ROZDZIAŁ VI

Walczak wrócił z Gdańska. Po odbytej rozmowie z szefem, któremu zdawał relację ze swej podróży służbowej, natychmiast skontaktował się z Downarem,

– W żaden sposób nie mogę iść z tobą w piątek na koncert – powiedział pośpiesznie Downar, posłyszawszy w słuchawce głos przyjaciela.

Walczak roześmiał się.

– Nie bój się. Nie mam zamiaru namawiać cię na koncert. Chciałbym tylko z tobą pogadać.

– Z przyjemnością. Wpadnij do mnie. Po chwili siedzieli obaj w pokoju Downara, popijając herbatę z cytryną. Walczak napomknął wprawdzie coś o winiaku, ale Downar stanowczo się temu sprzeciwił::

– Chwilowo skończyłem z alkoholem. Przynajmniej przez miesiąc ani kropelki.

Walczak ze zdziwieniem pokręcił głową.

– No, no… nie poznaję cię, Stefan. Nie palisz, nie pijesz… A jak tam względom lego co i owszem?

– Chroniczny brak okazji – uśmiechnął się melancholijnie Downar. – Nie mam czasu. A poza tym z biegiem lat człowiek coraz bardziej grymasi. To nie są takie proste sprawy.

– Powinieneś się wreszcie ożenić.

– Tak mi źle życzysz? Dopiero wtedy skomplikowałbym sobie życie. Nie, nie. Za długo pracuję w milicji i za dużo już widziałem małżeństw, żeby dać się nabrać na. ten numer.

Walczak machnął ręką.

– Niepoprawny z ciebie stary kawaler. No…: ale mniejsza z tym. Powiedz mi, jak tam z naszym chirurgiem?

– Niech cię diabli wezmą – zaklął Downar. – Aleś mnie wrobił.

– Nieciekawa sprawa? – spytał z głupia frant Walczak.

– Wprost przeciwnie, za bardzo ciekawa. Do tej pory w ogóle nie mogę jej ugryźć. Szlag mnie trafia.

– Widzę, Stefan, że nie jesteś w najlepszym humorze – uśmiechnął się Walczak.

– Na moim miejscu nikt by nie był w dobrym humorze. Zawsze musisz wpakować mnie w jakąś kabałę.

– Nie zawsze, tylko czasami. No… przestań się ciskać i opowiedz mi, jak wygląda ta historia.

Downar umiał krótko i treściwie referować. Po upływie pół godziny Walczak dosyć dokładnie był wprowadzony w sprawę zabójstwa Oskara Lastowskiego.

– I ty się skarżysz, że ci podsunąłem laką ciekawą sprawę – powiedział z wyrzutem w głosie Walczak. – Powinieneś być mi wdzięczny do grobowej deski. Ale żarty na bok. Wychodzimy więc z założenia, że Mierzwiński odpada jako zabójca.

– Ja go nie biorę pod uwagę.

– I chyba masz rację – zgodził się Walczak. – Cios w plecy całkowicie wyklucza zabójstwo w afekcie, a zbrodni z premedytacją nikt nie dokonuje we własnym mieszkaniu.

– Takiego właśnie jestem zdania.

– Bez trudu się domyśliłem – uśmiechnął się Walczak. – Ale komu mogło zależeć na śmierci Lastowskiego?

– Najbardziej chyba jego żonie. Zabijając męża w mieszkaniu Mierzwińskiego, Lastowska za jednym zamachem załatwiała dwie sprawy: zdobywała spadek po tym amerykańskim stryjaszku i jednocześnie pozbywała się niewygodnego, natrętnego kochanka, który nie miał ochoty rezygnować 7. romansu nawiązanego w Zakopanem. Gdyby ona jednak była inicjatorką tej zbrodni, to chyba jakoś inaczej wyreżyserowałaby pierwszą rozmowę ze mną.

– Zgadzam się z tobą – przytakną! Walczak. – Jeżeli oczywiście wykluczymy, że pani Lastowska jest osobą niezwykle przebiegłą.

Downar był trochę zaskoczony tymi słowami.

– No cóż… Takiej ewentualności nie możemy, rzecz jasna, całkowicie eliminować. Ale przyznam ci się, że Lastowska nie robi na mnie wrażenia aż tak inteligentnej i wyrafinowanej.

– Znasz ją bardzo mało, a kobiety umieją się świetnie maskować. A jak oceniasz tego jej amanta?

– Zahorecki? Chyba trochę za głupi na taką robotę i nie jestem pewien, czy by mu wystarczyło odwagi, ale to nic nie wiadomo. Chłopak silny i studiował medycynę. Umie więc posługiwać się lancetem. Do licha!… Przecież i ten kumpel Mierzwińskiego także był na medycynie.


– Rozmawiałeś z nim?

– Jeszcze nie. Nie zdążyłem.

– Zbrodni musiał dokonać kłoś, kto doskonale orientował się w sytuacji – powiedział Walczak.

– Oczywiście. Minuty były wyliczone. Walczak wyciągnął rękę w kierunku teczek z aktami. – Pokaż no mi jeszcze ten anonim, który otrzymał Lastowski.

– To musiała pisać kobieta – powiedział Downar, wyjmując maszynopis.

– Tak sądzisz?

– Jestem prawic pewien, Przeczytaj uważnie: „Doktor Mierzwiński mieszka na ulicy Mokotowskiej, niedaleko placu Trzech Krzyży, w tym nowym bloku, zaraz za sklepem monopolowym i restauracją. Dokładnego numeru niestety nie pamiętam". Czy to nie charakterystyczne?

Walczak roześmiał się.

– Może masz rację. Kobiety często tak właśnie podają adresy. Ale również nie możemy wykluczyć, że anonim pisał mężczyzna. Czy u Lastowskich jest maszyna do pisania?

– Jest. Sprawdziłem. Nie pasuje.

– No tak – pokiwał głową Walczak. – Ale kto wiedział o spotkaniu Lastowskiej z Mierzwińskim w „Wilanowskiej"?

– Z tego, co mówi Mierzwiński, to tylko jego kolega, Kalicki, wiedział o wieczornej randce, ale nie był zorientowany, z kim ma się spotkać Mierzwiński.

– Kto zaproponował to spotkanie?

– Lastowska. Zadzwoniła do szpitala.

– Czy nie jest rzeczą możliwą, że ktoś podsłuchiwał tę rozmowę?

Nagle Downar uderzył się dłonią w czoło.

– Do licha!

