16

Nad zatoką San Francisco wstawał dzień. Fernstein wszedł do kuchni, usiadł przy stole, sięgnął po ekspres do kawy i napełnił dwie filiżanki.

– Późno wczoraj wróciłeś… – powiedziała Norma.

– Miałem dużo pracy.

– Przecież wyszedłeś ze szpitala na długo przede mną?

– Musiałem załatwić coś w mieście. Norma odwróciła się do niego. Miała zaczerwienione oczy.

– Ja też się boję, ale ty nigdy nie dostrzegasz mojego lęku, myślisz tylko o swoim. Wydaje ci się, że nie konam ze strachu na myśl o tym, że cię przeżyję?

Fernstein wstał i wziął Normę w ramiona.

– Przykro mi, nie sądziłem, że tak trudno jest umierać.

– Ocierałeś się o śmierć przez całe życie.

– O śmierć innych, ale nie moją własną. Norma ujęła twarz kochanka w dłonie, przywarła ustami do jego policzka.

– Proszę tylko, żebyś podjął walkę, żebyś targował się o czas, o rok, półtora… Nie jestem gotowa!

– Jeśli mam być szczery, ja też nie.

– W takim razie zgódź się na leczenie.


Profesor podszedł do okna. Słońce wyłoniło się zza wzgórz Tiburon. Głęboko wdychał powietrze.

– Złożę dymisję, kiedy tylko Lauren uzyska doktorat. Wyjedziemy do Nowego Jorku, mój stary przyjaciel chętnie przyjmie mnie do siebie. Podejmiemy próbę.

– Mówisz serio? – zapytała Norma, z której oczu płynęły łzy.

– Często zatruwałem ci życie, ale nigdy cię nie okłamałem.

– Dlaczego nie chcesz zacząć natychmiast? Jedźmy tam jutro.

– Powiedziałem ci: czekam na doktorat Lauren. Chcę zakończyć pracę, ale nie zamierzam wszystkiego roztrwonić. Zrobisz mi kanapkę?

Paul odwiózł Onegę pod dom. Zatrzymał się, wysiadł i szybko okrążył samochód. Przylgnął do drzwi, uniemożliwiając dziewczynie ich otwarcie. Patrzyła na niego, nie rozumiejąc tej nowej gry. Zapukał w szybę, prosząc, żeby otworzyła.

– Zostawiam ci samochód. Teraz pojadę taksówką do szpitala. W samochodzie leży klucz od mieszkania. Weź go, jest twój, ja mam drugi w kieszeni.

Onega przyglądała mu się, coraz bardziej zaintrygowana.

– No dobrze, przyznaję, że to głupi sposób informowania cię, że chciałbym, żebyśmy częściej mieszkali razem – dodał Paul. – Jeżeli o mnie chodzi, to chętnie widziałbym cię tu co wieczór, bardzo by mi to odpowiadało, ale teraz, kiedy masz klucz, sama podejmiesz decyzję, wszystko zależy od ciebie.

– Masz rację, rzeczywiście głupio się do tego zabierasz – odpowiedziała miękko.

– Zrozum, straciłem w tym tygodniu sporo neuronów.

– Mimo wszystko wciąż mi się podobasz, nawet taki głupi.

– Nareszcie jakaś miła wiadomość!

– Pospiesz się, bo nie zdążysz przed jego przebudzeniem.


Paul pochylił się.

– Tylko bądź ostrożna, to delikatny wóz, zwłaszcza sprzęgło.

Namiętnie ucałował Onegę i pobiegł w stronę skrzyżowania. Stamtąd pojechał taksówką do San Francisco Memoriał Hospital. Kiedy opowie Arthurowi o tym, co zrobił, przyjaciel na pewno pożyczy mu starego forda.

Lauren obudziło walenie setek młotków w jej głowie. Czuła potworny, rwący ból w nodze, więc szybko zdjęła bandaże i obejrzała stopę.

– Cholera jasna! – mruknęła, stwierdzając, że rana ropieje. – Tego mi tylko brakowało!

Wstała i kuśtykając, dotarła do łazienki. Otworzyła apteczkę, odkręciła butelkę z antyseptykiem i polała nim piętę. Ból był tak ostry, że upuściła butelkę. Lauren doskonale wiedziała, że na tym się nie skończy. Trzeba było jeszcze raz oczyścić ranę i zastosować kurację antybiotykową. Takie infekcje często bywają groźne. Ubrała się i wezwała taksówkę. Nie mogła ryzykować jazdy własnym samochodem.

