10

Nazywał się Albert Winfield i przez przyjaciół był nazywany „Albie”. Wydawał się zaskoczony tym, że policja raz jeszcze chce z nim rozmawiać, jednak zjawił się na St Leonard’s następnego dnia rano punktualnie o umówionej godzinie. Rebus i Siobhan przetrzymali go najpierw przez pełne piętnaście minut na dole, potem zadbali, by do sali przesłuchań doprowadzili go dwaj gburowaci policjanci w mundurach, po czym kazali mu tam czekać przez kolejny kwadrans. Przed wejściem do sali Siobhan i Rebus popatrzyli na siebie porozumiewawczo, po czym Rebus z hukiem otworzył drzwi.

– Dziękuję, że nas pan raczył odwiedzić, panie Winfield – warknął.

Młody człowiek niemal zerwał się na równe nogi. Okno było zamknięte na głucho i w salce panowała duchota. Przy niewielkim stoliku ustawiono trzy krzesła – dwa po jednej stronie, trzecie po drugiej. Winfield usiadł na pojedynczym krześle i wlepił wzrok w dwa puste krzesła. Stolik stał pod ścianą, na której tuż nad nim przymocowano na stałe magnetofon i magnetowid. Jacyś delikwenci brani na męki przy tym stoliku próbowali widać zabić nudę, wyżynając w blacie swe ksywy: Szmaja, Jazz i Bombiarz. Na ścianie wisiała pomazana długopisem tabliczka ZAKAZ PALENIA, a w rogu pod sufitem umieszczono kamerę wideo i skierowano na przesłuchiwanego, w razie gdyby trzeba było coś uwiecznić na taśmie wideo.

Rebus starał się narobić jak najwięcej hałasu i przysuwając krzesła do stolika, głośno szurał ich nóżkami. Potem na stół rzucił z impetem gruby segregator na akta, na którym nie było żadnych nazwisk. Winfield siedział jak skamieniały. Nie mógł oczywiście wiedzieć, że w segregatorze znajdują się jedynie czyste kartki papieru, wyjęte na tę okazję z pojemnika jednej z kopiarek.

Rebus położył dłoń na segregatorze i spojrzał na Winfielda.

– Musiał to być dla pana straszny szok – odezwał się głosem cichym i pełnym zjadliwości. Siobhan przysiadła się do swego groźnego kolegi.

– Przy okazji, jestem śledcza Clarke. A to jest inspektor Rebus.

– Co? – bąknął młody człowiek. Całe czoło miał pokryte kropelkami potu. Krótkie ciemne włosy miał wysoko podgolone na bokach, a na brodzie widać było wypryski młodzieńczego trądziku.

– Wiadomość o śmierci Flipy – przejęła pałeczkę Siobhan. – Musiał to być dla pana okropny szok.

– Ta-ak… oczywiście. – Mówił z akcentem angielskim, choć Rebus wiedział, że jest Szkotem, tyle że uczęszczanie do prywatnych szkół po angielskiej stronie granicy wypleniło z niego szkockie naleciałości. Jego ojciec był biznesmenem, który dopiero trzy lata temu powrócił z Hongkongu. Matka Albiego po rozwodzie z mężem zamieszkała w Pertshire.

– Zatem znał pan ją dobrze?

– Chyba tak. – Winfield nie spuszczał wzroku z Siobhan. – Znaczy, właściwie to była przyjaciółka Camille.

– A Camille to twoja dziewczyna, tak? – spytała Siobhan.

– Jakaś obca, co? – mruknął niechętnie Rebus.

– Nie… – Rzucił spłoszone spojrzenie na Rebusa, ale zaraz odwrócił wzrok. – Nie, pochodzi ze Staffordshire.

– No też mówię, że obca.

Siobhan rzuciła na Rebusa ostrzegawcze spojrzenie, by nie przeszarżował.

Kiedy Winfield wbił wzrok w stolik, Rebus uspokajająco do niej mrugnął.

– Trochę tu gorąco, Albert, co? – Siobhan zawiesiła głos.

– Pozwolisz, że będę ci mówiła po imieniu?

– Tak… jasne, proszę. – Znów na nią zerknął, ale ile razy na nią spoglądał, jego wzrok nieodmiennie ześlizgiwał się na jej sąsiada.

– Chcesz, żeby otworzyć okno?

– Tak, bardzo proszę.

Siobhan spojrzała na Rebusa, który wstał, pamiętając, by narobić przy tym jak najwięcej hałasu. Okna były wąskie i umieszczone dość wysoko. Rebus wspiął się na palce i uchylił na kilka centymetrów jedno z nich. Powiał lekki wietrzyk.

– Teraz lepiej? – spytała Siobhan.

– Tak, dziękuję.

Rebus stał po lewej stronie Winfielda. Założył ręce na piersiach i oparł się o ścianę bezpośrednio pod kamerą wideo.

– Mamy tylko kilka uzupełniających pytań – odezwała się Siobhan.

– Jasne, oczywiście. – Winfield z zapałem pokiwał głową.

– A zatem powiadasz, że nie znałeś Flipy aż tak dobrze?

– Spotykaliśmy się razem… znaczy, w jednej grupie. Czasami na jakiejś kolacji…

– U niej w domu?

– Parę razy. U mnie też.

– Mieszkasz gdzieś w pobliżu ogrodu botanicznego?

– Tak jest.

– Elegancka dzielnica.

– To mieszkanie mojego ojca.

– I on tam mieszka?

– Nie, on teraz… To znaczy, on to kupił dla mnie.

Siobhan rzuciła spojrzenie na Rebusa.

– Niektórym to dobrze – burknął, wciąż stojąc z założonymi rękami.

– Nie moja wina, że ojciec ma pieniądze – odparł płaczliwie Winfield.

– Oczywiście, że nie – uspokoiła go Siobhan.

– A co z chłopakiem Flipy? – zapytał Rebus.

Winfield wbił wzrok w buty Rebusa.

– Z Davidem? To znaczy co?

Rebus pochylił się i pomachał ręką w stronę chłopaka.

– Jestem tu wyżej, synu. – Wyprostował się, a Winfield rzucił na niego spojrzenie, które nie trwało dłużej niż trzy sekundy. – Pytam tylko, czy może jego uważasz za przyjaciela? – zapytał Rebus.

– To jest trochę krępujące… znaczy, było trochę krępujące. Bo oni się bez przerwy rozstawali i znów schodzili…

– A ty brałeś stronę Flipy? – domyśliła się Siobhan.

– Musiałem, ze względu na Camille, no i w ogóle…

– Powiadasz, że się bez przerwy rozstawali. A czyja to była wina?

– Myślę po prostu, że oni do siebie nie pasowali charakterami… Wie pani, mówią, że przeciwieństwa się przyciągają. No więc czasami bywa też odwrotnie.

– Niestety, panie Winfield, nie miałem szczęścia studiować na uniwersytecie – wtrącił Rebus – więc może zechce mi pan to objaśnić dokładniej.

– Chodzi mi o to, że pod bardzo wieloma względami byli do siebie podobni, a to powodowało, że ich związek nie należał do łatwych.

– Dużo się kłócili?

– Bardziej polegało to na tym, że żadne nie chciało odpuścić. Zawsze musiał być zwycięzca i pokonany, nic pośrodku.

– A te ich sprzeczki doprowadzały czasem do ostrzejszych scysji?

– Nie.

– Ale przecież z Davida jest nerwus, nie? – nie ustępował Rebus.

– Nie bardziej niż z innych.

Rebus podszedł do stołu i pochylił się tak, że jego cień padał na Winfielda.

– Ale był pan przy tym, jak mu kiedyś puściły nerwy?

– Właściwie to nie.

– Nie?

Siobhan odchrząknęła, co miało znaczyć, że jej zdaniem Rebus dotarł już do ściany.

– Albercie – odezwała się głosem łagodnym jak balsam – czy wiedziałeś, że Flipa lubi grywać w gry komputerowe?

– Nie – odparł, a w jego głosie słychać było zdziwienie.

– A ty w nie grywasz?

– Na pierwszym roku grywałem w Doom… i jeszcze w związku studentów na fliperach.

– Na fliperach komputerowych?

– Nie, prawdziwych.

– Flipa uczestniczyła w komputerowej grze online, czymś w rodzaju poszukiwania skarbu. – Siobhan rozłożyła kartkę papieru i przesunęła ją w jego stronę. – Czy te hasła coś dla ciebie znaczą?

Przeczytał je uważnie, potem z sykiem wypuścił powietrze.

– Zupełnie nic.

– Pan studiuje medycynę, tak? – wtrącił się Rebus.

– Tak, jestem na trzecim roku.

– I pewnie masz mnóstwo pracy? – zauważyła Siobhan, zabierając kartkę.

– Nawet pani nie wie ile – zaśmiał się Winfield.

– Myślę, że wiemy – znów wtrącił Rebus. – W naszej pracy wciąż mamy do czynienia z lekarzami. – Choć, powinien dodać, że niektórzy robią wszystko, by ich unikać…

– Zakładam więc, że wiesz, co to takiego karotyda? – spytała Siobhan.

– Wiem, gdzie się mieści – odparł Winfield zaskoczony.

– I jakie ma funkcje?

– To arteria znajdująca się w szyi. A właściwie jedna z dwóch.

– Dostarczająca krew do mózgu, tak? – dodała Siobhan.

– A ja musiałem zajrzeć do słownika – oświadczył Rebus. – To słowo pochodzenia greckiego, oznaczające sen. Czy wie pan dlaczego?

– Dlatego, że naciśnięcie na arterię szyjną powoduje omdlenie.

Rebus kiwnął głową.

– Tak jest, zapada się w głęboki sen. A jeśli się nie zwolni ucisku…

– O Boże, czy ona tak właśnie zginęła?

Siobhan potrząsnęła głową.

– Uważamy, że najpierw pozbawiono ją przytomności, a potem dopiero uduszono.

Zapadło milczenie, podczas którego Winfield najpierw z przerażeniem przenosił wzrok z jednego na drugie, potem zaczął wstawać z krzesła, kurczowo przytrzymując się palcami o krawędź stołu.

– Jezu Chryste, przecież chyba nie myślicie…? Rany boskie, wy myślicie, że to ja?

– Siadaj – warknął Rebus. Polecenie było właściwie zbyteczne, bo kolana same mu odmówiły posłuszeństwa.

– Wiemy, że to nie ty – powiedziała Siobhan zdecydowanym tonem.

Chłopak opadł na krzesło tak raptownie, że niewiele brakowało, by runął do tyłu.

– Wiemy, że to nie ty, bo ty masz alibi. Tamtego wieczoru siedziałeś z innymi w barze i czekałeś na Flipę.

– Tak jest – wybuchnął – no właśnie.

– Więc nie masz się czym martwić – dorzucił Rebus, odchodząc od stołu. – Chyba, że ty wiesz lepiej.

– Nie, ja… ja tylko…

– A może ktoś inny z waszej grupy lubi gry? – spytała Siobhan.

– Nikt. To znaczy, wiem, że Trist ma w komputerze parę gier. Tomb Raidera i inne tego typu, ale to chyba tak jak każdy.

– Chyba tak – przyznała Siobhan. – A ktoś inny z waszej paczki studiuje na medycynie?

Winfield potrząsnął głową, jednak Siobhan dostrzegła, że coś mu jednak zaświtało w głowie.

– Jest taka dziewczyna, Claire – powiedział po chwili. – Claire Benzie. Spotkałem ją tylko raz czy dwa na jakichś imprezach, ale wiem, że przyjaźniła się z Flipą… Chyba się znały jeszcze z liceum.

– I ona jest na medycynie?

– Tak.

– A ty jej nie znasz?

– Nie, jest rok niżej ode mnie i jest na innej specjalności. O rany, tak… – Spojrzał najpierw na Siobhan, potem na Rebusa. – Wymyśliła sobie, ni mniej ni więcej, że chce być patologiem…


– Tak, znam Claire – oświadczył doktor Curt, prowadząc ich korytarzem. Znajdowali się na wydziale medycznym uniwersytetu, w budynku za audytorium McEwana. Rebus już tu kiedyś był, bo tu znajdowały się gabinety Curta i Gatesa, jednak nigdy wcześniej nie zaglądał do sali wykładowej, a tam właśnie teraz zmierzali. Rebus zapytał Curta, czy już się lepiej czuje, a ten wyjaśnił, że miewa problemy gastryczne. – Bardzo sympatyczna dziewczyna – dodał – i bardzo zdolna studentka. Mam nadzieję, że się nie rozmyśli.

– Nie rozumiem.

– Jest dopiero na drugim roku, więc może jeszcze zmienić zdanie.

– Czy wśród kobiet jest wielu patologów? – spytała Siobhan.

– Nie, niezbyt wielu… w każdym razie nie w naszym kraju.

– To dość odważna decyzja, nie sądzisz? – zapytał Rebus.

– Szczególnie, gdy się ma tak mało lat.

– Niekoniecznie – odparł Curt. – Mnie zawsze na lekcjach biologii pasjonowało krojenie żab – powiedział i rozpromienił się. – No i wolę mieć do czynienia z pacjentami martwymi niż z żywymi, bo nie muszę się martwić o trafność diagnoz, nie użeram się z namolną rodziną, mam znacznie mniej skarg od niezadowolonych pacjentów… – Zatrzymali się przed jakimiś drzwiami i Curt zajrzał do środka przez oszkloną górną połowę. – Tak, tutaj.

Sala wykładowa była niewielka i dość staroświecka. Ściany pokryte były drewnianą boazerią, półokrągłe ławki amfiteatralnie wznosiły się stromo do góry. Curt rzucił okiem na zegarek.

– Jeszcze parę minut – stwierdził.

Rebus zajrzał do środka. Ktoś nieznany mu osobiście prowadził wykład dla studentów. Wykładowca stał na katedrze i otrzepywał sobie dłonie z pyłu kredowego, a na tablicy za jego plecami widniały jakieś wykresy.

– Nie widzę tu żadnych zwłok – zauważył Rebus.

– Zajęcia ze zwłokami odbywają się podczas ćwiczeń w prosektorium – wyjaśnił Curt.

– I wciąż musicie korzystać z kostnicy w Western General?

– Musimy i cholernie nam to komplikuje życie ze względu na korki.

