6

Śniło jej się, że lód zaczyna się cofać, odsłaniając ogromne skały i pokłady gliny. Powstały nowe jeziora w górach wyrzeźbionych przez śnieg. To jest nowy krajobraz: wyżłobione przez wodę skały i nagromadzone głazy. Pod lodem pokrywającym jezioro miota się niewidzialna burza. Senne urojenie przekształca się w łańcuch. Pamięć staje się wodospadem, który może ją pogrążyć, utopić… Inez Prada budzi się z krzykiem.

Nie jest w jaskini. Jest w apartamencie hotelu „Savoy” w Londynie. Ukradkiem zerka na telefon, notes, na hotelowe ołówki, chce się upewnić: gdzie jestem? Śpiewaczka operowa często nie wie ani gdzie jest, ani skąd się wzięła w tym czy innym miejscu. Jednak tutaj wszystko wygląda jak wnętrze komfortowej jaskini, wszystko chromowane i niklowane: łazienka, oparcia krzeseł. Futryny połyskują srebrzyście i działają kojąco na smutny widok rzeki, niewykorzystanej należycie, żółtawej, która zdaje się odwracać tyłem do miasta (a może to miasto nie chce zwrócić się twarzą do rzeki?). Tamiza jest zbyt szeroka, aby płynąć przez samo serce miasta, tak jak Sekwana. Oswojona, będąca spóźnionym odbiciem piękna rzeki i urody Paryża. Pod mostem Mirabeau płynie Sekwana…

Inez rozsuwa zasłony i patrzy na nieciekawą, powoli płynącą Tamizę, z jej orszakiem frachtowców i holowników, krążących w pobliżu szkaradnych szarych budowli: magazynów albo niewykorzystanych wskutek marnotrawstwa nieużytków. Miał rację Dickens – tak bardzo kochał swoje miasto! – gdy zapełnił tę rzekę trupami ofiar, zamordowanych, a następnie obrabowanych o północy przez bandytów…

Londyn odwraca się tyłem do swej rzeki, a ona zaciąga z powrotem zasłony. Wie, że ten ktoś, kto puka w tej chwili do drzwi, to Gabriel Atlan-Ferrara. Minęło prawie dwadzieścia lat, odkąd razem brali udział w wystawianiu Potępienia Fausta w Meksyku, a teraz mają powtórzyć ten spektakl w Covent Garden, ale – tak samo jak wówczas, kiedy pracowali nad tym w Pałacu Sztuk Pięknych – oboje chcieli najpierw umówić się na prywatne spotkanie. Od roku 1949 aż do 1967. Ona miała dwadzieścia dziewięć, on trzydzieści osiem lat. Teraz ona ma czterdzieści siedem, on pięćdziesiąt sześć, oboje będą się zapewne czuli trochę jak duchy własnej młodości albo może okaże się, że tylko ciało się starzeje i więzi na zawsze młodość we wnętrzu tego niecierpliwego widma, które nazywamy „duszą”.

Ich spotkania – wyznaczali je sobie mimo długich okresów niewidzenia się – stawały się w ten sposób hołdem nie tylko dla młodości obojga, ale również dla osobistej prywatności i współpracy artystycznej. Ona – i chciała wierzyć, że on także – myślała całkiem poważnie, że tak właśnie ułożyły się ich wzajemne stosunki.

Gabriel zmienił się bardzo nieznacznie, ale były to zmiany korzystne. Szpakowate włosy, długie i rozwichrzone jak zawsze, łagodziły jego nieco barbarzyńskie rysy – tę śródziemnomorską mieszankę rasową, jaką było połączenie krwi prowansalskiej, włoskiej, cygańskiej, a może też północno-afrykańskiej (Atlan, Ferrara) – rozjaśniały kolor skóry i sprawiały, że szerokie czoło mistrza nabierało jeszcze szlachetniejszego wyrazu. Nie miał już jednak w sobie tej nieoczekiwanej drapieżnej siły, którą kiedyś zdradzały ruchliwe nozdrza i mimika, bo nawet kiedy się uśmiechał – a dziś przyszedł w wyjątkowo dobrym humorze – jego uśmiech wyglądał jak grymas dużych, pełnych okrucieństwa warg. Głębokie bruzdy na policzkach i w kącikach ust miał zawsze, tak jakby rany, zadane mu przez muzykę, nigdy się nie zabliźniły. Nie było to nic nowego. A kiedy zdjął czerwony szalik, ukazała się najbardziej rzucająca się w oczy oznaka podeszłego wieku: zwiotczała, obwisła skóra na szyi, mimo że mężczyźni – uśmiechnęła się Inez – goląc się codziennie, mogą przynajmniej w naturalny sposób usuwać łuski gada, któremu na imię „starość”.

Najpierw przyjrzeli się sobie.