Dziesięć minut później była już w szpitalu i kuśtykała po holu. Pacjent, który od dwóch godzin czekał na swoją kolej, poradził jej, żeby usiadła i jak wszyscy uzbroiła się w cierpliwość. Pokazała mu identyfikator i weszła przez szklane drzwi prowadzące do gabinetów.

– Co ty tu robisz? – zapytała Betty. – Jeżeli Fernstein cię zobaczy…

– Nie dogaduj, tylko się mną zajmij. Boli mnie jak sto diabłów.

– Skoro narzekasz, sprawa musi być poważna. Siadaj na wózku.

– Bez przesady. Który gabinet jest wolny?

– Trójka! Tylko się pospiesz, jestem tu od dwudziestu sześciu godzin. Sama nie wiem, jakim cudem trzymam się jeszcze na nogach.

– Odpoczęłaś trochę dziś w nocy?

– Parę minut, tuż przed świtem. Betty pomogła jej usiąść na łóżku i zdjęła bandaże, żeby obejrzeć ranę.

– Jakim cudem udało ci się tak szybko zainfekować nogę?!

Szybko przygotowała strzykawkę z lidokainą. Kiedy znieczulenie miejscowe uwolniło Lauren od bólu, Betty rozsunęła brzegi rany i oczyściła zainfekowaną tkankę. Potem sięgnęła po nici chirurgiczne.

– Zdasz się na mnie czy wolisz sama się pozszywać?

– Zrób to, ale najpierw załóż dren, nie mam ochoty podejmować ryzyka.

– Przykro mi, ale będziesz miała sporą szramę.

– Jedna więcej, jedna mniej!

Kiedy pielęgniarka zajmowała się raną, Lauren mięła w palcach prześcieradło. Wykorzystała dogodny moment, by zadać odwróconej do niej plecami Betty cisnące się na usta pytanie.

– Co z nim?

– Obudził się w świetnej formie. Ten facet o mało nie przeniósł się w nocy na tamten świat, a teraz interesuje go tylko, kiedy będzie mógł stąd wyjść. Słowo daję, przez ten szpital przewija się galeria dziwaków!

– Nie zaciskaj tak mocno bandaży.

– Postaram się. Tylko pamiętaj, że nie wolno ci wchodzić na górę!

– Nawet gdybym zabłądziła w tych krętych korytarzach?

– Lauren, nie udawaj idiotki! Igrasz z ogniem. Zostało ci kilka miesięcy do zakończenia specjalizacji, chyba nie zamierzasz wszystkiego zaprzepaścić!

– Tej nocy dużo o nim myślałam, i to w dość specyficzny sposób.

– Myśl sobie o nim choćby przez cały tydzień, a zobaczysz go w przyszłą niedzielę. W przeciwieństwie do ducha z opery ten ma imię, nazwisko, adres i telefon, więc jeśli chcesz się z nim spotkać, zadzwoń, kiedy wyjdzie!

– Uważasz pewnie, że to w moim stylu? – szepnęła nieśmiało Lauren.

Berty ujęła ją za podbródek i spojrzała na nią z rozczuleniem.

– Powiedz, kotku, czy właśnie zwierzasz mi się ze swoich uczuć? Jeszcze nigdy nie słyszałam u ciebie tak słodkiego tonu!

Lauren odepchnęła rękę Berty.

– Nie wiem, co się ze mną dzieje, po prostu chcę się z nim spotkać i przekonać na własne oczy, że nic mu już nie grozi. Przecież to mój pacjent!

– Chyba już wiem, co się z tobą dzieje, mogę ci to wytłumaczyć…

– Przestań się ze mnie nabijać, to nie jest takie proste, jak sądzisz!

Betty parsknęła śmiechem.

– Wcale z ciebie nie kpię, po prostu trochę mnie zaskoczyłaś. No dobrze, muszę cię teraz zostawić, idę do domu, padam z nóg. Tylko nie rób żadnych głupstw.

Przyciągnęła balkonik i postawiła go koło Lauren.

– Będzie ci łatwiej wstać i chodzić. Zajrzyj do apteki po antybiotyk. W szafie stoją kule, weź je.

Betty wyszła, ale po chwili wróciła.

