Od czasu do czasu Walczak podejmował akcję, którą ochrzcił szumnym mianem „umuzykalnianie Stefana". Kupował bilety do Filharmonii i już na tydzień przed koncertem zaczynał „przygotowywać grunt", posługując się różnymi chwytami propagandowymi.
– Muzyka świetnie działa na system nerwowy – mówił z przekonaniem. – Każdy lekarz ci to powie. Dobra muzyka działa kojąco nie tylko na ludzi, ale także i na zwierzęta. Teraz podobno nawet krowom przygrywają w oborach, żeby dawały więcej mleka.
Down ar nigdy nie był entuzjastą poważnej muzyki, a porównanie z krowami nie zachwycało go. Próbował oponować, zazwyczaj jednak zwyciężał Karol.
Tego dnia, kiedy po pracy rozstawali się w komendzie, Walczak powiedział:
– A nie zapomnij, że wieczorem idziemy na koncert.
– Przecież podobno wyjeżdżasz.
– Bądź spokojny. Będziemy tylko na pierwszej części, a potem pojadę do domu, spakuję się i na dworzec. Akurat zdążę na Koncert fortepianowy g-moll Prokofiewa. Przyjechał jakiś niemiecki pianista. Podobno znakomity. Tylko się nie spóźnij. Cześć.
Dwadzieścia po siódmej siedzieli już w błyszczących czerwienią fotelach. Walczak 7. zainteresowaniem studiował.program, Downar zaś senne spojrzenie skierował ku estradzie, na którą zaczynali wchodzić członkowie orkiestry. W pewnym.momencie dojrzał kątem oka, że Karol dotyka prawego boku.
– Ciągle jeszcze dokucza ci ta blizna? Walczak potrząsnął głową.
– Nie, to taki odruch. Wszystko w porządku. Po prostu przyzwyczaiłem się. Czasem tylko mnie tam jeszcze trochę swędzi, ale to raczej złudzenie.
– Miałeś szczęście.
– Chyba tak. Zaniedbałem sprawę. "Sc niby nieważna operacja, a mogłem się w przyśpieszonym tempie przejechać na tamten świat. Dużo zawdzięczam temu lekarzowi. Świetny chirurg, młody, ale zna się na rzeczy. Gdyby nie jego szybki refleks i momentalna decyzja, nie siedzielibyśmy dzisiaj razem w Filharmonii.
– Mam nadzieję, że zaniosłeś mu piękny bukiet.
– A cóż ty sobie wyobrażasz? Helenka już o tym pomyślała. W różyczki nawet wetknąłem dyskretnie butelkę koniaku. Nie chciał przyjąć, ale w końcu… Bardzo równy, sympatyczny facet. Jakbyś kiedyś miał jakieś komplikacje ze ślepą kiszką…
Umilkli, bo właśnie w tej chwili pojawił się na estradzie dyrygent, witany grzecznościowymi oklaskami.
Walczak słuchał w skupieniu symfonii Szostakowicza, poruszając od czasu do czasu dłonią w takt muzyki. Downar był zmęczony. Chwilami zapadał w słodki pół-sen, z którego wyrywało go fortissimo orkiestry. Kiedy ostatnie takty symfonii umilkły, publiczność gorącymi oklaskami wynagrodziła orkiestrę i dyrygenta, który kłaniał się jakby z pewną nonszalancją.
Przyszła wreszcie kolej na koncert fortepianowy Prokofiewa, który młody pianista wykonał znakomicie. Mimo braw i okrzyków „bis" niczego już nie zagrał nad program.
Wcześniejsze opuszczenie sali koncertowej ma tę dobrą stronę, że nie trzeba stać w szatni w kolejce. Błyskawicznie odebrali płaszcze, zbiegli po schodach i znaleźli się na ulicy.
– Na długo jedziesz? – spytał Downar.
– Myślę, że na jakieś dwa, trzy dni. Chcesz się przejść, czy podejdziesz ze mną do tramwaju?
– Pojadę tramwajem. Deszcz pada. Nie mam ochoty na spacery.
