5

Budzik na nocnym stoliku wyrwał Lauren z tak głębokiego snu, że czuła niemal fizyczny ból, otwierając oczy. Całoroczne zmęczenie sprawiało, że w niektóre poranki budziła się w fatalnym nastroju, który nie opuszczał jej przez wiele godzin. Nie było jeszcze siódmej, kiedy zaparkowała triumpha na szpitalnym parkingu. Po dziesięciu minutach, już w fartuchu, przeszła ze znajdującej się na parterze izby przyjęć do pokoju trzysta siedem. Mała małpka siedziała wtulona w szyję opiekuńczej żyrafy. Z pewnej odległości czuwał nad nimi biały niedźwiedź. Zwierzaki Marcii spały jeszcze na parapecie. Lauren spojrzała na rozwieszone na ścianach rysunki, bardzo dobre jak na dziecko, które od kilku miesięcy mogło opierać się wyłącznie na pamięci.

Lauren przysiadła na łóżku i pogłaskała po głowie dziewczynkę, która zaczynała się budzić.

– A kuku! Nadszedł twój wielki dzień.

– Jeszcze nie – odparła Marcia, unosząc powieki. – Na razie jest jeszcze noc.

– Już niedługo, kochanie, już niedługo. Wkrótce przyjdą tu pielęgniarki, żeby cię przygotować.

– Zostaniesz ze mną? – zapytała z niepokojem Marcia.

– Muszę iść, żeby też się przygotować, ale spotkamy się przed wejściem na blok operacyjny.

– Ty będziesz mnie operowała?

– Asystuję profesorowi Fernsteinowi, temu, który ma, jak mówiłaś, bardzo niski głos.

– Boisz się? – zapytała dziewczynka.

– Ubiegłaś mnie! Właśnie chciałam zapytać cię o to samo. Mała pacjentka odpowiedziała, że się nie boi, bo ma do niej zaufanie.

– Idę, ale pamiętaj, że wkrótce się spotkamy.

– Dziś wieczorem wygram zakład.

– A o co się założyłaś?

– Zgadłam, jakiego koloru są twoje oczy, zapisałam to na kartce i schowałam ją w szufladzie szafki nocnej. Przeczytamy to razem, ale dopiero po operacji.

– Obiecuję ci, że tak właśnie będzie – szepnęła Lauren, idąc w stronę drzwi.

Marcia pochyliła się, nie wiedząc, że zamiast wyjść, lekarka obserwuje ją w milczeniu z progu pokoju. Dziecko weszło pod łóżko.

– Wiem, że gdzieś tu się ukryłaś, ale nie masz czego się bać – zapewniała łagodnym głosem.

Macała ręką podłogę, szukając pluszaka. Kiedy jej paluszki natknęły się na futerko sowy, ułożyła się na wprost maskotki.

– Musisz stąd wyjść, nie bój się światła, to nic strasznego – mówiła. – Zaufaj mi, a pokażę ci kolory. Prawda, że mi wierzysz? Po prostu teraz przyszła kolej na ciebie. Myślisz, że ja nie bałam się ciemności? Bardzo trudno opisać dzień, jest naprawdę piękny. Mój ulubiony kolor to zieleń, ale lubię też czerwień. Kolory mają swój zapach, tak można je rozpoznać, czekaj, nie ruszaj się, zaraz ci to pokażę.

Dziewczynka wysunęła się z kryjówki i zaskakująco sprawnie podeszła do szafki nocnej. Wyjęła z niej spodeczek i kubek, a kiedy znowu przycupnęła na dywaniku, z dumą pokazała swojej sówce truskawkę, mówiąc z przekonaniem: „to czerwony”, „a tu widzisz zielony”, dodała, biorąc do ręki liść mięty. „Widzisz, jak ładnie pachną kolory! Jeżeli masz ochotę, spróbuj, jak smakują, mnie nie wolno z powodu operacji, muszę mieć pusty brzuch”. Lauren podeszła do łóżka.

– Z kim rozmawiasz? – zapytała Marcie.

– Wiedziałam, że tu jesteś. Mówię do przyjaciółki, ale nie mogę ci jej przedstawić, wciąż się chowa, bo boi się światła, no i ludzi.

– A jak się nazywa?

– Emilia! Ale ty jej nie usłyszysz.

– Dlaczego?

– Nie mogłabyś jej zrozumieć. Lauren przyklękła.

