4

Paul zszedł po schodach z torbą w ręku. Zabrał z przedpokoju bagaż Arthura i powiedział mu, że czeka przed domem. Zajął miejsce pasażera w fordzie, rozejrzał się wokół i zaczął pogwizdywać. Ostrożnie przełożył nogę nad przekładnią biegów i wśliznął się za kierownicę.

Arthur zamknął drzwi wejściowe od wewnątrz. Wszedł do gabinetu Liii, otworzył szafę i spojrzał na leżącą na półce czarną skórzaną walizkę. Musnął palcami miedziane okucia i włożył do środka kopertę, którą nosił w kieszeni, a potem klucz od domu.

Wyszedł przez okno. Wsuwając deszczułkę przytrzymującą okiennicę, usłyszał głos matki, która złościła się zawsze, kiedy jechali razem do miasta na zakupy, bo Antoine nie naprawił jeszcze tego piekielnego okna. I zobaczył Liii w ogrodzie, jak wzrusza ramionami, mówiąc, że w końcu nawet dom ma prawo do starczych chorób. Ten kawałek drewna, zaklinowany między framugą a kamieniem, był świadkiem czasów, które nigdy do końca nie przeminą.

– Posuń się! – powiedział do Paula, otwierając drzwiczki. Wsiadł do wozu i zmarszczył nos.

– Jakoś dziwnie tu pachnie.


Arthur ruszył. Kiedy oddalili się od domu, Paul otworzył okno i wysunął przez nie torebkę ze sklepu mięsnego. Trzymał ją czubkami palców i cisnął do śmietnika przy bramie posiadłości. Wyjechali na długo przed porą obiadową, żeby uniknąć korków, w których tradycyjnie tkwili powracający z weekendu poza miastem. Wczesnym popołudniem powinni dotrzeć do San Francisco.

Lauren uniosła ręce i przeciągnęła się. Z żalem wstała z łóżka i opuściła sypialnię. Jak zwykle zaczęła od przygotowania jedzenia dla psa w ciężkiej glinianej misce, a potem zajęła się własnym śniadaniem. Zabrała tacę do alkowy w salonie, bo tam już od rana słońce zaglądało przez okno, a Lauren mogła spoglądać na Golden Gate, symbol więzi obu brzegów zatoki, na małe domy uczepione zboczy Sausalito, a nawet Tiburon z małym portem rybackim. Tylko syreny ostrzegawcze potężnych okrętów towarowych, które wypływały w rejs, i krzyki mew przerywały ciszę niedzielnego poranku.

Kiedy pochłonęła już sporą część obfitego śniadania, odstawiła tacę do zlewu i poszła do łazienki. Silny strumień wody pod prysznicem, choć nie zdołałby zmyć blizn na jej ciele, rozbudził ją na dobre.

– Kali, przestań się kręcić za własnym ogonem, zaraz pójdziemy na spacer.

Lauren owinęła się ręcznikiem w pasie, nie osłaniając piersi. Nie zaprzątając sobie głowy robieniem makijażu, otworzyła szafę, sięgnęła po dżinsy i polo, po chwili odłożyła polo i wybrała bluzkę, włożyła ją, zdjęła i przebrała się w polo. Spojrzała na zegarek – miała się spotkać z matką w Marinie dopiero za godzinę, a Kali znowu spała na kremowej kanapie. Korzystając z tego, Lauren usiadła obok suczki, otworzyła gruby podręcznik neurochirurgii, który leżał między stertą papierów na niskim stoliku, i obgryzając ołówek, pogrążyła się w lekturze.

Ford zaparkował przed numerem dwudziestym siódmym przy Cervantes Boulevard. Paul zabrał torbę z tylnego siedzenia i wysiadł z wozu.

– Poszedłbyś dziś wieczorem do kina? – zapytał Arthura.

– Nie mogę, obiecałem komuś ten wieczór.

– Jemu czy jej? – zapytał Paul z promiennym uśmiechem.

– Telewizyjna kolacyjka we dwoje!