Sala przeznaczona do ćwiczeń z patologii w uniwersyteckim prosektorium była wciąż nieczynna. Z obawy przed zakażeniem z powodu przestarzałego systemu wentylacyjnego salę zamknięto i jak dotąd, brak było widoków na zdobycie funduszy potrzebnych na modernizację systemu. W związku z tym jeden z miejskich szpitali zmuszony był udostępniać swoje pomieszczenia na cele dydaktyczne.

– Ciało ludzkie to zdumiewająca maszyneria – mówił dalej Curt – ale tak naprawdę widać to dopiero w pełni podczas sekcji. Szpitalny chirurg koncentruje się jedynie na wybranym niewielkim fragmencie ludzkiej maszyny, natomiast my mamy dostęp nieograniczony i możliwość oglądania całości.

Z miny Siobhan można było wyczytać, że wolałaby, żeby już przestał z takim entuzjazmem o tym opowiadać.

– To stary budynek – zauważyła.

– W porównaniu z całym uniwersytetem, to nie taki znów stary. Kiedyś, w dawnych czasach, wydział medyczny mieścił się w Starym Kolegium.

– I to tam właśnie trafiły zwłoki Burke’a? – upewnił się Rebus.

– Tak, po jego egzekucji. Wtedy do Starego Kolegium prowadził tunel. Nim transportowano wszystkie zwłoki, często pod osłoną nocnych ciemności. – Spojrzał na Siobhan. – Wie pani, chodzi o Rezurekcjonistów.

– To fajna nazwa na zespół muzyczny.

Skrzywił się z niesmakiem na taką beztroskę.

– Złodzieje zwłok – powiedział.

– I to wtedy obdarto Burke’a ze skóry – uzupełnił Rebus.

– Widzę, że wiesz coś na ten temat.

– Dopiero od niedawna. A ten tunel wciąż jeszcze istnieje?

– Częściowo.

– Chętnie bym go kiedyś zobaczył.

– Pogadaj z Devlinem.

– Naprawdę?

– Jest nieoficjalnym kustoszem wczesnej historii wydziału medycznego. Jest nawet autorem paru broszurek na ten temat. Wydanych własnych sumptem, ale całkiem pouczających.

– Nie wiedziałem. Wiem natomiast, że dość dobrze orientuje się w sprawach dotyczących Burke’a i Hare’a. Ma nawet własną teorię, że to doktor Kennet Lovell był tym, który zostawił trumienki na Arthur’s Seat.

– Ach, te, o których ostatnio pisały gazety? – Curt zmarszczył czoło i zamyślił się. – Lovell? No cóż, kto mu udowodni, że jest inaczej? – Przerwał i znów zmarszczył czoło. – Ale to zabawne, że akurat wspomniałeś o Lovellu.

– Dlaczego?

– Bo niedawno właśnie Claire mi mówiła, że jest z nim spokrewniona. – Za drzwiami dał się słyszeć narastający gwar. – Oho, doktor Easton skończył. Wszyscy będą teraz wychodzić, więc jak nie chcesz, żeby cię stratowali, to lepiej się odsuń.

– Tak im się spieszy? – spytała Siobhan.

– Spieszy im się, żeby się jak najszybciej wyrwać na powietrze.

Tylko kilkoro studentów zaszczyciło ich przelotnymi spojrzeniami. Ci, którzy to zrobili, wydawali się znać doktora Curta, bo do spojrzeń dodawali ukłony i uśmiechy lub rzucali pod jego adresem krótkie powitania. Gdy sala już prawie opustoszała, Curt nagle wspiął się lekko na palce.

– Claire? Masz minutkę?

Była wysoka i szczupła, z krótkimi blond włosami i długim, prostym nosem. Jej oczy miały kształt niemal orientalny i przypominały skośnie ułożone migdały. Pod pachą trzymała dwie aktówki, a w dłoni telefon komórkowy. Wychodząc z sali, wpatrywała się w wyświetlacz – sprawdzała pewnie otrzymane wiadomości. Podeszła z uśmiechem na twarzy.

– Dzień dobry, panie doktorze – powiedziała niemal radośnie.

– Claire, ci państwo są z policji i chcieliby z tobą porozmawiać.

– Chodzi o Flipę, prawda? – Twarz jej się wyciągnęła, uśmiech zniknął, a głos przybrał poważne brzmienie.

Siobhan kiwnęła głową.

– Tak, tylko kilka uzupełniających pytań.

– Ciągle mi się zdaje, że to może nie ona, że to jakaś pomyłka… – Spojrzała na patologa. – Czy to może pan…?

Curt pokręcił przecząco głową, co jednak bardziej oznaczało odmowę odpowiedzi niż odpowiedź przeczącą. Rebus i Siobhan wiedzieli, że Curt był jednym z patologów obecnych przy sekcji zwłok Philippy Balfour. Drugim był profesor Gates.

Claire Benzie też musiała o tym wiedzieć, bo nie spuszczała wzroku z Curta.

– Czy musiał pan kiedyś… no wie pan… na kimś znajomym?

Curt spojrzał na Rebusa, a ten domyślił się, że przypomniał sobie Conora Leary.

– Nie ma takiej konieczności – powiedział wymijająco. – Jeżeli coś takiego się zdarzy, to można być zwolnionym ze względów emocjonalnych.

– A więc przyznaje nam się prawo do ludzkich odczuć?

– Tak, ale tylko wybrańcom. – Uwaga ta przywołała przelotny uśmiech na jej twarz.

– Więc, w czym mogę pomóc? – zwróciła się do Siobhan.

– Wie pani, że traktujemy śmierć Flipy jako zabójstwo?

– Usłyszałam to dziś rano w wiadomościach.

– Potrzebna nam jest pani pomoc w wyjaśnieniu kilku spraw.

– Możecie przejść do mojego gabinetu – powiedział Curt.

Ruszyli parami korytarzem i, idąc, Rebus przyglądał się plecom Claire. Trzymała aktówki przed sobą i rozmawiała z Gurtem o dzisiejszym wykładzie. Siobhan spytała go wzrokiem, o co mu chodzi, a Rebus tylko lekko potrząsnął głową, że nic takiego. Naprawdę pomyślał jednak, że Claire Benzie to interesująca osóbka. W dniu, w którym ogłaszają morderstwo jej przyjaciółki, ona jakby nigdy nic idzie na wykład, a potem spokojnie o nim rozmawia, wiedząc jednocześnie, że tuż za plecami ma dwójkę policjantów…

Może dlatego, że potrafi się wyłączyć. Postanowiła odsunąć od siebie wszelkie myśli o Flipie i zastąpić je codzienną rutyną. Znajdować sobie jak najwięcej zajęć, by nie wybuchnąć płaczem.

A może co innego: jest totalnie zapatrzona w siebie, a śmierć Flipy to jedynie drobny incydent w jej prywatnym wszechświecie.

Rebus wiedział, którą z tych wersji wolałby wybrać, nie wiedział tylko, czy okazałaby się prawdziwa…

Doktor Curt dzielił sekretarkę z profesorem Gatesem. Przeszli przez sekretariat, z którego prowadziło dwoje drzwi do ich gabinetów. Curt otworzył jedne z nich i puścił ich przodem.

– Mam parę spraw do załatwienia – powiedział. – Jak skończycie, to po prostu wyjdźcie i zamknijcie za sobą drzwi.

– Dzięki – odparł Rebus.

Zdawało się jednak, że nagle przestało mu się spieszyć i że nie ma ochoty zostawić swej studentki samej w towarzystwie dwójki detektywów.

– Wszystko w porządku, panie doktorze, dam sobie radę – zapewniła go Claire, jakby czytając w jego myślach. Curt kiwnął głową i wyszedł.

Pokój był ciasny i zagracony. Jedną ścianę zajmowała wypełniona po brzegi, oszklona szafa biblioteczna. Wszystko było tak zawalone książkami i papierami, że choć Rebus nie miał wątpliwości, że gdzieś tu musi być komputer, na pierwszy rzut oka nie potrafił go zlokalizować. Niemal wszystko pokrywały papiery, teczki z aktami, segregatory, fachowe pisma, puste koperty…

– Zdaje się, że pan doktor nie lubi niczego wyrzucać, prawda? – odezwała się Claire. – Ironia losu, jak się pomyśli, co robi z ludzkimi ciałami.

Obojętny ton, jakim to powiedziała, zaskoczył Siobhan.

– O Boże, przepraszam – wykrzyknęła Claire, zasłaniając sobie usta dłonią. – Powinni na tym wydziale dawać też dyplom z niedelikatności.

A Rebusowi przyszły na myśl obrazy z sekcji, w których uczestniczył: wnętrzności ludzkie wyrzucane do wiadra, poszczególne organy krojone i kładzione na wagę…

Siobhan stała oparta o biurko. Claire opadła na krzesło przesączone dla gościa, które wyglądało tak, jakby w latach siedemdziesiątych było częścią kompletu jadalnego. Rebus miał do wyboru: stać na środku lub zająć fotel Curta. Wybrał to drugie.

– No to – powiedziała Claire, kładąc aktówki koło nóg na podłodze – co chcieliby państwo ode mnie usłyszeć?

– Chodziłyście razem z Flipą do szkoły?

– Tak, przez kilka lat.

Wcześniej przejrzeli protokół z pierwszego przesłuchania Claire Benzie. Rozmawiała z nią dwójka policjantów z Gayfield Square, ale niewiele z tego wynikło.

– Potem straciłyście kontakt?

– W zasadzie tak… może parę listów i e-maili. A potem ona zaczęła studia na historii sztuki, a ja dostałam się na medycynę.

– I wtedy nawiązałyście kontakt?

Claire kiwnęła głową. Siedziała z jedną nogą podwiniętą pod siebie i bawiła się bransoletką na lewym nadgarstku.

– Wysłałam jej maila i spotkałyśmy się.

– I od tego momentu często się spotykałyście?

– Nie za często. Byłyśmy na różnych wydziałach, miałyśmy różny układ zajęć.

– I różne grupy przyjaciół? – spytał Rebus.

– Tak, częściowo – potwierdziła Claire.

– Czy utrzymywałaś kontakty z kimś innym z czasów szkolnych?

– Z kilkoma osobami.

– A Flipa?

– Chyba nie.

– Czy wiesz, w jaki sposób poznała Davida Costello? – Rebus znał odpowiedź na to pytanie – poznali się na proszonej kolacji – był jednak ciekaw, jak dobrze zna Davida.

– Zdaje się, że mówiła coś o jakimś przyjęciu…

– Lubiłaś go?

– Davida? – Zastanowiła się. – Arogancki pętak, niezwykle pewny siebie.

Rebus miał niemal na końcu języka uwagę: „Czyli zupełnie nie to, co ty”, powstrzymał się jednak i rzucił spojrzenie Siobhan, która sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła złożoną kartkę papieru.

– Claire – spytała – czy Flipa lubiła gry?

– Gry?

– Gry typu RPG z podziałem na role… fabularne gry komputerowe… ewentualnie internetowe?

Zamyśliła się. W porządku, pomyślał Rebus, tyle że takie przerwy można też wykorzystywać na szybkie wymyślanie odpowiedzi…

– W szkole mieliśmy klub miłośników Dungeons amp; Dragons.

– Obie należałyście do niego?

– Tylko do czasu, kiedy zdałyśmy sobie sprawę, że to właściwie jest tylko dla chłopaków. – Zmarszczyła nos. – A przy okazji, David chyba też w to grał w szkole.

Siobhan podała jej kartkę z hasłami.

– Widziałaś to już kiedyś?

– A co to jest?

– To hasła z pewnej gry, w którą Flipa grała. Dlaczego się uśmiechasz?

Siedem płetw w górę… Pamiętam, jaka była uradowana.

Siobhan szeroko rozwarła oczy.

– Słucham?

– Pamiętam, jak wpadła na mnie w jakimś barze… Boże, już nie pamiętam, gdzie to było. Chyba w Barcelonie. – Spojrzała na Siobhan. – To taki bar na Buccleuch Street.

Siobhan kiwnęła głową.

– Mów dalej.

– No więc pamiętam, jak… jaka była wtedy roześmiana… i właśnie wtedy to powiedziała. – Claire wskazała na kartkę. – Siedem płetw w górę czyni króla. Spytała, czy wiem, co to znaczy, a ja odpowiedziałam, że nie mam pojęcia. „Chodzi o linię Victoria”, odparła i wyglądała na strasznie dumną z siebie.

– Nie powiedziała ci wtedy, co to znaczy?

– Właśnie mówię, że…

– Chodzi mi, czy ci nie powiedziała, że to jedno z haseł w jakiejś zgadywance?

Claire potrząsnęła głową.

– Myślałam, że… właściwie, to nawet nie wiem, co myślałam.

– Czy był przy tym jeszcze ktoś inny?

– Tam w pubie, nie. Właśnie kupowałam jakieś drinki przy barze, kiedy mnie dopadła.

– Sądzisz, że powiedziała o tym jeszcze komuś innemu?

– Nic mi o tym nie wiadomo.

– A czy mówiła ci też o tych pozostałych hasłach? – Siobhan wskazała na kartkę. Czuła ogromną ulgę. Ta opowiastka o siedmiu płetwach oznaczała, że Flipa miała do rozwiązania te same hasła, z którymi ona się borykała. Dotychczas chwilami nękała ją myśl, że może Quizmaster daje jej nowe zagadki, wymyślone specjalnie dla niej. Teraz poczuła się związana z Flipą jeszcze bardziej niż dotąd…

– Czy ta gra ma coś wspólnego z jej śmiercią? – spytała Claire.

– Tego jeszcze nie wiemy – odparł Rebus.

– I nie macie żadnych podejrzanych, żadnych… poszlak?

– Poszlak mamy mnóstwo – zapewnił ją Rebus z przekonaniem w głosie. – Powiedziałaś, że uważasz Davida Costello za aroganckiego pętaka. Czy dochodziło też do czegoś więcej?

– Jak to?

– Słyszeliśmy, że między nim a Flipą zdarzały się ostre spięcia.

– Flipa nie pozostawała mu dłużna i potrafiła odpłacić tym samym. – Przerwała raptownie i zamyśliła się, a Rebus nie pierwszy raz w życiu pożałował, że nie umie czytać w ludzkich myślach. – Ją uduszono, prawda?

– Tak.

– Z tego, co pamiętam z wykładów z medycyny sądowej, ofiary podejmują walkę. Próbują drapać, kopać, gryźć.