Ona zmieniła się bardziej, kobiety zmieniają się w większym stopniu niż mężczyźni, szybciej, jakby dla wyrównania przedwczesnej dojrzałości płciowej, nie tylko fizycznej, ale umysłowej, intuicyjnej… Kobieta wie więcej i zdobywa wiedzę o życiu szybciej niż leniwy mężczyzna, który niechętnie wyrasta z dzieciństwa. Jest wiecznym młodzieniaszkiem albo, co gorsza, starym dzieckiem. Kobiet niedojrzałych jest niewiele, ale wiele jest chłopaczków przebranych za mężczyzn.

Inez umiała dbać o znaki szczególne swej tożsamości. Natura wyposażyła ją w bujne rude włosy, które mogła z czasem dyskretnie farbować na kolor z lat młodości, nie zwracając niczyjej uwagi. Wiedziała doskonale, że nic tak nie podkreśla zaawansowanego wieku jak wciąż nowe fryzury. Ilekroć kobieta zmienia fryzurę, dodaje sobie kilka lat. Inez postanowiła, że jej rude jak płomień włosy, nieco nastroszone, co było ich wrodzoną cechą, staną się teraz przedmiotem jej kunsztu; ta ognista czupryna będzie znakiem szczególnym, kontrastującym z nieoczekiwanie czarnymi oczyma, czarnymi, a nie zielonymi, jakie zwykle mają osoby rudowłose. Gdyby z wiekiem ich blask został przyćmiony, operowa śpiewaczka wiedziała, co ma zrobić, żeby błyszczały jak dawniej. Farba, która u innej kobiety wydawałaby się nazbyt wyzywająca, na włosach diwy Inez Prada była przedłużeniem albo zapowiedzią występów w operach Verdiego, Belliniego, Berlioza…

Patrzyli przez chwilę na siebie, aby się rozpoznać, a także aby się „obwąchać”, jak powiedziała ona, używając jednego ze swych potocznych meksykanizmów, a potem wyciągnąć do siebie ramiona i mówić sobie nawzajem „nie zmieniłeś się” (albo „nie zmieniłaś”), „jesteś taki (taka) jak zawsze, wygrałeś walkę z własnym wiekiem, jakie dystyngowane te szpakowate włosy”… A poza tym mieli oboje na tyle wyrobiony smak, żeby zachować klasyczny styl ubierania się – ona była w bladoniebieskim peniuarze, w którym taka gwiazda jak Inez mogła przyjmować gości zarówno w domu, jak i w garderobie teatralnej; on zaś miał na sobie czarny garnitur, który, tak czy owak, bliski był modzie ulicznej w swinging London 1967, chociaż oboje zdawali sobie sprawę, że nigdy w młodości nie przebraliby się w młodzieżowy strój, jak wielu śmiesznych staruszków – nie-chcących pozostać w tyle za „rewolucją” lat sześćdziesiątych – co porzucili nagle swe garnitury „biznesmenów”, aby pojawić się z ogromnymi bakami (i łysiną) w marynarce „mao” i w prążkowanych marynarskich spodniach; czy też jak owe szacowne damy w dojrzałym wieku, paradujące w pantoflach na niebotycznych platformach i w minispódniczkach, spod których wyzierają zniszczone nogi, całe w żylakach, jakich nie zdołają zakryć nawet różowe pod-kolanówki.

Trzymali się za ręce, wyciągnąwszy ramiona, przez kilka sekund patrząc sobie w oczy.

– Co robiłaś przez cały ten czas? Co się stało? – mówili sobie spojrzeniem; znali swe sukcesy zawodowe, każde zrobiło błyskotliwą karierę, każde osobno. Teraz, jak dwie proste równoległe Einsteina, mieli zakończyć swój bieg, aby spotkać się w momencie nieuniknionej krzywizny.

– Berlioz połączy nas znowu – uśmiechnął się Gabriel Atlan-Ferrara.

– Tak – ona uśmiechnęła się z przymusem. – Oby to tylko nie był, tak jak na korridzie, pożegnalny występ.

– Albo, jak w Meksyku, zapowiedź kolejnego rozstania na bardzo długi czas… Co robiłaś przez te wszystkie lata, co się działo?

Ona to pomyślała i powiedziała pierwsza, cóż mogło się stać? dlaczego nie zdarzyło się to, co, być może, mogło się zdarzyć?

– A dlaczego nie mogło się zdarzyć? – zapytał.

Jego ciało już dawno zostało wyleczone po napadzie bandy tamtego faceta z wąsami w parku Alameda.

– Ale twoją duszę zraniono…

– Chyba tak. Nie mogłem pojąć, skąd tyle zawziętości u tych ludzi. Nawet wiedząc, że jeden z nich był twoim kochankiem…

– Usiądź, Gabriel. Nie stój tak. Napijesz się herbaty?

