12

W rejestracji miejsce Berty zajęła młoda pielęgniarka. Lauren starła swoje nazwisko z tablicy lekarzy dyżurnych. Radiolog, który wykonał dla niej badania, także kończył właśnie pracę. Podszedł do niej i zapytał, jak przebiegła operacja i czy pacjent ma szanse wyjść z tego bez większego uszczerbku. W drodze do wyjścia Lauren zrelacjonowała mu wydarzenia tej nocy, pominęła jednak potyczkę z Femsteinem. Wspomniała, że profesor nie zdecydował się na usunięcie drobnej anomalii naczyniowej.

Radiolog przyznał, że wcale go to nie dziwi. W jego ocenie zmiana była minimalna i nie uzasadniała podejmowania ryzyka związanego z zabiegiem. „A poza tym z takimi drobnymi defektami doskonale się żyje, czego jesteś najlepszym dowodem”, dodał. Widząc zdziwienie na twarzy Lauren, wyjaśnił, że ona także ma małą, bardzo osobliwą zmianę w płacie ciemieniowo – potylicznym. Fernstein wolał nie zajmować się tą osobliwością, kiedy operował Lauren po wypadku. Radiolog pamiętał to, jakby wydarzyło się wczoraj. Nigdy nie kazano mu wykonać tylu zdjęć tomograficznych i rezonansu magnetycznego dla jednego pacjenta. Było ich naprawdę stanowczo za dużo. Ale nie kwestionuje się poleceń samego szefa kliniki neurologii i neurochirurgii.


– Dlaczego nigdy mi o tym nie powiedział?

– Nie mam pojęcia, ale wolałbym, żebyś nie wspominała mu o tej rozmowie. W końcu obowiązuje mnie tajemnica lekarska!

– Tym razem przesadziłeś. To moja głowa, a w dodatku też jestem lekarzem!

– Dla mnie byłaś wtedy przede wszystkim pacjentką Fernsteina!

Profesor otworzył okno gabinetu. Zauważył, że jego pupilka przechodzi przez ulicę. Lauren przepuściła jadący ambulans, a potem weszła do baru na wprost szpitala. Jakiś mężczyzna czekał na nią przy tym samym stoliku, przy którym często zdarzało jej się jadać w towarzystwie profesora. Fernstein usiadł w fotelu. Chwilę potem Norma przyniosła mu kartę operowanego nocą pacjenta. Otworzył teczkę i przeczytał znajome nazwisko.

– To on, prawda?

– Obawiam się, że tak – potwierdziła Norma, z której twarzy wyzierało napięcie.

– Jest teraz na OIOM – ie? Norma zabrała kartę chorego.

– Jego stan jest już stabilny, wyniki badania neurologicznego nie wzbudzają żadnych obaw. Lekarz dyżurny zamierza przenieść go na twój oddział już wieczorem, zwłaszcza że brakuje mu łóżek – odparła pielęgniarka.

– Nie możemy dopuścić, żeby zajmowała się nim Lauren, bo chłopak nie zdoła dotrzymać słowa.

– Skoro milczał do tej pory, dlaczego miałby wygadać się teraz?

– Bo jak dotąd nie musiał ciągle na nią patrzeć, ale jeżeli pozwolimy Lauren go leczyć…

– Co zamierzasz?

Fernstein zamyślił się, wyglądając przez okno. Lauren właśnie wyszła z baru i wsiadła do mercury'ego grand marquis, zaparkowanego przy krawężniku przed szpitalem. Tylko policjant mógł się ośmielić na pozostawienie wozu przed izbą przyjęć. Fernstein uznał, że jego interwencja w sprawie wydarzeń tej nocy jest nieunikniona. Głos Normy wyrwał go z zamyślenia.

– Zmuś ją, żeby wzięła urlop!

– Znasz kogoś, komu się udało zmusić drzewo, żeby usunęło się z drogi lecącym ptakom?

– Nie, ale sama ścięłam takie, które utrudniało mi wjazd do garażu! – odparła Norma, podchodząc do profesora.

– Kiedy wreszcie przestaniesz się o nią zamartwiać, przecież to nie twoja córka! Cóż by się zresztą stało, gdyby poznała prawdę? Gdyby się dowiedziała, że matka wyraziła zgodę na odłączenie aparatury?

– Dowiedziałaby się też, że to ja jestem lekarzem, który przekonał jej matkę do eutanazji! – krzyknął profesor, odpychając Normę.

Pielęgniarka zabrała dokumenty i bez słowa wyszła z gabinetu. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, Fernstein podniósł słuchawkę i poprosił o połączenie z administratorem Misji San Pedro Hospital.

Inspektor Pilguez zaparkował na miejscu, które było dla niego zarezerwowane przez wiele lat.