– Jeżeli naprawdę zapomniałaś, jak poruszać się po szpitalu, to przypominam, że apteka mieści się na pierwszym poziomie podziemia, nie chciałabym, żebyś pomyliła ją z neurologią, bo to te same windy!

Lauren słyszała jej kroki na korytarzu.

Paul stał przy łóżku Arthura. Otworzył papierową torebkę, pełną rogalików i drożdżówek. – Co to za pomysły, żeby lądować na bloku operacyjnym pod moją nieobecność?! Mam nadzieję, że jakoś sobie beze mnie poradzili. Jak się teraz czujesz?

– Całkiem nieźle, tylko mam już dość szpitala. Za to ty wyglądasz kiepsko.

– Przez ciebie nie zmrużyłem oka.

Lauren sięgnęła po bloczek recept i wypisała silny antybiotyk. Podpisała druk i podała go farmaceucie.

– Ostro sobie pani poczyna, leczy pani posocznicę?

– Mój koń ma silną gorączkę!

– Po tym jutro ruszy z kopyta! Aptekarz zniknął za regałami, a po chwili wrócił z flakonikiem.

– Radzę jednak zachować ostrożność. Lubię konie, a tym można by go zabić.

Lauren bez słowa zabrała lekarstwo i wsiadła do windy. Zawahała się, trzymając palec nad guzikiem z cyfrą trzy. Na parterze do kabiny wsiadł technik z elektroencefalografem. Monitor był owinięty żółtą folią.

– Na które? – zapytała Lauren.

– Neurologia!

– Nawalił?

– Te maszyny są coraz doskonalsze, ale i coraz bardziej kapryśne. Ta tutaj zużyła wczoraj całą rolkę papieru, kreśląc dziwaczne linie. To już nie była żadna nadczynność mózgowa, ale pomiar prądu w centrali elektrycznej. Faceci z obsługi siedzieli nad nią trzy godziny i twierdzą, że wszystko jest w porządku! Prawdopodobnie to tylko zakłócenia.

– Co robiłeś wczoraj wieczorem? – zapytał Arthur.

– Coś ty taki ciekawski? Jadłem kolację z pewną młodą damą. Arthur spojrzał badawczo na przyjaciela.

– Z Onegą – wyznał Paul.

– Widujecie się?

– Można to i tak nazwać.

– Masz jakiś dziwny głos.

– Obawiam się, że palnąłem głupstwo.

– Jakie?

– Dałem jej klucze do swojego mieszkania. Twarz Arthura rozbłysła, miał ochotę poklepać Paula po plecach, ale ten wstał i stanął przy oknie. Był zamyślony.

– Czyżbyś już tego żałował?

– Boję się, że ją wystraszyłem, może działałem zbyt szybko.

– Zakochałeś się?

– Nie mogę tego wykluczyć.

– W takim razie zdaj się na intuicję, skoro zdecydowałeś się na ten krok, to na pewno tego chciałeś, a ona to wyczuje. Uwierz mi: odwzajemnianie uczuć nie przynosi nikomu wstydu.

– Uważasz, że nie popełniłem błędu? – zapytał Paul, wpatrując się w Arthura z nadzieją.

– Jeszcze nigdy nie widziałem cię w takim stanie, a przecież nie ma powodu do niepokoju!

– Nie dzwoniła do mnie.

– Od jak dawna? Paul spojrzał na zegarek.

– Od dwóch godzin.

– Aż tak długo? Naprawdę wpadłeś po uszy! Daj jej trochę czasu, żeby mogła się nacieszyć twoim gestem, a poza tym nie blokuj jej linii, bo musi obdzwonić wszystkie koleżanki i powiedzieć im, że wreszcie usidliła najbardziej zatwardziałego kawalera w San Francisco.

– Dobra, możesz się ze mnie śmiać, ciekawe, jak ty byś wyglądał na moim miejscu! Nie mam pojęcia, co się ze mną dzieje. Jest mi zimno, gorąco, pocą mi się ręce, boli mnie brzuch, mam sucho w ustach.

– Po prostu się zakochałeś!

– Wiedziałem, że to nie dla mnie. Miłość wpędza mnie w chorobę.

– Przekonasz się, że skutki uboczne są cudowne. Za oszkloną ścianą pokoju pojawiła się lekarka. Paul wytrzeszczył oczy.

– Nie przeszkadzam? – zapytała Lauren, wchodząc do środka.