– Co się stało? – zaniepokoił się Walczak. – Czyżby jakaś genialna myśl olśniła cię?

– Słuchaj, Karol, w tej chwili przy-. pomniałem sobie.

– Co?

– Że w mieszkaniu Lastowskich są dwa aparaty telefoniczne.

– To interesujące.

– Nawet bardzo. Jeżeli Lastowska dzwoniła z domu do Mierzwińskiego…

– To z drugiego aparatu mógł ktoś podsłuchać jej rozmowę – dokończył Walczak. – Trzeba sprawdzić, czy wtedy nie było kogoś w mieszkaniu Lastowskich.

Downar był bardzo podekscytowany.

– Do diabła, że też ja wcześniej o tym nie pomyślałem. Idiota.

– Zdarza się – powiedział z uśmiechem Walczak. – Nie przejmuj się, Stefan.


***

Tego samego dnia po południu Downar odwiedził panią Lastowską. Przyjęła go bardzo uprzejmie, nie ukrywała jednak pewnego zdziwienia.

– Szkoda, że mnie pan nie uprzedził o swojej wizycie, panie majorze. Mogło mnie nie być w domu.

– Ma pani rację. Powinienem był zadzwonić, ale nie byłem pewny, czy zdążę dzisiaj wszystko pozałatwiać. Jeżeli to pani nie na rękę, to przyjdę innego dnia.

Pani Lastowska zapewniła, że nigdzie się nie śpieszy i zaprosiła swego gościa do saloniku.

– Domyślam się, że pan jeszcze w sprawie tej strasznej zbrodni.

Downar skinął głową.

– Tak. Śledztwo jest w toku i usiłuję zebrać jak najwięcej materiału informacyjnego.

Przyjrzała mu się bardzo uważnie. Miał wrażenie, że ujrzał w jej oczach błysk niepokoju.

– Czy podejrzewa pan doktora Mierzwińskiego, panie majorze?

– • Bardzo żałuję, ale nie mogę nic powiedzieć.

– Wiem, że rozmawiał pan także z Zahoreckim.

– Tak. Złożyłem mu wizytę.

– Chyba pan nie przypuszcza, że ten chłopak-ma coś wspólnego z ta sprawą.

– Interesuję się każdym, kto może mieć ewentualnie coś wspólnego ze sprawą zabójstwa pani męża.

– Napije się pan kawy? – spytała. Downar wykonał przeczący ruch ręką.

– Dziękuje, ale niedawno piłem. Za duża dawka kofeiny jest szkodliwa.

– Widzę, że dba pan o zdrowie.

– Staram się w miarę możności. Ale wróćmy do naszej sprawy. Chciałbym, żeby pani opowiedziała mi bardzo szczegółowo 6 wszystkim, co pani robiła przez cały piątek trzeciego kwietnia.

– Co pana interesuje?

– Wszystko. Może pani spróbuje podać mi kolejno następujące po sobie fakty, począwszy od samego rana.

Odchrząknęła, jakby przygotowując się do dłuższego przemówienia.

– No więc tak… Rano wstałam, wzięłam kąpiel, ubrałam się, zjadłam śniadanie. Tak jak każdego dnia.

– Czy śniadanie jadła pani razem z mężem? – spytał Downar.

– Nic. Mąż zjadł wcześniej śniadanie i wyszedł.

– Kiedy mąż pani wrócił do Warszawy z zagranicy?

– Poprzedniego dnia. czyli w czwartek drugiego kwietnia.

– Rano czy wieczorem?

– Późnym popołudniem.

– Czy długo męża nie było w kraju?

– Chyba przeszło dwa miesiące. Dokładnie nie pamiętam.

– Mniejsza o to. Wróćmy do tego piątku. Więc mąż pani wyszedł z domu, zanim pani siadła do śniadania?

– Tak.

– Czy powiedział, dokąd idzie?

– Nie.

– Czy miał wrócić od domu na obiad?

– Nie. Obiad miał zjeść na mieście. Przypuszczam, że z kimś się umówił.

– Nie wie pani z kim?

– Nie.

– Czy państwo mają gosposię?

– Przychodnią. Trzy razy w tygodniu.

– W które dnie przychodzi?

– We wtorki, czwartki i soboty.

– To znaczy, że w piątek, trzeciego kwietnia nie było gosposi.

– Nie. Ale co to ma do rzeczy? Downar uśmiechnął się.

– Jak już wspomniałem, chcę mieć szczegółowy obraz tamtego dnia. A więc zjadła pani śniadanie i…

– I zabrałam się do wiosennych porządków, a raczej do przeglądania garderoby. Na wiosnę trzeba się zorientować w sytuacji, pochować zimowe rzeczy, zastanowić się nad nowymi zakupami. Wie pan. jak to jest.

– Domyślam się. I nie wychodziła pani na miasto?

– Rano nie. Dopiero na obiad. Chciałam nawet wyjść trochę wcześniej, coś sobie załatwić, ale zupełnie niespodziewanie wpadła do mnie kuzynka męża i nie mogłam się ruszyć.

– Ach, ci niespodziewani goście. To istna plaga – powiedział Downar.

Uśmiechnęła Się.

– Niech pan tego nie bierze do siebie.

– Niestety wystąpiłem dzisiaj właśnie w roli takiego niespodziewanego i nieproszonego gościa. Bardzo mi przy kio, ale stało się. Więc przyszła do pani kuzynka pani męża…

– Tak.

– Co to za kuzynka?

– Córka takiej przyłatanoj ciotki mojego męża.

– Jak się nazywa?

– Iwona Sobańska.

– Panna? Mężatka?

– Jeszcze niezamężna. Czyżby pan szukał żony?

– W końcu trzeba się kiedyś ożenić – powiedział Downar z melancholijnym westchnieniem.

– Wątpię, czy Iwona nadawałaby się jako kandydatka na żonę dla pana. Jest trochę ekscentryczna.

– To może być interesujące. Ale zostawmy tę matrymonialną tematykę. Chciałbym jeszcze panią zapytać, kiedy pani telefonowała do doktora Mierzwińskiego, żeby się z nim umówić na wieczór?

Potarła dłonią czoło.

– Kiedy? Zaraz… zaraz… Wszystko to trochę.mi się pokręciło… Muszę sobie przypomnieć.

– Skąd pana telefonowała?

– Z domu naturalnie. To doskonale pamiętam. Chyba jakoś zaraz po przyjściu Iwony.