– Pod warunkiem, że są przytomne – odparł Rebus cicho.

Claire na moment przymknęła oczy. Kiedy je otworzyła, lśniły w nich łzy.

– Ucisk na arterię szyjną – dodał Rebus.

– Powodujący przedśmiertne zasinienie? – Powiedziała to tak, jakby cytowała podręcznik medycyny sądowej. Siobhan pokiwała głową. – Wydaje się, jakbyśmy jeszcze wczoraj chodziły razem do szkoły…

– Chodziłyście do szkoły w Edynburgu? – spytał Rebus i odczekał, aż potwierdzi kiwnięciem głowy. Podczas pierwszego przesłuchania nie zadawano jej żadnych pytań o przeszłość nie związaną bezpośrednio z Flipą. – Twoi rodzice też tu mieszkają?

– Teraz tak. Ale wtedy mieszkaliśmy w Causland.

Rebus zmarszczył czoło.

– Causland? – Skądś znał tę nazwę.

– Taka mała wioska… właściwie nawet bardziej osada. Jakieś dwa kilometry od Kaskad.

Palce Rebusa zacisnęły się kurczowo na poręczach fotela.

– A więc znasz Kaskady?

– Kiedyś znałam.

– I Jałowce, dom Balfourów?

Kiwnęła głową.

– Przez jakiś czas byłam tam nawet traktowana bardziej jak rezydentka niż jako gość.

– A potem twoja rodzina się stamtąd wyprowadziła?

– Tak.

– Dlaczego?

– Bo mój ojciec… – przerwała. – Musieliśmy się przeprowadzić ze względu na jego pracę.

Siobhan i Rebus wymienili spojrzenia: nie to chciała powiedzieć.

– Chodziłyście z Flipą do wodospadu? – spytał Rebus obojętnym tonem.

– Zna go pan?

Kiwnął głową.

– Tak, byłem tam parę razy.

Na jej twarzy pojawił się uśmiech, a oczy jej się lekko zamgliły.

– Bawiłyśmy się tam często. Udawałyśmy, że tam jest nasze zaczarowane królestwo. Nazywałyśmy je Życie Bez Końca. Gdybyśmy mogły wtedy przewidzieć…

I w tym momencie puściły jej nerwy i zaczęła szlochać, a Siobhan zbliżyła się, by ją pocieszyć. Rebus wyszedł do sekretariatu i poprosił sekretarkę o szklankę wody, jednak, nim zdążył wrócić, Claire już się opanowała. Siobhan siedziała przykucnięta obok i trzymała rękę na jej ramieniu. Rebus podał jej wodę, a ona wytarła sobie nos papierową chusteczką.

– Dziękuję – powiedziała przez ściśnięte gardło, tak że zabrzmiało to bardziej jak „k-je”.

– Myślę, że i tak jesteś bardzo dzielna, nosząc taki ciężar na duszy – odezwała się Siobhan. Rebus, który w głębi serca zupełnie się z tym nie zgadzał, też pokiwał głową. – Bardzo nam pomogłaś, Claire.

– Naprawdę?

Tym razem Siobhan pokiwała głową.

– Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, to może się jeszcze do ciebie odezwiemy.

– Jasne, nie ma sprawy.

Siobhan podała jej wizytówkę.

– Gdyby mnie nie było w biurze, to przez pager zawsze mnie odnajdziesz.

– Okej – powiedziała Claire i wrzuciła wizytówkę do jednej z aktówek.

– Na pewno dobrze się już czujesz?

Claire kiwnęła głową i wstała, przyciskając aktówki do piersi.

– Mam następne zajęcia. Nie chciałabym ich opuścić.

– Doktor Curt mówił nam, że jesteś spokrewniona z Kennetem Lovellem?

Obrzuciła go spojrzeniem.

– Tak, ze strony matki. – Zatrzymała się, jakby oczekując następnego pytania, jednak Rebus już go nie zadał.

– Raz jeszcze dziękuję – rzuciła Siobhan.

Patrzyli oboje, jak rusza do wyjścia. Rebus przytrzymał jej drzwi.

– Jeszcze jedno, Claire – rzekł.

Zatrzymała się obok niego i spojrzała mu prosto w twarz.

– Tak?

– Powiedziałaś nam, że kiedyś znałaś Kaskady. Czy to znaczy, że ostatnio tam nie byłaś?

– Mogłam tamtędy przejeżdżać.

Kiwnął głową na znak, że przyjmuje to do wiadomości. Znów ruszyła i znów ją powstrzymał pytaniem.

– Ale Beverly Dodds znasz, prawda?

– Kogo?

– Wydaje mi się, że ta bransoletka na twojej ręce pochodzi od niej.

Claire uniosła rękę.

– Ta? – Bransoletka była bardzo podobna do tej, jaką kupiła Jean. Tak jak tamta składała się z oszlifowanych kamyków, nawierconych i nanizanych na żyłkę. – Dostałam ją od Flipy. Mówiła wtedy coś o talizmanie białej magii, który przynosi szczęście. – Wzruszyła ramionami. – Ja w to oczywiście nie wierzę…

Rebus patrzył, jak wychodzi, potem zamknął za nią drzwi.

– No i co o tym myślisz? – spytał, zawracając do środka.

– Sama nie wiem – przyznała.

– Nie uważasz, że dała nam tu niezłe przedstawienie?

– Łzy wyglądały na prawdziwe.

– A czy nie na tym przypadkiem polega dobre aktorstwo?

Siobhan usiadła na krześle Claire.

– Jeżeli chowa się w niej zabójca, to jest on dobrze zakamuflowany.

– Weźmy to Siedem płetw w górę. A jeśli to nie Flipa przyszła z tym do niej w barze, tylko Claire sama wiedziała wcześniej, co to znaczy?

– Bo jest Quizmasterem? – Siobhan potrząsnęła głową.

– Albo uczestnikiem tej samej gry.

– To po co by nam miała cokolwiek mówić?

– Bo… – Ale żadna rozsądna odpowiedź nie przyszła mu do głowy.

– Powiem ci, co mnie zastanowiło.

– Sprawa jej ojca? – domyślił się Rebus.

Siobhan kiwnęła głową.

– Jest coś, co przed nami ukrywa.

– Więc dlaczego twoim zdaniem rodzina postanowiła się wyprowadzić?

Siobhan zamyśliła się, jednak nic jej nie przychodziło do głowy.

– Może dowiemy się tego w jej starej szkole – powiedział Rebus. Siobhan poszła poprosić sekretarkę o książkę telefoniczną, a Rebus zadzwonił w tym czasie do Bev Dodds. Odebrała po szóstym dzwonku.

– Mówi inspektor Rebus – przedstawił się.

– Inspektorze, jestem akurat dość zajęta…

W tle słychać było głosy. Pewnie turyści, pomyślał, debatują, co kupić.

– Wydaje mi się – powiedział – że nigdy przedtem nie pytałem, czy pani znała Philippę Balfour?

– Nie pytał pan?

– Więc, czy mogę teraz zapytać.

– Może pan. – Zrobiła przerwę. – I odpowiedź brzmi: nie.

– Nigdy jej pani nie spotkała?

– Nigdy. Dlaczego pan pyta?

– Przyjaciółka Philippy ma na ręku bransoletkę, którą według niej dostała od Philippy. A bransoletka wygląda mi na pani wyrób.

– To zupełnie możliwe.

– Ale skoro nie sprzedała jej pani Philippie?

– Moje wyroby można kupić w sklepach. Bierze ode mnie sklep z wyrobami rękodzieła w Haddington, a drugi taki jest w Edynburgu.

– Jak się nazywa ten w Edynburgu?

– Wyroby Rękodzielnicze Wiccan. Mieści się na Jeffrey Street, jeśli to pana interesuje. Ale teraz naprawdę, pozwoli pan, że… – Rebus nie usłyszał dalszego ciągu, bo sam odłożył słuchawkę. Siobhan wróciła z numerem telefonu do dawnej szkoły Flipy. Rebus wykręcił numer i włączył funkcję głośno-mówiącą, tak, by Siobhan mogła śledzić przebieg rozmowy. Obecna dyrektorka szkoły była za czasów Flipy i Claire jedną z nauczycielek.

– Boże, biedna, biedna Philippa, to okropna wiadomość… i wyobrażam sobie, przez co musi przechodzić jej rodzina – powiedziała dyrektorka.

– Jestem pewien, że wszyscy wokół bardzo im pomagają – odparł Rebus współczująco, starając się, by zabrzmiało to w pełni szczerze.

Po drugiej stronie dało się słyszeć głębokie westchnięcie.

– Ale tak naprawdę, dzwonię w związku z Claire.

– Claire?

– Claire Benzie. Zbieramy wszystkie informacje związane z przeszłością Philippy, bo próbujemy zbudować jej wierny portret. O ile mi wiadomo, Philippa i Claire były w szkole bliskimi przyjaciółkami.

– Dość bliskimi, tak, to prawda.

– I mieszkały niedaleko siebie?

– Zgadza się. W stronę Wschodniego Lothian.

Rebusowi coś przyszło do głowy.

– A jak dojeżdżały do szkoły?

– Och, zazwyczaj przywoził je ojciec Claire. Albo on, albo matka Philippy. Urocza pani, tak strasznie mi jej żal…

– Ojciec Claire pracował wtedy w Edynburgu?

– O tak. Był kimś z branży prawniczej.

– I to dlatego cała rodzina się przeprowadziła? Ze względu na jego pracę?

– Mój Boże, skąd. Wydaje mi się, że ich wyeksmitowano.

– Wyeksmitowano?

– Nieładnie jest plotkować, ale skoro on już nie żyje, to pewnie można.

– Wszystko, co pani powie, zachowamy w ścisłej tajemnicy – powiedział Rebus, zerkając na Siobhan.

– No cóż, jeśli dobrze wiem, ten biedak wdał się w jakieś nieszczęśliwe inwestycje. Słyszałam, że zawsze był trochę hazardzistą i zdaje się tym razem go poniosło. Stracił pieniądze… dom… wszystko.

– A w jaki sposób zmarł?

– Sądzę, że już się pan domyślił. Wkrótce po tej historii wynajął pokój w jednym z nadmorskich hotelików i połknął masę jakichś tabletek. W końcu była to dla niego prawdziwa katastrofa: od adwokata do bankruta…

– Tak, to prawda – potwierdził Rebus. – Bardzo pani dziękuję.

– Tak, ja też już muszę kończyć. Mam za chwilę naradę w sprawie planu zajęć. – Ton, jakim to powiedziała, nie pozostawiał wątpliwości, że to nic nadzwyczajnego i że takie spotkanie nie są jej ulubionym zajęciem. – To takie smutne. Dwie rodziny tak boleśnie dotknięte tragediami.

– Do widzenia pani – powiedział Rebus i odłożył słuchawkę. Potem spojrzał na Siobhan.

– Inwestycje? – powtórzyła.

– A komu innemu miałby zaufać, jak nie ojcu najlepszej przyjaciółki swojej córki?

Siobhan pokiwała głową.

– John Balfour właśnie się szykuje do pogrzebu swojej córki – przypomniała mu.

– To porozmawiamy z kimś innym w jego banku.

Siobhan uśmiechnęła się.

– Myślę, że nawet znam kogoś takiego…


Okazało się, że Ranald Marr jest akurat w Jałowcach, pojechali więc do Kaskad. Siobhan poprosiła, by po drodze mogli obejrzeć wodospad. Kilkoro turystów wpadło na ten sam pomysł. Jeden z nich najpierw zrobił zdjęcie żonie, potem zwrócił się do Rebusa z prośbą o sfotografowanie ich obojga. Mówił z edynburskim akcentem.

– A co tu państwa sprowadza? – spytał Rebus obojętnym tonem.

– Pewnie to samo, co was – odparł mężczyzna, ustawiając się obok żony. – Tylko niech pan uważa, żeby było widać ten wodospadzik.

– Chce pan powiedzieć, że przyjechali tu państwo ze względu na tę trumnę? – zapytał Rebus, szykując się do zdjęcia.

– No pewno, przecież ona już nie żyje, nie?

– Istotnie nie żyje – potwierdził Rebus.

– Jest pan pewien, że dobrze nas obejmuje? – upewnił się mężczyzna.

– Idealnie – odparł Rebus i nacisnął wyzwalacz. Pomyślał, że kiedy wywołają ten film, na zdjęciu nie znajdą niczego poza niebem i drzewami.

– Coś panu zdradzę – rzekł mężczyzna, odbierając aparat i kiwając głową w stronę kępy drzew. – To ona znalazła tę trumnę.

Na jednym z drzew wisiała nieporadnie wykonana tabliczka informująca o Garncarstwie Bev Dodds. Na odręcznie wykonanej mapce zaznaczona była chata i dopisana informacja o „kawie, herbacie i wyrobach garncarskich na sprzedaż”. Najwyraźniej Bev poszerzyła swój asortyment.

– A pokazała ją panu? – zapytał Rebus, z góry znając odpowiedź, jako że trumienka z Kaskad leżała wraz z pozostałymi w zamkniętej na klucz szafce na St Leonard’s. Bev już kilkanaście razy próbowała się do niego dodzwonić, wiedział jednak, o co chodzi, i na żaden z jej telefonów nie zareagował.

Turysta ze smutkiem pokiwał głową.

– Nie, policja położyła na tym łapę.

Rebus ze zrozumieniem pokiwał głową.

– To gdzie się teraz państwo wybierają?

– Pomyśleliśmy, że warto rzucić okiem na Jałowce – wtrąciła żona. – Oczywiście pod warunkiem, że uda nam się je odnaleźć. Pół godziny się tu kręciliśmy, nim trafiliśmy na wodospad. – Spojrzała porozumiewawczo na Siobhan. – Jeszcze tu nie wymyślili drogowskazów, co?

– Wiem dokładnie, gdzie są Jałowce – oświadczył Rebus z przekonaniem. – Trzeba się cofnąć tą samą dróżką i w wiosce skręcić w lewo. Po prawej stronie drogi zobaczycie osiedle zwane Błonia. Trzeba wjechać w to osiedle i zaraz po jego drugiej stronie znajdziecie Jałowce.

Mężczyzna rozpromienił się.

– Rewelacja, wielkie dzięki.