– Skądże – odparł Paul. Właśnie zamierzał iść po kawę. Spytał Arthura, czy i on ma ochotę się napić, ale Lauren wyręczyła go w odpowiedzi, mówiąc, że to niewskazane. Paul zostawił ich samych.

– Miała pani wypadek? – zaniepokoił się Arthur.

– Chwila nieuwagi – uśmiechnęła się, sięgając po kartę chorego.

Arthur zerknął na jej nogę.

– Jak do tego doszło?

– Po prostu niestrawność po święcie kraba!

– Złamanie to objaw niestrawności?

– To tylko paskudne skaleczenie.

– Kraby panią pokąsały?

– Nie rozumie pan nic z mojej paplaniny, prawda?

– Szczerze mówiąc, nie, ale jeżeli zechce mi to pani wyjaśnić…

– A jak panu minęła ta noc?

– Sporo się działo…

– Czyżby opuszczał pan łóżko? – zapytała z nadzieją w głosie.

– Raczej się w nie zapadłem. Podobno mózg mi się przegrzał i znowu musieli oddać mnie do naprawy chirurgom.

Lauren uważnie mu się przypatrywała.

– Co się stało? – zapytał Arthur. – Dziwnie pani wygląda.

– Nie, nic, to głupstwo.

– Czy moje wyniki są niepokojące?

– Nie, proszę się nie martwić, to nie ma nic wspólnego ze stanem pańskiego zdrowia – powiedziała łagodnie.

– A więc o co chodzi? Oparła ręce o wezgłowie łóżka.

– Czy nie pamięta pan nic z…

– Czego? – przerwał, rozgorączkowany.

– Nie, to naprawdę żałosne, po prostu idiotyczne.

– Mimo to proszę mi powiedzieć! – napierał Arthur. Lauren podeszła do okna.

– Nie biorę alkoholu do ust, a wczoraj upiłam się jak nigdy w życiu!

Arthur milczał, a ona odwróciła się i słowa popłynęły z jej ust jakby wbrew jej woli.

– To, o czym chciałabym panu opowiedzieć, trudno zrozumieć…

Do pokoju wpadła kobieta z ogromnym bukietem kwiatów, które zasłaniały jej twarz. Położyła bukiet na stoliku i podeszła do łóżka.

– Boże, jak ja się bałam! – rzuciła Carol – Ann, chwytając Arthura w ramiona.

Lauren zerknęła na wysadzany brylantami pierścionek na palcu lewej ręki kobiety.

– To głupstwo – szepnęła Lauren – chciałam się tylko dowiedzieć, jak się pan czuje. Teraz zostawię pana z narzeczoną.

Carol – Ann coraz mocniej ściskała Arthura, głaskała go po twarzy.

– Czy wiesz, że są takie kraje, w których na zawsze należy się do tego, kto ocalił ci życie?

– Carol – Ann, udusisz mnie.

Nieco speszona odsunęła się od Arthura i wygładziła spódnicę. Arthur rozglądał się, szukając Lauren, ale zdążyła już wyjść z pokoju.

Paul szedł korytarzem i już z daleka zobaczył zbliżającą się do niego Lauren. Kiedy się mijali, uśmiechnął się porozumiewawczo, ale ona go zignorowała. Wzruszył ramionami i poszedł dalej. Kiedy otworzył drzwi pokoju Arthura, osłupiał, nie mogąc uwierzyć własnym oczom: na krześle przy oknie siedziała Carol – Ann.

– Witaj, Paul – powiedziała.

– Boże drogi! – krzyknął, wypuszczając z ręki kawę. Pochylił się, żeby podnieść kubek.

– Nieszczęścia zawsze chodzą parami – mruknął, prostując się.

– Czy mam to uznać za komplement? – zapytała uszczypliwym tonem.

– Gdybym był dobrze wychowany, powiedziałbym, że tak, ale przecież mnie znasz i wiesz, że jestem grubiański!

Carol – Ann poderwała się z miejsca i z oburzeniem spojrzała na Arthura.

– A ty po prostu milczysz?

– Carol – Ann, zadaję sobie pytanie, czy nie przynosisz mi pecha!

Carol – Ann chwyciła bukiet i wyszła, trzaskając drzwiami.

– Co teraz zamierzasz? – zapytał Paul.

– Chcę jak najszybciej stąd wyjść! Paul krążył po pokoju.