– Czy pani Sobańska była świadkiem tej rozmowy telefonicznej?

– Nie. Skądże. Tego rodzaju rozmów nie mam zwyczaju przeprowadzać przy świadkach.

Downar wskazał aparat telefoniczny, stojący na małym stoliczku.

– To znaczy, że nie telefonowała pani z lego aparatu.

– Nie. Przeprosiłam Iwonę i na chwilę poszłam na górę. W moim pokoju jest drugi aparat. Oskar to załatwił. To bardzo niewygodne ciągle przenosić telefon z jednego gniazdka do drugiego. Kiedyś nawet upuściłam na schodach i trzeba było płacić za nowy aparat.

– Więc przeprosiła pani kuzynkę – podjął znowu Downar – i poszła pani na górę, do swojego pokoju, żeby zatelefonować do doktora Mierzwińskiego.

– Tak.

– A pani Sobańska została tutaj na dole, w tym saloniku?

– Tak.

– Proszę mi powiedzieć, dlaczego pani właśnie w tym momencie postanowiła zadzwonić do doktora Mierzwińskiego?

– Chciałam go jeszcze zastać w szpitalu. Musiałam się z nim porozumieć, żeby mu powiedzieć, żer wrócił mój mąż. Bałam się jakichś niepotrzebnych komplikacji. Andrzej… doktor Mierzwiński mógł do mnie przyjść, spotkać się z Oskarem. Sytuacja byłaby bardzo niezręczna… Pan rozumie?

Downar skinął głową.

– Doskonale rozumiem. Po załatwieniu tego telefonu zeszła pani na dół do swojego gościa.

– Oczywiście.

– Co w tym momencie robiła pani Sobańska?

– Siedziała na fotelu i przeglądała jakieś czasopismo, chyba „Paris Match". Oskar przywiózł…

– Czy pani Sobańska przyszła z jakimś konkretnym interesem, czy też była to taka sobie rodzinna wizytka?

– Podobno umówiła się z moim mężom. Tak przynajmniej powiedziała.

– Czy panią Sobańską łączyły bardzo serdeczne stosunki z pani mężem?

– Nie sądzę. Zresztą nie bardzo wiem. Nigdy nie wtrącałam się do spraw rodzinnych mojego męża.

– A jaki jest stosunek pani do pani Sobańskiej?

– Właściwie żaden. Całkowita i absolutna obojętność. Jesteśmy dla siebie bardzo uprzejme, ale nic poza tym.

– Wie pani, co mnie zastanawia? – powiedział z namysłem Downar. – W jaki sposób pani Sobańska tak szybko dowiedziała się o powrocie pani męża. Przecież pan Lastowski wrócił w czwartek z zagranicy, a w piątek przyszła już do niego z jakimś interesem.

– Od pewnego czasu dzwoniła codziennie, pytając, czy Oskar wrócił.

– Czy nie wydało się to pani dziwne?

– Owszem. To mnie trochę dziwiło. Spytałam ją nawet, dlaczego tak się dopytuje o mego męża.

– A ona co na to?

– Zbyła mnie jakimś żartem. Już w lej chwili nie pamiętam dokładnie.

– Czy pani Sobańska nie powiedziała, jaki interes ma do pani męża?

– Nie. W ogóle nie wspomniała, że czegoś chce od Oskara.

– Czyli cała ta wizyta robiła takie wrażenie, jakby pani Sobańska przyszła do pani?

– Raczej tak. Iwona powiedziała, że coś załatwiała w pobliżu i wpadła do mnie, żeby się dowiedzieć, jak ja sdę czuję. Zaproponowała mi, żebyśmy razem poszły wieczorem do kina.

– Czy panie rozmawiały o pani mężu?

– Tak. Powiedziałam, że Oskar wrócił.

– Jaka..była reakcja pani Sobańskiej?

– Chyba wiedziała, że mój mąż wrócił.

– Czy poprzedniego dnia, zaraz po powrocie mąż pani rozmawiał przez telefon?

– Czy rozmawiał przez telefon? Nie pamiętam.

– Niech pani spróbuje sobie.przypomnieć.

Przeciągnęła dłonią po czole.

– Chwileczkę. Tak. Wydaje mi się, że rozmawiał wieczorem. Tak, tak… na pewno. Teraz sobie przypominam. Nawet go wtedy spytałam, z kim rozmawiał.

– I co powiedział?

– Ze nie znam tego kogoś, że to w służbowych sprawach.

– Czy słyszała pani tę rozmowę?

– 'Nie.

– Czy może mąż pani rozmawiał z panią Sobańską?

– Nie wiem. Możliwe.


* * *

Matka Iwony Sobańskiej pozowała na dziewiętnastowieczną, arystokratyczną matronę. Długa, czarna suknia przybrana była fioletowym żabotem i takiegoż koloru koronkami, które stanowiły ozdobne zakończenie wąskich rękawów. Na bujnych, siwych włosach, upiętych w wyszukaną fryzurę., tkwił staromodny, koronkowy czepeczek, z czarną aksamitką. Stara dama poruszała się ze starannie wystudiowaną godnością i miała zwyczaj posługiwać się nieco protekcjonalnym tonem, szczególnie kiedy rozmawiała z kimś, kto jej zdaniem pochodził z tak zwanej „niższej sfery". Do rozmowy chętnie wtrącała słowa francuskie, niemieckie i angielskie, ale jej własna córka nie wiedziała ha pewno, czy mama zna choć jeden z tych języków.

Pani pułkownikowa Sobańska mogła była powiedzieć przez gosposię, że panienki nie ma w domu, ale kobieca ciekawość zwyciężyła.

– Jakiś mężczyzna do Iwonki? Kto to może być? Moja Felicjo, proszę mi powiedzieć, jak wygląda ten człowiek?

– Bardzo przystojny i elegancki pan – odparła siedemdziesięcioletnia pokojówka.

.- Niech Felicja poprosi do biblioteki. Downar został wprowadzony do dosyć dużego, ciemnawego pokoju, którego ściany prawie pod sam sufit pokryte były książkami, ustawionymi bardzo porządnie na długich półkach. Nie wiadomo dlaczego wydało mu się, że tych książek nigdy tu nikt nie czyta. Usiadł na wygodnym klubowym fotelu, pokrytym brązową skórą i ciekawie rozejrzał się dokoła. Atmosfera tego staroświecko umeblowanego pokoju była dziwnie zatęchła. Przez chwilę miał wrażenie, że znalazł się w ubiegłej epoce. „Nigdy nie przypuszczałem, że jeszcze dzisiaj w Warszawie ludzie tak mieszkają" – pomyślał.