– Proszę powiedzieć Natalii, że czekam tu na nią. Lauren wysiadła z wozu i weszła do komisariatu. Po kilku minutach do samochodu wsiadła Natalia, Pilguez uruchomił silnik i skierował się na północ.

– Jeszcze parę minut, a miałabym przez was dwoje piekielne kłopoty.

– Ale przyjechaliśmy w samą porę!

– Możesz mi wytłumaczyć, o co chodzi z tą dziewczyną? Wypuszczasz ją z celi, nawet nie prosząc mnie o zgodę, i znikasz z nią na pół nocy.

– Jesteś zazdrosna? – zapytał stary inspektor, najwyraźniej zachwycony tą myślą.

– Jeżeli któregoś dnia przestanę być zazdrosna, będziesz miał powód do zmartwienia.

– Pamiętasz moją ostatnią sprawę?

– Jakby to było wczoraj! – westchnęła kobieta. Pilguez wjechał na Geary Expressway. Natalia zauważyła, że dziwnie się uśmiecha.

– To była ona?

– Może.

– łon?

– Z tego, co przeczytałem w raporcie policyjnym, wynika, że to ten sam mężczyzna. Oględnie mówiąc, ta cholerna para lunatyków ma talent do pakowania się w tarapaty.

Rozpromieniony Pilguez gładził udo przyjaciółki.

– Wiem, że nie przywiązujesz wagi do dyskretnych znaków, jakie daje nam życie, ale przyznaj, że to ekscytujące. A dziewczyna niczego nie kojarzy – ciągnął inspektor. – Jestem zafascynowany. Można by pomyśleć, że nikt nie wspomniał jej słowem o tym, co ten chłopak dla niej zrobił.

– I co ty zrobiłeś dla obojga!

– Ja? Ja przecież nic nie zrobiłem!

– Jeśli pominąć fakt, że odnalazłeś ją w tym domu w Carmelu i przywiozłeś do szpitala, to masz rację – nic nie zrobiłeś. Nie wspomnę nawet, że akta sprawy zniknęły bez śladu.

– Nie mam z tym absolutnie nic wspólnego!

– Prawdopodobnie dlatego znalazłam je na dnie szafy, kiedy robiłam porządki!

Pilguez otworzył okno i zbeształ pieszego, który wtargnął na jezdnię w niedozwolonym miejscu.

– Nie powiedziałeś tej dziewczynie o niczym? – ciągnęła Natalia.

– Miałem to na końcu języka.

– Ale się ugryzłeś?

– Intuicja kazała mi milczeć.

– Mógłbyś od czasu do czasu pożyczyć mi tej intuicji?

– A po co? Mercury wtoczył się do podziemnego garażu domu, w którym mieszkali inspektor i jego przyjaciółka. Nad zatoką San Francisco wznosiło się słońce barwy słonecznika. Wkrótce jego promienie rozpędzą mgłę spowijającą wczesnym rankiem Golden Gate.

Leżąc na pryczy w celi komisariatu, Lauren zastanawiała się, jak to możliwe, że przez jedną noc przekreśliła szanse na stały etat na neurochirurgii, a zarazem siedem lat ciężkiej pracy?

Kali wstała z wełnianego dywanu. Nie wolno jej było wchodzić do sypialni pani Kline, ale drzwi balkonowe zostały uchylone, więc wymknęła się przez nie i wystawiła pysk przez pręty balustrady. Powiodła ślepiami za mewą, która latała tuż nad wodą, wciągnęła chłodne, poranne powietrze, a potem wróciła do salonu i ułożyła się na dywanie.

Fernstein odłożył słuchawkę. Rozmowa z administratorem szpitala San Pedro potoczyła się tak, jak przewidywał. Kolega obiecał, że poleci Brissonowi wycofać oskarżenia, że przymknie oczy na wypożyczenie ambulansu, natomiast sam zrezygnuje z zamiaru dokonania inspekcji na izbie przyjęć swojego szpitala.

Paul dyskretnie wyprowadził swój samochód z parkingu Misji San Pedro, podjechał pod francuską piekarnię przy Sutter Street, a potem ruszył w stronę Pacific Heights.


Zaparkował przed kamienicą, w której mieszkała pewna staruszka, przeurocza pani. Wczoraj wieczorem ta kobieta uratowała życie jego najlepszemu przyjacielowi. Miss Morrison właśnie wyszła na spacer z Pablem. Paul wysiadł z wozu i poczęstował ją ciepłym rogalikiem, natychmiast przekazując dobre wieści o Arthurze.

Pielęgniarka po cichu weszła do pokoju sto dwa na oddziale intensywnej opieki. Zmieniła worek, w którym gromadził się płyn ściągany z krwiaka, i zanotowała w karcie dane o stanie pacjenta. Z satysfakcją wsunęła różową kartę na miejsce.