Pożegnali się na rogu Świętokrzyskiej. Walczak dogonił ruszającą z przystanku dwójkę, Downar zaś przeszedł na drugą stronę ulicy i wsiadł do piętnastki.
Pasażerów było niewielu. Najwidoczniej ludzie zrażeni kiepską pogodą woleli siedzieć w domach przy telewizorach aniżeli kręcić się po mieście.
Downar w melancholijnej zadumie patrzył na ociekającą deszczem szybę. Ogarniało go coraz większe zmęczenie. Głowę miał ciężką, ołowianą, a w okolicach kręgosłupa czuł niemiłe dreszcze. „Czyżby grypa?" pomyślał z niepokojem i zasępił się jeszcze bardziej. Perspektywa spędzenia kilku dni w łóżku napełniała go przerażeniem. Bardzo nie lubił chorować.
W kawalerce na Koszykowej było jakoś zimno i nieprzytulnie. Downar nastawi! wodę na herbatę, przygotował sobie dwie pastylki „Asprocolu" i wyjął z szafy kożuszek, żeby się nim dodatkowo przykryć. Postanowił w zarodku zlikwidować wirus grypy.
Właśnie zastanawiał się nad tym, czy do herbaty wlać kieliszek rumu czy jarzębiaku, kiedy zadzwonił telefon,
Karol mówił szybko, nerwowo:
– Słuchaj, Stefan, mam do ciebie prośbę. Przed chwilą dzwonił do mnie Mierzwiński, ten chirurg, który mi wycinał ślepą kiszkę. Rozmawialiśmy dzisiaj o nim.
– No i co? – spytał Downar, ogarnięty nagłym niepokojem, że nie uda mu się skutecznie zwalczyć grypy.
– No i wyobraź sobie, facet twierdzi, że w jego mieszkaniu popełniono morderstwo. Błaga mnie o pomoc. Nie mogę się tym zająć, bo zaraz jadę na dworzec. Bardzo cię proszę, zobacz, co tam się stało. To niedaleko od ciebie, na Mokotowskiej, przy placu Trzech Krzyży. Zrobisz to dla mnie?
– Chyba nie mam innego wyjścia – westchnął Downar. – Podaj mi dokładny adres. – Przełożył słuchawkę do lewej reki, a prawą sięgnął po długopis.
Zgon nastąpił na skutek uszkodzenia lewej komory serca. Narzędzie zbrodni: lancet chirurgiczny o długości 20 cm. Cios został zadany z tyłu. Można przypuszczać, że morderca posiadał pewne wiadomości z dziedziny anatomii jak i umiejętność posługiwania się lancetem.
Downar wysłuchał lakonicznej opinii doktora Ziemby, zamienił kilka słów z porucznikiem Olszewskim i zwrócił się do Mierzwińskiego.
– Może przejdziemy do kuchni – zaproponował. – Chciałbym z panem pomówić.
Usiedli przy małym, rozkładanym stoliku. Mierzwiński był blady i z trudem panował nad zdenerwowaniem.
– Dzwonił do mnie Walczak – powiedział Downar. – Spieszył się na dworzec. Prosił, żebym ja zajął się tą sprawą.
Mierzwiński skinął głową.
– Tak. Prosiłem majora Walczaka o pomoc. Dziękuję, że pan przyszedł.
Downar przez chwilę obserwował zmienioną twarz młodego lekarza.
– To konieczne, żeby się pan wziął w garść, panie doktorze – powiedział Downar. – Doskonale rozumiem pańskie wzburzenie, ale musi pan zapanować nad nerwami. Powinien się pan czegoś napić?: kawy, herbaty, kieliszek jakiegoś alkoholu…
Mierzwiński potrząsnął głową.
– Nie. to niepotrzebne, ja już jestem spokojny – uśmiechnął się z wysiłkiem. – To znaczy… prawie zupełnie spokojny.
– Czy mógłby pan w kilku zdaniach przedstawić przebieg wypadków?
– Oczywiście. Więc tak… Więc… Trudno mi zebrać myśli. Nie wiem, od czego zacząć.
