Po wyjściu z tymczasowego aresztu, Mierzwiński zatelefonował do Izy.
– Już cię puścili? – spytała zaskoczona.
– Martwisz się, że nie siedzę?
– Nie, skądże. Wprost przeciwnie, cieszę się. Jestem tylko trochę zdziwiona. Myślałam, że…
– Że dostanę co najmniej z dziesięć lat. Nie rozpaczaj. Nic straconego. Sprawa jeszcze nic jest zakończona.
– Głupstwa gadasz. Co cię ugryzło, Andrzej?
– To chyba ciebie coś ugryzło.-
– Czego ty chcesz ode mnie? Tak mówisz, jakbym ja była winna, że Oskar…
– Chciałbym się z tobą zobaczyć.
– Nie sądzisz, że w tej sytuacji będzie znacznie lepiej, żeby nas nie widywano razom.
– Dlaczego?
– Na pewno jesteś pod obserwacją.
– No więc co z tego? Niech mnie obserwują, jak mają ochotę. Gwiżdżę na to. Chcę się z tobą zobaczyć.
W słuchawce zapanowała cisza.
– Halo! Halo! Iza… Jesteś?
– Jestem. Namyślam się. No dobrze. Jak chcesz koniecznie… Gdzie się spotkamy?
– Byle nie w „Wilanowskiej".
– To może w „Nowym Świecie"? Albo nie, lepiej w „Krokodylu''. Tam jest chyba mniejszy tłok. O piątej. Dobrze?
Oboje przyszli punktualnie. Spotkali się w szatni. Znaleźli zaciszny stolik. Zamówili kawę i ciastka.
– Mizernie wyglądasz, biedaku – powiedziała pani Lastowska, ale w tych słowach nie było szczerego współczucia.
Mierzwiński wzruszył ramionami.
– Pobyt w kryminale nie wpływa dodatnio na cerę.
– Nie przesadzaj. Nie siedziałeś znowu tak długo.
– Czterdzieści osiem godzin także wystarczy. Przyznam ci się, że w tej dziedzinie nic mam większych aspiracji.
– Gniewasz się?
– Nie. Za co miałbym się na ciebie gniewać?
– Właśnie nie wiem. Jesteś jakiś rozżalony, niechętny…
Potarł dłonią czoło.
– Nie możesz się dziwić. Ta cała historia bardzo wytrąciła mnie z równowagi. To jednak ciężkie przeżycie. Jak myślisz… Kto to mógł zrobić?
– Co?
– No jak to co? Pytam, kto mógł zamordować twojego męża?
– A skądżeż ja mogę wiedzieć?
– Wszystko wskazuje na to, że ja jestem mordercą. A ja go nie zabiłem. Rozumiesz? Ja go nie zabiłem!
Rozejrzała się niespokojnie dookoła.
– Cicho. Na miłość boską… Uspokój się.
Przez chwilę sapał w milczeniu, rzucając na nią niechętne, prawie wrogie spojrzenia. Kiedy się znowu odezwał, już nie podnosił głosu.
– Łatwo ci mówić, bo tobie nic nie grozi, absolutnie nic. Ale ja… Jeżeli nie znajdą prawdziwego sprawcy, to wsadzą mnie do więzienia, wytoczą sprawę o zabójstwo i…
– Co za fatalny zbieg okoliczności – westchnęła.
Przyjrzał jej się uważnie. Zarówno w jej zachowaniu, jak i w. tym wszystkim, co mówiła, zupełnie nie wyczuwał troski czy niepokoju o niego. Słowa dźwięczały zdawkowo, obojętnie. Zaczynało go to drażnić, a nawet budzić podejrzenia. „Może ona czegoś się domyśla, coś wie?"
– Co ty właściwie myślisz o tej całej historii?
Westchnęła.
– Cóż mam myśleć? Nic. Jeżeli ty tego nie zrobiłeś…
Żachnął się.
– Oszalałaś? Więc jednak mnie podejrzewasz?
– Nie podejrzewam cię, ale…
– Ale co? No, mówże!