– Nie, dziękuję.

– Ten chłopak nic dla mnie nie znaczył.

– Wiem, Inez. Nie wyobrażam sobie, że mogłabyś mu kazać to zrobić. Zrozumiałem, że jego wściekłość jest wymierzona w ciebie, bo go wyrzuciłaś ze swego domu, zrozumiałem, że bił mnie, aby nie bić ciebie. Może to był przejaw jakiejś jego rycerskości. I honoru.

– Dlaczego odszedłeś?

– Powiedz raczej: dlaczego oddaliliśmy się od siebie? Mogę pomyśleć, że ty też odeszłaś ode mnie. Czy byliśmy tak dumni, że żadne nie zdobyło się na pierwszy krok, żeby się pogodzić?

– Pogodzić? – szepnęła Inez. – Chyba nie o to chodziło. Może atak tego nieboraka nie miał nic wspólnego z nami, z naszym związkiem…

Ranek był chłodny, ale słoneczny, więc wyszli na miasto. Taksówka zawiozła ich do kościoła St. Mary Abbots w Kensington, do którego ona, jak powiedziała Gabrielowi, chodziła jeszcze jako mała dziewczynka. Był to kościół niezbyt stary, z bardzo wysoką wieżą, ale z fundamentami z jedenastego wieku, które, w jej zachwyconych oczach, zdawały się wyrastać z głębi ziemi, by stworzyć prawdziwą świątynię, równie starą jak jej podwaliny i nie tak nową jak cała reszta. Wszystko zostało zaprojektowane tak, aby rozmieszczenie krużganków klasztornych, półmrok, łukowate arkady, labirynt korytarzy, a nawet ogrody przy St. Mary Abbots wydawały się równie wiekowe jak fundamenty opactwa. Miało się wrażenie, zauważył Gabriel, że Anglia katolicka jest nawróconym widmem Anglii protestanckiej, pojawiającej się w postaci ducha w przedsionkach, ruinach i na cmentarzach tego świata purytanizmu anglosaskiego, świata bez obrazów.

– Bez obrazów, ale z muzyką – przypomniała mu z uśmiechem Inez.

– Jasne, dla równowagi – powiedział Gabriel.

High Street jest ulicą wygodną i ucywilizowaną, pełno tu sklepów, przydatnych i dobrze zaopatrzonych, z materiałami piśmiennymi, z maszynami do pisania i powielaczami; butiki z ubraniem dla młodzieży, sklepy z gazetami i czasopismami, księgarnie i wielki park, otwarty, z eleganckim ogrodzeniem, Holland Park, jedno z tych miejsc ze wspaniałą zielenią, które wyróżniają Londyn i nadają mu niezwykły urok. Aleje są funkcjonalne, szerokie i brzydkie – w przeciwieństwie do wielkich bulwarów Paryża – ale chronią tajemnicę tych spokojnych ulic, które z geometryczną regularnością wychodzą na parki z wysokimi drzewami, wypielęgnowanymi trawnikami, gdzie można usiąść z książką, odpocząć i rozkoszować się samotnością. Inez lubiła przyjeżdżać do Londynu i zastawać tam zawsze tę samą atmosferę gnuśności, która zmieniała się tylko wraz z porami roku, te ogrody sezonowe, niezwiązane z agresywną modą i gromadnym hałasem, z jakim młodzież oznajmia swoje nadejście – tak jakby cisza skazywała ją na nieistnienie.

Inez, otulona szeroką czarną peleryną podbitą futrem z rudego renifera, co chroniło ją przed listopadowym chłodem, wzięła Gabriela pod rękę. Dyrygent, odporny na ten klimat, miał na sobie welwetowe ubranie, a szyję osłonił długim czerwonym szalem, który od czasu do czasu pod-fruwał, podobny do ogromnego płomienia.

– Zgoda czy strach? – podjęła ona.

– Czy powinienem był cię wtedy zatrzymać, Inez? -zapytał, nie patrząc na nią, ze spuszczoną głową i wzrokiem utkwionym w czubki własnych butów.

– A czy ja powinnam była zatrzymać ciebie? – Inez wsunęła dłoń bez rękawiczki do kieszeni marynarki Gabriela.

– Nie – odparł – wydaje mi się, że żadne z nas dwojga dwadzieścia lat temu nie miało ochoty angażować się w coś, co nie łączyło się z własną karierą…

– Ambicja – przerwała mu Inez. – Nasza ambicja. Twoja i moja. Nie chcieliśmy jej poświęcać dla dobra drugiego, dla tej drugiej osoby. Prawda? Wystarczy? Wystarczyło?

– Być może. Ja czułem się ośmieszony po tym, jak mnie obili. Nigdy nie myślałem, że to twoja wina, Inez, ale przyznam, myślałem, że jeśli mogłaś pójść do łóżka z takim facetem, to nie jesteś kobietą, którą kocham.