– Może ja panu pomogę. Proszę mi powiedzieć, czy był pan dzisiaj w szpitalu?
– Tak.
– O której wrócił pan do domu?
– Dokładnie nie pamiętam. Chyba było parę minut po szóstej.
– I co pan robił w domu?
– Nic specjalnego. Trochę sprzątałem, goliłem się. myłem…
– To znaczy, że gdzieś się pan wieczorem wybierał?
– Tak. Byłem umówiony…
– Z kobietą? Chwila wahania.
– Tak…
– Gdzie się pan umówił?
– Tutaj na rogu… w „Wilanowskiej".
– Od jak dawna znał pan denata?
– Wcale go nie znałem. Zobaczyłem go po raz pierwszy w życiu.
– Wiec dlaczego ten człowiek przyszedł do pana? Nie przychodzi się ni z tego ni z owego do kogoś, kogo się nie zna.
Wszedł porucznik Olszewski, trzymając w ręku kartkę papieru pokrytą maszynowym pismem.
– Znaleźliśmy to przy denacie – powiedział i wycofał się natychmiast do przedpokoju.
Downar przebiegł oczami tekst: „Pańska żona zdradza pana z chirurgiem, doktorem Andrzejem Mierzwińskim. Jeżeli chce się pan o tym przekonać, proszę pójść do mieszkania doktora Mierzwińskiego dziś około godziny dwudziestej pierwszej. Doktor Mierzwiński mieszka na ulicy Mokotowskiej niedaleko placu Trzech Krzyży, w tym nowym bloku, zaraz za sklepem monopolowym i restauracją. Dokładnego numeru niestety nie pamiętam. Trafi pan bez trudu. Proszę odwiedzić doktora Mierzwińskiego nie później niż o dwudziestej pięćdziesiąt. Życzliwy".
Downar skończył czytać, starannie złożył kartkę i wsunął ją do bocznej kieszeni marynarki.
– Z tego wynika, że łączyły pana bardzo zażyłe stosunki z żoną denata. Tak przynajmniej twierdzi autor tego anonimu. Czy to jest zgodne z prawdą?
– To są moje prywatne sprawy – powiedział Mierzwiński, siląc się na zdecydowany ton.
Downar uśmiechnął się.
– Ale trup w pańskim mieszkaniu chyba już nie jest pańską „prywatną sprawą", panie doktorze. Proszę mi powiedzieć, czy pani Lastowska jest pańską przyjaciółką?
– Tak.
– I umówił się pan z nią w kawiarni czy u siebie tutaj?
– Mieliśmy się spotkać w „Wilanowskiej" o dziewiątej.
– Ale nim pan zdążył wyjść z domu, przyszedł jej mąż. Doszło pomiędzy panem a Lastowskim do ostrej wymiany zdań i…
– Do żadnej wymiany zdań nie doszło – przerwał pośpiesznie Mierzwiński. – W ogóle z nim nie rozmawiałem.
– Może mi pan opowie, jak to się wszystko odbyło – zaproponował Downar.
– No więc tak… Rzeczywiście przed samą dziewiątą przyszedł Lastowski. Znalazłem się w bardzo trudnej sytuacji. Wiedziałem, że ona tam czeku w kawiarni i że może przyjść do mnie i spotkać się z mężem. Nie chciałem jej na to narazić. Przeprosiłem więc Lastowskiego. Powiedziałem, że muszę na chwilę zejść na dół po papierosy i że zaraz wracam. Prosiłem, żeby zaczekał. Byłem zdecydowany odbyć z nim tę rozmowę. Zresztą nie miałem innego wyjścia. Pobiegłem do kawiarni. Kiedy wróciłem już nie żył.
– Czy pan widział się z panią Lastow-ską?
– Tak, oczywiście.
– I powiedział jej pan o tym, że jej mąż jest u pana?
– Tak. Musiałem jej powiedzieć.
– Jaka była jej reakcja?
– Zaskoczyła ją ta wiadomość.
– Czy przypomina pan sobie, co powiedziała?