Czas mijał, cisza panowała zupełna, Downar spojrzał raz i drugi na zegarek i zaczął się już niecierpliwić, gdy nagle drzwi otworzyły się z trzaskiem i ukazała się w nich w całej okazałości pani pułkownikowa Marcelina Sobańska. Wejście było tak efektowne, że Downar poczuł się jak na audiencji u królowej angielskiej. Ukłonił się i powiedział swoje nazwisko, nie uważał jednak za stosowne zdradzić się z tym, że pracuje w milicji.

Pracz chwilę pani pułkownikowa mierzyła przybysza inkwizytorskim spojrzeniem. Wreszcie usadowiła się na kanapie pokrytej także brązową skórą i wycedziła przez zęby:

– Proszę usiąść – a kiedy Downar skwapliwie wykonał to polecenie, dodała: – Podobno pan ma jakiś interes do mojej córki. Niestety Iwony nie ma w tej chwili w domu i nie potrafię pana poinformować, kiedy wróci. Nic mam zwyczaju wtrącać się do życia moich dorosłych dzieci. Iwonka jest moją najmłodszą córką…

– Nie będę pani przeszkadzał – powiedział Downar i chciał się podnieść z fotela, ale stara dama zatrzymała go ruchem ręki.

– Wcale mi pan nie przeszkadza. Proszę chwilę.posiedzieć. Czy mógłby mnie pan objaśnić, jakiego rodzaju interes ma pan do Iwonki?

W tym momencie Dowriarowi przyszła do głowy „genialna" myśl. Przynajmniej tak mu się wydawało.

– Wróciłem, proszę pani, niedawno z zagranicy. Podróżowałem po Austrii, Szwajcarii i po NRD. Podczas mej podróży zaprzyjaźniłem się serdecznie z Oskarem Lastowskim.

– Wie pan już zapewne, że on nie żyje – westchnęła pani pułkownikowa.

– Wiem. Oczywiście. Byłem na jego pogrzebie. Straszne nieszczęście. Taki porządny człowiek.

Stara dama mruknęła coś niewyraźnie i Downarowi wydało się, że może nie jest taka zupełnie przekonana, iż Oskar Lastowski był porządnym człowiekiem. Skwapliwie zanotował w pamięci tę jej reakcję.

– Pani zapewne także czasem podróżuje – powiedział.

– Ja? Nie. Już jestem za słaba na zagraniczne wojaże, ale moja córka dłuższy czas przebywała za granicą. Może byłaby tam nawet została na stałe, ale zatęskniła za ojczyzną i za starą matką… Co pan chce, żebym powtórzyła Iwonce, jak wróci?

– Pani będzie łaskawa jej powiedzieć, że chciałby się z nią zobaczyć przyjaciel Oskara Lastowskiego. Jeżeli pani pozwoli, to zostawię numer swojego telefonu.

– Bardzo proszę. Miło mi było pana poznać. Przepraszam, jak pana godność? Bo nic dosłyszałam.

– Downar, Stefan Downar.

– Czy pan może z tych Downarów z Wileńszczyzny?

– Nie, proszę pani. Ja z innych Downarów.

Pani pułkownikowa uśmiechnęła się przepraszająco.

– Proszę mi wybaczyć. Na stare lata człowiekowi trochę pamięć nie dopisuje. Tamci, których miałam na myśli, to byli Wojnarowie, a nie Downarowie. Coś mi się pomieszało. Przepraszam. Nie zatrzymuję pana, bo zapewne pan się śpieszy do swoich zajęć. Au revoir.

Późnym wieczorem w mieszkaniu przy ulicy Koszykowej zadzwonił telefon.

– Halo! Czy pan Downar?

– Przy aparacie. Słucham?

– Mówi Iwona Sobańska. Pan dzisiaj rozmawiał z moją matką.

– Tak.

– Podobno ma pan do mnie jakiś interes.

– Tak. Chciałbym się z panią zobaczyć.

– Gdzie możemy się spotkać? Wolałabym nie u mnie w domu.

– To może w jakiejś kawiarni?

– Doskonale. Proponuję „Kaprys". Tam jest zawsze dosyć luźno przed południem. Wie pan, gdzie to jest? Mniej więcej naprzeciwko muzeum, koło salonu „Iskier". Więc o dwunastej. Zgoda? Ale jak ja pana poznam?

– Będę czytał „Zycie Warszawy", a do butonierki wsunę czerwony goździk.

– A jak pan wygląda?

– Wolałbym uniknąć autoreklamy. Zresztą sądzę, że czerwony goździk wystarczy jako znak rozpoznawczy.


* * *

Nazajutrz, dziesięć minut przed dwunastą, przy Smolnej zatrzymała się czarna wołga, z której wysiadł Downar. Był w dobrym nastroju. Sporo sobie obiecywał po tym spotkaniu.

Córka pani pułkownikowej miała rację. „Kaprys" okazał się miejscem bardzo odpowiednim do poufnej rozmowy. Zajętych było zaledwie parę stolików, przy których toczyły się dyskusje na tematy literacko-edytorskie, jako że w pobliżu mieszczą się dwa wydawnictwa.

Downar usiadł koło filara, zamówił kawę i wyjął z kieszeni „Zycie Warszawy". Nie zapomniał oczywiście i o czerwonym goździku. Zdawał sobie sprawę z tego, iż jest to niezwykle banalny znak rozpoznawczy, ale już dość dawno doszedł do przekonania, że ludziom, z małymi tylko wyjątkami, najbardziej odpowiada właśnie banał.

Nagle spojrzenia gości kawiarnianych skierowały się ku drzwiom. Nawet drzemiąca bufetowa podniosła głowę. Osobę, która swym wejściem wywarła takie ważenie na obecnych, można by określić jako skrzyżowanie cyrkowego klowna z rajtarem jego królewskiej mości Karola Gustawa. Spod szerokich rozkloszowanych na dole spodni koloru świeżutkiej jajecznicy wyglądali" jasnozielone buty na wysokim obcasie. Czerwony obcisły spencer przepasany był potężnym czarnym pasem, ozdobionym złotymi okuciami i sprzączkami, służącymi zapewne do przypięcia rapieru. Na głowie ogromny filcowy kapelusz z odwiniętym rondem na modłę szwedzką. Kobieta mogła mieć około czterdziestki i była wysoką, dobrze zbudowaną blondynka.