– I nadal tak myślisz?

– Mówiłem ci, że nigdy w to nie wierzyłem. Po prostu, twoje pojęcie o cielesnej wolności nie zgadzało się z moim.

– Myślisz, że spałam z tym chłopakiem, bo uważałam, że we wszystkim nad nim góruję i mogę go w każdej chwili odprawić?

– Nie, myślę, że nie tylko go odtrąciłaś, tak jak na to zasługiwał, ale że poza tym za bardzo się wstydziłaś i dlatego nie ukrywałaś swoich upodobań.

– Bo nie chciałam, żeby mi zarzucano seksualny snobizm.

– I to także nie. Chciałaś, żeby nikt nie wierzył w twoją dyskrecję, dzięki czemu będziesz miała większą swobodę. To musiało się źle skończyć. W sprawach seksu należy dochowywać tajemnicy.

Inez, poirytowana, odsunęła się od Gabriela.

– My, kobiety, jesteśmy lepszymi strażniczkami sekretów alkowy niż wy. Mężczyźni to samce, pawie. Musicie się chełpić jak samiec antylopy kob, triumfujący w walceo samicę.

On patrzył na nią, zamyślony.

– Właśnie o to mi chodzi. Wybrałaś sobie kochanka, który miał o tobie mówić. To była ta twoja niedyskrecja.

– I dlatego wyjechałeś bez jednego słowa?

– Nie. Powód był inny, o wiele poważniejszy.

Zaśmiał się i uścisnął jej ramię.

– Inez, chyba ty i ja nie urodziliśmy się po to, aby się razem zestarzeć. Nie wyobrażam sobie ciebie wychodzącej rano po mleko do narożnego sklepiku, podczas gdy ja, powłócząc nogami, idę po gazetę. A kończymy dzień, oglądając telewizję w nagrodę za to, że jeszcze żyjemy…

Nie roześmiała się. Nie podobał się jej żart Gabriela. On unikał powiedzenia prawdy. Dlaczego się rozstali po wystawieniu Fausta w Pałacu Sztuk Pięknych? Prawie dwadzieścia lat temu…

– Każda baśń ma swoje cienie – powiedział Gabriel.

– A czy przez cały ten czas były jakieś cienie w twoim życiu? – zapytała go pieszczotliwym tonem.

– Nie wiem, jak mam nazwać czas oczekiwania.

– Oczekiwania na co?

– Nie wiem. Może na coś, co powinno było się zdarzyć, aby nasz związek okazał się konieczny i nieunikniony.

– To znaczy, aby stał się nieszczęśliwy? Czy to miałeś na myśli?

– Nie. Aby uniknąć nieszczęścia.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Nie wiem. To jest uczucie, które dopiero teraz sobie uświadamiam, teraz, kiedy cię zobaczyłem po tylu latach.

Powiedział, że się bał i nie chciał krępować jej swoją miłością, prowadząc tryb życia, który nie był dla niej odpowiedni. No i może też zwyciężył tu jego własny egoizm.

– Miałeś wiele kobiet, prawda, Gabriel? – zapytała kpią

cym tonem Inez.

– Tak. Ale nie pamiętam już ani jednej. A ty? Inez już się nie uśmiechała. Wybuchnęła śmiechem.

– Wyszłam za mąż.

– Słyszałem o tym. Za kogo?

– Pamiętasz tego muzyka czy poetę, czy też cenzora, który siadał zawsze na sali podczas prób?

– Tego, co wciąż jadł kanapki z pastą z czarnej fasoli? Zaśmiała się; to właśnie on, magister Cosme Santos.

– Obrósł w piórka?

– Owszem. A wiesz, czemu go wybrałam? Z najgłupszego i najbardziej oczywistego powodu: to mężczyzna, który dawał mi poczucie bezpieczeństwa. Nie jakiś hultaj, gwałtownik, trzeba to przyznać, ale prawdziwy stud, ogier, jakiemu nigdy nie brakowało temperamentu; a cokolwiek by o tym gadano, jeszcze się nie narodziła kobieta, która by się temu oparła. Ale nie był to przecież ów wielki artysta, ten wspaniały człowiek, co obiecywał, że razem będziemy parą twórców, obiecywał po to, aby mnie wyprzedzić albo porzucić w imię tego, co powinno było nas połączyć, Gabriel, w imię tej wrażliwości, miłości do muzyki…

– Jak długo trwało twoje małżeństwo z magistrem Cosme Santosem?

– Ani minuty – odparła z taką miną, jakby nagle poczuła chłód. – Ani seks, ani rozum się nie s p r a w d z i ł y. Toteż wytrzymaliśmy pięć lat. Mnie było wszystko jedno. Ale i nie przeszkadzało mi to. Póki on był potulny i nie wtrącał się w moje sprawy, jakoś go znosiłam. Kiedy postanowił znowu wkroczyć w moje życie, biedaczysko, odeszłam od niego. A ty? Co u ciebie?

