5

W sobotę poszedł z Siobhan na mecz. Stadion przy Easter Road był zalany słońcem i biegający gracze rzucali długie cienie na murawę. Rebus złapał się na tym, że przez dłuższą chwilę obserwował ten taniec cieni na trawie z większym zainteresowaniem niż samą grę. Czarne marionetki o kształtach niezbyt przypominających ludzkie, grające w coś zupełnie nie przypominającego piłki nożnej. Trybuny były pełne, tak jak tylko podczas lokalnych derby lub gdy do miasta przyjeżdżała drużyna z Glasgow. Tym razem chodziło o mecz z Rangersami. Siobhan miała kartę wstępu na cały sezon, a Rebus siedział obok niej dzięki temu, że inny posiadacz karty sezonowej nie mógł dzisiaj przyjść.

– Jakiś twój znajomy? – spytał Rebus.

– Wpadliśmy na siebie parę razy w pubie po meczu.

– Sympatyczny?

– Sympatyczny i żonaty – roześmiała się Siobhan. – Kiedy wreszcie przestaniesz mnie swatać?

– Tak tylko spytałem – odparł z uśmiechem. Zauważył, że na stadionie pracują kamery telewizyjne. Oczywiście koncentrują się na graczach na boisku, a publiczność stanowi dla nich tylko rozmazane tło lub sposób na zapełnienie przerw. Jednak Rebusa głównie interesowali kibice. Ciekaw był ich osobistych losów, tego, co robią poza chodzeniem na mecze. Nie był w tym odosobniony. Wokół niego było mnóstwo widzów, którzy zdawali się interesować zachowaniem tłumu w równym stopniu, co grą na boisku. Inaczej niż Siobhan, która zaciskając zbielałe z wysiłku palce na końcach szalika w klubowych barwach, obserwowała grę z takim samym skupieniem, z jakim podchodziła do swej pracy w policji. Wykrzykiwała rady i słowa zachęty pod adresem zawodników i wykłócała się o decyzje sędziego z kibicami siedzącymi obok. Mężczyzna siedzący po drugiej stronie Rebusa zdawał się równie przejęty grą. Był otyły i miał czerwoną twarz zroszoną kropelkami potu. Rebus pomyślał, że wygląda tak, jakby za chwilę miał dostać zawału. Mruczał coś pod nosem z rosnącym zacietrzewieniem. W pewnej chwili zaczął wściekle warczeć, potem nagle zdał sobie z tego sprawę, zamilkł i popatrzył na boki z wyrazem zawstydzenia na twarzy. Po chwili cały cykl zaczął się od nowa.

– Spokojnie… mówię ci, spokojnie synku – mruczał właśnie pod adresem jednego z graczy.

– Masz jakieś nowości w sprawie? – spytał Rebus, zwracając głowę ku Siobhan.

– Dziś mam wolne, John – odparła, nie odrywając wzroku od boiska.

– Wiem, tak tylko spytałem…

– Teraz spokojnie… i do przodu, synku, ruszaj do przodu. – Grubas kurczowo uchwycił się oparcia krzesełka przed nim.

– Możemy po meczu wstąpić na drinka – zaproponowała Siobhan.

– Spróbuj mnie od tego powstrzymać – odparł Rebus.

– Tak jest, synku, i o to chodzi! – Głos grubasa wzbierał niczym fala morska.

Rebus wyciągnął kolejnego papierosa. Słonecznie może jest, pomyślał, ale na pewno nie za ciepło. Znad Morza Północnego wiał zimny wiatr i w jego porywach nawet mewy nad ich głowami musiały walczyć, by się nie dać porwać.

– I dawaj teraz! – Grubas już wrzeszczał. – No, dawaj, wal w tego tłustego szkopskiego drania! – A potem popatrzył na boki i uśmiechnął się przepraszająco.

Rebusowi udało się w końcu zapalić papierosa i teraz wyciągnął paczkę w stronę grubasa, jednak ten przecząco potrząsnął głową.

– Wie pan, jak krzyczę, to mi trochę emocje opadają – powiedział.