Wyjęła z torebki lusterko i szminkę i zaczęła sobie poprawiać makijaż.
– Nie męcz mnie. Nic nie wiem. absolutnie nic nie wiem. Jakie to wszystko straszne. Przecież to był mój mąż…
– Chyba nie bardzo przejęłaś się jego śmiercią.
Daj mi spokój. Uwziąłeś się dzisiaj na mnie.
– I ty naprawdę nie domyślasz się, kto mógł to zrobić?
– Nie mam pojęcia.
– Ktoś chyba wiedział, że ty będziesz na mnie czekała w kawiarni, że muszę wyjść z mieszkania o tej a o tej godzinie, że wreszcie twój mąż przyjdzie do mnie przed samą dziewiątą. Powiedz, z kim rozmawiałaś o naszym spotkaniu?
– Z kim rozmawiałam? Bo ja wiem. Chyba z nikim. Po cóż miałabym z kimś rozmawiać na ten temat?
– W takim razie nic nie rozumiem. Cała ta sprawa robi wrażenie czegoś przemyślanego, zaplanowanego…
Dotknęła jego dłoni.
– Daj spokój. Przestańmy o tym mówić. Nic mądrego nie wymyślimy. Po co się denerwować.
– Masz rację, po co się denerwować – powtórzył cicho. – W tym wszystkim najgorsze jest to, że ty mnie podejrzewasz o popełnienie lej zbrodni.
– Ależ ja cię nie podejrzewam. Uśmiechnął się melancholijnie.
– Ty mnie nie podejrzewasz, tylko trudno ci wyobrazić sobie, że ktoś oprócz mnie mógłby zamordować twojego męża.
Mierzwiński źle spał tej nocy, dużo gorzej niż w aresztanckiej celi. Postanowił sobie niczym się nie przejmować, ale w praktyce okazało się, że to nie jest takie proste. Z nastaniem nocy widmo więziennych krat nie przestawało go dręczyć. Na domiar złego poczytał sobie do poduszki książkę Jerzego Sawickiego pt. „Sędziowie są omylni", co bynajmniej nie wpłynęło dodatnio na jego samopoczucie. „Skażą mnie na karę śmierci" myślał „i dopiero w kilka miesięcy po wykonaniu wyroku okaże się, że popełniono jeszcze jedną omyłkę sądową. Oczywiście zostanę zrehabilitowany pośmiertnie, ale to już dla mnie słaba pociecha. Psiakrew!.Tak tu wybrnąć z tej sytuacji? Uciekać? Ale jak i gdzie?" Usnął około czwartej nad ranem, a obudził się już o siódmej. Postanowił zaraz wstać i pojechać do szpitala.
Drozdowski powitał go bardzo serdecznie, wstrzymując się dyskretnie od jakichkolwiek pytań. Zachowywał się tak, jakby absolutnie o niczym nie wiedział.
Mierzwiński docenił tę delikatność szefa, uważał jednak za swój obowiązek wyjaśnić sytuację i usprawiedliwić swoją nieobecność w szpitalu.
– Przykro mi, panie docencie, że nie było mnie przez dwa dni, pewne jednak okoliczności…
– Wiem, wiem – przerwał mu Drozdowski. – Był tu u mnie ktoś z milicji. Jest pan usprawiedliwiony, ale jeżeli już mówi pan na ten temat, to może trochę szczegółowiej o wszystkim…
Mierzwiński od początku opowiedział całą historię, usiłując dokładnie trzymać się faktów. Kiedy skończył, Drozdowski zapalił papierosa i zaciągnął się dymem.
– No. no… Paskudna sprawa. I jest pan zupełnie pewien, panie kolego, że nie działał pan w stanie jakiegoś chwilowego zamroczenia?
Mierzwiński zerwał się.
– Na miłość boską, panie docencie! I pan także?! Przecież zna mnie pan nie od dzisiaj. Nie upijam się. nie używam narkotyków, nie jestem szaleńcem… Nic cierpię na zaburzenia psychiczne. Zdaję sobie sprawę ze swoich czynów. Nie róbcież ze mnie umysłowo chorego!