Okrążyli cały Holland Park, wędrując alejami w cieniu drzew, a teraz szli przez łąkę, na której jakieś maluchy grały w soccer. Gabriel zwlekał z odpowiedzią. Inez czuła, że coś przed nią ukrywa, coś, o czym nie mógł powiedzieć bez zakłopotania, był bardziej rozstrojony niż ona.

– Pamiętasz, jak to było, kiedyśmy się poznali? – powiedziała w końcu. – Ty byłeś moim opiekunem. Ale właśnie wtedy mnie opuściłeś. W Dorset. Zostawiłeś mnie samą z jakąś uszkodzoną fotografią, z której zniknął pewien chłopak. Chciałam się w nim zakochać. W Meksyku znowu mnie zostawiłeś samą. To już drugi raz. Nie robię ci wyrzutów. Zwróciłam ci za to kryształową pieczęć, którą mi podarowałeś na plaży w Anglii w 1940 roku. Czy mógłbyś mi teraz dać jakiś prezent, aby się zrewanżować?

– Chyba tak, Inez.

W jego głosie zabrzmiało tak głębokie zwątpienie, że Inez z jeszcze większym naciskiem ponowiła prośbę.

– Chcę zrozumieć. To wszystko. I nie mów mi, że było na odwrót, że to ja rzuciłam ciebie. A może byłam zbyt chętna i ty, z niesmakiem, zbuntowałeś się przeciw tej nadmiernej „łatwości”? Lubisz zdobywać, dobrze to wiem. Czy uznałeś mnie za zbyt usłużną partnerkę?

– Nikt nie był trudniejszym obiektem do zdobycia niż ty – powiedział Gabriel, kiedy znów znaleźli się na ulicy.

– Jak to?

Ogłuszył ją nagły hałas pędzących po ulicy pojazdów. Przeszli na drugą stronę pod zielonym światłem i zatrzymali się przed wejściem do kina „Odeon” na skrzyżowaniu z Earls Court Road.

– Którędy chcesz iść? – zapytał.

– Earls Court jest bardzo hałaśliwa. Chodź. Zaraz za rogiem jest taki zaułek.

Nawet do tej małej uliczki docierała ścieżka dźwiękowa z kina, typowa muzyka z filmów z Jamesem Bondem. Ale u wylotu ulic otwierał się widok na mały park, ogrodzony i pełen drzew na Edwardes Square z jego eleganckimi domami, pięknymi balkonami o żelaznych balustradach i pubem z masą kwiatów. Weszli, usiedli i zamówili dwa piwa.

Gabriel, rozglądając się dokoła, orzekł, że takie miejsce to prawdziwy azyl, a to, co czuł w Meksyku, wywoływało w nim wręcz przeciwne wrażenie. W tamtym mieście nie było żadnego oparcia, wszystko wydawało się pozbawione opieki, człowiek mógł być unicestwiony w jednej chwili, bez uprzedzenia…

– I zostawiłeś mnie tam, chociaż wiedziałeś, jak jest? -syknęła ona, ale nie zabrzmiało to jak wyrzut.

On popatrzył jej w twarz.

– Nie. Ocaliłem cię przed czymś gorszym. Czyhało tam na ciebie dużo większe niebezpieczeństwo niż groźna perspektywa zamieszkania w Meksyku.

Inez nie śmiała pytać. Jeżeli on nie rozumiał, że nie mogła dopytywać się wprost, wolała milczeć.

– Chciałbym ci powiedzieć, jakie to było niebezpieczeństwo. Ale, prawdę rzekłszy, nie wiem.

Nie była zła na niego. On się nie wykręcał, czuła to.

– Wiem tylko, że coś we mnie stawiało opór i nie pozwoliło mi prosić ciebie, abyś na zawsze została moją żoną. Ten zakaz był skierowany przeciw mnie i dla twego dobra, tak było.

– I nie wiesz, jaka przeszkoda powstrzymała cię przed tym? Dlaczego mi nie powiedziałeś…?

– Kocham cię, Inez, chciałbym mieć ciebie zawsze przy sobie. Bądź moją żoną, Inez… To właśnie powinienem był ci powiedzieć.

– I nie powiesz tego nawet teraz? Ja bym się zgodziła.

– Nie. Nawet teraz.

– Dlaczego?

– Dlatego, że już się nie stanie to, czego się boję.

– Nie wiesz, czego się boisz?

– Nie.

– Nie boisz się, że to, czego się boisz, już się zdarzyło, i że to, co się zdarzyło, Gabriel, to właśnie to, co się nie stało?

– Nie. Przysięgam ci, że to się nie stanie.

– Co się nie stanie?