– Nie ma sprawy – odparł Rebus. Para pomachała im na pożegnanie i z zapałem ruszyła w drogę.

Siobhan podeszła do Rebusa.

– To wszystko nieprawda, co?

– Będą mieli szczęście, jak im się uda wyjechać z Błoni z kompletem opon na kołach. – Uśmiechnął się. – To mój dobry uczynek na dziś.

Kiedy wsiedli znów do samochodu, Rebus zapytał:

– Jak to chcesz rozegrać?

– Przede wszystkim chcę się dowiedzieć, czy Marr jest masonem.

– Ja się tym zajmę – powiedział Rebus, kiwając głową.

– A potem, chyba przejdziemy od razu do sprawy Hugo Benziego.

Rebus nie przestawał kiwać głową.

– To które z nas zadaje pytania?

Siobhan odchyliła się do tyłu.

– Zdajmy się na wyczucie, zobaczymy, kogo z nas Marr bardziej polubi. – Rebus spojrzał na nią. – A co, nie zgadzasz się?

Potrząsnął głową i odparł:

– Nie o to chodzi.

– A o co?

– Bo powiedziałaś niemal dokładnie to, co sam bym powiedział.

Zwróciła ku niemu głowę i spojrzała mu prosto w oczy.

– A to dla nas dobrze czy źle?

Twarz rozjaśnił mu uśmiech.

– Sam się jeszcze zastanawiam – odparł, włączając zapłon.

Bramy Jałowców strzegło dwoje policjantów w mundurach, z, których jednym była Nicola Campbell, policjantka, którą poznał podczas pierwszej wizyty. Samochód jednego reportera stał na poboczu po drugiej stronie drogi. Reporter akurat popijał coś z, termosu. Obrzucił spojrzeniem Siobhan i Rebusa, potem spokojnie wrócił do rozwiązywania krzyżówki. Rebus opuścił szybę.

– To z podsłuchem już koniec?

– Nie ma po co, skoro to już nie porwanie – odparła Campbell.

– A gdzie Bania?

– Wrócił do Pałacu. Wyskoczyło coś nowego.

– Widzę, że jeden sęp już tu czatuje. A wampiry żądne krwi?

– Parę było.

– No i jeszcze parę może się pojawić. Kto jest w środku? – spytał, wskazując bramę.

– Komisarz Templer i detektyw Hood.

– Szykują następną konferencję prasową – domyśliła się Siobhan.

– I ktoś jeszcze? – spytał Rebus.

– Rodzice – odparła Campbell – służba… ktoś z firmy pogrzebowej. I jakiś przyjaciel rodziny.

Rebus kiwnął głową i spojrzał na Siobhan.

– Ciekawe, czy pamiętali o przesłuchaniu służby. Czasami służba potrafi widzieć i słyszeć dużo więcej…

Campbell otworzyła im bramę.

– Sierżant Dickie z nimi rozmawiał – odparła Siobhan.

– Dickie? – Rebus włączył bieg i przetoczył się przez bramę. – Ten dureń wiecznie patrzący na zegarek?

Wbiła w niego wzrok.

– Zawsze chciałbyś wszystko robić po swojemu, co?

– Bo nie ufam, że ktokolwiek inny zrobi to dobrze.

– Uprzejmie dziękuję.

– Wyjątki się zdarzają – mruknął, na moment odrywając wzrok od drogi.

Na podjeździe przed domem – tym samym podjeździe, na który wybiegła wtedy Jacqueline Balfour, kiedy wzięła Rebusa za porywacza jej córki – stały cztery samochody.

– To alfa Granta – zauważyła Siobhan.

– Robi za kierowcę dla szefowej.

Rebus pomyślał, że zapewne czarne volvo S40 należy do firmy pogrzebowej, pozostawało więc jeszcze brązowe maserati i zielony aston martin DB7. Nie był pewien, który z nich przypisać Marrowi, a który Balfourowi, więc zapytał o to głośno.

– Aston należy do Johna Balfoura – powiedziała Siobhan.

Spojrzał na nią podejrzliwie.

– Tylko tak zgadujesz? – spytał.

Pokręciła głową.

– Jest to w protokole.

– Za chwilę mi jeszcze podasz jego numer butów.

Drzwi otworzyła im pokojówka. Wylegitymowali się i zostali wpuszczeni do holu. Pokojówka bez słowa odwróciła się i odeszła w głąb domu, a Rebus pomyślał, że po raz pierwszy w życiu widzi kogoś chodzącego na palcach. Wokół panowała głucha cisza.

– Tu jest zupełnie jak w tym domu z Cluedo [detektywistyczna gra planszowa, rozgrywana we wnętrzu rozległego domostwa.] – zauważyła Siobhan, przyglądając się ścianom obłożonym boazerią i obwieszonym portretami przodków Balfourów. U stóp schodów stała nawet średniowieczna zbroja. Obok na stoliku leżała sterta nie otwartej korespondencji. Po chwili w drzwiach stanęła wysoka kobieta w średnim wieku, której mina i ubiór świadczyły, że jest tu służbowo i wie, co robi. Na jej twarzy nie było cienia uśmiechu.

– Jestem osobistą asystentką prezesa Balfoura – powiedziała głosem tylko o ton głośniejszym od szeptu.

– Chcieliśmy się widzieć z panem Marrem.

Z namaszczeniem skinęła głową.

– Zdają sobie jednak państwo sprawę, że jest to wyjątkowo niefortunny moment…

– Czy to znaczy, że nie chce z nami rozmawiać?

– Nie w tym rzecz, że „nie chce” – powiedziała z naciskiem.

Rebus wolno pokiwał głową.

– To wie pani co? Wejdę tylko i powiadomię komisarz Templer, że pan Marr utrudnia nam śledztwo w sprawie morderstwa panny Balfour. Gdyby zechciała mi pani wskazać, gdzie mogę ją znaleźć…

Próbowała go zasztyletować wzrokiem, jednak Rebus nawet nie mrugnął powieką.

– Proszę tu zaczekać – odpowiedziała po dłuższej chwili. Dopiero teraz, po raz pierwszy błysnęła zębami. Bąknął grzeczne „dziękuję”, a ona wycofała się za drzwi.

– Coś wspaniałego – mruknęła Siobhan.

– Ona, czy ja?

– Cała potyczka.

Kiwnął głową.

– Jeszcze chwila i sięgnąłbym po tę zbroję.

Siobhan podeszła do stolika i zaczęła przeglądać korespondencję. Rebus do niej dołączył.

– Wydawałoby się – powiedział – że będą to natychmiast otwierać w nadziei, że trafią na list od porywaczy z żądaniem okupu.

– I pewnie to robili – odparła Siobhan, spoglądając na stemple pocztowe. – To wszystko jest z wczoraj i z dzisiaj.

– To listonosz ma tu co robić. – Kilka kopert w formacie pocztówkowym miało czarne ozdobne krawędzie. – Mam nadzieję, że pani asystentka nie zapomni ich otworzyć.

Siobhan kiwnęła głową. To też swoisty gatunek wampirów żądnych krwi, pomyślała. Ludzie, dla których śmierć kogoś znanego stanowi okazję do nurzania się w nieszczęściu. Nigdy nie wiadomo, od kogo takie kondolencje mogą pochodzić.

– Właściwie to my powinniśmy je otwierać – powiedziała.

– Słuszna uwaga. – Wampirem żądnym krwi mógł być sam morderca.

Drzwi się otworzyły i stanął w nich Ranald Marr, ubrany w czarny garnitur i białą koszulę z czarnym krawatem. Wyglądał na mocno niezadowolonego.

– O co znów chodzi? – zapytał Siobhan szorstko.

– Pan Marr? Jestem inspektor Rebus. – Wyciągnął rękę na powitanie. – Chciałem tylko powiedzieć, że jest nam ogromnie przykro, że musimy zawracać panu głowę.

Marr kiwnięciem głowy przyjął przeprosiny i podał rękę. Rebus nigdy nie wstąpił do „rzemiosła”, ale kiedyś dawno temu, będąc jeszcze nastolatkiem, podczas jakiegoś alkoholowego wieczoru został przez ojca nauczony właściwego uścisku dłoni.

– Pod warunkiem, że to długo nie potrwa – mruknął Marr, korzystając ze swej chwilowej przewagi.

– Czy możemy gdzieś usiąść i porozmawiać?

– Proszę tędy – powiedział Marr i poprowadził ich przez jeden z dwóch westybuli.

Rebus uchwycił przelotne spojrzenie Siobhan i w milczeniu kiwnął głową: tak, Marr jest masonem. Wydęła usta i zamyśliła się.

Marr otworzył jakieś drzwi i wprowadził ich do ogromnego pomieszczenia z całą jedną ścianą wypełnioną książkami i z pełnowymiarowym stołem bilardowym na środku. Zapalił światło – tak jak w całym domu, również i tu okna były szczelnie zasłonięte na znak żałoby – i zielone sukno na stole rozbłysło. Pod jedną ze ścian stał niewielki stolik z dwoma krzesłami. Na stoliku leżała srebrna taca z kryształową karafką z whisky i kilkoma kryształowymi szklankami. Marr usiadł i nalał sobie whisky, potem zrobił ruch głową w stronę Rebusa, który kiwnięciem głowy podziękował. Siobhan, nie pytana, zrobiła to samo. Marr uniósł szklankę.

– Za spokój duszy Philippy – powiedział uroczyście i pociągnął duży łyk.

Rebus już wcześniej poczuł od niego woń whisky i wiedział, że to nie pierwszy jego drink dzisiaj. I pewnie nie pierwszy toast za Philippę. Gdyby byli sami, teraz nastąpiłaby wymiana informacji o ich rodzimych lożach – co mogłoby postawić Rebusa w niezręcznej sytuacji – ale obecność Siobhan gwarantowała, że jest bezpieczny. Potoczył czerwoną bilę po stole, a ona odbiła się od bandy.

– No więc, słucham – odezwał się Marr. – Czego sobie tym razem życzycie?

– Hugo Benzie – powiedział Rebus.

Zupełnie nie był na to przygotowany. Uniósł brwi i łyknął whisky.

– Znał go pan? – spytał Rebus.

– Niezbyt dobrze. Wiem, że jego córka chodziła z Philippą do szkoły.

– Czy korzystał z pańskiego banku?

– Wie pan doskonale, że obowiązuje mnie tajemnica bankowa. Etyka zawodowa nie pozwala mi na takie rozmowy.

– Nie jest pan lekarzem – powiedział Rebus. – Pan tylko przechowuje ludziom pieniądze.

Oczy Marra zwęziły się.

– Jest pan w błędzie, robimy znacznie więcej – odpowiedział zimno.

– Doprawdy? To znaczy, że je również dla nich tracicie?

Marr zerwał się na równe nogi.

– Co to ma znaczyć? I jaki to ma, do cholery, związek z morderstwem Philippy?

– Proszę mi tylko powiedzieć: czy Hugo Benzie zainwestował u was swoje pieniądze?

– Nie u nas! Za naszym pośrednictwem.

– A pan mu w tym doradzał?

Marr ponownie nalał sobie whisky. Rebus rzucił okiem na Siobhan. Znała swoją rolę w tym starciu i milcząc, stała w półmroku za stołem bilardowym.

– Czy pan mu doradzał? – powtórzył pytanie Rebus.

– Doradzaliśmy mu, żeby zbytnio nie ryzykował.

– A on panów nie posłuchał?

– Hugo wyznawał zasadę, że życie bez ryzyka się nie liczy. Podjął ryzyko, zagrał… i przegrał.

– Czy winą za to obarczał bank Balfour?

Marr potrząsnął głową.

– Nie sądzę. Postanowił tylko skończyć z sobą.

– A co z jego żoną i córką?

– Co mianowicie?

– Czy one miały do was pretensje?

Znów potrząsnął głową.

– Znały go, wiedziały, kim jest. – Odstawił szklankę na krawędź stołu bilardowego. – Ale co to wszystko ma wspólnego…? – A potem widać coś mu zaświtało w głowie, bo powiedział: – Ach, rozumiem, wciąż szukacie motywów… i wyobrażacie sobie, że trup powstał z grobu i mści się na banku Balfour, tak?

Rebus w zamyśleniu potoczył kolejną bilę po stole.

– Zdarzały się już dziwniejsze rzeczy – stwierdził spokojnie.

Siobhan wyszła z mroku i podała Marrowi kartkę papieru.

– Pamięta pan, jak pytałam pana o gry?

– Tak.

– To hasło tutaj – wskazała na zagadkę odnoszącą się do kaplicy Rosslyn – mówi coś panu?

Z uwagą wpatrzył się w tekst wskazówki.

– Nic a nic – odparł po chwili, oddając jej kartkę.

– Czy mogę pana spytać, czy jest pan członkiem Loży Masońskiej?

Marr popatrzył na nią wściekłym wzrokiem, potem rzucił przelotne spojrzenie na Rebusa.

– Nie zaszczycę pani nawet próbą odpowiedzi na to pytanie.

– Bo widzi pan, dano mi tę zagadkę do rozwiązania, podobnie jak Philippie. Więc kiedy znalazłam w niej słowa sen masona, postanowiłam zwrócić się do członka Loży Masońskiej z prośbą o pomoc.

– No i co pani powiedział?

– To nieistotne. Istotne jest to, że może Philippa wpadła na ten sam pomysł.

– Już pani mówiłem. Nic mi na ten temat nie wiadomo.

– Ale mogła na przykład wspomnieć coś w trakcie rozmowy…?

– Niczego takiego nie było.

– A znała też może innych masonów, panie Marr? – zapytał Rebus.

– Nie mam pojęcia. Słuchajcie, myślę, że poświęciłem wam już dość dużo czasu… i to akurat dzisiaj.

– Tak jest, panie prezesie – oświadczył Rebus. – Dziękuję, że nas pan przyjął. – Wyciągnął rękę, jednak tym razem Marr jej nie przyjął. W milczeniu podszedł do drzwi, otworzył je i wyszedł. Rebus i Siobhan podążyli za nim. W holu wejściowym natknęli się na komisarz Templer i Granta Hooda. Marr przeszedł obok nich bez słowa i zniknął za drzwiami.

– A wy co tu, u diabła, robicie? – spytała cicho Templer.

– Próbujemy złapać mordercę – odparł Rebus. – A wy?

– Dobrze wypadłeś w telewizji – powiedziała Siobhan do Granta.