– A czy mogę wejść z tobą pod łóżko?

– Jeżeli nie boisz się ciemności. Dziewczynka odsunęła się i pozwoliła Lauren wśliznąć się pod łóżko.

– Mogę ją ze sobą zabrać?

– Nie, to stary i głupi regulamin, zwierząt nie wpuszcza się do sali operacyjnej. Ale nie martw się, kiedyś to się zmieni.

Zapowiadał się piękny dzień. Arthur postanowił iść piechotą do biura projektów przy Jackson Street. Paul czekał na niego na górze.

– I jak? – zapytał wesoło Paul, wsuwając twarz przez uchylone drzwi.

– Co masz na myśli? – Arthur spojrzał na przyjaciela, nalewając sobie kawy.

– Ile czasu potrzebował ten pies?

– Dwudziestu minut!

– Zazdroszczę ci takich wieczorów, stary! Rozmawiałem przez telefon z naszymi przyjaciółkami z Carmelu, już wróciły i chętnie wybrałyby się z nami na kolację. Jeżeli boisz się nudy, to zabierz ze sobą tego psiaka.


Paul puknął palcem w szkiełko zegarka. Musieli już iść. Obaj byli umówieni na spotkanie z poważnym klientem.

Lauren weszła do śluzy operacyjnej. Wyciągnęła ręce, wsuwając je w rękawy fartucha, który podała jej pielęgniarka. Potem zawiązała troczki na plecach i podeszła do stalowej umywalki. Strach ściskał jej żołądek, kiedy starannie myła ręce. Osuszyła je i podsunęła pielęgniarce, która posypała je talkiem, a potem otworzyła opakowanie sterylnych rękawiczek. Lauren wsunęła w nie dłonie. Już w jasnoniebieskim czepku na głowie i masce głęboko odetchnęła i weszła do sali operacyjnej.

Adam Peterson, specjalista z zakresu obrazowania mózgu, siedział przy pulpicie, sprawdzając prawidłowość działania sprzętu ultrasonograficznego. Obrazy rezonansu magnetycznego mózgu Marcii znalazły się już w maszynie. Porównując je z obrazami uzyskanymi podczas operacji metodą ultrasonografii czasu rzeczywistego, komputer miał precyzyjnie ustalić, jaką część guza udało się usunąć.

Podczas operacji aparatura obsługiwana przez Adama miała dostarczać wciąż nowych obrazów mózgu małej pacjentki i korygować je na bieżąco. Jako ostatni wszedł do sali profesor Fernstein w towarzystwie innego znakomitego neurochirurga, doktora Richarda Lalonde'a, który przybył specjalnie z Montrealu.

Doktor Lalonde przywitał się z zespołem i usiadł przy aparaturze, chwytając dwa drążki sterownicze. Wprawnie nimi manipulując, mógł za pomocą mechanicznego ramienia połączonego z komputerem z dokładnością liczoną w mikronach wycinać tkankę guza. Każdy ruch musiał być niezwykle precyzyjny. Najmniejsze odchylenie od wytyczonych linii cięcia mogłoby spowodować, że Marcia przestanie mówić lub chodzić, natomiast nazbyt oszczędne usuwanie tkanki pozbawiłoby zabieg sensu. Milcząca i skoncentrowana Lauren powtarzała w myśli każdy szczegół procedury operacji, którą lada chwila mieli przeprowadzić, a do której przygotowywała się tak starannie od kilku tygodni.

Wreszcie do sali przywieziono Marcie, która wcześniej została przygotowana w sąsiedniej sali. Dziewczynka leżała na łóżku. Pielęgniarki delikatnie przeniosły ją na stół operacyjny i zawiesiły na stojaku worek z płynem do kroplówki.

Norma, przełożona pielęgniarek, powiedziała Marcii, że niedawno wzięła pod opiekę maleńką pandę.

– Jak ją pani przywiozła? Pozwolili pani? – wypytywała Marcia.

– Nie – śmiejąc się, odparła Norma. – Zostanie u siebie, w Chinach, ale to my dajemy wszystko, czego trzeba, żeby zapewnić jej opiekę, dopóki nie nauczy się samodzielnie odżywiać.

I Norma dodała, że nie wie, jakie imię wybrać dla zwierzątka – może Marcia wymyśli coś odpowiedniego dla małej pandy?