Drozdowski zrozumiał, że popełnił poważny błąd, że nie powinien był tego powiedzieć. Był jednak chirurgiem, a nie neurologiem czy psychiatrą i nie zastanawiał się nad możliwością takiej reakcji.
– 'Niechże się pan uspokoi, panie kolego – powiedział zakłopotany. – - Nie twierdzę bynajmniej, że pan cierpi na jakieś zaburzenia psychiczne. Zle mnie pan zrozumiał. Przepraszam. Ale… Wszystko, co mi pan opowiedział, jest takie nieprawdopodobne, że…
Mierzwiński machnął ręką. Był zupełnie zrezygnowany.
– Nie mówmy już na ten lemat; panie docencie. To nie ma sensu. Wolałbym teraz przez kilka dni nie operować, o to chciałem pana prosić.
– Ależ oczywiście – skwapliwie zgodzi! się Drozdowski. – To się sarno przez się rozumie. Jesl pan zbyt wyczerpany nerwowo, żeby… Zastąpią pana koledzy, dopóki pan zupełnie nie przyjdzie do siebie. Na razie będzie pan ewentualnie asystował przy operacjach. Jutro proszę przyjść o zwykłej porze. 1 niech pan będzie dobrej myśli. Cała ta dziwna historia na pewno jakoś się wyjaśni.
Po wyjściu ze szpitala Mierzwiński poczuł się jak człowiek, który przed chwilą obudził się z narkotycznego snu. Szum w głowie, niemiły, metaliczny smak w ustach, wyschnięte gardło. Gwar ulicy docierał do niego dziwnie przytłumiony, jakby przez grubą ścianę. Nie uświadamiał sobie dokładnie, gdzie się znajduje i dokąd idzie. Ogarnęła go całkowita obojętność i gdyby mu teraz ktoś powiedział, że za chwilę umrze, nie zrobiłby absolutnie nic, żeby uniknąć śmierci.
Z wolna wracało poczucie rzeczywistości. Młody, silny organizm buntował się przeciwko melancholijnym nastrojom. Zresztą Mierzwiński był człowiekiem czynu i pogrążanie się w apatii zupełnie nie leżało w jego usposobieniu. Coraz spokojniej zaczął zastanawiać się nad swym położeniem, które nie było zbyt wesołe. Wprawdzie milicja wypuściła go z aresztu, ale wyraźnie wyczuwał, że nie bardzo wierzą w jego niewinność. Na razie zwolniono go. Widocznie prokurator nie podpisał nakazu aresztowania, ale co będzie dalej? Jeżeli nawet Drozdowski nie wierzy… 1 nagle o-garnęlo go przerażenie „A może Drozdowski ma rację. Może rzeczywiście było to ' działanie zupełnie podświadome, wywołane jakimiś chwilowymi zaburzeniami psychicznymi? Nie, nie! Nic wolno dopuszczać do siebie takich myśli! Nie wolno! Przecież właśnie tego rodzaju wątpliwości mogą doprowadzić do szaleństwa. Energicznie ipotrząsnął głową i przyśpieszył kroku.
– Cześć. Andrzej. Dokąd tak pędzisz? Okrągła twarz Jurka Kalickiego tryskała radością życia. Mierzwiński z trudem powstrzymał odruch niechęci. Nie miał najmniejszej ochoty na rozmowę z kolekcjonerem kawałów.
– Idę do domu – powiedział niezbyt uprzejmie.
Kalicki zdawał się nie dostrzegać kwaśnego humoru przyjaciela.
– Do domu na piechotę? Taki kawał?
– Zdrowo jest się trochę przejść.
– Masz rację. Spacery świetnie robią na przemianę materii. Ale ty coś mizernie wyglądasz. Andrzej. Źle się czujesz?
– Czuję się doskonale – odburknął Mierzwiński.
– Nie widać tego. Zmizerniałeś. schudłeś. Może za słabo się odżywiasz? A może masz znowu jakieś kłopoty sercowe? Przyznaj się.