Downor zmartwiał i skurczył się wewnętrznie. Do 'ostatniej chwili miał nadzieję, że to nie jest Iwona Sobańska. Niestety. Kobieta-rajtar sprężystym krokiem szła wyraźnie w jego kierunku.

Kiedy się zbliżyła; wyciągnęła rękę i wskazującym palcem dotknęła czerwonego goździka.

– A więc to pan – powiedziała miłym, dźwięcznym głosom.

– Tak, to ja – bąknął Downar, usiłując ochłonąć z pierwszego wrażenia.

Usiadła przy stoliku, zdjęła rękawiczki i zamówiła dużą kawę.

– Żadnych ciastek zastrzegła się, mimo iż nikt jej nic nie proponował. Downar był ubawiony tą niezwykłą maskaradą, z drugiej jednak strony zaczynało go ogarniać zniecierpliwienie. Chciał tę rozmowę przeprowadzić możliwie jak najdyskretniej, a tymczasem…

Kelnerka przyniosła kawę, Iwona Sobańska wsypała do filiżanki dwie łyżeczki cukru, zapaliła papierosa i powiedziała:

– Myślę, że najlepiej będzie, jeżeli nie tracąc Czasu, wyjaśnimy sobie sytuację.

Downar spojrzał na nią zaskoczony.

– Nie bardzo rozumiem…

Przez chwilę w milczeniu mieszała łyżeczką kawę. Na jej infantylnie małych ustach pojawił się ledwie dostrzegalny uśmieszek.

– Początkowo miałam zamiar zabawić się w tę całą komedię, ale w tej chwili zmieniłam zdanie. Nie chce mi się. Po prostu mi się nie chce. To wszystko przestało być dla mnie atrakcyjne. Postanowiłam z tym skończyć. Bo właściwie to nie ma sensu. I tak wcześniej czy później zdecyduję się, więc…

Downar słuchał uważnie. Zaczynał się niepokoić.

– Przyznam się pani. że w dalszym ciągu nie bardzo wiem, o czym pani mówi.

Głęboko zaciągnęła się dymem.

– O zamordowaniu Oskara Lastowskięgo oczywiście. Przecież po to się pan tutaj ze mną umówił.

– Chyba ma pani rację. Machnęła ręką.

– Dajmy spokój tym wszystkim komediom. Powiedziałam panu, że mnie to przestało bawić. Wiem, że pan jest z milicji. Łatwo się zresztą domyśleć. Będę z panem zupełnie szczera. To ja zabiłam Lastowskiego.

Downar spojrzał jej w oczy.

– Jest pani pewna, że to pani go zabiła?

Roześmiała się.

– Jest pan wspaniały, doprawdy wspaniały. Chyba ja wiem najlepiej, czy zabiłam, czy nie zabiłam.

– W takim razie proponuję, żebyśmy zmienili lokal – powiedział spokojnie Downar.

– Chce mnie pan zaraz zawieźć do więzienia?

– Nie. Pojedziemy do komendy, gdzie będziemy mogli swobodnie porozmawiać.

– Nie rozumiem, o czym mamy rozmawiać. Przecież wszystko jest jasne.

Downar kiwnął na kelnerkę i zapłacił.

– Nie zakłada mi pan kajdanek? – spytała Iwona, wstając od stolika.

– Nie-

– Dziwne. Sądziłam, że mordercom zawsze zakłada się kajdanki.

– Nie zawsze.

Poszli do szatni, odprowadzani ciekawymi spojrzeniami. Downar przeklinał w duchu pomysł tego spotkania w kawiarni.

Odbierając od szatniarza dużą podróżną torbę. Iwona powiedziała:

– Zabrałam ze sobą trochę rzeczy, które mogą mi się przydać w więzieniu. Zdaje mi się tylko, że zapomniałam perfum. Ale mamusia przywiezie mi przy okazji. Czy ja będę siedziała na Mokotowie? -

Downar nie odpowiedział. Wziął ją pod rękę i zaprowadził do samochodu.

W komendzie nie bardzo podobało się pani Iwonie.


– Tuk tu u was smutno. Nic moglibyście jakichś ładnych obrazów powiesić na ścianach? Ja w tym pokoju proponowałabym coś z impresjonistycznych płócien. Poza tym kwiaty. Nie rozumiem, jak pan tu może żyć bez kwiatów.

Downar połączył się z Walczakiem i poprosił go. żeby był obecny przy przesłuchaniu.

Po chwili wszyscy troje prowadzili dość swobodną rozmowę na tematy obojętne. Downar chciał się trochę zorientować w sytuacji. Ha rdzo dawno już nie był tak zbity z tropu, a patrząc na Karola widział, że i on podziela jego wątpliwości.

– Może przystąpimy wreszcie do rzeczy? – zaproponowała pani Iwona. – Nie zebraliśmy się tutaj po to, żeby dyskutować o ostatnim meczu piłki nożnej. Sądzę, że dosyć już tej pogawędki o niczym.

Downar chrząknął.

– Jeśli pani sobie życzy?…

– Nie chciałabym narażać panów no niepotrzebną stratę czasu. Pytajcie, o co chcecie, i odeślijcie mnie do więzienia. Jestem ciekawa, jak to naprawdę jest w tym pudle.

– Więc przyznaje się pani do zabójstwa Oskara Lastowskiego? – zapytał Downar

– Przyznałam się już zaraz na wstępie naszej rozmowy. Nie widzę potrzeby, żeby jedno i to samo powtarzać po kilka razy.

– W jaki sposób pani to zrobiła?

– Pchnęłam go nożem chirurgicznym.

– Pchnęła go pani w piersi czy w plecy?

Wzruszyła ramionami.

– Dokładnie nie pamiętam. Czy to wreszcie ma jakieś znaczenie? Chyba w plecy… Nie pamiętam. Byłam podniecona.

– Musiała pani mieć jakiś bardzo poważny powód, żriby to zrobić – powiedział Walczak.

– Oczywiście, że tak. Miałam bardzo poważny powód.

– Czy można wiedzieć, jaki to był powód?

– Wolałabym nie mówić na ten temat. To dla mnie zbyt przykre.

Walczak pochylił się i przywołując na twarz jeden ze swych najbardziej czarujących uśmiechów, powiedział:

– Bylibyśmy pani niesłychanie wdzięczni, gdyby zechciała pani zaspokoić naszą ciekawość i powiedzieć, jakie były motywy tego zabójstwa?