– Co ci się stało?

– Nie mogę sobie darować… – powiedział Paul.

– Ale czego?

– Że dopiero teraz to do mnie dotarło… I Paul ruszył w dalszą wędrówkę po szpitalnym pokoju.

– Musisz przyznać, że na moją obronę przemawia fakt, że nigdy nie miałem okazji widzieć was naprawdę razem, to znaczy – nie widziałem was obojga przytomnych w tym samym czasie. A to, co między wami zaszło, wydaje się dość skomplikowane…

Ale teraz, patrząc na nich oboje przez szybę, Paul zrozumiał, że choć może nawet o tym nie wiedzą, Lauren i Arthur tworzą jedyną w swoim rodzaju parę, że idealnie do siebie pasują.

– Nie wiem, co powinieneś zrobić, ale nie strać jej.

– Cóż mógłbym jej powiedzieć? Że kochaliśmy się tak bardzo, że snuliśmy najśmielsze plany, tylko że teraz ona tego nie pamięta?!

– Lepiej się przyznaj, że chcąc ją chronić, pojechałeś budować muzeum za oceanem, że wciąż o niej myślałeś, powiedz, że wróciłeś z tej podróży i wciąż za nią szalejesz!

Arthur nie był w stanie wydusić z siebie słowa, bo dławiony szloch narastał mu w gardle. A Paul nieco podniesionym głosem mówi dalej.

– Tak długo śniłeś o tej kobiecie, że zdołałeś mnie wciągnąć do krainy swoich marzeń. Któregoś dnia powiedziałeś: „Liczymy, analizujemy za i przeciw, a tymczasem życie upływa i nic się nie dzieje”, więc myśl szybko. To dzięki tobie dałem Onedze klucze do mieszkania. Ona wciąż nie dzwoni, a ja mimo wszystko jeszcze nigdy nie czułem się taki lekki, uskrzydlony. Jestem ci coś winien, stary. Nie rezygnuj z Lauren, zanim spróbujesz ją kochać w realnym życiu.

– Utknąłem w ślepym zaułku, Paul. Nie zdołałbym żyć u jej boku, okłamując ją, ale nie mogę też powiedzieć jej, co się naprawdę stało… a lista jest długa! To dziwne, ale często mamy żal do człowieka, który mówi nam trudną do przyjęcia prawdę, coś, w co nie sposób uwierzyć.

Paul podszedł do łóżka.

– Boisz się powiedzieć jej prawdę o matce, stary. Przypomnij sobie, czego uczyła cię Liii. Lepiej jest walczyć o marzenia niż realizować plany.

Paul wstał i podszedł do drzwi, potem przykląkł na jedno kolano i z przewrotnym uśmiechem na ustach wydeklamował:

– „Jeśli miłość żywi się nadzieją, wraz z nią umiera!”. Dobranoc, mój Rodrygu!

I wyszedł, zostawiając Arthura samego.


Paul grzebał w kieszeni, szukając kluczyków, ale znalazł tylko telefon. Na ekranie migała koperta. Wiadomość od Onegi brzmiała: „Do zobaczenia, pospiesz się!”. Paul spojrzał w niebo i krzyknął z radości.

– Co pana tak uszczęśliwia? – zapytała Lauren, która stała w pobliżu, czekając na taksówkę.

– Pożyczyłem komuś samochód! – odparł Paul.

– Jakie płatki śniadaniowe pan jada? – rzuciła, patrząc na niego z drwiącym uśmieszkiem.

Zatrzymał się przed nimi wóz Yellow Cab Company. Lauren otworzyła drzwi i skinęła na Paula, zachęcając, żeby wsiadł.

– Podwiozę pana! Paul usiadł obok niej.

– Green Street! – rzucił.

– Mieszka pan tam? – zdziwiła się Lauren.

– Nie, ale przecież to pani adres. Lauren zaniemówiła. Paul sprawiał wrażenie zamyślonego, szeptał ledwie słyszalnym głosem: „Zabije mnie, jeżeli to zrobię, zabije mnie!”.

– A co pan zamierza zrobić? – pochwyciła Lauren.

– Proszę najpierw zapiąć pasy – poradził Paul. Patrzyła na niego coraz bardziej zaintrygowana. Paul wahał się jeszcze przez chwilę, potem wziął głęboki oddech i nieco się do niej przysunął.