– Ależ to cudowna wiadomość! Nie chcę być wścibski, ale kto to taki?

– Jesteś wścibski!

– Żartujesz!

– I natrętny. I samochód odjechał Fillmore Street. Przed Union Street Arthur przyhamował, żeby przepuścić ciężarówkę, która chyba dość długo stała pod „stopem”. Ukryty za przyczepą triumph skorzystał z okazji, żeby prześliznąć się przez skrzyżowanie bez zatrzymywania. Zielony samochód jechał w stronę Mariny. Pies przypięty pasami do miejsca pasażera ujadał jak szalony. Ciężarówka minęła skrzyżowanie, a ford spokojnie ruszył po zboczu Pacific Heights.

Rytmiczne machanie ogonem dowodziło, że Kali jest zadowolona. Z wielką powagą obwąchiwała trawnik, próbując dociec, jakie zwierzę mogło myszkować tu przed nią. Od czasu do czasu unosiła łeb i dołączała do rodziny. Po kilku okrążeniach nóg Lauren i pani Kline wybierała nową ścieżkę, żeby spenetrować inny rejon parku. Kiedy okazywała przesadną wylewność spacerującym tu parom albo dzieciom, matka Lauren przywoływała ją do porządku.


Bolą ją stawy – powiedziała Lauren, obserwując oddalającą się Kali.

– Starzeje się! Może nie zauważyłaś, ale nas też to dotyczy.

– Jesteś w cudownym nastroju, czyżbyś przegrała w brydża?

– Chyba żartujesz, rozprawiłam się z całą bandą starych panien! Po prostu martwię się o ciebie.

– Nie ma powodu. Miewam się dobrze, pracuję w zawodzie, który lubię, praktycznie uwolniłam się już od migren i jestem szczęśliwa.

– Tak, masz rację, powinnam dostrzegać pozytywne strony życia, ten tydzień był wyjątkowo udany, bo znalazłaś dla siebie całe dwie godziny, to sukces!

Lauren wskazała skinieniem brody mężczyznę i kobietę, którzy szli po nabrzeżu portu.

– Wyglądał mniej więcej tak? – zapytała, nie patrząc na matkę.

– Kto?

– Nie mam pojęcia dlaczego, ale od wczoraj znów o nim myślę. I przestań uciekać przed tym tematem, kiedy go poruszam.

Pani Kline westchnęła.

– Kochanie, nie mam ci nic do powiedzenia. Nie wiem, kim był mężczyzna, który odwiedzał cię w szpitalu. Był uprzejmy, bardzo miły. Podejrzewam, że to jakiś pacjent, któremu się nudziło i który był zadowolony, że może przy tobie posiedzieć.

– Pacjenci nie spacerują po szpitalnych korytarzach w tweedowych marynarkach. Poza tym przejrzałam listy pacjentów przebywających w tym okresie w moim skrzydle budynku i żaden nie pasuje do opisu.

– Zawracałaś sobie tym głowę? Jaka ty potrafisz być uparta! Czego właściwie chcesz?

– Żebyś powiedziała to, co przede mną ukrywasz, biorąc mnie za idiotkę. Chcę wiedzieć, kim on jest i dlaczego przychodził do mnie dzień w dzień.

– Ale po co?! Przecież to już przeszłość! Lauren przywołała Kali, która za bardzo się oddaliła. Suczka zawróciła i przystanęła, patrząc na swą panią, a potem pomknęła jak strzała w jej stronę.

– Kiedy obudziłam się ze śpiączki, był przy mnie. Kiedy po raz pierwszy mogłam poruszyć ręką, trzymał ją w swojej, żeby dodać mi otuchy. Wystarczyło, że drgnęłam w środku nocy, a okazywało się, że on wciąż tkwi w szpitalnym pokoju. A pewnego ranka obiecał, że opowie mi niewiarygodną historię, i zniknął.

– Ten mężczyzna jest tylko pretekstem, który pozwala ci ignorować twoje życie kobiety i myśleć wyłącznie o pracy. Zrobiłaś z niego księcia z bajki. Łatwo kochać kogoś, kto jest nieosiągalny, bo nie ponosi się żadnego ryzyka.