Zmarszczyła brwi i przyjrzała się uważnie najprzód Walczakowi, a potem Downarowi.

– Chciałabym jednak, żeby to zostało między nami. Czy mogą mi panowie przyrzec absolutną dyskrecję?

– Ależ oczywiście – odpowiedzieli zgodnym chórem.

– Wobec tego powiem. To było tak. Jakieś dwa lata temu pojechałam nu zaproszenie moich przyjaciół do Szwajcarii. Początkowo wszystko się bardzo przyjemnie układało. Byli dla mnie mili, uprzejmi, uczynni. Po pewnym jednak czasie coś się zaczęło psuć i wreszcie musiałam się wyprowadzić od nich. W Szwajcarii bardzo mi się podobało. Nie chciałam wracać jeszcze do Warszawy, ale nie miałam pieniędzy. 1'uznałam przypadkowo pewną dystyngowaną starszą panią, która zaproponowała mi współpracę w prowadzeniu luksusowego pensjonatu dla cudzoziemców. Pensjonat ten okazał się domom schadzek, ale to mnie specjalnie nie zraziło, wprost przeciwnie, wydało mi się to czymś bardzo zabawnym. Bo niech sobie panowie wyobrażą: Panna Iwona Sobańska w szwajcarskim burdelu. Voila, Po pewnym czasie znudził mi się jednakże ten proceder. Później próbowałam zająć się trochę handlem narkotykami i wreszcie wróciłam do kraju. Wszystko byłoby w jak najlepszym porządku, gdyby nie wyjazd do Szwajcarii Oskara Lastowskiego. Dowiedział się o mojej tam działalności i miał mnie w ręku. Bałam się, że mnie skompromituje i dlatego postanowiłam go zlikwidować. Sądzę, że to jest wystarczający motyw.

– Czy mógłbym prosić o torebkę pani? – powiedział Downar.

– Torebkę? Po co panu moja torebka?

– Taki jest u nas zwyczaj. Muszę sprawdzić zawartość torebki.

– Proszę.

Downar pomiędzy różnymi kobiecymi drobiazgami znalazł w torebce receptę.

– Pani się leczy u doktora Rogulskiego? – spytał

– To nie ja. To mama – odpowiedziała szybko, ogarnięta nagłym niepokojem. – A zresztą niech mi pan nie wspomina o łych wszystkich szarlatanach. Nie męczcie mnie już. Odeślijcie mnie do więzienia. Zabiłam Oskara i nie ma o czym mówić. Jestem zmęczona, bardzo zmęczona.


Doktor Rogulski przekroczył siedemdziesiątkę, ale trzymał się jeszcze bardzo krzepko i nie wyglądał na swoje lala. Twarz czerstwa, rumiana. Oczy błyszczące energią i radością życia. Mówił wolno, wyraźnie, z doskonałą dykcją.

– Więc panowie są z milicji. Proszę, niech panowie siadają. Czym mogę służyć?

– Chcieliśmy prosić pana doktora – zaczął Downar – o pewne informacje dotyczące pani Sobańskiej, która podobno jest pańską pacjentką.

Stary lekarz miał zakłopotaną minę.

– Panowie wybaczą, ale jestem związany tajemnicą zawodową. Mój zawód ma coś wspólnego z księdzem spowiednikiem.

– Oczywiście – wtrącił się do rozmowy Walczak. – Doskonale się orientujemy, że lekarza obowiązuje dyskrecja, ale bywają sytuacje…

– Jakaż to sytuacja? – spytał Rogulski.

– Pani Iwona Sobańska przyznała się do popełnienia zbrodni. Twierdzi, że zamordowała swojego kuzyna, Oskara Lastowskiego. Może pan doktor słyszał coś o tej sprawie?

– Owszem, słyszałem. Podobno zabójstwa dokonano w mieszkaniu jakiegoś lekarza.

– Tak. I pani Sobańska twierdzi, że ona to zrobiła.

Doktor Rogulski przeciągnął dłonią po opalonym górskim słońcem czole.

– To niewątpliwie trochę zmienia postać rzeczy. Tak, pani Iwona Sobańska od dłuższego czasu jest moją pacjentką.

– Pańską specjalnością, panie doktorze, jest psychiatria – powiedział Downar.

– Tak.

– Wobec tego możemy sądzić, iż pani Iwona Sobańska cierpi na jakieś zaburzenia psychiczne.

– Niestety, nie mogę temu zaprzeczyć. I muszę panom szczerze powiedzieć, iż nie wierzę w to, żeby ona popełniła tę zbrodnię. Jestem od lat zaprzyjaźniony z rodziną Sobańskich i tę biedną Iwonkę leczyłem już, kiedy miała kilkanaście lat. Zaczęła kłamać, a te kłamstwa nie miały absolutnie żadnego celu. Pewna odmiana mitomanii. Opowiadała niestworzone rzeczy, w które sama święcie wierzyła. Downar pokiwał głową.

– To co pan doktor mówi, pokrywa się z naszymi obserwacjami. Pani Sobańska twierdzi, iż dłuższy czas przebywała w Szwajcarii, gdzie prowadziła dom publiczny do spółki z jakąś swoją znajomą.

Rogulski uśmiechnął się smutnie.

– W Szwajcarii rzeczywiście była. Przyjaciele jej ojca zaprosili ją i umieścili w doskonałym sanatorium, które ta biedna dziewczyna w swej wyobraźni zmieniła na dom publiczny. To jest niezwykle tragiczna historia, bo poza tymi niesamowitymi urojeniami Iwonka jest bardzo zdolna, bystra i mogłaby, moim zdaniem, zrobić nawet karierę naukową, gdyby nie ta dolegliwość. Kiedy zaczyna mówić, nikt nigdy nie wie, co jest prawdą, a co urojeniem.

– Czy to jest nieuleczalne? – spytał Walczak.

– Raczej nie. Medycyna wciąż jeszcze jest bezradna wobec tego typu schorzeń psychicznych. Ta kobieta przez dłuższy czas może być zupełnie normalna, u nawet może zaskakiwać błyskotliwą inteligencją, pomysłowością i najzupełniej logicznym rozumowaniem. Nagle, ni stąd, ni zowąd opowie jakąś fantastyczną historię, w którą sama wierzy i jest święcie przekonana, że jakieś tam fakty miały rzeczywiście miejsce. Stosowaliśmy już różne metody leczenia. Wszystko jednak na próżno.

– Dziękujemy panu doktorowi za informacje – powiedział Downar. – Nie zabieramy czasu.