Norma zapukała do gabinetu. Fernstein ujął przełożoną pielęgniarek za rękę i pociągnął za sobą na korytarz. Po raz pierwszy pozwolił sobie wobec niej na poufały gest w szpitalu.

– Mam pomysł – powiedział. – Zjedzmy śniadanie nad oceanem, a potem poleżymy sobie trochę na plaży.

– Nie pracujesz dzisiaj?

– Tej nocy wyczerpałem limit godzin, biorę wolne.

– Muszę uprzedzić w dziale personalnym, że chcę mieć wolny dzień.

– Już to zrobiłem. ' Otworzyły się drzwi windy. Dwaj anestezjolodzy i chirurg ortopeda, nie przerywając rozmowy, skinęli profesorowi głowami, a on odpowiedział na powitanie, wbrew oczekiwaniom Normy, nie puszczając jej ręki. Oboje wsiedli do windy.

O dziesiątej rano oficer policji wszedł do celi, w której spała Lauren. Doktor Brisson wycofał skargę. Zarząd Misji San Pedro Hospital nie zamierzał zgłaszać faktu „wypożyczenia” ambulansu. Laweta dostarczyła już triumpha na parking przed komisariatem. Lauren musiała tylko podpisać protokół, a potem mogła wracać do domu.

Przystanęła na chodniku przed posterunkiem, oślepiona słońcem. Wokół niej miasto tętniło życiem, a ona czuła się dziwnie samotna. Wsiadła do samochodu i pojechała drogą, z której zboczyła ostatniej nocy, by zajrzeć do szpitala San Pedro.

– Czy mogę go zobaczyć? – zapytała miss Morrison, odprowadzając Paula do drzwi.

– Zatelefonuję do pani, kiedy tylko pozwolą na odwiedziny.

– Lepiej niech pan do mnie wpadnie – powiedziała, wspierając się na jego ramieniu. – Chętnie upiekę ciasteczka, zaniesie mu je pan jutro.

Rosę zawróciła, wzięła klucze od mieszkania Arthura i poszła podlać kwiaty. Już teraz brakowało jej młodego sąsiada. Ku jej zdumieniu, Pablo podreptał za nią.

Norma i profesor Fernstein leżeli na białym piasku Baker Beach. On trzymał ją za rękę, obserwując tańczącą na niebie mewę. Ptak rozwinął skrzydła, dając się unieść prądom zstępującym.

– Co cię tak martwi? – zapytała Norma.

– Nic – mruknął Fernstein.

– Kiedy przestaniesz pracować w szpitalu, będziesz mógł robić mnóstwo innych rzeczy: podróżować, wygłaszać odczyty, w końcu zadbać o ogród… jak wszyscy emeryci…

– Kpisz sobie ze mnie? Fernstein odwrócił się, by uważnie spojrzeć na Normę.

– Liczysz moje zmarszczki? – zapytała.

– Domyślasz się, że nie po to poświęciłem czterdzieści lat życia neurochirurgii, żeby skończyć, przycinając tuje i bugenwille. Ale wzmianka o konferencjach i podróżach nawet mi się podoba, pod warunkiem że będziesz ze mną jeździła.

– Emerytura aż tak cię przeraża, że mi to proponujesz?

– Nie, ani trochę. Pamiętaj, że to ja przyspieszyłem tę chwilę, bo pragnąłem nadrobić stracony czas, chciałbym, żeby coś po nas zostało.

Norma uniosła się na łokciu i z rozczuleniem spojrzała na mężczyznę, którego kochała.

– Wallacie Fernsteinie, dlaczego z uporem odmawiasz leczenia? Dlaczego nie chcesz przynajmniej spróbować?

– Normo, błagam, nie wracajmy do tego tematu, podróżujmy sobie, zapomnijmy o konferencjach. A kiedy „krab” ostatecznie mnie pokona, pochowasz mnie tam, gdzie prosiłem. Chcę umrzeć podczas wakacji, a nie przy stole operacyjnym, gdzie spędziłem lwią część życia, a już na pewno nie w amfiteatrze, pośród ludzi.

Norma pocałowała profesora w usta. Oni dwoje na tej pustej plaży byli jak para cudownych, starych kochanków.

Lauren zamknęła za sobą drzwi mieszkania. Tego ranka nie było tu nawet Kali, która radośnie by ją powitała. Światełko automatycznej sekretarki pulsowało, więc lekarka włączyła głośnik, ale nie wysłuchała do końca wiadomości nagranej przez matkę. Poszła do alkowy, skąd rozpościerał się widok na zatokę, sięgnęła po telefon komórkowy i wybrała numer. Mewa lecąca znad Baker Beach przysiadła na słupie telegraficznym, tuż za oknem. Ptak przechylił łebek, jakby chciał lepiej ją widzieć, uderzył skrzydłami i odleciał na plażę. Lauren wybrała numer Fernsteina, ale słysząc automatyczną sekretarkę, rozłączyła się. Zatelefonowała do Memoriału, przedstawiła się i poprosiła o połączenie z lekarzem dyżurnym. Chciała dowiedzieć się o stan zdrowia pacjenta, którego operowała tej nocy. Neurolog właśnie udał się na obchód, więc podała swój numer, prosząc, aby się z nią skontaktował.