– A jednak ty przez dwadzieścia lat żyłaś w ten sposób u boku taty.

– Gdybyś nie była moją córką, uderzyłabym cię w twarz, bo naprawdę sobie na to zasłużyłaś.

– Jesteś dziwna, mamo. Ani na chwilę nie zwątpiłaś, że znajdę dość sił, by wyjść ze śpiączki, dlaczego więc nie potrafisz mi zaufać teraz, kiedy jestem żywa i zdrowa? A gdybym raz przestała kierować się zdrowym rozsądkiem i logiką, a wsłuchała się w ten nieśmiały wewnętrzny głos, który mówi do mnie z głębi świadomości? Dlaczego moje serce uderza mocniej za każdym razem, kiedy wydaje mi się, że go rozpoznałam? Uważasz, że nie warto się nad tym zastanawiać? Przykro mi, że tata zniknął, że cię zdradził, ale to nie jest choroba dziedziczna. Nie każdy mężczyzna jest taki jak mój ojciec!

Pani Kline wybuchnęła śmiechem. Położyła rękę na ramieniu córki.

– Czyżbyś zamierzała mnie pouczać? Ty, która zawsze wiązałaś się tylko z porządnymi chłopcami wpatrzonymi w ciebie jak w obraz. Miło jest wiedzieć, że spotkałaś kogoś, kto by cię nie porzucił, bez względu na to, co zrobisz, prawda? Aleja przynajmniej kochałam twojego ojca!

Gdybyś nie była moją matką, to teraz ty dostałabyś ode mnie w twarz.

Pani Kline, idąc dalej, otworzyła torebkę i sięgnęła po paczkę cukierków. Poczęstowała nimi córkę, ale ta odmówiła.

– W tym, co mówisz, wzrusza mnie tylko, że nawet żyjąc w taki sposób, nie zdusiłaś w sobie tej maleńkiej iskierki romantyzmu. Przykro mi jednak, że marnujesz go z taką naiwnością. Na co czekasz? Gdyby ten człowiek był naprawdę mężczyzną twojego życia, przyszedłby do ciebie, głupia dziewczyno! Przecież nikt go nie wyganiał, zniknął, bo sam tego chciał. Przestań mieć pretensję do całego świata, a zwłaszcza do matki, jakbym to ja była wszystkiemu winna.

– Może miał jakiś powód?

– Na przykład żonę albo dzieci? – rzuciła ponuro pani Kline.

Można by pomyśleć, że Kali miała już dość napięcia, jakie wytworzyło się między matką i córką. Chwyciła patyk i położyła go pod nogami Lauren, głośno szczękając. Lauren pochyliła się i rzuciła patyk daleko.

– Wciąż po mistrzowsku oddajesz cios za cios. Nie mogę dłużej spacerować, muszę do jutra przeczytać dokumentację – powiedziała Lauren.

– W tym wieku musisz jeszcze odrabiać lekcje w niedzielę? Zastanawiam się, kiedy zmęczy cię ten pościg za sukcesem! Może śmiertelnie nudzisz się ze swoim chłopakiem? Nie, przecież to bzdura, nie masz nawet okazji, żeby się przy nim nudzić, bo w niedzielę śpisz albo odrabiasz zadania domowe!

Lauren stanęła przed matką, ogarnięta przemożną chęcią uduszenia jej.

– Mężczyzna mojego życia byłby dumny, że kocham swoją pracę, i nie wyliczałby mnie z godzin!

Gniew sprawił, że żyłki na jej skroniach pulsowały, wyraźnie widoczne pod skórą.


– Jutro rano podejmiemy próbę usunięcia guza mózgu u małej dziewczynki – podjęła. – Może sądzisz, że to zwykłe głupstwo, ale wyobraź sobie, że ten guz spowodował u dziecka ślepotę. I myślisz, że w przededniu operacji będę zastanawiać się, czy iść na dobry film, objadać się prażoną kukurydzą i obściskiwać z Robertem, czy przejrzeć historię choroby i przygotować się do tak poważnego zabiegu!