Kiedy znaleźli się w samochodzie, Walczak z uśmiechem spojrzał na przyjaciela.

– No i cóż, Stefan? Nie bardzo ci to wyszło. Już po samym stroju można się zorientować, że babka ma nielichego szmergla.

– Głupstwa gadasz – mruknął Downar. – Chyba nie przyglądasz się kobietom. Teraz nawet zupełnie normalne tak się ubierają, jakby za chwilę miały wystąpić w cyrku na arenie. Nic, mój drogi, w dzisiejszych czasach nie poznasz wariatki.po stroju.

– Nowa trudność dla biednego milicjanta – westchnął Walczak i zaczął gwizdać „Mała kobietko, czy wiesz…?"


Kalicki siedział przy maszynie i pracowicie przepisywał ostatnią serię politycznych kawałów, gdy zupełnie niespodziewanie zadźwięczał dzwonek u drzwi wejściowych. „Kto to może być?" zdziwił się kolekcjoner, ale ponieważ nie spodziewał się nikogo, więc sądząc, że to jakaś pomyłka, w dalszym ciągu najspokojniej stukał tłustymi palcami w klawisze maszyny.

Dzwonek odezwał się znowu, tym razem dłużej, natarczywiej. Nie było rady. Kalicki z pewnym wysiłkiem uniósł swoje solidnie odżywione ciało, poczłapał do przedpokoju i przekręcił zatrzask. Tuż przed sobą zobaczył wysokiego, barczystego mężczyznę o śniadej pociągłej twarzy i przenikliwym spojrzeniu.

– Pan do kogo?

– Do pana Kalickiego.

– To właśnie ja jestem. A o co chodzi?

– Jestem z milicji. Mam do pana interes.

Zbieracz kawałów zbladł gwałtownie. „Wpadłem" pomyślał zrozpaczony i poczuł, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa. „Ktoś mnie sypnął".

Downar z pewnym zdziwieniem obserwował grubasa i był skłonny tłumaczyć sobie zupełnie fałszywie jego zmieszanie.

– Czy mógłbym z panem chwilę porozmawiać? – spytał.

– Ależ oczywiście, oczywiście… Bardzo chętnie… Naturalnie… Proszę, pan będzie uprzejmy… – mówił szybko Kalicki, który już ochłonął z pierwszego wrażenia. – Przepraszam za nieporządek, ale nie spodziewałem się gości. Pan zapewne w sprawie tego nieprawidłowego zaparkowania wozu. Przyznaję, że to była moja wina. Mandat oczywiście zapłacę. Bardzo chętnie. Jak się przekroczy przepisy, to trzeba płacić. Nie wymiga się człowiek. Trudno i darmo. Zna pan ten kawał na temat „trudno i darmo"?

– Nie, nie znam – powiedział coraz bardziej zdziwiony Downar. – I muszę panu powiedzieć, że ja wcale nie w sprawie mandatu.

Kalicki pośpiesznie zebrał maszynopisy z biurka i wsunął je do szuflady.

– Proszę, niech pan siada. Proszę uprzejmie. W czym mógłbym być pomocny naszej kochanej milicji? Zawsze mówię, że społeczeństwo ciągle jeszcze za mało śpieszy milicji z pomocą. Ale miejmy nadzieję, że to się zmieni. Może papierosika?

Downar potrząsnął głową.

– Dziękuję. Nie palę. Chciałbym z panem pomówić o doktorze Mierzwińskim.

– O Andrzeju? Bardzo chętnie. Dlaczegóż by nie? Ale w dalszym ciągu nie rozumiem, o co chodzi?

– Chodzi o morderstwo.

– O morderstwo? – Kolekcjoner kawałów odetchnął z ulgą. Widać było, że się odprężył.

– Tak – mówił dalej Downar. – Nie wiem. czy pan słyszał o tym, że w mieszkaniu doktora Mierzwińskiego zamordowano człowieka?

– Nic nie słyszałem. To straszne. – Kalicki patrzył na Downara szeroko otwartymi oczami. – Twierdzi pan, że Andrzej… że Andrzej zabił kogoś?

– Prowadzimy dochodzenie w tej sprawie – odparł wymijająco Downar. – Pan jest przyjacielem pana Mierzwińskiego, prawda?

Kalicki znowu się zmieszał. Nie chciał powiedzieć coś niepotrzebnego, ale zdawało mu się, że wszystko, co powie, będzie niepotrzebne.

– Tak… To znaczy… Wie pan,… Cóż… Przyjaźń to wielkie słowo. Kolegowaliśmy z Mierzwińskim. Byliśmy razem na medycynie. On skończył, ja nie… Tak się złożyło. Straciłem z nim kontakt. Bardzo rzadko go widuję.

– Nie tak chyba bardzo rzadko. 0 ile mi wiadomo, był pan niedawno z doktorem Mierzwińskim na obiedzie w „Kameralnej".

– Tak… Owszem… Przypadkowo… Downar uśmiechnął się.

– Niech mi pan powie, drogi panie, dlaczego jest pan taki zdenerwowany?

Kalicki aż podskoczył.

– Ja? Zdenerwowany? Nic podobnego. Jestem zupełnie spokojny, absolutnie spokojny. Może tylko trochę speszyła mnie pańska wizyta, bo, prawdę mówiąc, nie jestem przyzwyczajony rozmawiać z oficerami milicji.

– Oficer' milicji pana nie zje – zapewnił go Downar. – Proponuję, żeby pan przestał się denerwować i żebyśmy mogli spokojnie porozmawiać.

– Z największą przyjemnością! – wykrzyknął grubas, wycierając chustką spocone czoło. – Przepadam za spokojnymi rozmowami.

– To się świetnie składa. Chciałbym zadać panu kilka pytań.

– Bardzo proszę.

– Czy pamięta pan dokładnie ten dzień, kiedy jadl pan obiad w „Kameralnej" w towarzystwie doktora Mierzwińskiego?

Kalicki skinął głową.

– Tak. Mniej więcej. Czy panu chodzi o to, co żeśmy wtedy jedli?

– Niezupełnie. Chciałbym wiedzieć, o czym panowie wtedy rozmawiali?

– O. tego dokładnie nie pamiętam. Tak gawędziliśmy o tym i o owym. Ale nie przypominam sobie, żeby to było coś specjalnie interesującego.

– Czy doktor Mierzwiński wspomniał podczas tego obiadu, że ma się spotkać wieczorem z jakąś kobietą?