Paul czekał od godziny, siedząc na krześle pod ścianą holu. Odwiedziny zaczynały się dopiero o trzynastej.

Kobieta z zabandażowaną głową tuliła do piersi kopertę z kliszami rentgenowskimi, jakby to był bezcenny skarb.

Tryskające energią dziecko bawiło się samochodzikiem, wykorzystując jako sieć drogową fioletowo – pomarańczowe pasy na dywanie.

Starszy elegancki pan stał ze splecionymi na plecach rękami, uważnie przyglądając się reprodukcjom akwarel. Gdyby nie charakterystyczna szpitalna woń, można by pomyśleć, że to jakaś galeria sztuki.

W korytarzu drzemała na noszach owinięta kocem młoda kobieta, której założono kroplówkę. Czuwali nad nią dwaj stojący obok sanitariusze.

Dziecko chwyciło leżącą na stoliku gazetę i zaczęło drzeć ją na kawałki, robiąc monotonny, ale irytujący hałas. Matka nie zwracała uwagi na jego zachowanie, bo zapewne cieszyła ją krótka chwila wytchnienia.

Paul patrzył na wiszący przed nim zegar. Wydawało mu się, że zbliżająca się do niego pielęgniarka ma mu coś do powiedzenia, ona jednak tylko się uśmiechnęła i stanęła przed dystrybutorem z napojami. Ponieważ długo szperała po kieszeniach, szukając drobnych, Paul wstał i podszedł do niej. Wrzucił monetę i pytająco spojrzał na pielęgniarkę, zawieszając palec nad przyciskami.

– Red buli! – rzuciła zaskoczona.

– Jest pani aż tak zmęczona? – zapytał, wybijając szereg cyfr, by wydostać napój z maszyny.

Potem nastąpiła seria zgrzytów, butelka przesunęła się i opadła do pojemnika. Paul wydobył ją i podał pielęgniarce.


– Oto pani napój energetyzujący.

– Mam na imię Nancy! – powiedziała, dziękując mu uśmiechem.

– Znam już pani imię z identyfikatora – odparł ponuro.

– Czy coś się stało? – spytała.

– Czekam!

– Na lekarza?

– Na oficjalną godzinę odwiedzin. Pielęgniarka rzuciła okiem na zegarek.

– Do kogo pan przyszedł?

– Do Arthura…

Ale zanim zdążył podać nazwisko, Nancy skinęła ręką i pociągnęła go za sobą w głąb korytarza.

– Wiem, o kim pan mówi, proszę za mną! Zaprowadzę pana, regulamin ma sens, pod warunkiem że od czasu do czasu się go narusza.

Podeszła do drzwi pokoju trzysta siedem.

– Powinni byli zatrzymać go na oddziale intensywnej opieki do wieczora, ale lekarz dyżurny uznał, że jego stan jest zadowalający, więc odesłał pacjenta do nas. Ciągnęłyśmy zapałki i ja wygrałam.

Paul patrzył na nią, nie rozumiejąc.

– Co pani wygrała?

– Zajmuję się nim! – oznajmiła, mrugając okiem.

Szafa, wyplatane krzesło i stolik na kółkach stanowiły umeblowanie pokoju. Arthur spał, oddychając przez rurkę, która doprowadzała tlen do jego nosa. Był podłączony do kroplówki. Głowę miał odwróconą na bok i zabandażowaną. Paul zbliżył się do niego bardzo wolno, starając się panować nad emocjami. Przysunął do łóżka krzesło. Gdy patrzył na pogrążonego we śnie Arthura, pamięć podsuwała mu wiele wspomnień, obrazy wspólnie spędzonych chwil.

– Pewnie wyglądam tragicznie? – wyszeptał Arthur, nie otwierając oczu.

Paul kaszlnął.


– Jak maharadża, który zdrowo sobie popił.

– Jak się miewasz?

– Kogo to obchodzi? Powiedz lepiej, co z tobą!

– Boli mnie głowa i jestem piekielnie zmęczony – odparł bełkotliwym głosem Arthur. – Zepsułem ci wieczór, co?

– W pewnym sensie, ale przede wszystkim napędziłeś mi strachu.

– Nie rób takiej zbolałej miny, Paul.

– Przecież masz zamknięte oczy!

