– Twoi rodzice niczego cię nie nauczyli? Chciałem powiedzieć: czego cię nauczyli twoi rodzice?
– Umarli, kiedy miałam siedem lat.
– Dla mnie przeszłość to inne miejsce – powiedział Gabriel, wpatrując się w przeciwny brzeg kanału La Manche.
– Ja nie mam o czym zapominać – Inez poruszała ramionami, jakby nie należały do niej, czuła to – ale chciałabym jak najszybciej mieć za sobą to, co było.
– A ja przeciwnie: czasami mam ochotę zostawić za sobą przyszłość.
Piasek stłumił ich kroki.
On odszedł nagle, bez pożegnania, zostawiając ją samą, podczas wojny, na pustym wybrzeżu.
Gabriel pobiegł szybko z powrotem przez las Yarbury i step Durnover, i zatrzymał się na wysoko położonym kwadratowym placu nad rzeką Froom. Stąd już nie było widać wybrzeża. Ten obszar stanowił swego rodzaju granicę obronną, granicę bez szlabanów, schronienie bez dachu, opuszczoną ruinę, bez obelisków i kolumn z piaskowca. Niebo nad Anglią zmienia się w takim tempie, że człowiek może przystanąć i myśleć, że porusza się z szybkością nieba.
Dopiero tam zdołał sobie powiedzieć, że nigdy nie umiał dostrzec różnicy między nikczemnym oddaniem się i absolutną czystością kobiety. Chciał, aby mu wybaczyła. Inez miała go zapamiętać jako tego, który, choć nie postąpił najlepiej, zrobił to, co zrobił – bo się pomylił. Nie przeczył, że jej pragnie; i że musi ją opuścić. Oby tylko nie wspominała go jako tchórza lub zdrajcy. Oby też nie chciała utożsamiać
Atlana-Ferrary z tym drugim, przyjacielem, bratem, tym, który „jest gdzie indziej”… Modlił się, aby inteligencja młodej Meksykanki, o tyle wyższa od wyobrażenia, jakie zdawała się mieć o sobie ona sama, pomogła jej dostrzec różnicę między nim a tym drugim, ponieważ on żył w świecie dzisiejszym, miał swoje obowiązki, musiał podróżować, rozkazywać, podczas gdy tamten był wolny, mógł wybierać, mógł zajmować się nią naprawdę. Kochać ją, może nawet i to, kochać ją… Był gdzie indziej. A Gabriel był tutaj.
Może jednak ona sama widziała w Gabrielu to, co on widział w niej: drogę w nieznane. Zdobywszy się na najwyższy wysiłek myślowy, Atlan-Ferrara zrozumiał, dlaczego między nim a Inez nigdy nie będzie pełni seksualnego zjednoczenia. Ona go odtrąciła, bo zobaczyła w spojrzeniu Gabriela tę drugą osobę. Ale zarazem on wiedział, że ona patrzy na tego drugiego, którym nie jest on. Lecz, mimo wszystko, czyż nie mogli oboje, zniewoleni przez czas, być jednocześnie nawzajem dla siebie i tacy sami, i inni?
– Nie będę zajmował miejsca swojego brata – powiedział sobie, kiedy odjeżdżał w kierunku płonącego miasta.
Czuł gorzki smak w ustach. Szepnął:
– Wszystko wydaje się szykować do pożegnania. Droga, morze, wspomnienie, pogrzebowe stołki, kryształowe pieczęcie.
Roześmiał się:
– Sceneria akurat dla Inez.
Inez nie starała się wrócić do Londynu. Już nie miała uczestniczyć w próbach Potępienia Fausta. Coś ją jeszcze zatrzymywało tutaj, jak gdyby była skazana na mieszkanie w tym domu nad morzem. Przechadzała się po plaży i ogarniał ją strach. Na niebie rozgorzała walka zimowych ptaków, zaciekły rodowy spór. Ptaki o coś się biły, o coś niewidocznego dla niej, ale cennego dla nich, skoro opłacało im się walczyć i zabijać się nawzajem dziobami.
Ten widok ją przestraszył. Wiatr mącił jej myśli. Miała wrażenie, że jej głowa jest popękanym kryształem.
Morza też się bała. I bała się wspomnień.
Napawała ją lękiem wyspa, coraz wyraźniej rysująca się między brzegami Anglii i Francji, pod płaskim niebem. Bała się wyruszyć w drogę pustą autostradą, bardziej bezludną niż kiedykolwiek; ale jeszcze gorzej byłoby jechać pośród szumu lasów niż w grobowej ciszy.
Cóż to za dziwne uczucie – chodzić razem nad morze, razem z mężczyzną; oboje chętni, przestraszeni sobą nawzajem… Gabriel odszedł, ale w Inez pozostała tęsknota, którą on w niej obudził. Francja, piękny jasnowłosy chłopak, Francja i ten chłopak, złączeni tęsknotą, którą Gabriel umiał wyrażać całkiem otwarcie. Ona nie. Miała do niego żal. Atlan-Ferrara zasiał w niej wizję tego, co nieosiągalne. Wizję mężczyzny, którego ona odtąd miała pragnąć, a nigdy nie miała poznać. Atlan-Ferrara go znał, o tak. Podobieństwo do jasnowłosego chłopaka było jego dziedzictwem. Ziemią utraconą. Ziemią zakazaną.
Instynktownie przeczuwała nieodwołalne rozstanie. Pomiędzy nią i Atlanem-Ferrarą wyrósł zakaz. Żadne z nich nie chciało go złamać. Gdy, szepcząc coś, szła sama plażą w kierunku domu, ten zakaz zniewalał jej instynkt. Czuła się uwięziona między dwiema tymczasowymi granicami, których ani on, ani ona nie chcieli przekroczyć.
Weszła do domu i słuchała, jak trzeszczą schody: tak jakby ktoś nieustannie i niecierpliwie wchodził po nich i schodził, i nie śmiał się jej pokazać.
I wówczas, wróciwszy do nadmorskiego domku, położyła się, wyprostowana, na dwóch stołkach, z głową na jednym z nich i nogami na drugim, wyprężona i sztywna jak trup; na piersi położyła sobie fotografię dwóch przyjaciół, kolegów, braci, podpisaną: „Gabrielowi, z całego serca”. Tylko że na zdjęciu zabrakło pięknego młodego blondyna: zniknął.
Nie było go tutaj. Gabriel, z obnażonym torsem i rozwartymi ramionami, był sam, nikogo nie obejmował. Inez położyła sobie na powiekach – delikatnych i niemal przezroczystych -dwie kryształowe pieczęcie.
Mimo wszystko, nie było wcale trudno ułożyć się w ten sposób, sztywno jak trup, na dwóch pogrzebowych stołkach, tak jakby została pochowana pod górą z tamtego snu.