Mierzwiński w.pierwszej chwili chciał wszystko opowiedzieć Kalickiemu. W ostatniej chwili ugryzł się w język. Nagle przypomniał sobie, KO przecież wtedy, owego feralnego dnia. jedli razem obiad i że rozmawiali na lemat jego wieczornej randki. Nie wiedział wprawdzie, jaki to mogłoby mice związek ze sprawą, ale wolał być przesadnie ostrożny. Dziwny również wydał mu się ten zbieg okoliczności, że dzisiaj znowu Kalicki zaczepił go na ulicy.
– Ostatnio jakoś często spotykamy się przypadkowo.
– A, rzeczywiście – roześmiał się grubas. – Parę dni temu zjedliśmy razem w „Kameralnej" zupełnie niezły obiad. Jakbyś się zapatrywał na to, żebyśmy poszli na Stare Miasto na pieczoną kaczkę, z czerwonym winem naturalnie. Mam parę świetnych kawałów. Opowiem ci. No co. idziemy?
Mierzwiński, był wprawdzie głodny, ale perspektywa wspólnego obiadu absolutnie go nie nęciła. Nie czuł się na silach wysłuchiwać kawałów Jurka Kalickiego. W tej chwili ten tłusty, wiecznie roześmiany facet działał mu na nerwy. Chciał się go pozbyć jak najprędzej.
– Bardzo ci dziękuję za miłą propozycję, ale jestem umówiony. Nie mam czasu.
Kalicki pogroził mu grubym palcem.
– Oj, Andrzej. Andrzej, uważaj, te baby W końcu cię, zgubią. A więc nie chcesz iść ze mną na kaczkę. Trudno. Niemiła księdzu ofiara, pójdź, cielę, do obory. Cześć. Ja jadę tramwajem. Nie wygrałem nóg na loterii, żeby gnać piechotą taki szmat drogi. Trzymaj się.
Mierzwiński został sam. Odetchnął z prawdziwą ulgą. W tej chwili zdał sobie sprawę z tego, że Jurek od pewnego czasu działa mu na nerwy. Kiedyś bawił go, lubił jego towarzystwo. Teraz coś się zmieniło. „A może to ja się zmieniłem?'' – pomyślał. Poczuł się nagle zmęczony. Nie miał już ochoty iść piechotą do domu. Wsiadł do taksówki i kazał się zawieźć na Mokotowską.
W bramie spotkał Downara.
– O, co za niespodzianka. Pan major może mnie szukał?
Downar uśmiechnął się.
– Właśnie postanowiłem pana znowu odwiedzić.
– Ogromnie mi miło. Proszę na górę, panie majorze. Żałuję, że mnie pan nie u-przedził. Byłbym się postarał o buteleczkę koniaku.
Po chwili znaleźli się w tym samym pokoju, w którym przed paroma dniami popełnione zostało morderstwo. Mierzwiński poszedł do kuchni, żeby postawić wodę na herbatę, Downar uważnie przyglądał się umeblowaniu. Szczególnie interesował się białą szafeczką z narzędziami chirurgicznymi. Próbował ją otworzyć. Była zamknięta na klucz.
Kiedy Mierzwiński ustawił na stoliku szklanki z herbatą, cukiernicę i kruche ciasteczka, Downar uśmiechnął się do niego życzliwie i powiedział;
– No i cóż, panie doktorze? Jak samopoczucie?
– Pod psem. A zresztą, jak się może czuć człowiek, którego czeka dożywotnie więzienie? W mojej sytuacji pan także nie byłby optymistą. Zdaję sobie przecież sprawę z tego, że wszyscy podejrzewają mnie o popełnienie tej zbrodni.
– Może nie wszyscy. Najlepszym tego dowodem jest fakt, że pozostaje pan na wolności.
– Czego to dowodzi?
– Dowodzi to tego, że prokurator nie jest przekonany o pańskiej winie. Nie podpisał nakazu aresztowania.
– A pan? Czy podziela pan zdanie prokuratora?
Downar przyjacielskim gestem poklepał młodego lekarza po ramieniu.