– Widzę cię mimo to. I przestań się zamartwiać, lekarze mi powiedzieli, że kiedy krwiak się wchłonie, szybko wrócę do zdrowia. To najlepszy dowód!

Paul podszedł do okna, z którego rozciągał się widok na szpitalny ogród. Alejką obsadzoną kwiatami szła wolno jakaś para. Mężczyzna miał na sobie szlafrok, kobieta podtrzymywała go. Usiedli na ławce, pod lipą. Paul nadal wyglądał przez okno.

– Wciąż jeszcze mam za dużo wad, żeby spotkać kobietę mojego życia, ale bardzo chciałbym się zmienić.

– Co chciałbyś zmienić?

– Na przykład wyzbyć się egoizmu, który każe mi mówić o sobie, kiedy stoję przy twoim łóżku w szpitalu. Chciałbym być taki jak ty.

– Zazdrościsz mi tego turbanu na głowie i piekielnej migreny?

– Chciałbym umieć odprężyć się, wyzbyć tego cholernego strachu, który skręca trzewia, i traktować wady drugiego człowieka jak drobne niedogodności.

– Chyba mówisz o miłości?

– O czymś w tym rodzaju, tak… To, co zrobiłeś, jest niesamowite!

– Bo dałem się przejechać tej przyczepie?

– Bo kochałeś, nie otrzymując nic w zamian. Potrafiłeś żyć uczuciem, które tliło się w tobie, uszanowałeś jej wolność, cieszyłeś się, myśląc, że gdzieś jest, ale nawet nie próbowałeś się z nią spotkać. A wszystko wyłącznie po to, żeby ją chronić.

– Wcale nie chciałem jej chronić, Paul. Pragnąłem tylko dać jej czas, by mogła się spełnić. Gdybym powiedział prawdę, gdybyśmy przeżyli całą tę historię, oderwałbym ją od jej życia.

– I wciąż będziesz na nią czekał?

– Tak długo, jak zdołam. Pielęgniarka, która po cichu weszła do pokoju, dała Paulowi znak, że czas wizyty dobiega końca. Arthur potrzebował wypoczynku. Wbrew swym obyczajom Paul nie próbował się z nią targować. W progu zatrzymał się jeszcze, odwrócił i spojrzał na Arthura.

– Nigdy więcej nie rób mi takich numerów.

– Paul!

– Słucham?

– Ona tu była tej nocy, prawda?

– Teraz odpocznij, pogadamy o tym później. Paul szedł korytarzem ze zwieszoną głową. Przy windzie dogoniła go Nancy. Weszła do kabiny i wcisnęła guzik drugiego piętra. Spuściła oczy, wpatrując się w podłogę.

– Jest pan całkiem przystojny – rzuciła.

– A nie widziała mnie pani jeszcze w przebraniu chirurga!

– Nie, ale słyszałam waszą rozmowę. A ponieważ Paul zdawał się nie rozumieć, co próbowała mu powiedzieć, spojrzała mu prosto w oczy i dodała, że dobrze mieć takiego przyjaciela jak on. Kiedy drzwi kabiny zaczęły się rozsuwać, wspięła się na palce i cmoknęła go w policzek, a potem uciekła.

Profesor Fernstein zostawił Lauren wiadomość na automatycznej sekretarce. Zależało mu na jak najszybszym spotkaniu. Powiedział, że wpadnie wieczorem. Rozłączył się, nie podając powodów tej nagłej wizyty.

– Nie wiem, czy powinniśmy to robić – powiedziała pani Kline.


Fernstein schował telefon komórkowy.

– Nie sądzi pani, że już za późno na zmianę linii postępowania? Nie może się pani narażać na powtórną utratę córki, zawsze to pani powtarzała, prawda?

– Sama już nie wiem, może wyznając jej wreszcie prawdę, oboje zrzucilibyśmy z siebie ten potworny ciężar.

– Wyznać komuś swój grzech, żeby ulżyć sumieniu, to wspaniała idea, przede wszystkim jednak – czysty egoizm. Jako matka może się pani obawiać, że córka pani nie wybaczy. Ja nie mogę znieść myśli, że kiedyś dowie się, że się poddałem, że chciałem ją odłączyć.

– Postępował pan zgodnie ze swą wiedzą i sumieniem, nie ma pan sobie nic do zarzucenia.

– Ale to nie ta prawda jest najważniejsza – ciągnął profesor. – Gdybym znalazł się na jej miejscu, gdyby mój los zależał od jej lekarskiej decyzji, to z pewnością – wiem o tym – nigdy by się nie poddała.

Matka Lauren usiadła na ławce, Fernstein poszedł w jej ślady. Spojrzenie starego profesora błądziło po spokojnych wodach małego portu.

– W najlepszym razie zostało mi jeszcze półtora roku! Kiedy odejdę, sama pani zdecyduje, jak postąpić!