– Tak. To sobie przypominam. Chciałem, żeby poszedł ze mną do kina, ale powiedział, że nie może, bo ma randkę o dziewiątej w „Wilanowskiej".

– Czy pan wiedział, z kim doktor Mierzwiński miał się spotkać o dziewiątej wieczorem?

– Domyśliłem się, że chodziło o panią Lastowską, z którą Andrzej ostatnio romansował. Nieraz mu mówiłem, że to uganianie się za kobietami musi się źle skończyć. No i wreszcie wpadł.

– Czy uważa pan doktora Mierzwińskiego za takiego Don Juana? – spytał Downar.

Kalicki roześmiał się.

– Nie tylko ja. Wszyscy uważają go za Don Juana. Co nu placu, to nieprzyjaciel. Andrzej żadnej nie przepuści. Nawet pielęgniarkom w szpitalu nié daruje.

– Co pan powie? – zainteresował się Downar. – "Uwodzi nawet pielęgniarki?

– Żeby pan wiedział. Kolosalna heca była z tą Alicją. Podobno chciała sobie życie odebrać, jak ją rzucił. – Kalicki westchnął i znowu wytarł starannie pokryte kroplami potu czoło. – Przyznam się panu, że ja tego zupełnie nie rozumiem. Żeby tak sobie komplikować życie jakimiś idiotycznymi romansami. Nonsens. Nie lepiej to pójść na obiad…

– A propos – przerwał Downar. – Może mi pan jeszcze powie, co pan robił tamtego dnia po zjedzeniu obiadu w towarzystwie doktora Mierzwińskiego.

Kalicki końcem języka zwilżył swe grube czerwone wargi.

– Co robiłem? Pojechałem do domu, żeby się trochę zdrzemnąć.

– A potem?

– Potem poszedłem na ósmą do kina.

– Do którego kina?

– Do „Warsa".

– Czy sam pan był w kinie?

– Sam.

– O której pan wrócił do domu?

– Myślę, że około jedenastej, może wcześniej. Dokładnie nie pamiętam.

– Czy pan zna panią Lastowską?

– Tak. Kiedyś ją poznałem w jakimś towarzystwie. Bardzo piękna kobieta.

– A skąd pan wie, że doktora Mierzwińskiego coś łączyło z panią Lastowską?

– Och, proszę pana… Warszawa to małe, plotkarskie miasto. Taka rzecz długo się nie ukryje. Zresztą kiedyś spotkałem Andrzeja z panią Lastowską.

– Gdzie?

– W kinie. Ja bardzo lubię chodzić do kina.

– Czy mógłbym skorzystać z pańskiej maszyny? – spytał Downar. – Przepraszam, ale przypomniałem sobie, że musze wysłać pilne pismo.

– Ależ bardzo proszę. Pan będzie łaskaw.

Wziąwszy próbkę maszynowego pisma. Downar pożegnał grubasa, który odetchnął z prawdziwą ulgą. Skwapliwie odprowadził swego gościa do drzwi, rozpływając się w uprzejmościach.

Togo samego wieczoru Downar odwiedził Mierzwińskiego.

– Szkoda, że pan mnie nie zawiadomił telefonicznie – powiedział młody lekarz. -r Mógł mnie pan nic zastać.

– Wybiera się pan gdzieś?

– Nie. Przed chwilą odwołałem jedno spotkanie. Nie jestem w nastroju do to-, warzyskich rozmówek o niczym. Czy przynosi mi pan jakieś sensacje panie majorze?

Downar uśmiechnął się.

– Na razie żadnych sensacji. Chciałem po prostu z panem chwilę porozmawiać.

– Bardzo mi miło, że mnie pan odwiedził.

– Chodzi mi o pewne drobne szczegóły – mówił dalej Downar. – Tak od razu t nudno o wszystkim pamiętać. O niektórych sprawach człowiek przypomina sobie dopiero po pewnym czasie.

Mierzwiński patrzył badawczo na mówiącego.

– Proszę mi wierzyć, panie majorze, że zrobię wszystko, żeby panu pomóc. Wydaje mi się jednak, że nie mam nic więcej do powiedzenia w tej niesamowitej sprawie. Haz jeszcze tylko mogę pana zapewnić, że to nie ja zabiłem Lastowskiego.

– O tym nie potrzebuje mnie pan zapewniać – powiedział Downar. – Im dłużej zajmuję się tą sprawą, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że pan nie jest kandydatem na mordercę.

– Jestem szczęśliwy, że pan tak myśli.

– A teraz niech pan posłucha, panie doktorze… – Downar odchrząknął i przygładził włosy dłonią. – Bardzo bym chciał, żeby pan ze wszystkimi, najdrobniejszymi szczegółami opowiedział mi, co się stało owego feralnego dnia. kiedy u pana w mieszkaniu zamordowano Lastowskiego. Ja wiem, że to męczące powtarzać tak w kółko jedno i to samo, ale proszę uzbroić się w cierpliwość.

Mierzwiński westchnął zrezygnowany.

– No więc tak… Rano wstałem, ubrałem się. zjadłem śniadanie i pojechałem jak zwykle do szpitala. Czekały mnie dwie operacje…

– Czy pamięta pan, kogo pan wtedy operował?

– Nazwisk nie pamiętam. Wiem, że to byli mężczyźni. Chyba woreczek żółciowy i wyrostek z komplikacjami. Nazwiska można sprawdzić w szpitalu.

– Dokąd pan poszedł po dokonanych operacjach?

– Do pokoju lekarskiego. Byłem zmęczony. Chciałem trochę odpocząć.

– I wtedy zadzwoniła pani Lastowska, żeby się z panem umówić w kawiarni.

– Tak.

– Czy podczas tej rozmowy telefonicznej był ktoś w pokoju lekarskim oprócz pana?

Mierzwiński zmarszczył brwi.

– Zaraz… zaraz… Muszę sobie przypomnieć… Chwileczkę. Tak… była Alicja. To ona odebrała telefon. Teraz sobie dokładnie przypominam.

– I słyszała pańską rozmowę.

– Tak.

– A kto to jest Alicja?

– To jedna z pielęgniarek.

– Dlaczego pan ją tak familiarnie nazywa?

Mierzwiński zmieszał się.

– Tak sobie. Z przyzwyczajenia…

– Czy pana coś łączy albo może łączyło z tą pielęgniarką?

– Jest pan bardzo niedyskretny, panie majorze.

Загрузка...