– Nie będzie ci groziło niebezpieczeństwo, jakim jestem dla ciebie

Później, po latach, nie będą umieli określić, czy w tej rozmowie w cztery oczy wyjaśnili sobie pewne sprawy, czy tylko zamierzali zobaczyć się po tak długiej rozłące. A może każde z osobna myślało o tym przed spotkaniem lub po spotkaniu? Oboje prowokowali się nawzajem i prowokowali wszystkich innych: kto pamięta dokładnie porządek rozmowy, kto z całą pewnością wie, czy zapamiętane słowa naprawdę zostały wypowiedziane, czy też przetrwały tylko w myśli, w wyobraźni, przemilczane?

Tak czy inaczej, przed spektaklem Inez i Gabriel nie potrafili sobie przypomnieć, czy jedno z nich ośmieliło się powiedzieć: „Nie chcemy już się widywać, bo nie chcemy widzieć, jak się starzejemy, i zapewne nie możemy już się kochać, z tego samego powodu”.

– Znikamy powoli, jak duchy.

– Zawsze byliśmy nimi, Inez. Rzecz w tym, że nie ma bajki bez cieni, i czasami to, czego nie widzimy, myli nam się z naszą własną nierealnością.

– Czujesz się rozgoryczony? Żałujesz, że nie zrobiłeś czegoś, co mogłeś zrobić, i przepuściłeś okazję? A może powinniśmy byli pobrać się w Meksyku?

– Nie wiem, ale powiem ci, że na szczęście ani ty, ani ja nie dźwigaliśmy tego niepotrzebnego balastu, jakim jest nieszczęśliwa miłość albo nieudane małżeństwo.

– Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.

– Czasami myślałem, że gdybyś znów zaczęła kochać, byłoby to tylko z powodu niezdecydowania…

– A ja czasami myślę, żeśmy się nie kochali, bo nie chcemy patrzeć na siebie, gdy się zaczniemy starzeć…

– Czy, mimo wszystko, myślałaś o tym, jakie drżenie cię ogarnie, kiedy pewnego dnia przyjdę na twój grób?

– Albo ja na twój! – zaśmiała się w końcu Inez.

Było bowiem tak, że on wyszedł na listopadowy chłód, myśląc, że nie ma innego wyjścia jak zapomnieć o własnych grzechach. Nie przepraszać za nie, tylko zapomnieć.

A ona została w hotelu, przygotowała sobie wspaniałą kąpiel i przez cały czas myślała, że niespełnione miłości należy co prędzej zostawiać za sobą.

Dlaczego więc oboje, każde z osobna, mieli intuicyjne przeczucie, że ten związek, ta miłość, ta affaire jeszcze się nie skończyła, chociaż oboje, Inez i Gabriel, uznali ją nie tylko za skończoną, ale być może za taką, która nigdy się, w głębszym rozumieniu tego słowa, nie zaczęła? Co wkradło się między nich, by nie tylko udaremnić kontynuację tego, co było, ale ponadto nie dopuścić, by miało miejsce to, czego nigdy nie było?

Inez, rozkoszując się mydlaną pianą, była w stanie myśleć, że pierwsze uczucie nigdy się nie powtarza. Gabriel, idąc przez Strand (proch w 1940, kurz w 1967), dodałby raczej, że ambicja pokonała uczucie, ale konkluzja była taka sama: znikamy jak duchy. Oboje pomyśleli, że nic nie powinno było przerywać – tak czy inaczej – ciągłości zdarzeń. A te nie zależą już ani od uczuć, ani od ambicji, ani od tego, czego chce Gabriel Atlan-Ferrara albo Inez Prada.

Oboje byli wyczerpani. Będzie, co ma być. Oni wypełnią swój ostatni wspólny obowiązek. Będzie to Potępienie Fausta Berlioza.

W garderobie, już w odpowiednim stroju, wciąż zajmowała się tym, przy czym uporczywie trwała, odkąd Gabriel Atlan-Ferrara wsunął jej w rękę fotografię i bez słowa opuścił hotel „Savoy”.

Była to stara fotografia Gabriela z czasów jego młodości: uśmiechnięty, z rozwichrzonymi włosami, o twarzy mniej wyrazistej, ale pełnej radości, której Inez nigdy u niego nie znała. Był nagi do pasa, tu kończył się portret, niżej nie było nic widać.

Inez, będąc przedtem sama w hotelowym apartamencie, trochę oszołomiona zetknięciem srebrnego błysku w wystroju tego pomieszczenia z bladym zimowym słońcem, które jest jak nienarodzone dziecko, patrzyła długo na zdjęcie, na pozę młodego Gabriela z wyciągniętą w bok lewą ręką, w takim geście, jakby kogoś obejmował.