– Wydawało mi się, że przechodzi pan na emeryturę z końcem roku?

– Nie mówię o emeryturze. Pani Kline położyła dłoń na ręce starego profesora. Jego palce drżały. Sięgnął po chusteczkę i otarł czoło.

– Przez tych czterdzieści lat ocaliłem wielu ludzi, ale sądzę, że nigdy ich nie lubiłem, chciałem tylko leczyć. Odnosiłem zwycięstwo nad śmiercią i chorobą, byłem od nich silniejszy – aż dotąd. Nie zdobyłem się nawet na to, żeby spłodzić dziecko. To przecież porażka dla kogoś, kto twierdzi, że poświęcił się życiu!

– Dlaczego spośród tylu uczniów wybrał pan właśnie moją córkę?

– Ponieważ zawsze pragnąłem być taki jak ona. Jest odważna, podczas gdy ja byłem tylko wytrwały i uparty, potrafi tworzyć, gdy ja tylko powtarzałem, ona przeżyła, a ja umrę i piekielnie boję się śmierci. Budzę się nocą i czuję blady strach. Chętnie kopałbym te drzewa, które mnie przeżyją. Nie zrobiłem tylu rzeczy!

Pani Kline wzięła profesora za rękę i poprowadziła go alejką.

– Dokąd idziemy?

– Proszę po prostu za mną iść i nic nie mówić. Prowadziła go wzdłuż nabrzeża Mariny. Przed nimi, w pobliżu wodospadu, rozpościerał się skwer, na którym roiło się od małych dzieci. Trzy huśtawki wzbijały się pod niebo dzięki nadludzkim wysiłkom popychających je rodziców. Zjeżdżalnia nie pustoszała ani na chwilę mimo starań dziadka, który próbował kierować ruchem. Mali robinsonowie szturmowali konstrukcję z drewna i lin, jakiś chłopczyk krzyczał z przerażenia, bo utknął w czerwonej rurze. Nieco dalej matka bezskutecznie namawiała swojego cherubina, żeby wyszedł z piaskownicy i zjadł podwieczorek. Wokół młodej opiekunki wirował piekielny krąg małych dzikusów, którzy wyli jak Indianie zamierzający oskalpować jeńca. Dwaj chłopcy kłócili się o piłkę. Wszystkie te płacze, wrzaski, okrzyki i śmiechy tworzyły niesamowity chór. Pani Kline oparła się o balustradę i obserwowała to niewielkie piekiełko. Uśmiechając się z rozczuleniem, spojrzała na Fernsteina.

– Widzi pan, nie stracił pan wszystkiego!

Dziewczynka, która galopowała na koniku na resorach, odwróciła głowę. Jej tata otworzył furtkę prowadzącą na plac zabaw. Zeskoczyła z rumaka, wybiegła mu naprzeciw i padła w ramiona. Mężczyzna podniósł ją, a dziecko przytuliło się, wciskając główkę w jego pierś. Ten banalny gest wzruszał szczerością i spontanicznością.

– Kusząca perspektywa – uśmiechnął się profesor. Spojrzał na zegarek i pożegnał panią Kline – musiał zdążyć na spotkanie z Lauren. Wiedział, że jego decyzja, choć podjęta dla jej dobra, doprowadzi ją do szału. Pani Kline obserwowała go, gdy szedł samotnie przez park, a potem skręcił na parking i wsiadł do samochodu.

Drzewa przy Green Street uginały się pod ciężarem liści. O tej porze roku ulica oszałamiała bogactwem kolorów. Ogrody przed wiktoriańskimi kamienicami pełne były kwiatów. Profesor podszedł do domofonu, przedstawił się, usłyszawszy głos Lauren, i wszedł na górę. Siedząc na kanapie w salonie, z powagą oznajmił Lauren, że została zawieszona. Przez dwa tygodnie nie ma prawa zbliżać się do Memoriał Hospital. Ale Lauren nie chciała mu wierzyć, bo taka decyzja mogła zostać podjęta jedynie przez komisję dyscyplinarną, przed którą miałaby prawo się bronić. Fernstein poprosił, żeby go wysłuchała. Bez większego trudu nakłonił administratora Misji San Pedro do rezygnacji z oskarżania doktor Kline. Żeby jednak przekonać Brissona, by wycofał oskarżenie, potrzebna była moneta przetargowa. Lekarz zażądał przykładnego ukarania Lauren. Dwa tygodnie bezpłatnego urlopu wydawały się błahostką w porównaniu z tym, na co byłaby narażona, gdyby nie udało się wyciszyć sprawy. Nie wątpił, że bezczelność Brissona doprowadza ją do szału. Lauren, oburzona targami, które pozwoliły temu łajdakowi uniknąć odpowiedzialności za niesłychane wprost zaniedbania i brak kompetencji, rozumiała, że profesor pragnie, by cała ta sprawa nie odbiła się na jej karierze.