Kiedy dziewczynka zastanawiała się nad problemem, Norma zamocowała płytki elektrokardiografu na jej klatce piersiowej, a anestezjolog wbił cieniutką igłę w jej palec wskazujący. Ta sonda miała umożliwić ciągłą kontrolę wysycenia krwi pacjentki tlenem. Potem lekarz wstrzyknął do kroplówki jakiś płyn, równocześnie zapewniając Marcie, że nad imieniem dla pandy lepiej zastanowić się po operacji, bo teraz muszą razem policzyć do dziesięciu. Środek znieczulający spłynął drenem do żyły dziecka. Marcia zasnęła między dwa a trzy. Anestezjolog spoglądał na monitory, sprawdzając, czy wszystkie parametry są prawidłowe. Norma zapięła obręcz na czole Marcii, aby zapobiec ewentualnym drgnieniom głowy.

Profesor Fernstein, niczym wytrawny dyrygent orkiestry, ogarnął spojrzeniem cały zespół. Każdy z uczestników zabiegu odpowiadał ze swego stanowiska, że jest gotów. Fernstein dał znak doktorowi Lalonde'owi, a ten uruchomił aparaturę, której ruchy bacznie obserwowała Lauren.

Pierwszego nacięcia dokonano o dziewiątej dwadzieścia siedem. Rozpoczęła się dwunastogodzinna podróż w najgłębsze zakamarki mózgu dziecka.

Projekt przedstawiony przez Paula i Arthura zdawał się podobać klientom. Szefowie konsorcjum, które zamierzało powierzyć im budowę nowej siedziby, zebrali się wokół ogromnego mahoniowego stołu w sali narad. Przez całe przedpołudnie Arthur przedstawiał szczegóły urządzenia holu wejściowego, a także organizację sal zebrań i części wspólnych, potem pałeczkę przejął Paul. Omawiał szkice i projekty, które pojawiały się na ekranie. Kiedy zegar zawieszony na ścianie wskazał szesnastą, przewodniczący zebraniu dyrektor podziękował obu architektom za przedstawienie projektu. Członkowie zarządu mieli spotkać się przed końcem tygodnia, by wybrać jedną z dwóch ofert, które przeszły poprzednie etapy konkursu.

Arthur i Paul wstali z miejsc i pożegnali gospodarzy. W windzie Paul zaczął ziewać.

– Chyba nieźle wypadliśmy?

– Też tak sadzę – odpowiedział półgłosem Arthur.

– Masz jakiś problem? – zapytał Paul.

– Myślisz, że w Macy's mają automatyczne smycze? Paul wzniósł oczy i ręce do nieba. Dzwonek zasygnalizował, że dotarli na trzeci poziom podziemnego parkingu, i po chwili rozsunęły się drzwi windy.

Paul przeciągnął się i zrobił kilka skłonów, zanim zajął miejsce za kierownicą. – Jestem wypompowany – stwierdził. – Takie dni zupełnie mnie wykańczają.


Arthur wsiadł do samochodu, nie komentując słów przyjaciela.

Serce Marcii biło równo. Fernstein polecił stopniowo zwiększyć dawkę środka znieczulającego. Druga seria ultrasonografii potwierdziła, że usuwanie guza przebiegało prawidłowo. Posługując się elektronicznym ramieniem, Lalonde milimetr po milimetrze wycinał patologiczną tkankę usytuowaną w płacie potylicznym mózgu Marcii. Ramię unosiło się, wydobywając skrawki na zewnątrz. Po czterech godzinach Lalonde spojrzał na zespół.

– Zmiana! – powiedział chirurg, czując, że jego oczy są już zbyt zmęczone.

Fernstein skinął na Lauren, polecając jej zająć miejsce Lalonde. Zawahała się, ale spokojne spojrzenie profesora dodało jej wiary we własne siły. Podczas symulacji tysiące razy powtarzała każdy ruch, jednak dziś od jej sprawności zależało życie dziecka.

Gdy dotknęła maszyny, strach uleciał bez śladu. Rozpromieniła się, bo przecież teraz spełniały się jej marzenia.

Doskonale radziła sobie ze sprzętem, całkowicie nad nim panując. Cały zespół obserwował jej pracę, a z oczu profesora Norma wyczytała dumę z tak zdolnej uczennicy.

Lauren operowała bez przerwy do siódmej godziny zabiegu. Kiedy poprosiła o zmianę, komputer wskazywał, iż guz został usunięty w sześćdziesięciu sześciu procentach. Lalonde ponownie zajął miejsce, zmrużeniem oka gratulując młodej koleżance umiejętności.