– Dzięki.

– To prawda, Grant świetnie sobie poradził – wtrąciła Templer, przenosząc wzrok z Rebusa na Siobhan. – Jestem w pełni usatysfakcjonowana.

– I ja też – odparła Siobhan z uśmiechem.

Wyszli z budynku i wsiedli do swoich samochodów. Templer nie omieszkała rzucić jeszcze na pożegnanie:

– Oczekuję raportu wyjaśniającego waszą obecność tutaj. Aha, John – dodała, jakby po namyśle – a ciebie oczekuje lekarz…

– Lekarz? – spytała Siobhan, zapinając pas.

– Nieważne – odparł Rebus i włączył zapłon.

– Czy ona się na tobie wyżywa tak samo jak na mnie?

Rebus zwrócił się ku niej.

– Siobhan, Gill chciała cię mieć przy swoim boku. A ty jej odmówiłaś.

– Bo nie byłam na to gotowa. – I po przerwie dodała: – Wiem, że to zabrzmi idiotycznie, ale wydaje mi się, że ona jest o ciebie zazdrosna.

– O ciebie?

Siobhan pokręciła głową.

– Nie, o ciebie!

– O mnie? – roześmiał się Rebus. – A dlaczego miałaby być zazdrosna o mnie?

– Dlatego, że ty możesz grać, nie przejmując się regułami, a ona nie może. Dlatego, że mimo wszystko zawsze ci się jakoś udaje namówić ludzi, żeby z tobą pracowali, nawet jeśli nie zgadzają się z tym, co robisz.

– Widać jestem lepszy, niż mi się wydaje.

Spojrzała na niego z ukosa.

– Och, sądzę, że wiesz doskonale, jaki jesteś dobry. Albo jak ci się wydaje.

Popatrzył na nią przeciągle.

– Czuję, że w tym, co mówisz, jest coś obraźliwego, tylko nie bardzo wiem co.

Siobhan rozsiadła się wygodnie.

– No to, co teraz? – spytała.

– Wracamy do Edynburga.

– I co dalej?

Rebus w milczeniu manewrował po podjeździe.

– Nie wiem – przyznał. – Tam w środku przez chwilę można było mieć wrażenie, że Marr utracił własne dziecko…

– Nie chcesz przez to powiedzieć…?

– A on jest w ogóle do niej podobny? Bo ja w tych sprawach jestem beznadziejny.

Siobhan zagryzła wargę i zamyśliła się.

– Dla mnie wszyscy bogaci są do siebie podobni. Podejrzewasz, że Marr i pani Balfour mogli mieć romans?

Rebus wzruszył ramionami.

– Trudno by to udowodnić bez badania krwi. – Rzucił jej spojrzenie. – W każdym razie trzeba dopilnować, żeby Curt i Gates zostawili próbkę.

– A Claire Benzie?

Rebus pomachał na pożegnanie posterunkowej Campbell.

– Claire to ciekawa postać, ale powinniśmy z nią uważać.

– A to dlaczego?

– Bo za rok, albo za trzy, może się okazać, że to ona będzie naszym zaprzyjaźnionym lokalnym patologiem. Mnie już wtedy może nie być, ale ty będziesz, więc powinno ci zależeć na tym, żeby…

– Żeby się jej nie narażać? – wtrąciła Siobhan z uśmiechem.

– Żeby się jej nie narażać – powtórzył Rebus.

Siobhan zamyśliła się.

– Ale jakkolwiek by na to patrzyć – powiedziała po chwili – to ona ma wszelkie prawo mieć pretensje do Balfourów.

– Gdyby tak było, to jak mogłaby przyjaźnić się z Flipą?

– A może była to tylko gra z jej strony?

Jechali teraz dróżką koło wodospadu i Siobhan rozejrzała się w poszukiwaniu pary turystów, jednak nie było nikogo.

– Może powinniśmy podjechać do Błoni i sprawdzić, czy nic im się nie stało?

Rebus potrząsnął tylko głową i na dłuższą chwilę w samochodzie zapadło milczenie. Dopiero, kiedy byli już daleko za Kaskadami, Siobhan odezwała się:

– Marr jest masonem. I w dodatku lubi się zabawiać grami.

– Więc to teraz on jest Quizmasterem, już nie Claire Benzie?

– Myślę, że bardziej prawdopodobne jest to, że jest ojcem Flipy.

– Przepraszam, że się odezwałem – powiedział Rebus, który rozmyślał o Hugonie Benziem. Przed wyjazdem do Kaskad zdążył zadzwonić do znajomego adwokata, któremu zadał kilka pytań. Benzie specjalizował się w prawie spadkowym i zakładaniu funduszy powierniczych. Uważano go za solidnego i skutecznego adwokata, który dobrze się wpasował w liczne środowisko prawnicze w mieście. Jego zamiłowanie do hazardu nie było powszechnie znane i nigdy mu nie przeszkodziło w karierze zawodowej. Krążyły pogłoski, że zainwestował duże pieniądze we wschodzące gwiazdy na Dalekim Wschodzie, zgodnie z radami i typami zamieszczanymi na finansowych kolumnach jego ulubionej gazety codziennej. Jeśli tak sprawy się miały, to rzeczywiście trudno było obciążać odpowiedzialnością bank Balfour. Najprawdopodobniej rola banku sprowadziła się do przelewania funduszy zgodnie z poleceniami Benziego i do zakręcenia kurka, gdy się okazało, że pieniądze rozpłynęły się gdzieś w żółtych wodach Jangcy. Dla Benziego utrata pieniędzy nie oznaczała straty wszystkiego – przecież jako adwokat mógł zawsze zarobić nowe pieniądze. Zdaniem Rebusa stracił natomiast coś znacznie cenniejszego: wiarę w siebie. A kiedy przestał wierzyć w siebie, to zapewne łatwo mu przyszło zastąpić to wiarą, że samobójstwo to dobre rozwiązanie. Skąd był już tylko krok do przeświadczenia, że jest to rozwiązanie jedyne. Rebus kilkakrotnie poznał takie myśli, mając za swych jedynych towarzyszy ciemności i butelkę. Wiedział, że nie potrafiłby skoczyć z dużej wysokości: miał lęk wysokości od czasu, gdy podczas służby w wojsku zrzucono go z helikoptera. Więc może ciepła kąpiel i żyletką po przegubach… tylko że wtedy problemem stawała się krwawa jatka; myśl, że ktoś, wszystko jedno: przyjaciel czy obcy, będzie musiał oglądać tak okropny widok… Więc jednak wóda i prochy… zawsze się to kończyło na jakichś prochach. Tylko nie w domu, a w jakimś anonimowym pokoju hotelowym, w którym odnalazłaby go obsługa hotelowa. Dla nich byłby tylko jeszcze jednym samotnym denatem.

Takie tam sobie myśli. Ale będąc na miejscu Benziego… mając żonę i córkę… wydawało mu się, że nie potrafiłby się na to zdobyć, by zostawić po sobie zupełnie zdruzgotaną rodzinę. I do tego jeszcze Claire, która wybrała karierę patologa i do końca życia będzie mieć do czynienia z trupami w chłodnych i pozbawionych okien pomieszczeniach. Czy każde ciało, z którym będzie miała do czynienia, będzie na obraz i podobieństwo jej ojca…?

– Dam grosik za twoje myśli – odezwała się Siobhan.

– Nie sprzedaję – odparł Rebus i ponownie skoncentrował się na drodze.


– Rozchmurz się – powiedział Hi-Ho Silvers – jest piątek po południu.

– No to co?

Wpatrywał się w Ellen Wylie.

– No nie mów mi, że nie jesteś umówiona na żadną randkę?

– Randkę?

– No wiesz: jakaś kolacyjka, tańce, a potem do niego… – Zaczął kusząco kręcić biodrami.

Wylie zrobiła ponurą minę.

– Jak na razie, nie mogę nawet zmęczyć lunchu – mruknęła.

Rzeczywiście, na jej biurku wciąż leżały resztki kanapki z tuńczykiem, majonezem i słodką kukurydzą. Tuńczyk leciutko zalatywał i jej żołądek zaczął się głośno buntować. Tyle że Silvers na pewno i tak tego nie zauważy.

– Ale przecież masz chyba jakiegoś faceta, nie?

– Dam ci znać, jak mnie przyciśnie potrzeba.

– Byle nie w piątek ani w sobotę wieczorem, bo wtedy siedzę w pubie.

– Będę o tym pamiętać, George.

– No i oczywiście niedziela po południu też odpada.

– Oczywiście. – Wylie pomyślała, że pewnie pani Silvers ten układ też odpowiada.

– No, chyba żeby nam się udało wydusić jakieś nadgodziny. – W toku myślenia Silversa nastąpił nagły zwrot. – Jak myślisz, mamy szansę?

– To zależy, prawda? – Wylie wiedziała, od czego to zależy: od tego, czy media będą wywierały odpowiednią presję. Wtedy szefom zacznie zależeć na szybkich rezultatach. Albo czy John Balfour pogada, z kim trzeba, i pociągnie za odpowiednie sznurki. Zdarzało się, że przy głośnych sprawach wydział śledczy potrafił pracować po dwanaście godzin dziennie przez siedem dni w tygodniu i być odpowiednio do tego opłacany. Jednak wszędzie teraz obowiązywały cięcia budżetowe i personalne. A nigdy w życiu nie widziała tylu szczęśliwych gliniarzy, niż kiedy na miasto zwaliło się KSRWB – Konferencja Szefów Rządów Wspólnoty Brytyjskiej – zasypując ich prawdziwą lawiną nadgodzin. I choć od tej pory minęło już ładne parę lat, wciąż jeszcze spotykało się policjantów, a wśród nich także Silversa, którzy chodzili, sycząc pod nosem: „ksrawub”, jakby to było magiczne zaklęcie. Silvers westchnął i odszedł, zapewne wciąż mając nadgodziny w głowie, a Wylie wróciła myślami do niemieckiego studenta, Jurgena Beckera. Chwilę myślała o Borisie Beckerze, niegdyś jej ulubionym tenisiście, i przez moment zastanowiła się nawet, czy Jurgen może być z nim spokrewniony. Pomyślała jednak, że to mało prawdopodobne, bo sławny krewniak na pewno spowodowałby znacznie większe zainteresowanie, tak jak to miało miejsce w przypadku Philippy Balfour.

Tyle że ten cały szum i tak niewiele pomógł. Tak naprawdę wyglądało na to, że tkwią w tym samym miejscu, w którym byli w chwili zgłoszenia zaginięcia Philippy. Rebus wyskakiwał wprawdzie z różnymi pomysłami, ale przecież tak naprawdę nic z nich nie wynikało. Było trochę tak, jakby wyciągał rękę i zrywał z gałęzi kolejne teoryjki, a potem oczekiwał, że ludzie to będą kupować. Ten jeden jedyny raz, kiedy pracowali razem – nad sprawą zwłok w Queensberry House znalezionych tam podczas przygotowań do generalnego remontu i przebudowy na budynek parlamentu – nie osiągnęli sukcesu. Właściwie to zaraz potem się na nią wypiął i nawet nie chciał rozmawiać o sprawie. A do sądu nic wtedy nie trafiło.

Jednak, mimo wszystko… wolałaby już być z Rebusem niż nigdzie. Czuła, że mosty między nią a Gill Templer zostały spalone i niezależnie od tego, co mówi Rebus, wiedziała, że to jej wina. Za bardzo się starała, tak bardzo, że zaczęła wtedy niemal nachodzić Gill Templer. Na swój sposób był to przejaw jej lenistwa: tak długo naciskać, aż człowieka zauważą, i mieć nadzieję, że jak go zauważą, to go awansują. I miała też świadomość, że Templer ją odrzuciła, bo dokładnie ją rozgryzła. Ona sama nie w ten sposób osiągnęła szczyt – musiała przez cały czas harować jak wół i jeszcze dodatkowo walczyć z uprzedzeniami wobec kobiet, o których nikt głośno nie mówił i do których nikt się nie przyznawał.

Ale które istniały.

Wylie zdawała sobie sprawę, że powinna siedzieć cicho i się nie wychylać. Tak jak to robi Siobhan Clarke – nigdy się nie narzuca, mimo iż jest karierowiczką… i w dodatku jej rywalką. Wylie nie potrafiła na nią inaczej patrzeć. Od samego początku była faworytką Gill Templer. Zresztą dlatego właśnie ona, Ellen Wylie, rozpoczęła tak namolną – jak się w końcu okazało, zbyt namolną – kampanię promowania samej siebie. A teraz zostawili ją samą sobie i to z gównem na talerzu w postaci historii Jurgena Beckera. I do tego w piątkowe popołudnie, kiedy na pewno nie dodzwoni się do nikogo, bo już nigdzie nikogo nie ma, by odpowiadać na jej pytania. Więc znalazła się w ślepym zaułku.

W ślepym i martwym zaułku.


Grant Hood miał za zadanie zorganizować kolejną konferencję prasową. Zdążył się już nauczyć kojarzyć twarze z nazwiskami i miał za sobą serię krótkich spotkań z „szychami” świata mediów – najważniejszymi dziennikarzami zajmującymi się tematyką kryminalną – które organizował pod hasłem: „Poznajmy się”.

– Bo rzecz w tym, Grant – zwierzyła mu się komisarz Templer – że niektórych pismaków można uważać za swoich w tym sensie, że dają się nam prowadzić, tak jak chcemy. Trzymają się wytyczonej linii, zamieszczają artykuły, kiedy nam to jest na rękę, i nie piszą o tym, co chcemy zachować w tajemnicy. Daje to podwaliny do wzajemnego zaufania, tyle że ta wzajemność oznacza, że musimy się im odpłacać rzetelnymi informacjami, i to w dodatku godzinę lub dwie wcześniej niż konkurom.

– Konkurom, pani komisarz?

– Ich konkurencji. Bo widzisz, jak spojrzysz, jak tak siedzą na sali podczas konferencji prasowej, to wydaje ci się, że stanowią monolit, a tak wcale nie jest. Zdarza się nawet czasami, że podejmują ze sobą współpracę – na przykład, kiedy potrzebna jest czujka do pilnowania kogoś na okrągło. Wtedy dzielą się między sobą obowiązkami i zdobytymi informacjami.

Grant pokiwał głową na znak, że rozumie.