Pogodziła się z rzeczywistością i przyjęła wyrok. Fernstein kazał jej obiecać, że dotrzyma umowy – w żadnym wypadku nie pojawi się w okolicy szpitala, nie będzie próbowała kontaktować się ze współpracownikami. Nie wolno jej było nawet zaglądać do Parisian Coffee.

Kiedy Lauren zapytała, co wolno jej robić przez te dwa tygodnie spisane na straty, Fernstein uśmiechnął się ironicznie i powiedział, że w końcu będzie mogła wypocząć. Lauren spojrzała na profesora z wdzięcznością, ale i gniewem – ocalił ją i pognębił. Rozmowa trwała najwyżej kwadrans. Fernstein pochwalił ją za wystrój mieszkania, znacznie bardziej kobiecego, niż się spodziewał. Lauren dość obcesowo wskazała mu drzwi. W progu profesor dodał, że polecił telefonistkom, by nie łączyły jej z nikim z kliniki. Przez te dwa tygodnie nie wolno jej było wykonywać zawodu, nawet przez telefon. Mogła natomiast wykorzystać czas na intensywną naukę i studiowanie tematów, które musiała zaliczyć przed zakończeniem specjalizacji.

W drodze powrotnej Fernstein poczuł gwałtowny ból. „Krab”, który go zżerał, właśnie ukąsił. Profesor wykorzystał przymusowy postój na skrzyżowaniu, by otrzeć pot, który zrosił mu czoło. Jakiś niecierpliwy kierowca użył klaksonu, żeby go ponaglić, kiedy zmieniły się światła, ale Fernstein nie był w stanie wcisnąć pedału gazu. Otworzył okno i głęboko odetchnął, wciąż jednak brakowało mu powietrza. Ból był przejmujący, stary lekarz widział jak przez mgłę. Resztkami sił zjechał na prawy pas i zatrzymał się na parkingu przed kwiaciarnią.

Wyłączył silnik, rozluźnił krawat, rozpiął kołnierzyk koszuli i oparł głowę o kierownicę. Tej zimy chciał zabrać Normę w Aloy i jeszcze raz zobaczyć śnieg. Potem zawiózłby ją do Normandii. Jego wuj, lekarz, który w dzieciństwie był mu bardzo bliski, spoczywał na tamtejszym cmentarzu, pośród dziesięciu tysięcy poległych. Ból zaczynał ustępować, więc Fernstein uruchomił samochód i pojechał dalej, modląc się, żeby taki atak nie dopadł go podczas operacji.

Szare audi zbliżało się do Mariny w ciepły wieczór. O tej porze alejkami ciągnącymi się wzdłuż portu biegało sporo uroczych dziewczyn. Pośród biegaczy spacerowała z psem młoda kobieta. Paul zaparkował i podszedł do niej. Lauren była zamyślona i kiedy się do niej zbliżył, drgnęła.

– Nie chciałem pani przestraszyć – powiedział. – Przepraszam…

– Dziękuję, że tak szybko znalazł pan dla mnie czas. Jak on się czuje?

– Lepiej. Przewieziono go już z OIOM – u, jest przytomny i chyba nie odczuwa bólu.

– Rozmawiał pan z lekarzem dyżurnym?

Paulowi udało się pomówić tylko z pielęgniarką, która zapewniała, że nie ma powodu do niepokoju. Arthur szybko wracał do zdrowia. Jutro miała odłączyć go od kroplówki i podjąć próbę normalnego żywienia.

– To dobry znak – powiedziała Lauren, spuszczając Kali ze smyczy.

Suka pobiegła za mewami, które krążyły tuż nad trawnikiem.

– Wzięła pani wolny dzień? Lauren wyjaśniła, że ich „akcja” kosztowała ją dwa tygodnie zawieszenia. Paulowi zabrakło słów. Przez chwilę szli obok siebie, oboje milczący i zamyśleni.

– Zachowałem się jak tchórz – wyznał w końcu. – Nie wiem nawet, jak pani podziękować za wszystko, co pani zrobiła tamtej nocy. To moja wina. Jutro zgłoszę się na policję i powiem, że pani nie ma z tym porwaniem nic wspólnego.

– Spóźnił się pan, bo Brisson wycofał oskarżenie, zażądał tylko kary dyscyplinarnej. Lizus z pierwszej ławki do końca życia przy lada okazji podnosi rękę.

– Bardzo mi przykro – powiedział Paul. – Może jednak mogę jeszcze coś zrobić?

Lauren przystanęła i spojrzała mu prosto w oczy.

– A mnie wcale nie jest przykro! Chyba nigdy nie żyłam tak intensywnie, jak przez te ostatnie godziny!