– Gdybym nie podzielał zdania prokuratora, to chyba nie przyszedłbym dzisiaj do pana na' herbatkę, panie doktorze. A propos. Jakiej herbaty pan używa? Jest doskonała.
– Ceylon, W tych dużych opakowaniach po sześćdziesiąt dwa złote. Kiedyś w „Gongu" piłem świetną herbatę i dowiedziałem się od kelnerki, że właśnie Ceylon parzą. Przydałoby się trochę śmietanki. Niestety, nie mam. Nie spodziewałem się gości.
– I bez śmietanki herbatka wyśmienita. Czy nie miałby pan nic przeciwko temu, panie doktorze, żebyśmy pogawędzili chwilę na przykre tematy?
Mierzwiński energicznie potrząsnął głową.
– Wprost przeciwnie. Przykre lematy niesłychanie mnie interesują. Jestem niezmiernie ciekaw pańskiej nowej opinii w tej sprawie.
Downar podniósł szklankę i przez chwilę przyglądał się pod światło złocistemu płynowi.
– Piękny kolor – mruknął. – Naprawdę piękny. – Głośniej zaś dodał. – Morderca musiał być dokładnie poinformowany o pańskich prywatnych sprawach.
– Niewątpliwie.
– Te informacje mógł otrzymać albo od pana, albo od pani Lastowskiej. Nie widzę innych możliwości. A informacje te musiały być bardzo dokładne, powiedziałbym nawet, ścisłe,
– Czy pan rzeczywiście wyklucza mnie jako sprawcę tej zbrodni? – spytał Mierzwiński.
– A pan? – odpowiedział pytaniem Downar.
Mierzwiński wzruszył ramionami.
– .Przyznam się. panie majorze, że już nic nie wiem, ale to absolutnie nic. Dzisiaj mój szef, docent Drozdowski, wysunął hipotezę. że działałem w stanie ograniczonej świadomości. Im dłużej zastanawiam się nad tą sprawa, tym więcej rodzi się wątpliwości. Jak tak dalej pójdzie, to chyba oszaleję.
– Nie był pan wtedy pijany – stwierdził stanowczo Downar.,
– Absolutnie nie. Od dawna nie piłem alkoholu. A w ogóle pijam bardzo rzadko i bardzo mało. Nie używam żadnych narkotyków. Nie miewam urojeń, nikt nigdy nie stwierdził u mnie jakichś zaburzeń psychicznych. Przypuszczenie docenta Drozdowskiego jest absolutnie bezpodstawne. Ale wreszcie… Nic wiem, nic nie wiem. Daję panu słowo, panie majorze, że w końcu naprawdę zwariuję.
– Niechżeż się pan uspokoi – uśmiechnął się Downar. – Nie trzeba podniecać się, nerwy należy trzymać na wodzy. Ja nie mam wątpliwości, że jest pan najzupełniej normalnym człowiekiem. Spróbujmy może raz jeszcze zrekonstruować sobie zdarzenia tamtego dnia. Więc rano pojechał pan do szpitala…
– Tak.
– Operował pan wtedy?
‹- Tak. Miałem ciężki, wyczerpujący dzień. Byłem zmęczony.
– Po wyjściu ze szpitala zapewne poszedł pan na obiad.
– Tak.
– Gdzie pan zjadł obiad?
– W „Kameralnej".
– Sam?
– Nie. Poszedłem na obiad z moim przyjacielem.
– Jak się nazywa ten pański przyjaciel?
– Jerzy Kalicki.
– Czym się zajmuje?
– Zbiera kawały. Downnr roześmiał się.
– Zbiera kawały. Dziwne hobby. Ale chyba z tego nie można żyć. Chciałbym wiedzieć, czym się zajmuje zawodowo pański przyjaciel?
– Właściwie dosyć trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Wiem, żc prowadzi jakieś interesy, ale dokładnie nie orientuję sie jakie.
– Czy dawno zna pan pana Kalickiego?
– O, bardzo dawno. Byliśmy razem na studiach, tylko on nie skończył.
– Czy on również studiował medycynę?