Teraz, w garderobie w Covent Garden, obraz stawał się coraz bardziej kompletny. To, co jeszcze po południu było nieobecne (Gabriel sam, Gabriel w młodości), teraz, po trochu, zaczynało przybierać zarysy – najpierw blade, a potem coraz wyraźniejsze – sylwetki, już doskonale widocznej; to był on, obecny na zdjęciu. Gabriel obejmował ramieniem jasnowłosego chłopca, smukłego, też uśmiechniętego, który opierał się o niego, tak po prostu, roześmiany, bez żadnych zagadkowych póz czy min. Zagadką było natomiast powtórne, powolne, niemal niedostrzegalne pojawianie się tego niewidocznego przedtem chłopca na fotografii.

To było zdjęcie uwieczniające wspaniałą przyjaźń – biła z niego duma dwóch istot, które spotykają się i darzą sympatią w młodości, aby iść razem przez życie, nigdy się nie rozstając.

„Kto to jest?

Mój brat. Mój przyjaciel. Jeżeli chcesz, abym mówił o sobie, będziesz musiała mówić o nim…”

Czy to właśnie powiedział wtedy Gabriel? Powiedział to przeszło dwadzieścia pięć lat temu…

Było to tak, jakby niewidzialna na fotografii postać pokazała się na nim teraz, pod wpływem wzroku Inez.

To dzisiejsze zdjęcie znowu było tamtym z pierwszego spotkania w domu przy plaży.

Chłopak, który zniknął w 1940 roku, pojawił się znowu w 1967.

To był on. Na pewno.

Inez powtórzyła pierwsze słowa z tego spotkania:

– Pomóż mi. Kochaj mnie. E-de. E-me.

Nagle owładnęła nią straszliwa chęć, by się wypłakać. Jej wyobraźnię blokowała jakaś mentalna przeszkoda, która nie pozwalała jej iść dalej: nie wolno dotykać wspomnień, nie wolno deptać przeszłości. Ale ona nie mogła oderwać oczu od tego wizerunku, na którym młodzieńcze rysy powracały dzięki temu, że wpatrywała się w nie kobieta, również nieobecna. Czy wystarczy uważnie patrzeć na coś, aby to, co zniknęło, pojawiło się znowu? Czy wszystko, co ukryte, czeka po prostu na nasze uważne spojrzenie?

W tym momencie wezwano ją na scenę.

Odegrano już przeszło połowę opery, ona pojawiała się dopiero w trzeciej części, z lampą w ręku. Faust się ukrył. Mefistofeles się wymknął. Małgorzata będzie śpiewać pierwszy raz:

Que l'air est etouffant! J'ai peur comme un enfant!

Wymieniła spojrzenie z Atlanem-Ferrarą; dyrygował orkiestrą z obojętną twarzą, skupiony, profesjonalny, ale jego spojrzenie zaprzeczało temu spokojowi; było w nim okrucieństwo i strach, i to ją spłoszyło, ledwie zaczęła następną strofę, – c'est mon reve d'hier qui m'a toute troublee, „mój wczorajszy sen jest przyczyną mego niepokoju” – w tej samej chwili, chociaż nie przerwała śpiewu, przestała słyszeć swój głos. Wiedziała, że śpiewa, ale nie słyszała siebie samej ani orkiestry, tylko patrzyła na Gabriela, podczas gdy inny śpiew, gdzieś we wnętrzu Inez, duch arii Małgorzaty, odrywał ją od niej samej, wkraczał w nieznany rytm, brał w posiadanie akcję rozgrywającą się na scenie, jak gdyby w tajemnym obrzędzie, którego inni, ci wszyscy, co zapłacili za bilety na przedstawienie Potępienie Fausta w Covent Garden, nie mieli prawa oglądać: obrzęd był tylko jej sprawą, ale ona nie wiedziała, jak ma go zaprezentować, zmieszała się, już nie słyszała siebie samej, widziała tylko hipnotyzujące spojrzenie Atlana-Ferrary, karcił ją za brak profesjonalizmu, co ona śpiewa? co mówi? moje ciało nie istnieje, moje ciało nie dotyka ziemi, ziemia zaczyna dziś – wydając ponadczasowy okrzyk – szykować się do wielkiej piekielnej kawalkady, która jest punktem kulminacyjnym dzieła.