– Niech panu opadają na zdrowie, kolego – odparł Rebus, a potem wszystko utonęło w jednym potężnym wrzasku, jaki podniosła Siobhan wraz z tysiącem innych na znak jednomyślnego i w pełni obiektywnego protestu wobec jakiegoś przewinienia na Hibsach, którego Rebus – podobnie jak sędzia na boisku – w ogóle nie zauważył.


Jej stały pub pękał w szwach, a wciąż przybywali następni. Rebus zerknął do środka i zaproponował, żeby poszli gdzie indziej.

– To tylko pięć minut stąd, a będzie dużo spokojniej.

– No dobrze – powiedziała, jednak w jej tonie słychać było zawód. Drink po meczu wspomagał analizę przebiegu gry, a wiedziała, że na niego nie ma co liczyć.

– I zdejmij już ten szalik – zarządził. – Nigdy nie wiadomo, kiedy się możesz nadziać na niebieskich.

– Nie tutaj – powiedziała z przekonaniem i pewnie miała rację.

Policja licznie otaczająca stadion ze znajomością rzeczy kierowała tłumy kibiców Hibsów wzdłuż Easter Road, a wszystkich przyjezdnych z Glasgow wysyłała pod górę, w stronę dworca autobusowego i kolejowego. Siobhan podążyła za Rebusem, który przeciął Lorne Street i przedostał się na Leith Walk, skąd ostatni wymęczeni zakupami przechodnie rozchodzili się już do domów. Pub, o który mu chodziło, był dość niepozornym lokalem ze stożkowatymi oknami i ciemnoczerwonym dywanem upstrzonym licznymi plamami i śladami po papierosach. Z telewizora dobywały się wybuchy entuzjazmu publiczności oglądającej jakiś teleturniej, z rogu sali zaś słychać było serię przekleństw, jakimi obrzucali się dwaj wiekowi kompani od kieliszka.

– Ty to rzeczywiście wiesz, jak uhonorować damę – żachnęła się Siobhan.

– A dama ma ochotę na bacardi breezer? A może na Moskiewskiego Muła?

– Dużego pilsa – odpowiedziała Siobhan wyzywającym tonem.

Dla siebie Rebus zamówił duże eighty i małą słodową whisky. Kiedy usiedli przy stoliku, Siobhan pomyślała, że Rebus zna wszystkie najgorsze puby w całym mieście.

– Dzięki – kiwnął głową, a w jego tonie nie było śladu ironii. – No to – uniósł swoją szklanicę – co nowego słychać w komputerze Philippy Balfour?

– Okazuje się, że uczestniczyła w jakiejś grze. Niewiele o niej wiem. Grę prowadzi ktoś o pseudonimie Quizmaster. Nawiązałam z nim kontakt.

– No i co?

– No i – westchnęła – czekam, żeby się ze mną skontaktował. Jak dotąd wysłałam do niego kilkanaście maili, ale bez rezultatu.

– Nie ma jakiegoś innego sposobu, żeby go znaleźć?

– Ja takiego sposobu nie znam.

– A co to za gra?

– Nie mam zielonego pojęcia – przyznała, zabierając się do swego piwa. – Gill zaczyna już przebąkiwać, że to ślepa uliczka. Kazała mi zamiast tego zająć się przesłuchiwaniem studentów.

– To tylko dlatego, że sama byłaś na studiach.

– Wiem. Jeśli można się do czegoś przyczepić u Gill to do tego, że bywa nieco zbyt dosłowna.

– Ona się bardzo dobrze wyraża o tobie – powiedział Rebus uroczyście i zarobił kuksańca w ramię.

Siobhan uniosła kufel, a jej twarz nagle spoważniała.

– Zaproponowała mi stanowisko rzeczniczki – oznajmiła.

– Tak myślałem. I co, przyjmiesz je? – spytał, a ona potrząsnęła głową przecząco. – Z powodu tego, co się przydarzyło Ellen Wylie?

– Właściwie to nie.

– No to dlaczego?

Wzruszyła ramionami.