Zbliżali się właśnie do budki z lodami i napojami. Paul zamówił wodę sodową, Lauren lody truskawkowe. Usiedli przy drewnianym stole, a tymczasem Kali próbowała nakłonić do wspólnej zabawy wiewiórkę, która przypatrywała się jej z drzewa.

– Łączy was wspaniała przyjaźń.

– Praktycznie nie rozstajemy się od dzieciństwa, nie licząc tych miesięcy, które Arthur spędził we Francji.

– Miłość czy interesy?

– Interesami zajmuję się głównie ja, on woli ucieczki.

– A przed czym uciekał? Paul spojrzał jej w oczy.

– Przed panią!

– Przede mną?! – zapytała zdumiona. Paul wypił łyk wody sodowej i otarł usta wierzchem dłoni.

– Przed kobietami! – poprawił się i spuścił głowę.

– Przed wszystkimi kobietami? – uśmiechnęła się Lauren.

– Zwłaszcza przed jedną.

– Zerwanie?

– Jest bardzo skryty, zabiłby mnie, gdyby usłyszał, co teraz mówię.

– W takim razie zmieńmy temat.

– A pani? – zapytał Paul. – Czy w pani życiu jest jakiś mężczyzna?

– Czyżby pan mnie podrywał? – odpowiedziała pytaniem, coraz bardziej rozbawiona.

– Wykluczone! Mam alergię na psią sierść.

– Mam kogoś. Nie zajmuje zbyt wiele miejsca w moim życiu – powiedziała Lauren – ale sądzę, że potrafi to sobie wynagrodzić. Godziny pracy nie zostawiają mi praktycznie czasu na sprawy osobiste. Trudno być lekarzem i prowadzić życie prawdziwej kobiety. To prawie niemożliwe.

– A ja z upływem lat dochodzę do wniosku, że to samotność, nawet najlepiej zamaskowana, powoduje, że tracimy mnóstwo czasu. Praca nie może pozostawać celem samym w sobie.

Lauren przywołała Kali, która za bardzo się oddaliła. Potem zwróciła oczy na Paula.


– Z perspektywy ostatniej nocy trudno mi powiedzieć, czy pański przyjaciel podziela te poglądy. Poza tym za słabo się znamy, żeby prowadzić takie rozmowy.

– Przepraszam, nie zamierzałem prawić morałów, ale po prostu…

– Co takiego? – wpadła mu w słowo.

– Nic! Lauren wstała i podziękowała Paulowi za lody.

– Mogę pana o coś zapytać? – rzuciła.

– O co tylko pani zechce.

– Wiem, że to zabrzmi dość dziwnie, ale czy mogę zadzwonić do pana od czasu do czasu, żeby dowiedzieć się, jak czuje się mój pacjent? Nie wolno mi telefonować do szpitala…

Twarz Paula rozbłysła w uśmiechu.

– Dlaczego pan tak na mnie patrzy? – zapytała Lauren.

– Obawiam się, że znamy się zbyt słabo, żeby móc o tym rozmawiać.

Przez kilka minut szli w milczeniu.

– Proszę dzwonić, kiedy tylko pani zechce… Zna pani mój numer!

– Przepraszam, podała mi go Berty, był w karcie przyjęcia pańskiego przyjaciela w rubryce „powiadomić w razie potrzeby”.

Paul zapisał na odwrocie wyciągu bankowego swój numer domowy i podał kartkę Lauren, powtarzając, że może dzwonić o każdej porze dnia i nocy. Schowała kartkę do kieszeni dżinsów, podziękowała i odeszła alejką.

– A pani pacjent nazywa się Arthur Asby – rzucił za nią niemal natrętnie Paul.

Lauren pokiwała głową, pożegnała go przyjacielskim gestem ręki i zaczęła rozglądać się za Kali. Kiedy była już dość daleko, Paul zadzwonił do Memoriał Hospital. Poprosił o połączenie z dyżurką pielęgniarek w klinice neurologii. Miał ważną wiadomość dla pacjenta z pokoju trzysta siedem. Należy mu ją przekazać możliwie najszybciej, choćby w nocy, gdyby się właśnie obudził.


– Co to za wiadomość? – zapytała pielęgniarka.

– Proszę mu powiedzieć, że podryw mu się udał! I uradowany, rozłączył się. Wtedy zauważył kobietę, która patrzyła na niego, trochę smutna, trochę gniewna. Paul rozpoznał ją, gdy wstała z ławki, by ruszyć w stronę ulicy. Dzieliło ich zaledwie kilka metrów, kiedy Onega zatrzymała taksówkę. Wsiadła, zanim zdążył ją dogonić.

– Cholera! – zaklął, rozglądając się po pustym parkingu przy Marinie.

Загрузка...