Lauren zagwizdała na psa. Szybkim krokiem ruszyła po promenadzie biegnącej wzdłuż portu i skręciła na parking.

Kali wskoczyła na miejsce obok swojej pani. Lauren przypięła ją pasem bezpieczeństwa i triumph, pokasłując, opuścił Marina Boulevard. Potem skręcił w Cervantes, by dotrzeć do Fillmore Street. Na skrzyżowaniu z Greenwich Lauren zwolniła, zastanawiając się, czy nie wypożyczyć filmu. Miała ogromną ochotę zobaczyć Cary'ego Granta i Deborah Kerr w An Affair to Remember, kiedy jednak pomyślała o jutrzejszym poranku, wrzuciła dwójkę i przyspieszyła, mijając starego forda rocznik sześćdziesiąt jeden, który parkował przed klubem wideo.

Arthur przeglądał kolejno tytuły z działu „Sztuki walki”.

– Chciałbym zrobić dziś niespodziankę przyjaciółce. Mógłby mi pan coś doradzić? – zwrócił się do obsługującego.

Mężczyzna wszedł za ladę i po chwili triumfalnie położył na niej pudełko. Otworzył je, przecinając taśmę, i pokazał Arthurowi kasetę.

Wejście smoka w edycji klubowej! Z trzema scenami walki, których nie wykorzystano w filmie. Dostaliśmy to dopiero wczoraj, więc na pewno sprawi pan przyjaciółce przyjemność!

– Tak pan sądzi?

– Bruce Lee to pewniak, przypuszczam, że jest jego fanką. Arthur uśmiechnął się.

– Biorę to!

– A może pańska przyjaciółka ma siostrę?

Arthur wyszedł z klubu wideo w doskonałym nastroju. Zapowiadał się miły wieczór. Po drodze zatrzymał się w garmażerii, gdzie przez dłuższą chwilę wybierał dania spośród wielu wyglądających bardzo apetycznie. Z lekkim sercem wracał do domu. Zaparkował przed niewielką kamienicą przy rogu Pacific i Fillmore.

Zamknął za sobą drzwi mieszkania, położył zakupy na ladzie w kuchni, włączył wieżę stereo, wsunął płytę Franka Sinatry i wesoło zatarł ręce.

Pokój był skąpany w czerwonym świetle letniego wieczoru. Podśpiewując z zapałem Strangers in the Night, Arthur bardzo starannie nakrywał dla dwóch osób niski stół w salonie. Otworzył butelkę merlota z roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego, podgrzał lasagne i ułożył na dwóch talerzach z białej porcelany włoskie przystawki. Gdy wszystko było już gotowe, wyszedł na korytarz, zostawiając uchylone drzwi. Załomotał do sąsiadki i po chwili usłyszał jej lekkie kroki.

– Jestem głucha, ale nie do tego stopnia! – starsza pani powitała go szerokim uśmiechem.

– Nie zapomniała pani o naszym wieczorze? – zapytał.

– Chyba żartujesz!

– Nie zabierze pani psa?

– Pablo śpi jak zabity, widzisz, to taki sam staruch jak ja.

– Wcale nie jest pani taka stara, miss Morrison.

– Jestem, słowo daję! – powiedziała, biorąc go pod rękę. Arthur wygodnie usadowił miss Morrison i podał jej kieliszek wina.

– Mam dla pani niespodziankę! – powiedział, pokazując jej kasetę. Miła buzia miss Morrison rozbłysła.

– Scena walki w porcie stanowi fragment antologii!

– Oglądała go już pani?

– Parę razy!

– I jeszcze się pani nie znudził?

– A widziałeś kiedyś nagi tors Bruce'a Lee?

Kali poderwała się z miejsca, chwyciła smycz w zęby i machając ogonem, zaczęła kręcić się w kółko po salonie.