– Tak. Ale nie bardzo mu szło Ł na trzecim roku zrezygnował.
– Więc razem poszli panowie na obiad.
– Tak. Do…Kameralnej".
– Czy podczas tego obiadu wspomniał pan przyjacielowi, że jest pan umówiony wieczorem?
– Tak. Ale nic powiedziałem, z kim.
– Czy pański przyjaciel zna panią Lastowską?
– Nie wiem. Możliwe. Kalicki ma bardzo dużo znajomych, lubi towarzystwo…
– Czy pan Kalicki widział pana kiedyś na mieście razem z panią Lastowską?
Mierzwiński bezradnym ruchem rozłożył ręce.
– Nie mam pojęcia. Mogło się zdarzyć, żc nas gdzieś widział.
Downar pokiwał głową.
– Tak, oczywiście, mogło się zdarzyć. Chciałbym jeszcze zapytać, do jakich najczęściej kawiarń, teatrów, kin, restauracji chodził pan z panią Lastowską?
– Nie, nie. do restauracji raczej nic chodziliśmy. Nie zależało nam przecież na afiszowaniu się. Kilka razy byliśmy w kinie.
– I zapewne w kinie pan Kalicki mógł państwa widzieć.
– To prawdopodobne. Ale do czego pan zmierza, panie majorze?
– Szukam człowieka, który dobrze się orientował w pańskim prywatnym życiu.
– Sądzi pan, że Kalicki…?
– Nic nie sądzę. Mówię panu przecież, że szukam i w tych poszukiwaniach jest mi niezbędna pańska pomoc.
Mierzwiński machnął ręką. Robił wrażenie człowieka całkowicie zniechęconego.
– Doceniam pański trud, panie majorze, ale to się na nic nie zda. Nic nie wykombinujemy. Poza mną nie znajdzie pan kandydata na mordercę.
– A czy pan wie, panie doktorze, co pana może w końcu zgubić?
– Co takiego?
– Pański pesymizm.
– W mojej sytuacji nie widzę powodu do optymizmu.
– W żadnej sytuacji nic wolno tracić nadziei. Zawsze należy wierzyć, że wszystko dobrze sic skończy.
Mierzwiński uśmiechną! się melancholijnie.
– To się tak łatwy mówi.
Downar wskazał palcem aa szafkę wiszącą na ścianie.
– Czy pan zawsze zamyka na klucz szafkę z narzędziami?
– Nie. nie zawsze, ale od tamtego wieczoru…
– Czy prowadzi pan prywatna praktykę?
– Raczej nie. Czasami zdarzy się jakiś nagły wypadek, Dlatego muszę mieć pod ręką narzędzia chirurgiczne. W zeszłym tygodniu na przykład przecinałem wrzód sąsiadowi. Kiedyś znowu przyleciał do mnie z płaczem chłopak, prosząc, żeby mu wyjąć paskudną drzazgę. Takie tam różne drobiazgi. Ale zasadniczo nie przyjmuję pacjentów prywatnie. Nie mam na to ani czasu, ani warunków lokalowych.
Downar wstał i uważnie przyjrzał się narzędziom chirurgicznym, ułożonym porządnie w białej szaieczce.
– Niech mi pan powie, panie doktorze, czy oprócz tego lancetu, którym zostało popełnione morderstwo, nie zginął panu jeszcze jakiś nóż chirurgiczny?
– Wprost przeciwnie.
– Co to znaczy…wprost przeciwnie"? Mierzwiński nerwowym ruchem przeciągnął dłonią po włosach.
– Niech pan sobie wyobrazi, że mam komplet, nic mi nie brakuje.
– Jak to?
No tak. I ten długi lancet także mam w szafce.
– Czy pan jest pewien, że pan nie miał dwóch takich lancetów dwudziestocentymetrowych?
– Nie, na pewno nie miałom dwóch. Jestem. pewien. Właściwie dopiero dzisiaj zauważyłem, że…
– Znaczyłoby to, że nie pańskim lancetem popełniono morderstwo – powiedział Downar i zamyślił się.