– Co powiedziała? Zaraz.,, zaraz… Powiedziała, że jest jej bardzo przykro, że to się wszystko niepotrzebnie ogromnie, komplikuje i prosiła mnie, żebym spokojnie porozmawiał z jej mężem i żebym nie zrobił jakiegoś głupstwa. Dokładnie nie pamiętam, ale chyba właśnie powiedziała coś w tym rodzaju.
– I wrócił pan do domu.
– Tak. Natychmiast.
– I zastał pan trupa,
– Tak.
– Czy wychodząc z domu zamknął pan drzwi na zatrzask?
– Chyba nie.
– A kiedy pan wrócił, czy drzwi były otwarte, czy też musiał je pan otwierać kluczem?
– Nie pamiętam, panie majorze. Słowo daję. Nie pamiętam. Wydaje mi się, że drzwi były otwarte, ale nie przysięgnę. Tak byłem tym wszystkim wstrząśnięty…
Downar pokiwał głową.
– Rozumiem. Proszę mi jeszcze powiedzieć, ile mniej więcej czasu mogło upłynąć od pańskiego wyjścia z mieszkania do powrotu?
– Kilka minut, dziesięć, dwanaście. Ta kawiarnia jest tu obok, na rogu. Biegłem. Myślę, że doleciałem w trzy, cztery minuty. Nasza rozmowa także nie trwała dłużej i z powrotem byłem w cztery minuty, albo nawet mniej.
Downar pociągnął wierzchem dłoni po szorstkim policzku. Golił się wcześnie, o szóstej rano.
– Przykro mi, panie doktorze – powiedział, patrząc w oczy młodemu lekarzowi – ale pańskie opowiadanie jest niezbyt wiarygodne, a sytuację, w jakiej się pan znalazł, nazwałbym skomplikowaną.
Mierzwiński odetchnął głęboko i wyjął z kieszeni papierosy. Zaczynał się uspokajać. Próbował się nawet uśmiechnąć.
– Nie musi mnie pan przekonywać o tym, panie majorze, że moja sytuacja jest paskudna. Czy ma pan zamiar aresztować mnie?
– Obawiam się, że będę zmuszony zatrzymać pana.
– Pan mnie podejrzewa o popełnienie tej zbrodni?
Downar uśmiechnął się.
– A pan kogo by podejrzewał, będąc na moim miejscu? W pańskim mieszkaniu został zamordowany mąż pańskiej przyjaciółki. Morderstwa dokonano lancetem chirurgicznym. Twierdzi pan, że wyszedł pan tylko na kilka minut, a po powrocie zastał pan trupa. Jeżeli nie pan jest zabójcą lego człowieka, to musimy postawić hipotezę, że ktoś w ciągu tych kilku minut wdarł się do pańskiego mieszkania, wyjął z szafeczki lancet i pchnął nim Lastowskiego. Przyzna pan, że niezmiernie trudno uzasadnić logicznie taką hipotezę.
– Ma pan rację – przytaknął Mierzwiński. – To brzmi nieprawdopodobnie. Czy nie sądzi pan, że gdybym ja zabił tego człowieka, to nie telefonowałbym do majora Walczaka, nie zwracałbym się do milicji?
Downar był przygotowany na taką argumentację.
– Gdyby zbrodnia została popełniona z premedytacją – powiedział wolno, jakby chciał, żeby jego rozmówca dobrze zrozumiał każde słowo – to oczywiście pańskie rozumowanie miałoby realne podstawy. W wypadku jednak zabójstwa w afekcie, zawiadomienie milicji jest naturalną konsekwencją powstałej sytuacji. Usunięcie zwłok jest rzeczą bardzo trudną i niebezpieczną. Najlepiej wezwać milicję i powiedzieć, że jakiś nieznany sprawca dokonał morderstwa.
– Więc uważa pan, że będzie mi trudno przekonać sąd o lym, że nie mam z tym nic wspólnego – powiedział cicho Mierzwiński.
Downar potrząsnął głową.