– Zacznijmy od pewnego uściślenia: ta wariatka w pokoju Arthura, ta z gigantycznym bukietem, to jedna z jego „byłych”, i to z czasów prehistorycznych, w dodatku kompletna pomyłka!

– Co dalej?

– Nie mogę, jeśli powiem jeszcze słowo, gotów mnie naprawdę zamordować.

– Czyżby pański kumpel był aż tak groźny? – zaniepokoił się taksówkarz.

– Niech się pan nie wtrąca! Arthur muchy by nie skrzywdził! – odparł ze złością Paul.

– Naprawdę? – zdziwiła się Lauren.

– Jest przekonany, że jego matka po śmierci uległa reinkarnacji i powróciła jako mucha!

– Aha! – mruknęła Lauren, wyglądając przez okno.

– Popełniłem głupstwo, wspominając o tym, bo teraz uzna go pani za dziwaka, prawda? – ciągnął Paul, zerkając na nią z niepokojem.

– Skoro już o tym mowa – wtrącił taksówkarz – w zeszłym tygodniu byłem z dzieciakami w zoo i mój syn stwierdził, że hipopotam i babcia są do siebie podobni jak dwie krople wody. Muszę tam wpaść i dokładniej przyjrzeć się zwierzakowi!

Paul zmierzył go groźnym spojrzeniem, które tamten mógł zobaczyć w lusterku wstecznym.

– No dobrze, raz kozie śmierć, powiem… – oznajmił, biorąc Lauren za rękę. – W karetce, którą jechaliśmy z San Pedro, zapytała pani, czy ktoś z moich bliskich zapadł w śpiączkę. Pamięta pani.

– Tak, oczywiście.

– Otóż w tej chwili ta osoba siedzi obok mnie. Przyszedł czas, żebym to i owo pani powiedział.

San Francisco Memoriał Hospital został już daleko za nimi, a samochód mknął ku Pacific Heights. Losowi czasem trzeba trochę pomóc. Dziś tę pomocną dłoń wyciągnęła do niego przyjaźń.

Paul wyjaśnił Lauren, jak pewnej letniej nocy on przebrał się za pielęgniarza, a Arthur za lekarza, i rozklekotaną karetką przewieźli wykradzione ze szpitala ciało młodej kobiety w śpiączce, by uchronić ją przed śmiercią poprzez odłączenie od aparatury.

Za oknem przesuwały się ulice miasta. Taksówkarz co pewien czas spoglądał niepewnie w lusterko wsteczne. Lauren słuchała opowieści w milczeniu. Paul właściwie nie zdradził sekretu przyjaciela, bo choć od tej chwili Lauren wiedziała, kim był mężczyzna, który czuwał przy jej szpitalnym łóżku, to nadal nie wiedziała, co razem przeżyli, kiedy była w śpiączce.

– Niech pan stanie! – rzuciła nagle drżącym głosem.

– Teraz? – zapytał kierowca.

– Źle się czuję. Samochód gwałtownie skręcił i z piskiem opon zatrzymał się na poboczu. Lauren otworzyła drzwi i pokuśtykała na trawnik oddzielający chodnik od jezdni.

Zgięła się wpół, żeby powstrzymać narastającą falę mdłości. Czuła, że tysiące igieł kłują jej twarz, było jej gorąco, a mimo to drżała. Zrobiło jej się słabo, nie mogła złapać tchu. Powieki zaczęły jej ciążyć, dźwięki docierały jakby wygłuszone. Ugięły się pod nią nogi, zachwiała się. Taksówkarz i Paul podbiegli w ostatniej chwili, by ją podtrzymać. Osunęła się na kolana, na trawę, chwyciła się za głowę i zemdlała.

– Trzeba wezwać pogotowie! – krzyknął przerażony Paul.

– Może po prostu ja się nią zajmę, skończyłem kurs dla ratowników, zrobię jej sztuczne oddychanie metodą usta – usta! – zaoferował z dużą wiarą w siebie kierowca.

– Powiedzmy to sobie jasno! Jeżeli zbliżysz swoją obleśną gębę do tej dziewczyny, dam ci w łeb!

– Chciałem tylko pomóc! – bronił się urażony taksówkarz. Paul ukląkł przy Lauren i delikatnie klepnął ją po twarzy.

– Proszę pani! – szepnął cicho.

– No nie, w ten sposób na pewno jej pan nie ocuci! – zrzędził taksówkarz.