Podrzucę cię do biura i pędzę do domu – powiedział Paul. – Wysadź mnie przy Union Square, muszę coś jeszcze kupić.


– Możesz mi wyjaśnić, po co ci smycz, skoro nie masz psa?

– Dla przyjaciółki!

– Uspokoję się trochę, jeżeli dodasz, że ona ma psa?

– Jeżeli coś cię niepokoi, to wyjaśnię, że ta kobieta ma siedemdziesiąt dziewięć lat.

– Nie widzę w tym nic pocieszającego – westchnął Paul, zatrzymując się przed budynkiem sklepu Macy's.

– Dokąd idziemy na kolację? – zapytał jeszcze Arthur, wysiadając z wozu.

– Do Cliff House, o ósmej. Wysil się trochę, bo ostatnio nie byłeś zbyt uprzejmy. Po raz drugi masz szansę zrobić dobre pierwsze wrażenie, postaraj się jej nie zmarnować!

Arthur przez chwilę patrzył na oddalający się kabriolet, potem zerknął na wystawę i przez obrotowe drzwi wszedł do sklepu.

Anestezjolog zauważył na monitorze załamanie wykresu. Natychmiast sprawdził saturację krwi. Cały zespół dostrzegł zmianę wyrazu twarzy lekarza, któremu instynkt podpowiedział, że teraz konieczna jest niezwykła czujność.

– Czy doszło do krwawienia? – zapytał.

– Dotąd nic na to nie wskazuje – odparł Fernstein, pochylając się nad monitorem doktora Petersona.

– Coś jest nie tak! – powtórzył z naciskiem anestezjolog.

– Powtórzę echo – zdecydował lekarz. Nagle prysnął spokój panujący do tej chwili w sali operacyjnej.

– Tracimy tę małą! – rzucił ostro doktor Cobler, zwiększając przepływ tlenu.

Lauren czuła się bezradna. Wpatrując się w oczy Fernsteina, zrozumiała, że sytuacja staje się naprawdę krytyczna.

– Proszę wziąć ją za rękę – szepnął profesor.

– Co robimy? – Lalonde zwrócił się do Fernsteina.

– Kontynuujemy! Adam, badanie coś wykazało?

– Na razie nic szczególnego – odparł lekarz.

– Zaczyna się arytmia – poinformowała Norma, patrząc na migający elektrokardiograf.

Richard Lalonde z wściekłością uderzył dłonią w konsolę.

– Uszkodzenie tętnicy tylnej mózgu! – oznajmił krótko. Wszyscy członkowie zespołu spojrzeli na siebie. Lauren wstrzymała oddech i przymknęła oczy.

Była siedemnasta dwadzieścia dwie. W ciągu minuty uszkodzona ścianka naczynia, z którego krew przedostała się do czaszki Marcii, rozdarła się na długości dwóch centymetrów. Pod naporem krwi, która gwałtownie trysnęła, pęknięcie jeszcze się powiększyło. Fala wylewająca się z rany wypełniała jamę czaszki. Mimo podjętej przez Fernsteina próby opanowania sytuacji i błyskawicznego założenia drenu, krwotok nie ustawał, a krew w przerażającym tempie zalewała mózg.

O siedemnastej dwadzieścia siedem, na oczach czwórki bezradnych lekarzy i pielęgniarek, Marcia wydała ostatnie tchnienie. Ręka dziewczynki, którą Lauren wciąż trzymała, otworzyła się, jakby chcąc uwolnić tę resztkę życia przyczajoną w zaciśniętej dłoni.

Zespół w milczeniu opuszczał blok operacyjny. Każdy szedł w swoją stronę. Lekarze i pielęgniarki byli świadomi swej bezsilności. Podstępny guz ukrył przed najdoskonalszą aparaturą, jaką dysponuje współczesna medycyna, tętniaka na niewielkiej tętniczce w mózgu Marcii.

Lauren została sama i jeszcze przez chwilę trzymała bezwładne palce dziewczynki. Podeszła do niej Norma. Ujęła ją za rękę i uwolniła dłoń dziecka.

– Chodźmy stąd.

– Obiecałam jej – szepnęła Lauren.

– Ale to jedyny błąd, jaki pani dziś popełniła.

– Gdzie Fernstein? – zapytała lekarka.