– Ale na ogół walczą ze sobą jak wściekłe psy. A ci z nich, którzy nie zaliczają się do „szych”, są najgorsi i pozbawieni wszelkich skrupułów. Mają zawsze w pogotowiu książeczkę czekową i próbują cię kupić. Może nawet nie za pomocą pieniędzy, ale stawiają ci drinki, czy zapraszają na kolacje. I starają ci się wmówić, że jesteś jednym z nich, równym kolesiem, tak że w pewnym momencie zaczyna ci się zdawać, że wcale nie są tacy źli. I wtedy jesteś załatwiony, bo przez cały czas będą od ciebie wyciągać informacje, tak że nawet tego nie zauważysz. Może się zdarzyć, że rzucisz jakąś uwagę czy hipotezę tylko po to, by się pochwalić swoją wiedzą. I możesz być absolutnie pewny, że wszystko, co im powiesz, wydrukują tłustym drukiem. Zacytują cię jako „źródło policyjne” albo „anonimowego informatora z kręgów zbliżonych do śledztwa” – to oczywiście tylko wtedy, kiedy będzie im się chciało okazać ci wspaniałomyślność. A jeśli tylko będą coś na ciebie mieli, to natychmiast dokręcą śrubę. Zażądają od ciebie wszystkich szczegółów, a jak nie, to rzucą cię na pożarcie. – Klepnęła go po ramieniu i dodała: – To tylko takie dobre rady.

– Tak jest, pani komisarz. Dziękuję, pani komisarz.

– To nie znaczy, że nie należy utrzymywać z nimi przyjacielskich stosunków. Wszystkim najważniejszym powinieneś się sam przedstawić i tylko nigdy nie zapominać, po czyjej jesteś stronie… ani o tym, że są dwie strony. Rozumiemy się?

Grant kiwnął głową, a Templer dała mu listę „szych”.

Podczas wszystkich spotkań zapoznawczych ograniczał się tylko do kawy i soku pomarańczowego i z ulgą stwierdził, że większość dziennikarzy postępowała podobnie.

– Czasami się zdarza, że starzy wyjadacze załapują się na whisky albo gin – powiedział mu jeden z młodszych reporterów – ale my nigdy.

Następne spotkanie odbył z jednym z najbardziej szanowanych „wyjadaczy”, który poprosił tylko o szklankę wody.

– Ci młodzi żłopią bez opamiętania – oświadczył – ale ja już niestety nie mogę. A pan, czym się lubi truć, panie posterunkowy Hood?

– To nie jest formalne spotkanie, redaktorze Gillies. Proszę mi mówić po imieniu.

– Zatem i ty mów do mnie Allan…

Mimo to, słowa ostrzeżenia wypowiedziane przez komisarz Templer wciąż dźwięczały mu w uszach i Grant czuł, że podczas zapoznawczych spotkań wypada dość sztywno i niezręcznie. Niewątpliwie plusem było natomiast to, że komisarz Templer zorganizowała dla niego oddzielny pokój w komendzie na Fettes, który był do jego dyspozycji co najmniej do zakończenia śledztwa. Powiedziała, że wynika to z roztropności, z uwagi na konieczność codziennych kontaktów z dziennikarzami, których najlepiej trzymać z dala od pracy operacyjnej. Gdyby mogli wpadać do niego na pogawędki na St Leonard’s albo na Gayfield Square, to nigdy nie wiadomo, co mogliby przypadkowo usłyszeć lub zobaczyć.

– Słuszna uwaga – powiedział, kiwając głową.

– I to samo dotyczy rozmów telefonicznych – ciągnęła Templer. – Jeśli chcesz zadzwonić do jakiegoś dziennikarza, to zrób to ze swojego pokoju i zamknij przedtem drzwi. W ten sposób nie zdarzy się, że twój rozmówca nagle w tle usłyszy coś, czego słyszeć nie powinien. Jeśli stanie się tak, że któryś zadzwoni i złapie cię w sali operacyjnej, zawsze mów, że jesteś zajęty i że oddzwonisz.

Grant znów pokiwał głową.

Wspominając teraz te rozmowy, Grant pomyślał, że pewnie wydał jej się takim pieskiem z kiwającą głową, jakie widuje się za szybą w niektórych frajerskich samochodach. Spróbował pozbyć się tego obrazu i skoncentrował uwagę na ekranie komputera. Pracował nad komunikatem prasowym, z kopiami dla Billa Pryde’a, Gill Templer i zastępcy komendanta Carswella, którzy mogli do niego dodać coś od siebie i którzy akceptowali ostateczną treść.

Gabinet Carswella, zastępcy komendanta policji, znajdował się w tym samym budynku, tylko na innym piętrze. Carswellowi już zdarzyło się zapukać do drzwi Granta i życzyć mu powodzenia. Kiedy Grant zameldował się jako detektyw posterunkowy Hood, Carswell powoli pokiwał głową, świdrując go na wylot swym policyjnym okiem.

– No cóż – powiedział – jak nie będzie żadnych wpadek i sprawa zakończy się pomyślnie, to może trzeba będzie pomyśleć o czymś lepszym dla was, co?

Co oczywiście mogło tylko znaczyć awans na sierżanta. Hood wiedział, że jest to w gestii Carswella. Kiedyś już wziął pod swe opiekuńcze skrzydła innego młodego funkcjonariusza z wydziału śledczego, detektywa inspektora Dereka Linforda. Rzecz w tym, że ani Carswell, ani Linford nie przepadali za Johnem Rebusem, a to znaczyło, że powinien zachować daleko posuniętą ostrożność. Raz już odmówił przyłączenia się do zbiorowego drinka z Rebusem i resztą jego grupy, miał jednak świadomość, że bardzo niedawno widziano go w barze sam na sam z Rebusem. Gdyby wiadomość o tym dotarła do uszu Carswella, mogłoby mu to bardzo zaszkodzić. Przypomniał sobie znów słowa Templer: „A jeśli tylko będą coś na ciebie mieli, to natychmiast dokręcą śrubę…” Przez głowę przemknął mu też inny obraz: sprzeczka z Siobhan. Od tej chwili musi zachować ostrożność – uważać na to, z kim rozmawia i co mówi, uważać, z kim się zadaje i co robi.

Uważać, by się nikomu nie narazić.

Usłyszał pukanie do drzwi i do pokoju weszła pracownica cywilnej administracji.

– Coś dla pana – powiedziała, podając mu plastikową torbę. Potem uśmiechnęła się i wyszła. Otworzył torbę. W środku była butelka Jose Cuervo Gold z doczepioną do niej karteczką.


Z najlepszymi życzeniami pomyślności na nowym stanowisku. Proszę pamiętać, że jesteśmy jak senne dzieci, którym należy się codzienna bajka.

Pańscy nowi przyjaciele z Czwartej Władzy


Grant uśmiechnął się. Pomyślał, że chyba rozpoznaje w tym rękę Allana Gilliesa. A potem nagle sobie przypomniał, że nie odpowiedział mu na pytanie o ulubiony alkohol, a jednak jakimś cudem Gillies trafił bezbłędnie. Nie było wątpliwości: ktoś mu musiał powiedzieć. Uśmiech na twarzy Hooda zamarł. Ta butelka tequili to nie tylko zwykły prezent; to także demonstracja władzy i siły. A potem zadzwoniła jego komórka. Wyciągnął ją z kieszeni.

– Halo?

– Posterunkowy Hood?

– Przy telefonie.

– Chciałem się tylko przedstawić, bo jakoś ominęło mnie zaproszenie na jedno z pańskich spotkań.

– Kto mówi?

– Moje nazwisko Steve Holly. Zapewne widział je pan w druku pod moimi materiałami.

– Tak, widziałem. – Nazwisko Holly’ego z całą pewnością nie widniało na liście „szych” od Templer. Wyraziła się o nim krótko: „To gówniarz”.

– Więc skoro będziemy się często spotykać na konferencjach prasowych i przy innych okazjach, to pomyślałem, że dobrze będzie, jak się najpierw przedstawię. Butelkę pan już dostał?

Kiedy Grant nie odpowiedział, Holly zaśmiał się.

– Stary Allan zawsze robi taki numer. Jemu się wydaje, że to sprytne, ale obaj wiemy, że to tylko zwykła zmyłka.

– Czyżby?

– Jak pan widzi, mnie takie tanie chwyty nie są potrzebne.

– Co widzę? – powiedział Grant, marszcząc czoło.

– Niech pan pomyśli, panie posterunkowy – powiedział Holly i odłożył słuchawkę.

Grant przez chwilę w milczeniu gapił się na telefon, potem nagle mu się rozjaśniło. Wszyscy dziennikarze otrzymali od niego jedynie numer biurowy, numer faksu i numer jego pagera. Zaczął intensywnie myśleć i doszedł do wniosku, że żadnemu z nich na pewno nie podawał numeru swojej komórki. Była to zresztą kolejna z rad otrzymanych od Templer.

„Kiedy się już dobrze poznacie, to z jednym czy dwoma naprawdę się zaprzyjaźnisz – z którymi, to już sprawa indywidualna i każdy rzecznik ma swoich – i wtedy, tym specjalnym wybrańcom, możesz podać numer komórkowy. Dajesz im wtedy dowód zaufania. Jeśli chodzi o pozostałych, to nawet o tym nie myśl, bo inaczej twoje życie przestanie należeć do ciebie… a w dodatku, jak będą ci wiecznie blokować linię, to żaden z naszych nigdy się do ciebie nie dodzwoni. Bo są nasi i nie nasi, my i oni, i musisz zawsze o tym pamiętać”.

A teraz się okazuje, że jeden z „nie naszych” ma jego numer komórkowy. Jest tylko jedno wyjście: trzeba go zmienić.

A jeśli chodzi o tę butelkę tequili, to weźmie jaz sobą na konferencję prasową i odda Gilliesowi. Powie mu, że alkoholu już nie pije.

Przyszło mu do głowy, że to stwierdzenie może się okazać całkiem bliskie prawdy. Jeżeli chce się utrzymać na tym stanowisku, to będzie musiał bardzo dużo zmienić w swym dotychczasowym życiu.

Grant czuł, że jest gotów to zrobić.


Sala operacyjna wydziału śledczego na St Leonard’s już opustoszała. Funkcjonariusze nie zaangażowani bezpośrednio w śledztwo kolejno wymykali się, rozpoczynając weekend. Niektórzy – ci, którym to zaproponowano – mieli tu wrócić na sobotnią zmianę. Inni mieli pozostawać pod telefonami w razie, gdyby pojawiły się nowe okoliczności wymagające pilnej akcji. Jednak dla większości zaczynał się po prostu wolny weekend. Ci poruszali się najbardziej dziarskim krokiem i nucili pod nosem refreny popularnych piosenek. Ostatnio w mieście panował spokój. Parę awantur domowych, kilku zatrzymanych dealerów narkotykowych. Członkowie brygady antynarkotykowej chodzili z nosami spuszczonymi na kwintę po ostatniej wpadce – akcji podjętej na podstawie donosu w pewnym komunalnym szeregowcu w Gracemount, w którym okno na górze było przykryte srebrną folią i dzień i noc na głucho zamknięte. Urządzili nalot w przekonaniu, że trafili kolejne edynburskie źródło zaopatrzenia w konopie i wtedy okazało się, że w pokoju mieszka zwykły nastolatek. Pokój był świeżo po remoncie, a mama nastolatka zawiesiła w oknie koc laminowany folią zamiast firanki, bo uznała, że tak będzie oryginalnie…

Zdarzały się też inne odosobnione incydenty, ale z całą pewnością nie można ich było uznać za falę przestępczości. Siobhan spojrzała na zegarek. Wcześniej zadzwoniła do biura kryminalnego, by pogadać o komputerach. Nie zdążyła nawet dobrnąć do połowy swego pytania, kiedy Claverhouse jej przerwał i oświadczył, że „już ktoś w tym temacie siedzi, to go wam podeślemy”. Teraz siedziała więc bezczynnie i czekała. Zadzwoniła jeszcze raz do wydziału, ale tym razem nikt się nie odezwał. Pewnie poszli już do domu albo do jakiegoś pubu. Może przyślą tu tego kogoś dopiero w poniedziałek? Poczeka jeszcze dziesięć minut. W końcu ona też ma swoje życie, prawda? Jutro może wybierze się na mecz, choć to mecz wyjazdowy. A w niedzielę może się wybrać na przejażdżkę – jest jeszcze tyle miejsc do zwiedzenia, gdzie nigdy dotąd nie była: pałac Linlithgow, pałac Falkland, Traquair. Koleżanka, z którą nie widziała się już od wielu miesięcy, zaprosiła ją w sobotni wieczór na urodziny. Nie miała specjalnej ochoty, ale jakby co, mogła to rozważyć…

– Czy posterunkowa Clarke?

Miał ze sobą teczkę, którą postawił na podłodze. Przez moment skojarzył jej się z domokrążcą, który nachodzi ludzi. Kiedy się wyprostował, stwierdziła, że ma dość dużą nadwagę, głównie w pasie. Miał krótko ostrzyżone włosy i sterczącego z tyłu koguta. Przedstawił się jako Eric Bain.

– Słyszałam o panu – stwierdziła Siobhan. – To pana nazywają Bania, prawda?

– Czasami, ale jak mam być szczery, to wolę Eric.

– No to niech będzie Eric. Proszę, rozgość się.

Bain przysunął sobie krzesło. Kiedy usiadł, materiał jego jasnoniebieskiej koszuli rozjechał się i pomiędzy guzikami pojawiły się okienka, przez które widać było jasnoróżową skórę brzucha.

– No to co my tu mamy? – zapytał.

Siobhan wyjaśniła, o co chodzi, a on słuchał z pełną koncentracją, nawet na chwilę nie spuszczając z niej wzroku. Zauważyła, że ma krótki, świszczący oddech i pomyślała, że pewnie w którejś kieszeni trzyma inhalator.

Próbowała utrzymywać z nim kontakt wzrokowy, odprężyć się, jednak jego potężna postura i bezpośrednia bliskość wytrącały ją nieco z równowagi. Palce miał obrzmiałe i pozbawione wszelkich ozdób. Zegarek na jego przegubie miał zdecydowanie zbyt wiele przycisków. Po porannym goleniu został mu pod brodą nietknięty fragment zarostu.