– Tego nie twierdzę. Chciałem tylko, żeby pan sobie należycie uzmysłowił, że to nie będzie takie proste. Zbieg okoliczności rzeczywiście fatalny i w tej chwili nie widzę żadnych faktów, które mogłyby przemawiać na pańską korzyść. Chyba ten lancet…
– Lancet? – zdziwił się Mierzwiński? – Przecież to mój lancet. Właśnie tym lancetom został zabity… To dowód przeciwko mnie…
– Myli się pan. To nie jest dowód przeciwko panu. Zakładamy oczywiście zabójstwo w afekcie, w czasie jakiejś sprzeczki, kłótni… W takich wypadkach może dojść do bójki, może jeden drugiego uderzyć czymś ciężkim, chwycić za szyję i udusić, ale trudno sobie wyobrazić, żeby podczas bardzo gwałtownej wymiany zdań ktoś wyjął z szafeczki z narzędziami lancet i zadał przeciwnikowi cios w plecy. To jedyny element w tej sprawie, przemawiający na pańską korzyść.
Mierzwiński był wyraźnie zaskoczony.
– Wie pan, że zupełnie o tym nie pomyślałem. Byłem przekonany, że właśnie ten nieszczęsny lancet to moja zguba. Więc wierzy mi pan, że jestem niewinny?
Downar chciał coś powiedzieć, ale w tej chwili wszedł Olszewski.
– Jesteśmy gotowi. Czy można zabrać zwłoki?
– Tak. Można zabrać zwłoki – odparł Downar.
Jeszcze tego samego wieczoru Downar odwiedził panią Lastowską. Była zaskoczona wizytą o tak późnej porze i nie wysilała się na zbytnią uprzejmość.
– Pan z milicji? A o co właściwie chodzi? Właśnie kładłam się spać.
– Przykro mi, że jestem zmuszony panią niepokoić – powiedział Downar. – Chodzi o pani dobrego znajomego, o doktora Mierzwińskiego.
– Co się stało? Miał jakiś wypadek?
– Kiedy po raz ostatni widziała pani pana Mierzwińskiego?
Zawahała się.
– Proszę mówić prawdę. Sprawa jest bardzo poważna – powiedział z naciskiem Downar.
– Widziałam się z nim dzisiaj w kawiarni, o godzinie dziewiątej. Ale może mi pan wreszcie powie, co się stało?
– Pani mąż został zamordowany w mieszkaniu doktora Mierzwińskiego.
– Jezus Maria! Oskar? Zamordowany?
– Tak.
– Kiedy to się stało?
– W momencie kiedy państwo spotkali się w kawiarni. Tak przynajmniej utrzymuje-doktor Mierzwiński.
– A pan przypuszcza, że to on zabił mojego męża?
– Ja, proszę pani. nie bawię się w żadne przypuszczenia. Przeprowadzam wstępne dochodzenie w tej sprawie. Dlatego pozwoliłem sobie panią niepokoić o tak późnej porze. Proszę mi powiedzieć, kiedy pani umówiła się z doktorem Mierzwińskim?
– Zadzwoniłam do niego dzisiaj do szpitala.
– Czy ktoś wiedział o tym spotkaniu? – Skądże! W każdym razie ja nikomu nie mówiłam. Chyba żeby Andrzej… ale nie sądzę…
– Przy pani mężu znaleźliśmy paszport. Czy mąż pani wyjeżdżał ostatnio za granicę?
– Tak. Był w NRD, w Wiedniu, w Szwajcarii.
– Kiedy wrócił?
– Wczoraj. Widocznie nie zdążył jeszcze oddać paszportu.
– Jeździł służbowo?
– Oczywiście. Mój mąż pracował w handlu zagranicznym.
Downar bacznie obserwował młodą kobietę. „Fantastyczna babka" myślał, wodząc wzrokiem po dorodnej postaci pani Lastowskiej. „Trudno się dziwić, że ten doktorek oszalał dla niej".
– Mam wrażenie, że pani niezbyt przejęła się wiadomością o śmierci męża.