– Prawdopodobnie rozmawia teraz z rodzicami małej.

– Ja chciałam to zrobić.

– Wydaje mi się, że jak na jeden dzień dość już pani przeżyła. I jeżeli mogę coś poradzić, to przed powrotem do domu powinna pani powłóczyć się po jakimś dużym sklepie.

– Ale po co?

– Żeby napatrzeć się na życie, na tętniące życie! Lauren pogładziła Marcie po głowie i zakryła jej buzię zielonym prześcieradłem. Wyszła z sali.

Norma obserwowała, jak oddala się korytarzem. Pokiwała głową i wyłączyła lampy nad stołem operacyjnym. Sala pogrążyła się w półmroku.

Arthur znalazł to, czego szukał, na trzecim piętrze sklepu. Smycz, której długość można regulować, uszczęśliwi miss Morrison. W deszczowe dni będzie mogła stać pod daszkiem, tuż przy domu, pozwalając Pablowi swobodnie obwąchiwać krzaki.

Zapłacił i odszedł od kasy. Po drodze jakaś kobieta, która oglądała męskie piżamy, uśmiechnęła się do niego. Arthur odwzajemnił uśmiech i skierował się w stronę ruchomych schodów.

Gdy zjeżdżał na dół, poczuł na ramieniu dotknięcie delikatnej dłoni. Odwrócił się, a kobieta zeszła o stopień niżej, zbliżając się do niego.

Pośród wielu był tylko jeden związek, w który nie powinien się angażować…

– Nie mów, że mnie nie poznajesz – rzuciła Carol – Ann.

– Przepraszam, myślami byłem daleko stąd.

– Wiem, słyszałam, że mieszkałeś we Francji. Miewasz się już lepiej? – zapytała, przybierając współczujący wyraz twarzy.

– Tak, dlaczego pytasz?

– Bo słyszałam też, że ta dziewczyna, dla której mnie zostawiłeś… że w pewnym sensie owdowiałeś, to takie smutne…

– O czym ty mówisz? – Arthur spojrzał na nią zmieszany.

– Miesiąc temu widziałam się na koktajlu z Paulem. Naprawdę bardzo mi przykro.

– Cieszę się, że cię spotkałem, ale trochę się spieszę, jestem już spóźniony – powiedział Arthur.

Chciał zejść kilka stopni niżej, ale Carol – Ann chwyciła go za rękę i z dumą pokazała pierścionek, który błyszczał na jej palcu.

– W przyszłym tygodniu obchodzimy pierwszą rocznicę ślubu. Pamiętasz Martina?

– Nie bardzo – odpowiedział Arthur, przechodząc na schody na pierwsze piętro.

– Nie zapomniałeś chyba Martina! Tego kapitana drużyny hokejowej! – skarciła go Carol – Ann, z dumą unosząc głowę.

– A tak, to ten wysoki blondyn!

– Bardzo ciemny brunet.

– Brunet, ale wysoki?

– Nawet bardzo.

– No właśnie – skinął głową, przypatrując się czubkom swoich pantofli.

– Ale tobie nie udało się jeszcze ułożyć życia? – zapytała Carol – Ann tonem współczucia.

– Przeciwnie! Układam je i burzę, jak to zwykle bywa! – mruknął, coraz bardziej zniecierpliwiony.

– Chyba mi nie powiesz, że taki facet jak ty jest ciągle kawalerem?

– Nie, nie powiem, bo i tak za dziesięć minut o tym zapomnisz, a poza tym to nie ma większego znaczenia – burknął.

Kolejne piętro, a wraz z nim nadzieja, że Carol – Ann zechce tu coś kupić. Ale nic z tego – zjechała z nim na parter.

– Mam mnóstwo samotnych koleżanek! Jeśli przyjedziesz do nas na przyjęcie z okazji rocznicy ślubu, przedstawię ci kobietę twojego życia. Jestem wspaniałą swatką, potrafię wyczuć, kto do kogo pasuje. Chyba wciąż lubisz kobiety?

– Nawet kocham, ale jedną! Dziękuję ci, miło było cię spotkać, pozdrów ode mnie Martina.

Arthur pożegnał się z Carol – Ann i szybko odszedł. Kiedy mijał stoisko z kosmetykami jednej ze znanych francuskich firm, obudziło się w nim wspomnienie słodkie jak zapach perfum, które ekspedientka prezentowała klientce. Przymknął oczy, przywołując dzień, kiedy szedł tą alejką, silny miłością niewidzialną i pewną. Był wtedy szczęśliwy jak nigdy wcześniej. Przeszedł przez obrotowe drzwi i znalazł się na chodniku Union Square.