Podczas całej prezentacji nie zadał ani jednego pytania. Kiedy skończyła, poprosił o pokazanie e-maili.

– Na ekranie, czy wydruk?

– Wszystko jedno.

Wyjęła wydruki z torebki, a Bain przysunął się z krzesełkiem jeszcze bliżej. Wziął od niej maile, rozłożył je na biurku, a potem zgodnie z datami ułożył je chronologicznie.

– Ale to są tylko zagadki – powiedział.

– Tak.

– A ja chcę zobaczyć wszystkie maile.

Siobhan włączyła więc laptopa i podłączyła swoją komórkę.

– To może przy okazji sprawdzę, czy nie ma jakichś nowych wiadomości?

– Dlaczego nie – odparł. Były dwie, obie od Quizmastera.

Czas gry ucieka. Czy chcesz kontynuować, Poszukiwaczko?

Godzinę później przysłał jej następną wiadomość.

Komunikacja albo rezygnacja.

– Ona ma ciekawy dobór słów – powiedział Bain, a w odpowiedzi na pytające spojrzenie Siobhan, dodał: – Bo cały czas mówisz „on”, więc pomyślałem, że dobrze byłoby niczego z góry nie przesądzać

– W porządku – odparła, kiwając głową – nie ma sprawy.

– Chcesz jej odpowiedzieć?

Najpierw pokręciła głową, potem wzruszyła ramionami.

– Nie bardzo wiem, co odpowiedzieć.

– Łatwiej ją będzie namierzać, jeśli się nie rozłączy.

Spojrzała na Baina, potem napisała Zastanawiam się i kliknęła „wyślij”.

– Myślisz, że to wystarczy? – spytała.

– No cóż, z pewnością można to uznać za „komunikację” – uśmiechnął się Bain. – Daj mi tę resztę maili.

Podłączyła się do drukarki i stwierdziła, że skończył się papier.

– Cholera – syknęła. Szafa z materiałami biurowymi była zamknięta na klucz, a ona nie miała pojęcia, gdzie go szukać. A potem przypomniała sobie segregator Rebusa, ten którym się posłużył podczas przesłuchiwania studenta Albiego. Wypchał go wtedy specjalnie, by mu nadać odpowiednio groźny wygląd, i użył do tego papieru z fotokopiarki. Podeszła do jego biurka i zaczęła kolejno otwierać szuflady. Jest! Segregator leżał w jednej z nich, wciąż jeszcze wypchany połową ryzy papieru. Dwie minuty później miała już wydruk całej korespondencji z Quizmasterem. Bain porozkładał wszystkie kartki, zajmując nimi niemal całe biurko.

– Widzisz te wszystkie metryczki – powiedział, wskazując na dolne połowy niektórych kartek. – Pewnie w ogóle nie zwracasz na to uwagi, co?

Siobhan musiała przyznać, że istotnie nie. Poniżej słowa „nagłówki” widniało kilkanaście wierszy dodatkowych informacji: ścieżka powrotna, identyfikator wiadomości, x-mailer… nic jej to wszystko nie mówiło.

– I to właśnie – oznajmił Bain, oblizując sobie wargi – jest nasze mięsko, o które nam chodzi.

– I po tym możemy zidentyfikować Quizmastera? – spytała Siobhan.

– Nie od razu, ale to już jest coś.

– A jak to się dzieje, że na niektórych wiadomościach nie ma nagłówków?

– To niestety zły sygnał – odparł Bain. – Jeżeli wiadomość nie ma nagłówków, to znaczy, że wysyłający korzysta z tego samego prowajdera, co ty.

– Ale…

Bain pokiwał głową.

– Quizmaster ma więcej niż jeden adres.

– I zmienia prowajderów?

– To dość powszechne. Mam kolegę, który jest wrogiem płacenia za dostęp do Internetu. Zanim pojawiły się bezpłatne serwery, co miesiąc zmieniał prowajdera. Korzystał z tych wszystkich promocyjnych ofert pod hasłem „pierwszy miesiąc za darmo”. Kiedy zbliżał się koniec miesiąca, likwidował swoją skrzynkę i przenosił się do następnego prowajdera. Przez cały rok nie zapłacił ani grosza. A to, co robi Quizmaster, to inny wariant tego samego pomysłu. – Bain przejechał palcem po listach nagłówków, każdorazowo zatrzymując się na czwartym wierszu – W tym miejscu podana jest nazwa prowajdera usług internetowych. Widzisz? Trzech różnych.

– I o tyle będzie to trudniejsze do wyśledzenia?

– Trudniejsze, tak. Ale jednocześnie musiał przecież założyć… – Zauważył minę Siobhan i zapytał: – Co jest?

– Bo powiedziałeś „musiał”.

– Tak?

– Więc czy nie będzie jednak prościej, jeśli będziemy się tego trzymać? Oczywiście, pamiętając o tym, co powiedziałeś, żeby nie przesądzać niczego z góry.

Bain przez chwilę się zastanawiał.

– No dobra – orzekł. – Więc jak już powiedziałem, musiał – albo musiała – założyć osobiste konto na wnoszenie opłat u każdego z tych prowajderów. Tak przynajmniej sądzę. Bo nawet jeśli korzystasz z bezpłatnego serwisu przez pierwszy miesiąc, to i tak najpierw proszą cię o twoje dane: numer karty Visa albo numer konta w banku.

– Żeby w odpowiednim momencie móc zacząć wystawiać rachunki?

Bain kiwnął głową.

– Każdy zostawia po sobie jakiś ślad – powiedział cicho, wpatrując się w maile. – Tylko nie każdy zdaje sobie z tego sprawę.

– To zupełnie jak zdejmowanie śladów na miejscu przestępstwa, prawda? Tu włosek, tam odrobina naskórka…

– Otóż to. – Bain znów się uśmiechał.

– Więc musimy porozmawiać z prowajderami i zażądać od nich wydania tych danych.

– Jeśli się zgodzą.

– To śledztwo w sprawie morderstwa. Będą musieli.

Spojrzał na nią.

– Istnieją pewne kanały, Siobhan.

– Kanały?

– Służby specjalne mają oddzielny wydział, który zajmuje się wyłącznie przestępstwami elektronicznymi. Przede wszystkim zajmują się twardą pornografią, wyłapywaniem odbiorców pornografii dziecięcej, tego typu rzeczy. Nie do wiary, co ludzie potrafią wymyślić: twarde dyski ukryte wewnątrz innych twardych dysków, wygaszacze ekranu zawierające obrazy pornograficzne…

– I co, musimy uzyskać ich zgodę?

Bain potrząsnął głową.

– Nie potrzebna nam ich zgoda, tylko pomoc. – Rzucił okiem na zegarek. – Ale dziś i tak już za późno, żeby coś zdziałać.

– Dlaczego?

– Dlatego, że w Londynie też już jest piątek wieczór. – Rzucił na nią spojrzenie. – Masz ochotę na drinka?

Nie miała zamiaru przyjmować jego zaproszenia i miała w zanadrzu moc dogodnych wymówek, jednak tak się dziwnie potoczyło, że nagle znaleźli się po drugiej stronie ulicy w The Maltings. Kiedy stanęli przy barze, Bain znów ustawił swoją teczkę na podłodze.

– Co ty tam trzymasz? – spytała.

– A jak myślisz?

Wzruszyła ramionami.

– Laptopa, komórkę… jakieś akcesoria i dyskietki… nie mam pojęcia.

– I o to chodzi, żeby tak myśleć. – Podniósł teczkę, położył ją na barze i już miał otworzyć, kiedy nagle się rozmyślił i pokręcił głową. – Nie – powiedział – może kiedy indziej. Może, jak się trochę lepiej poznamy. – Zdjął teczkę z baru i postawił ją na podłodze.

– Masz przede mną tajemnice? – zapytała Siobhan. – To ci dopiero początek koleżeńskiej współpracy.

Oboje się uśmiechnęli, a barman podał im zamówione drinki: piwo butelkowe dla niej i duże piwo z beczki dla niego. Nigdzie nie było wolnego stolika.

– Jak ci się pracuje na St Leonard’s?

– Pewnie tak jak wszędzie indziej.

– Tylko że nie wszędzie jest John Rebus.

Spojrzała na niego.

– O co ci chodzi?

Wzruszył ramionami.

– O to, co mi Claverhouse powiedział przed wyjściem. Powiedział, że jesteś praktykantką Rebusa.

– Praktykantką! – Mimo ryczącej z głośników muzyki, jej podniesiony głos spowodował, że parę osób przy barze odwróciło się w ich stronę. – A to bezczelny!

– Spokojnie, spokojnie – rzucił Bain. – On tylko tak powiedział.

– To teraz ty powiedz jemu, żeby sobie łeb w dupę wsadził.

Bain zaczął się śmiać.

– Nie żartuję – powiedziała groźnie, jednak po chwili też się zaczęła śmiać.

Po następnych dwóch drinkach Bain oświadczył, że chętnie by coś zjadł i zaproponował, żeby zajrzeli do Howiego i sprawdzili, czy nie znajdzie się wolny stolik. Nie miała zamiaru się godzić – po piwach wcale nie czuła się taka głodna – ale jakoś nie potrafiła mu odmówić.


Jean Burchill ciągle jeszcze siedziała w muzeum. Zaintrygowała ją uwaga profesora Devlina o doktorze Lovellu i postanowiła na własną rękę przeprowadzić prywatne śledztwo i sprawdzić, czy teorię patologa da się jakoś dowieść. Wiedziała, że najprościej byłoby porozmawiać z samym Devlinem, jednak coś ją przed tym powstrzymywało. Zdawało się jej, że wciąż jeszcze czuje od niego formalinę, a dotykając go, czuje na jego skórze dotyk truposzy. Jej praca w muzeum obracała się wokół ludzi dawno już zmarłych i to na ogół w postaci wzmianek w książkach czy fragmentów wykopalisk. Kiedy zmarł jej mąż, protokół przeprowadzonej na nim sekcji stanowił wyjątkowo ponurą lekturę, a jednak ten, który go sporządził, zrobił to z wyraźną satysfakcją, lubując się w szczegółowych opisach zmian w jego wątrobie i rozwodząc nad jej rozdęciem i zwyrodnieniem. „Zwyrodnienie” było jego ulubionym słowem. Pomyślała, że pewnie to nietrudne, kiedy ma się pośmiertnie zdiagnozować alkoholika.

Przyszedł jej do głowy Rebus i jego picie. Jej zdaniem jego picie nie przypominało picia Billa, który siadał do śniadania, udawał że coś je, a potem wymykał się do garażu, gdzie trzymał ukrytą butelkę. Nim siadał za kierownicą, miał już za sobą kilka drinków. Bez przerwy znajdowała po nim jakieś ślady: puste butelki po burbonie poutykane w piwnicy i schowane na najwyższej półce w jego szafie. Nigdy nic nie mówiła, a Bill był cały czas „duszą towarzystwa”, „ostoją spokoju i pewności” i „świetnym kompanem” aż do momentu, gdy choroba uniemożliwiła mu dalszą pracę i zawiodła na szpitalne łóżko.

Nie sądziła, by Rebus pił, tak jak Bill, po kryjomu. On tylko lubił się napić, a jeśli nawet to robił w samotności, to dlatego, że nie miał zbyt wielu przyjaciół. Kiedyś zapytała Billa, dlaczego pije, a on nie umiał jej odpowiedzieć. Pomyślała, że Rebus pewnie znałby odpowiedź, choć trudno go było skłonić do rozmowy na ten temat. Pewnie powiedziałby coś o obmywaniu świata i wypłukiwaniu z głowy siedzących w niej problemów i pytań.

Co oczywiście wcale nie znaczyło, że był pijakiem sympatyczniejszym od Billa, choć właściwie nie widziała jeszcze Rebusa pijanego. Podejrzewała, że należy do kategorii usypiaczy, którzy wypijają, ile się da, potem tracą świadomość i padają bez względu na to, gdzie się akurat znajdują.

Kiedy zadzwonił telefon, nie spieszyła się z podniesieniem słuchawki.

– Jean? – odezwał się głos Rebusa.

– Cześć, John.

– Myślałem, że już poszłaś do domu.

– Zostałam dziś dłużej.

– Tak sobie pomyślałem, czy może…

– Dziś nie, John. Mam jeszcze mnóstwo rzeczy do zrobienia. – Ścisnęła sobie palcami grzbiet nosa.

– W porządku – powiedział, wyraźnie zawiedziony.

– A co z weekendem? Masz jakieś plany?

– No właśnie, chciałem ci o tym powiedzieć…

– Co takiego?

– Lou Reed jutro wieczorem w Playhouse. Mam dwa bilety.

– Lou Reed?

– Może być świetny, może być okropny. Ale jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać.

– Od lat już go nie słyszałam.

– Myślę, że przez ten czas nie pobierał lekcji śpiewu.

– Pewnie nie. Fajnie, to idźmy.

– Gdzie się spotkamy?

– Rano muszę pochodzić po sklepach… Może w porze lunchu?

– Świetnie.

– Jeśli nie masz nic innego, to od tego możemy zacząć weekend.

– Bardzo mi to pasuje.

– I mnie też. Będę na zakupach w mieście… może uda nam się zdobyć stolik w Cafe St Honore?

– Czy to jest zaraz obok baru Oxford?

– Tak – odparła, uśmiechając się. Dla niej Edynburg stanowił mapę restauracji, dla niego był mapą pubów.

– Zadzwonię i zrobię rezerwację.

– Zamów na pierwszą. Jeśli będą jakieś trudności, daj mi znać.

– Nie będzie. Szef kuchni jest stałym bywalcem Ox.

Spytała go, co nowego w sprawie, a on coś niechętnie bąknął, potem jednak przyszło mu coś na myśl.

– Pamiętasz tego anatoma, o którym opowiadał Devlin?

– Którego? Kenneta Lovella?

– Tak. Przesłuchiwałem pewną studentkę medycyny, przyjaciółkę Philippy. I okazało się, że jest z nim spokrewniona.

– Naprawdę? – Jean starała się nie okazać zbytniego podniecenia. – Ma to samo nazwisko?

– Nie, nazywa się Claire Benzie. Jest z nim spokrewniona przez matkę.