– Nie lubię udawać. Od dawna byliśmy sobie najzupełniej obojętni. Nasze małżeństwo miało charakter wyłącznie oficjalnego związku. Każde z nas miało swoje prywatne życie. Dlatego wiadomość o jogo śmierci nie wywarła na mnie większego wrażenia. Zresztą w ogóle nie jestem osobą, która czymkolwiek zbytnio się przejmuje. To nic leży w moim usposobieniu. Nie jestem zdolna do bardzo intensywnych uczuć, a tym bardziej do ich okazywania.
– Czy mogłaby mi pani opowiedzieć o swoim dzisiejszym spotkaniu z doktorem Mierzwińskim?
– Niewiele jest do opowiadania. Przyszłam do kawiarni punktualnie o dziewiątej, a może nawet dwie, trzy minuty wcześniej, zaraz po mnie wpadł bardzo podniecony Andrzej, to znaczy doktor Mierzwiński, i powiedział, że u niego w mieszkaniu jest mój mąż i że zaraz musi wracać. To właściwie wszystko.
– Coś mi się tu nic bardzo zgadza – powiedział w zamyśleniu Downar. – Bo… jeżeli, jak pani twierdzi, była pani dla męża osobą zupełnie obojętną, to dlaczego wybrał się na rozmowę z doktorem Mierzwińskim? Chyba te sprawy nie powinny go były tak dalece interesować.
Uśmiechnęła się.
– O, pan nie znał mojego męża. Cierpiał na ogromny przerost tak zwanej „męskiej ambicji". W najmniejszym stopniu nie interesował się mną jako kobietą, ale byłam oficjalnie jego żoną i nie mógł znieść myśli, że go zdradzam.
– Przed chwilą powiedziała pani, że każde z państwa miało swoje prywatne życie – zauważył Downar.
Pani Lastowska znowu się uśmiechnęła.
– Co innego domyślać się pewnych rzeczy, a co innego mieć absolutną pewność. Żaden mężczyzna nic lubi uchodzić za rogacza, choćby nawet od lat nic go z żoną nie łączyło.
– W jaki sposób mąż pani dowiedział się, że coś panią łączy z doktorem Mierzwińskim?
– Nic mam pojęcia. Na pewno nie ode mnie.
Downar pokręcił głową.
– Ciekawe. Dopiero wczoraj wrócił z zagranicy, a już dzisiaj dowiedział się, ze pani i doktor Mierzwiński… Znakomita służba informacyjna.
– Czy Andrzej…? Czy Mierzwiński został zaaresztowany?
– Został chwilowo zatrzymany.
– Ja absolutnie nie wierzę, żeby on zabił mojego męża.
– A kto to mógł zrobić? Jak pani sądzi?
– Nie wiem. Skąd mogę wiedzieć?
– I nawet się pani nie domyśla?. – Absolutnie nie.
Downar westchnął.
– To przykre. Miałem nadzieję, że pani mi dopomoże w rozwiązaniu tej zagadki. Pani przecież najlepiej orientuje się w swoich rodzinnych stosunkach. Komu mogło zależeć na śmierci pani męża? Z tych rozważań wytaczamy oczywiście, przynajmniej na razie, osobę pani i pana Mierzwińskiego.
– Chyba pan nie przypuszcza, że to Ja w porozumieniu z Andrzejem…
– To byłoby najprostsze rozwiązanie sprawy – uśmiechnął się Downar. -Ale muszę panią pocieszyć, że ja nie lubię prostych spraw. Są nieinteresujące.
– Pan sobie ze mnie żartuje.
– Skądże. Mówię zupełnie poważnie. Ale, ale, dobrze, że sobie przypomniałem. Czy ma pani w domu maszynę do pisania?
Spojrzała na niego ze zdumieniem.
– Maszynę do pisania? Mam. Dlaczego pan pyta?
– Dlatego, że muszę natychmiast napisać pewien list, koniecznie na maszynie. Więc jeżeli pani pozwoli…
Była oszołomiona.
– No cóż… Proszę bardzo. Maszyna stoi w tamtym pokoju. Zaraz zapalę tam światło.