Manekin na wystawie ubrany był w elegancką suknię wieczorową z szerokim paskiem w talii. Delikatna drewniana dłoń nonszalancko wskazywała przechodnia z ulicy. W złocistym blasku słońca człowiek czuje się lekko. Arthur stał w bezruchu, głęboko zamyślony. Nie słyszał warkotu motocykla z przyczepą za swymi plecami. Kierujący nim stracił panowanie nad pojazdem na zakręcie z Polk Street, jednej z czterech ulic wiodących na plac. Usiłował ominąć przechodzącą kobietę, i teraz jechał zygzakiem, z warkotem silnika. Jakiś mężczyzna w garniturze rzucił się na ziemię, żeby uniknąć wypadku, inny odskoczył i upadł w tył, jakaś kobieta z krzykiem schowała się za budką telefoniczną, a motocykl wciąż jechał. Przyczepa zahaczyła o reklamę, zerwała ją, a potem uderzyła w parkometr, ten jednak był mocno osadzony w ziemi i oderwał przyczepę od motocykla. Teraz nic jej już nie zatrzymuje i leci niemal z prędkością pocisku prosto przed siebie. Uderza w nogi Arthura, unosi go i wyrzuca w górę. Czas zdaje się płynąć leniwie, przeciąga się jak długa chwila ciszy. Rozpędzona przyczepa rozbija szybę. Ogromna witryna rozpada się na miliony odłamków. Arthur toczy się po ziemi, aż do wyciągniętych rąk manekina, który leży teraz na szklanym dywanie. Zasłona spada mu na oczy, światło staje się mleczne, w ustach Arthur czuje metaliczny smak krwi. W oszołomieniu chciałby powiedzieć ludziom, że to tylko głupi wypadek, ale słowa grzęzną mu w gardle.


Chce wstać, ale na to jest jeszcze za wcześnie – uginają się pod nim kolana, ktoś potwornie głośno krzyczy, żeby się nie ruszał. Zaraz przybędzie pomoc.

Jeżeli się spóźni, Paul będzie wściekły. A przecież trzeba jeszcze wyprowadzić psa miss Morrison… Dziś niedziela? Nie, chyba poniedziałek. Powinien wpaść do biura i podpisać plany. Gdzie kwit z parkingu? Kieszeń na pewno się podarła, bo trzymał w niej rękę, którą teraz ma pod plecami. Ta ręka trochę go boli. Tylko nie pocieraj głowy, bo odłamki szkła są ostre. Światło oślepia, ale dźwięki normalnieją. Oślepienie mija. Otwórz oczy. Twarz Carol – Ann. Czy nigdy nie da mi spokoju, nie chcę, żeby przedstawiała mnie kobiecie mojego życia, już ją znalazłem, do diabła! Muszę nosić obrączkę, żeby mieć wreszcie spokój. Zaraz wrócę do sklepu i kupię sobie byle jaką. Paula to rozdrażni, ale ja będę się nieźle bawił.

W dali słychać syrenę, musi koniecznie wstać, zanim przyjedzie ambulans, nie ma sensu niepokoić ludzi, nic go nie boli, no może w ustach, bo przygryzł policzek. Policzek to drobiazg, chociaż takie rany są nieprzyjemne, ale to naprawdę głupstwo. Idiotyczna historia, marynarka pewnie nadaje się do śmieci, a tak lubił tę tweedową marynarkę. Sarah uważała, że tweed postarza, ale on nic sobie nie robił z tego, co myśli Sarah, a zresztą ona nosiła najpaskudniejsze na świecie czółenka, z potwornie ostrymi noskami. Dobrze, że powiedział Sarah, że ta noc, którą spędzili razem, to tylko przygoda, bo nie są dla siebie stworzeni. To niczyja wina. Ciekawe, jak się czuje motocyklista? Na pewno to ten facet w kasku. Chyba wyszedł z tego obronną ręką, teraz ma za to głupią minę.

Wyciągnę rękę do Carol – Ann, a ona będzie opowiadała kumpelkom, że uratowała mi życie, bo pomogła mi wstać.

– Arthurze?