Lauren w szlafroku i grubych wełnianych skarpetach siedziała skulona na kanapie. Oderwała się od lektury i z rozbawieniem patrzyła na taniec suczki. Potem zamknęła podręcznik neurochirurgii i czule całując psi łebek, szepnęła: „Zaraz się ubiorę i wyjdziemy”.

Po kilku minutach Kali biegała po Green Street. Nieco dalej, na chodniku Fillmore Street, zobaczyła buk, którego zapach najwyraźniej ją kusił, bo pociągnęła panią w jego stronę. Lauren była zamyślona, a wieczorny wiatr przejął ją dreszczem.

Denerwowała się przed jutrzejszą operacją, czuła, że Fernstein powierzy jej ważną rolę. Odkąd postanowił, że z końcem roku przejdzie na emeryturę, okazywał jej coraz większe zaufanie, jakby pragnął przyspieszyć rytm jej szkolenia. Tuż po powrocie, przy świetle nocnej lampki, przeczytała notatki, potem może zrobi to po raz kolejny…

Miss Morrison była zachwycona tym wieczorem. Teraz wycierała w kuchni naczynia, które zmywał Arthur.

– Mogę ci zadać pytanie?

– Choćby kilka.

– Nie lubisz karate i nie mów mi, że taki młody mężczyzna nie mógłby znaleźć sobie na niedzielny wieczór ciekawszego towarzystwa niż osiemdziesięcioletnia kobieta.

– To, co pani powiedziała, nie jest pytaniem, miss Morrison.


Starsza pani położyła dłoń na ręce Arthura i wydęła usta.

– Owszem, i dobrze wiesz, jak ono brzmi! Doskonale rozumiesz, co kryje się za tym stwierdzeniem. I przestań wreszcie nazywać mnie miss Morrison! Mów do mnie Rosę.

– Na kryjące się w pani słowach pytanie odpowiem, że miło spędziłem wieczór razem z sąsiadką.

– Chłopcze, wyglądasz mi na takiego, który ukrywa się w mroku samotności.

Arthur spojrzał miss Morrison w oczy.

– Może wyprowadzę pani psa na spacer?

– To pogróżka czy propozycja? – uśmiechnęła się Rosę.

– Jedno i drugie. Miss Morrison poszła obudzić Pabla i założyła mu obrożę.

– Skąd wzięło się jego imię? – zapytał Arthur, stojąc w progu.

Starsza pani zbliżyła usta do jego ucha, by wyznać, że to imię jej kochanka, o którym nie może zapomnieć.

– …Miałam trzydzieści osiem lat, on był młodszy o pięć, a może dziesięć lat… W moim wieku pamięć czasami zwodzi człowieka, zwłaszcza kiedy jemu samemu to na rękę. Facet był czarującym Kubańczykiem. Tańczył jak bóg i słowo daję, że był znacznie żwawszy od mojego jacka russella!

– W to akurat nie wątpię – rzucił Arthur, ciągnąc smycz psiaka, który zaparł się czterema łapami, bo wcale nie miał ochoty na przechadzkę.

– Och, Hawana! – westchnęła miss Morrison, zamykając drzwi mieszkania.

Arthur i Pablo szli Fillmore Street. Pies zatrzymał się pod bukiem. Z niepojętych dla Arthura przyczyn drzewo wzbudziło jego żywe zainteresowanie. Arthur wsunął rękę do kieszeni i oparł się o murek, pozwalając Pablowi nacieszyć się tą rzadką chwilą podniecenia. Poczuł, że telefon komórkowy, który miał w kieszeni, zaczął drgać. Odebrał.

– Jak ci mija wieczór? – zapytał Paul.

– Wspaniale.

– A co teraz robisz?

– Paul, jak długo pies może twoim zdaniem obwąchiwać pień drzewa?

– Rozłączam się i idę spać, zanim wytrącisz mnie z równowagi kolejnym zwariowanym pytaniem – mruknął zbity z tropu Paul.

Dwie ulice dalej, na drugim piętrze wiktoriańskiej kamienicy przy Green Street, zgasło światło w sypialni młodej lekarki.

Загрузка...