– Idź lepiej zrobić usta – usta swojej babci hipopotamicy i odczep się ode mnie!

Paul położył ręce na brodzie Lauren i mocno ucisnął stawy jej żuchwy.

– Co pan wyprawia? Zwichnie jej pan szczękę!

– Dobrze wiem, co robię! – wrzasnął Paul. – Jestem stażystą na chirurgii!

Lauren otworzyła oczy, a Paul rzucił taksówkarzowi triumfalne spojrzenie.

Potem już zgodnie pomogli jej wsiąść do samochodu. Twarz Lauren odzyskała normalną barwę. Kobieta otworzyła okno i głęboko oddychała.


– Przepraszam, już mi lepiej.

– Nie powinienem był pani o tym mówić, to moja wina… – podjął zdenerwowany Paul.

– Jeżeli ma mi pan jeszcze coś do powiedzenia, to skoro doszliśmy tak daleko… niech pan to powie teraz!

– Zrobimy sobie chyba drugą rundkę. Kiedy taksówka w końcu wjechała na Green Street, Lauren wypytywała Paula o pobudki działania Arthura. Dlaczego podjął tak wielkie ryzyko?

– Tej tajemnicy nie mogę zdradzić! I tak zastanawiam się już, czy zechce mnie utopić, czy może spali żywcem, kiedy się dowie, że pani powiedziałem… chyba nie zażąda pani ode mnie, żebym sam kupił urnę na moje prochy!

– Ja tam myślę, że podjął to ryzyko, bo się w pani zadurzył – stwierdził z przekonaniem taksówkarz, którego rozmowa tej dwójki coraz bardziej pasjonowała.

Samochód zaparkował przed domem Lauren, a taksówkarz odwrócił się do pasażerów.

– Jeżeli sobie państwo życzą, możemy się tu trochę pokręcić. Wyłączę licznik. Pojeździmy chwilę, bo może wam się przypomni, że macie sobie coś jeszcze do opowiedzenia.

Lauren pochyliła się nad Paulem, żeby otworzyć drzwi, a on spojrzał na nią zdziwiony.

– Przecież to pani dom, nie mój.

– Wiem – powiedziała. – Ale to pan tu wysiada. Ja zmieniłam zdanie. Muszę coś jeszcze załatwić.

– Dokąd pani jedzie? – zapytał z niepokojem, jednak posłusznie wysiadł.

Drzwi się zatrzasnęły i taksówka zniknęła na Green Street.

– A czy mnie zechce pani powiedzieć, dokąd jedziemy? – zapytał kierowca.

– Tam, skąd przyjechaliśmy – odparła Lauren.


Miss Morrison ukryła Pabla w torbie i weszła z nim do szpitala. Gdy dotarli do pokoju, psiak usadowił się na kolanach Arthura. Na ekranie zawieszonego wysoko telewizora Scarlett 'ara szła po szerokich schodach, a uszczęśliwiony Pablo merdał ogonem. Kiedy Rhett Butler wszedł do domu i zbliżył się do Scarlett, psiak stanął na tylnych łapach i groźnie warknął.

– Jeszcze nigdy nie widziałem go w takim stanie – uśmiechnął się Arthur, obserwując psa.

– Tak, mnie też to dziwi, książka wcale mu się nie podobała! – stwierdziła Rosę.

Scarlett nieufnie patrzyła na Rhetta, kiedy rozdzwonił się telefon. Arthur podniósł słuchawkę, nie odrywając oczu od ekranu.

– Nie przeszkadzam ci? – zapytał drżącym głosem Paul.

– Przykro mi, ale teraz nie mogę rozmawiać, jestem z lekarzami! Oddzwonię.

I Arthur rozłączył się, porzucając Paula na środku Green Street.

– Cholera jasna! – mruknął Paul, wsadził ręce do kieszeni i ruszył pieszo do domu.

Nagrodzony dziesięcioma Oscarami film właśnie się skończył. Miss Morrison schowała Pabla do torby i obiecała Arthurowi, że wkrótce znów do niego zajrzy.

– Proszę się nie trudzić, za kilka dni wrócę do domu.

Przy wyjściu Rosę natknęła się na młodą lekarkę, która szła w przeciwną stronę, najwyraźniej się spiesząc. Gdzie też mogła wcześniej spotkać tę dziewczynę?

Загрузка...