Porozmawiali jeszcze przez chwilę, potem odłożyła słuchawkę i rozejrzała się wokół. Jej „gabinet” był maleńką klitką, w której mieściło się biurko, jedno krzesło, szafka na dokumenty i regał na książki. Do wewnętrznej strony drzwi przyczepiła kilka pocztówek, wśród których była też pocztówka ze sklepiku przedstawiająca trumienki z Arthur’s Seat. Za drzwiami znajdowało się znacznie większe pomieszczenie zajmowane przez sekretarki i personel pomocniczy, obsługujący pracowników muzeum. W tej chwili było puste, wszyscy poszli już do domu. Gdzieś dalej w budynku pracowały sprzątaczki i kręcił się strażnik, robiący obchód wszystkich sal. Już zdarzało jej się chodzić po muzeum w środku nocy i nigdy nie wywoływało to u niej żadnych emocji. Stara część muzeum ze swą ekspozycją wypchanych zwierząt nawet wpływała na nią kojąco. Był piątkowy wieczór i wiedziała, że w restauracji na najwyższym piętrze jest na pewno tłoczno. Restaurację obsługiwała oddzielna winda i osobny portier na dole, pilnujący, by goście nigdzie się nie rozchodzili.

Przypomniała sobie swoje pierwsze spotkanie z Siobhan i jej uwagę o „złych doświadczeniach”. Na pewno nie chodziło o jedzenie, choć czasami wysokość rachunków mogła przyprawić o atak serca. Zastanowiła się, czy się później nie skusić. Ceny po dwudziestej drugiej stawały się znacznie niższe i może znajdzie się dla niej jakieś miejsce. Położyła rękę na brzuchu. Jutro lunch… więc właściwie nic się nie stanie, jeśli dziś daruje sobie kolację. Poza tym nie była pewna, czy dotrwa tu aż do dziesiątej. Podjęte przez nią próby grzebania w życiu Lovella nie dawały jak dotąd żadnych efektów.

Kennet. Początkowo myślała, że to pomyłka, ale imię konsekwentnie się powtarzało. Kennet, nie Kenneth. Urodzony w 1807 roku w Coylton, w hrabstwie Ayrshire, co znaczyło, że w chwili stracenia Burke’a miał zaledwie dwadzieścia jeden lat. Oboje rodzice pracowali na roli, a jego ojciec przez jakiś czas zatrudniał nawet ojca Roberta Burnsa. Kennet skończył wiejską szkółkę prowadzoną przez miejscowego pastora, wielebnego Kirkpatricka…

W sekretariacie był czajnik elektryczny. Wstała i przeszła do pomieszczenia obok. Zostawiła drzwi otwarte, tak, że jej cień kładł się na podłodze. Nie zapaliła nawet światła. Włączyła czajnik i opłukała pod kranem kubek. Torebka z herbatą i mleko w proszku. Stała w półmroku z założonymi rękami, opierając się lekko o blat. Przez otwarte drzwi widziała swoje biurko i leżące na nim fotokopie wszystkich wzmianek o Lovellu, jakie udało jej się odnaleźć. Doktor Kennet Lovell, który uczestniczył w sekcji zwłok mordercy i który pomagał w obdzieraniu ze skóry trupa Williama Burke’a. Pierwsze badanie po wykonanej egzekucji przeprowadził w obecności wybranej grupki świadków doktor Monro. Wśród nich znaleźli się frenolog i rzeźbiarz, jak również filozof sir William Hamilton i chirurg Robert Liston. Potem nastąpiła publiczna sekcja zwłok w wypełnionym po brzegi audytorium uniwersyteckim. Głodni wiedzy i sensacji hałaśliwi studenci medycyny zebrali się wokół niczym stado sępów, ci zaś, którym nie udało się zdobyć kart wstępu, dobijali się do zamkniętych drzwi i wdawali w utarczki z policją.

Swoje poszukiwania oparła na opracowaniach historycznych: część z nich dotyczyła sprawy Burke’a i Hare’a, inne zajmowały się historią medycyny w Szkocji. Dział Historii Edynburga w Bibliotece Centralnej jak zwykle okazał się kopalnią wiedzy. Pomogła jej również znajoma zatrudniona w Bibliotece Narodowej. W obu bibliotekach wykonano dla niej fotokopie odpowiednich fragmentów. Odwiedziła także Dom Lekarza i skorzystała z tamtejszej biblioteki i bazy danych. O żadnym z tych ruchów nie informowała Rebusa, bo martwiła się, że historia trumienek z Arthur’s Seat okaże się ślepą uliczką, na której Rebus przez swą ciągłą pogoń za urojeniami może się pogubić. Pod tym względem profesor Devlin miał rację: poddawanie się jakiejś obsesji może łatwo zamienić się w pułapkę, w którą się bezwiednie wpada. Wszystko to już należało do historii – i to historii dawnej, jeśli porównać to ze sprawą Philippy Balfour. Wydawało jej się, że to, czyjej zabójca znał historię trumienek z Arthur’s Seat, czy jej nie znał, nie miało teraz większego znaczenia. I nijak nie można było tego ustalić. Zabrała się do poszukiwań wyłącznie dla własnej satysfakcji i nie chciała w to włączać Johna. I bez tego miał już dość na głowie.

Usłyszała jakiś hałas w korytarzu, ale chwilę potem czajnik się wyłączył z cichym pstryknięciem i przestała o tym myśleć. Nalała wody do kubka, potem kilkakrotnie zanurzyła torebkę z herbatą i wyrzuciła ją do kubła. Wzięła kubek i wróciła do swojego pokoju, zostawiając drzwi otwarte.

Kennet Lovell przybył do Edynburga w grudniu 1822 roku w wieku zaledwie piętnastu lat. Nie wiedziała, czy przyjechał dyliżansem, czy przyszedł pieszo. W tamtych czasach przebywanie pieszo nawet znacznych odległości nie było niczym nadzwyczajnym, szczególnie gdy w grę wchodziły pieniądze. Jeden z historyków piszący o sprawie Burke’a i Hare’a wysnuwał tezę, że za podróż Lovella zapłacił wielebny Kirkpatrick, który dodatkowo zarekomendował go swemu przyjacielowi, doktorowi Knoxowi. Knox niedawno powrócił z zagranicznych wojaży, w ramach których był między innymi lekarzem wojskowym podczas bitwy pod Waterloo i studiował w Afryce i w Paryżu. Przez mniej więcej pierwszy rok pobytu w Edynburgu, młody Lovell zamieszkał w domu Knoxa, jednak gdy rozpoczął studia na uniwersytecie, ich drogi chyba się rozeszły i Lovell przeniósł się na stancję w West Port…

Popijając herbatę, Jean przeglądała kolejne fotokopie. Brak było jakichś odsyłaczy czy indeksów, które pozwalałyby ustalić pochodzenie podawanych „faktów”. Mając na co dzień do czynienia z wierzeniami i przesądami, wiedziała, jak trudno czasami oddzielić obiektywną prawdę od plew historycznych. Do druku często trafiały teorie oparte na plotkach i zmyśleniach. Pojawiały się też błędy i pomyłki, czasami groźne lub zgubne dla prawdy historycznej. Irytowało ją, że nie ma żadnego sposobu, by to wszystko zweryfikować, że jak dotąd, musi się opierać wyłącznie na opiniach innych. Historia Burkę’a i Hare’a spowodowała, że pojawiło się wielu współczesnych im „ekspertów”, którzy swoją wersję uważali za jedynie rzetelną i prawdziwą.

Ale to wcale nie znaczyło, że musi im wierzyć.

Co gorsza, w dramacie Burke’a i Hare’a Kennet Lovell był jedynie statystą i wystąpił tylko w tej jednej ponurej scenie, a jego rola w historii edynburskiej medycyny była jeszcze mniej znacząca. W rezultacie jego biografia zawierała liczne luki. Skończywszy czytać, wiedziała właściwie tylko tyle, że Lovell ukończył studia i rozpoczął zarówno praktykę, jak i pracę dydaktyczną. Był obecny podczas sekcji zwłok Burke’a. Potem, trzy lata później, pojawił się nagle w Afryce, gdzie łączył jakże potrzebną pracę lekarza z chrześcijańską działalnością misjonarską. Nigdzie nie znalazła informacji, jak długo tam przebywał. W Szkocji pojawił się ponownie pod koniec lat czterdziestych XIX wieku i zaczął praktykę lekarską na Nowym Mieście, gdzie jego klientela wywodziła się zapewne z zamożnej warstwy tej enklawy. Jeden z historyków dowodził, że Lovell odziedziczył podstawową część swego majątku po wielebnym Kirkpatricku, „pozostając z duchownym w bliskich kontaktach dzięki regularnej korespondencji prowadzonej przez te wszystkie lata”. Jean chętnie by zajrzała do tych listów, jednak żadne z opracowań nie zawierało nawet cytatów. Zrobiła notatkę, że trzeba ich poszukać. Może uda się znaleźć jakieś ślady w parafii w Ayrshire albo w archiwum Domu Lekarza. Istniało jednak duże prawdopodobieństwo, że nie uda się ich nigdy odnaleźć – albo dlatego, że je zniszczono po śmierci Lovella wraz z resztą jego dobytku, albo wywieziono gdzieś za granicę. Ogromne ilości wszelakiej dokumentacji historycznej trafiły do zbieraczy w innych krajach – zwłaszcza w Stanach i Kanadzie – a wielu spośród tych zbieraczy to osoby prywatne, co oznaczało, że dane o zawartości ich kolekcji były niezwykle skąpe.

Wielokrotnie już zetknęła się z sytuacją, że nagle jakiś ślad się urywał i nie można było sprawdzić, czy dany list lub dokument w ogóle jeszcze istnieje, co było szczególnie deprymujące. A potem przypomniała sobie profesora Devlina i jego stół jadalny wykonany przez Lovella. Tegoż Lovella, który według słów Devlina był też stolarzem-amatorem… Raz jeszcze przejrzała swoje fotokopie, choć była pewna, że nigdzie w nich nie ma ani słowa o jego hobby. Albo Devlin był w posiadaniu jeszcze jakiejś innej książki czy innego dowodu, albo sam to wszystko zmyślił. Z taką sytuacją też się często spotykała: ludzie „po prostu wiedzieli”, że posiadany przez nich antyk należał kiedyś do księcia Karola Nadobnego lub do sir Waltera Scotta. Jeśli jedynym dowodem na poparcie tezy, że Kennet Lovell zajmował się stolarstwem okaże się wiara profesora Devlina, to wówczas cała teoria związana z podrzuceniem przez niego trumienek na Arthur’s Seat zacznie się rozłazić w szwach. Odchyliła się do tyłu i poczuła złość do siebie. Tyle czasu poświęciła na ślęczenie nad tą sprawą w oparciu o założenie, które może okazać się zmyślone. Lovell wyjechał z Edynburga w 1832 roku; chłopcy natknęli się na trumienki na Arthur’s Seat w czerwcu 1836 roku. Czy to w ogóle możliwe, by przez tyle lat nikt ich tam nie zauważył?

Wzięła coś z biurka i podniosła na wysokość oczu. Było to zdjęcie wykonane w Domu Lekarza – portret Lovella. Nie wyglądał na nim na człowieka wymęczonego pobytem w afrykańskim buszu. Cerę miał bladą i gładką, twarz miała młodzieńczy wygląd. Na odwrocie zdjęcia zapisała sobie ołówkiem nazwisko malarza. Wstała z miejsca, wyszła z pokoju, otworzyła drzwi do gabinetu szefa i zapaliła w nim światło. W jego podręcznej bibliotece znajdował się duży zbiór wszelkiego rodzaju katalogów i encyklopedii. Wzięła jeden z nich i otworzyła na stronie z notką biograficzną malarza nazwiskiem J. Scott Jauncey. „,Działał w Edynburgu w latach 1825-1835” przeczytała, „malując głównie krajobrazy, niekiedy także portrety”. Potem na wiele lat przeniósł się do Europy, by na starość osiąść w Hove na południu Anglii. A zatem Lovell musiał mu pozować do portretu w jego wczesnym okresie edynburskim, zanim malarz rozpoczął podróże. Ciekawa była, czy pozowanie do portretu należało uznać za luksus, na który stać było tylko ludzi zamożnych. A potem pomyślała o wielebnym Kirkpatricku… może ten portret wykonano na jego zamówienie, tak by wysłany potem na zachodnie wybrzeże do Ayrshire mógł przypominać duchownemu jego podopiecznego?

Również i w tej sprawie jakieś ślady mogą tkwić w archiwum Domu Lekarza, gdzie być może odnotowano historię portretu przed jego przejęciem.

– W poniedziałek – powiedziała do siebie na głos. To może spokojnie poczekać do poniedziałku. Ma przed sobą weekend, na który się cieszyła… i koncert Lou Reeda, który trzeba będzie jakoś przeżyć.

Gasząc światło w gabinecie szefa, znów usłyszała dźwięk, tym razem znacznie bliżej. Drzwi do sekretariatu otwarły się na oścież i rozbłysły wszystkie światła. Jean odruchowo zrobiła krok do tyłu i dopiero potem zobaczyła, że to tylko sprzątaczka.

– Wystraszyła mnie pani – powiedziała, kładąc rękę na piersi.

Sprzątaczka, milcząc, uśmiechnęła się, położyła na podłodze worek na śmieci i cofnęła do korytarza po odkurzacz.

– Mogę robić? – spytała.

– Tak, proszę – odparła Jean. – I tak już skończyłam.

Sprzątając swe biurko, zauważyła, że serce jej wciąż wali, a ręce lekko drżą. Na tyle nocnych spacerów po muzeum po raz pierwszy coś ją zaskoczyło i wystraszyło. Z fotografii portretu patrzył na nią Kennet Lovell. Wydawało jej się, że chyba tym razem Jauncey nie upiększył swego modela. Lovell wyglądał młodo, to prawda, ale spojrzenie miał zimne, usta zaciśnięte i wyraz przebiegłości na twarzy.

– Wraca pani prosto do domu? – spytała sprzątaczka, opróżniając kosz na śmieci.

– Może tylko po drodze wstąpię po jakąś butelczynę.

– Trza se jakoś pomóc, nie?

– Coś w tym rodzaju – odparła Jean, a przed oczyma nieoczekiwanie stanął jej na moment obraz męża. A potem nagle coś sobie przypomniała i zawróciła do biurka. Wzięła długopis i do listy dopisała jeszcze jedno nazwisko.

Claire Benzie.

Загрузка...