Oui, soufflez ouragans, - criez, forets profondes, croulez, rockers…

I wówczas głos Inez Prada jakby się zmienił – najpierw we własne echo, potem w drugi głos, towarzyszący, a w końcu w całkiem inny, obcy, osobny, o tak mocnym brzmieniu, że wydawał się porównywalny z galopem czarnych rumaków, z łopotem nocnych skrzydeł, z burzą, z krzykiem potępieńców; ten głos płynął z głębi sali, ponad krzesłami parteru, najpierw wśród śmiechu widowni, potem – ku jej zdumieniu, a w końcu budząc strach. Publiczność – ci stateczni mężczyźni i kobiety, wytworni, upudrowani, ogoleni, świetnie ubrani, oni wyschnięci i bladzi albo czerwoni jak pomidory, ich żony wydekoltowane i uperfumowane, białe jak stary ser albo świeże jak nietrwałe róże – ta elegancka publiczność, teraz już na stojąco, zadawała sobie pytanie, czy to właśnie jest ten najbardziej zuchwały pomysł ekscentrycznego francuskiego dyrygenta, Atlana-Ferrary, nazywanego „żabą”, który potrafił doprowadzić do takiego szczytu wystawienie opery podejrzanie „kontynentalnej”, żeby nie powiedzieć „diabolicznej”…

Odezwał się krzyk chóru, jakby dzieło samo dążyło do skrótów, pomijając całą trzecią część, by co prędzej pośpieszyć ku czwartej, ku scenie zbezczeszczonych niebios, burz, podziemnych wstrząsów, sancta Margarita, aaaach!

Z głębi sali szła ku scenie naga kobieta, osłonięta jedynie płaszczem rozwichrzonych rudych włosów, z czarnymi oczami błyszczącymi nienawiścią i żądzą zemsty, o skórze koloru perły, naznaczonej pręgami i krwawymi sińcami; na wyciągniętych rękach niosła nieruchome ciało dziewczynki -dziewczynki śmiertelnie bladej, sztywniejącej już w ramionach kobiety, która miała ją złożyć w straszliwej ofierze; spomiędzy nóg dziewczynki spływał strumyczek krwi, co wywołało krzyki, harmider, wrzask oburzonych i zgorszonych widzów, póki kobieta nie dotarła do sceny, paraliżując swym przerażającym wyglądem publiczność i przekazując ciało dziewczynki komuś innemu. Atlan-Ferrara pozwolił tymczasem, aby najgroźniejszy ogień przetoczył się przed jego oczyma, ale jego ręce nie przestawały dyrygować, a chór i orkiestra cały czas były mu posłuszne. Oto był jeszcze jeden nowy pomysł genialnego mistrza. Czyż nie powtarzał wiele razy, że chciałby mieć na scenie Fausta całkiem nagiego? Dokładnie taka sama Małgorzata wchodziła nago na scenę z broczącym krwią niemowlęciem na rękach, a chór śpiewał sancta Maria, ora pro nobis i Mefisto nie wiedział, co ma mówić poza przeznaczonym do tej roli tekstem, ale Atlan-Ferrara mówił za niego: „hop! hop! hop!”, a ta obca, wypożyczona na scenę, syczała: „precz, precz, precz”, i podchodziła do Inez Prada, nieruchomej, spokojnej, stojącej z zamkniętymi oczami, ale wyciągającej ramiona, by wziąć od niej zakrwawioną dziewczynkę i pozwolić wśród krzyków, aby obnażyła ją – podrapaną, ranną, nie stawiającą oporu – tamta obca kobieta o czerwonych włosach i czarnych oczach, „precz, precz, precz”, aż w końcu obie, stojąc nago przed publicznością, oszołomioną i targaną sprzecznymi uczuciami, pozornie jednakowe, chociaż teraz to Inez trzymała dziecko w ramionach, gdyż Inez Prada przemieniła się w kobietę-dzikuskę, tak jak w jakimś żarcie optycznym godnym wielkiej mise-en-scene Atlana-Ferrary. I oto kobieta-dzikuska wtapiała się w Inez, znikała w niej, i wtedy nagie ciało, zajmujące środek sceny, upadało na podłogę z desek, tuląc do siebie zgwałconą dziewczynkę. A chór reagował na to okropnym krzykiem:

sancta margania, ora pro nobis precz! irimuru karabao! precz! precz! precz!

Pośród przerażonego milczenia, jakie nastąpiło po wrzawie, usłyszano tylko jedną widmową nutę, której nigdy nie napisał Berlioz: dźwięk fletu grającego nieznaną muzykę, szybką jak lot drapieżnych ptaków. Muzykę tak słodką i smutną, jakiej nikt przedtem nie słyszał. Na flecie gra młody człowiek o bladej cerze i włosach w kolorze piasku. Ma rysy tak delikatnie wyrzeźbione, że jeden więcej ruch dłutem mógłby je zniszczyć albo zupełnie zatrzeć. Flet jest zrobiony z substancji, zwanej „roślinną kością słoniową”, jest prymitywny albo staroświecki, albo źle wykonany. Wydaje się ocalony od zapomnienia albo od śmierci. Jego samotny upór brzmi jak ostatnie słowo. Młody blondyn nie wygląda jednak na muzyka. Młody blondyn cierpi z powodu muzyki. Zajmuje miejsce na środku pustej sceny, przed nieobecnym audytorium.

Загрузка...