– Carol – Ann…

– Byłam pewna, że wpadłeś w sam środek tej przerażającej katastrofy – jęknęła, wystraszona.


Spokojnie otrzepał marynarkę, oderwał smętnie zwisającą kieszeń, potrząsnął głową, żeby zrzucić odłamki szkła.

– Najadłam się strachu! Miałeś dużo szczęścia! – piszczała mu nad uchem Carol – Ann.

Arthur spojrzał na nią z powagą.

– Wszystko jest względne, Carol – Ann. Moja marynarka zamieniła się w szmatę, cały jestem pokaleczony i wciąż narażam się na fatalne spotkania, nawet kiedy chcę tylko kupić smycz dla psa sąsiadki.

– Smycz dla psa… Miałeś mnóstwo szczęścia, bo wyszedłeś z tego wypadku praktycznie cały i zdrowy! – obruszyła się Carol – Ann.

Arthur patrzył na nią, starając się przybrać refleksyjny wyraz twarzy, a nade wszystko zachować się kulturalnie. Drażnił go nie tylko głos Carol – Ann, wszystko u niej stało się nieznośne. Próbował zachować chociaż pozory spokoju, mówił tonem pewnym, ale i powściągliwym.

– Masz rację, pomyliłem się w ocenie sytuacji. Miałem szczęście, bo od ciebie odszedłem, a potem spotkałem kobietę mojego życia, ale ona była w śpiączce! Własna matka chciała już poddać ją eutanazji, jednak szczęście dopisało mi, jak może dopisać tylko szaleńcowi: mój najlepszy przyjaciel zgodził się pomóc mi w porwaniu dziewczyny ze szpitala.

Zaniepokojona Carol – Ann cofnęła się o krok, Arthur zrobił krok do przodu.

– Co masz na myśli, mówiąc „porwanie”? – zapytała cichutko, tuląc torebkę do piersi.

– Wykradliśmy jej ciało! Paul ukradł ambulans, dlatego teraz uważa, że musi powtarzać wszystkim, że jestem wdowcem, ale w rzeczywistości jestem nim tylko w połowie! To bardzo osobliwa kategoria, Carol – Ann.

Arthur czuł, że uginają się pod nim nogi, z lekka się zatoczył. Carol – Ann chciała ująć go pod ramię, ale sam się wyprostował.

– A prawdziwe szczęście polegało na tym, że Lauren mogła mi mówić, jak mam się nią opiekować i utrzymywać ją przy życiu. Okazuje się, że warto być lekarzem, kiedy twoje ciało i duch się rozdzielają. Możesz sama o siebie zadbać!

Carol – Ann rozchyliła usta, chcąc zaczerpnąć tchu. Arthur nie musiał chwytać powietrza, a tylko uchwycić równowagę. Uczepił się rękawa Carol – Ann, która aż podskoczyła i krzyknęła.

– A potem ona się obudziła, i to też było niesamowite szczęście! Tak, Carol – Ann, widzisz, prawdziwym szczęściem nie było nasze zerwanie ani to muzeum w Paryżu, nie ten motocykl, ale ona! Ona jest prawdziwym szczęściem mojego życia! – powiedział wyczerpany i usiadł na szczątkach przyczepy.

Lśniący nowością ambulans zaparkował przy krawężniku. Szef zespołu podbiegł do Arthura, w którego wpatrywała się osłupiała Carol – Ann.

Ratownik wziął rannego pod ramię i chciał odprowadzić do karetki.

– Zapewniam pana, że wszystko jest w porządku – powiedział Arthur, odsuwając się od niego.

– Trzeba zszyć ranę na czole – tłumaczył ratownik, a Carol – Ann wymownymi gestami dawała mu do zrozumienia, że powinien jak najszybciej zabrać stąd poszkodowanego.

– Poza tym tyle tu odłamków szkła, że może pan mieć jego okruszyny w oczach. Muszę zabrać pana do szpitala.

Zmęczony Arthur w końcu się poddał. Ratownik ułożył go na noszach. Przykrył mu oczy sterylnymi gazikami, aby chronić je do chwili przemycia, bo każde poruszenie gałek mogło doprowadzić do uszkodzenia rogówki. Opatrunek skazał Arthura na nieprzyjemną ciemność.

Ambulans ruszył w Suter Street z głośnym wyciem syren, potem skręcił w Van Ness Avenue i skierował się ku San Francisco Memoriał Hospital.

Загрузка...