– Jeszcze chyba nie jestem gotowa.

– Na pewno jesteś gotowa – rzekł z przekonaniem Rebus.

– Ale to już nie będzie wtedy prawdziwa robota policyjna, prawda?

– Ale za to będzie to krok w górę.

Wpatrzyła się w zawartość kufla.

– To, to ja wiem – powiedziała.

– A kto pełni tę funkcję teraz?

– Chyba sama Gill – odparła, i po chwili dodała: – Odnajdziemy chyba ciało Flipy, jak myślisz?

– Może.

Spojrzała na niego.

– Sądzisz, że ona wciąż żyje?

– Nie – odpowiedział posępnie. – Nie sądzę.


Tego wieczoru Rebus odwiedził jeszcze kilka innych barów, początkowo krążąc w pobliżu domu, jednak później, po wyjściu od Swany’s złapał taksówkę i kazał się zawieść na Young Street. Próbował zapalić, ale taksówkarz poprosił go, by tego nie robił, i dopiero wtedy zauważył tabliczkę PROSZĘ NIE PALIĆ.

Niezły ze mnie detektyw, powiedział do siebie w duchu. Starał się teraz jak najwięcej czasu spędzać poza domem. Ekipa dokonująca wymiany instalacji elektrycznej przerwała pracę w piątek o piątej, zostawiając zerwaną do połowy klepkę podłogową i liczne zwoje przewodów. Zerwano również listwy maskujące ze ścian, odsłaniając gołe mury. Elektrycy pozostawili u niego wszystkie swoje narzędzia, żartując, że „tu będą bezpieczne”, co miało być aluzją do jego zawodu. Powiedzieli, że może wpadną jeszcze w sobotę rano, ale nie wpadli. Tak więc na weekend jego mieszkanie zostało w stanie niemal nie nadającym się do użytku, z połową podłogi zerwaną lub ruszającą się pod stopami i ze zwojami kabli, o które wiecznie się potykał. Śniadanie zjadł w pobliskiej kafejce, lunch w pubie, a teraz marzyła mu się na kolację porcja haggis [szkocka potrawa z podróbek baranich, gotowanych w owczym żołądku.] uzupełniona kawałkiem wędzonej kiełbasy. Jednak najpierw należało zaliczyć bar Oxford.

Wcześniej spytał Siobhan o jej plany.

– Gorąca kąpiel i dobra książka – odparła. Wiedział jednak, że kłamie, ponieważ Grant Hood nie omieszkał poinformować połowy komisariatu o tym, że się z nią umówił na wieczór, co miało stanowić honorarium za pożyczenie laptopa. Jednak nie zdradził się przed nią, że coś wie. Uznał, że jeśli nie chce się przyznać, to jej sprawa. Wiedząc jednak, co się święci, nawet nie próbował jej namawiać na kolację u Hindusa czy na kino. Dopiero kiedy się rozstawali przed pubem na Leith Walk przyszło mu do głowy, że może to jednak nieelegancko z jego strony. Byli parą ludzi nie mających żadnych konkretnych planów na sobotni wieczór, więc czy nie byłoby rzeczą naturalną, że jej zaproponuje, by wspólnie go spędzili? I czy nie poczuje się urażona, jeśli tego nie zrobi?

– Życie jest zbyt krótkie – zamruczał pod nosem i zapłacił za taksówkę. Myśl ta towarzyszyła mu jeszcze, kiedy wszedł do środka i zobaczył znajome twarze. Poprosił barmana Harry’ego o książkę telefoniczną.

– Weź se sam – odparł Harry, usłużny jak zwykle.

Rebus zaczął przerzucać stronice, jednak nie mógł znaleźć szukanego numeru. A potem przypomniał sobie, że przecież dała mu swoją wizytówkę. Znalazł ją w kieszeni. Dopisała na niej ołówkiem numer domowy. Wyszedł na zewnątrz i uruchomił swoją komórkę. Na palcu nie miała obrączki, tego był pewien. Telefon dzwonił i dzwonił. Sobota wieczór, pewnie gdzieś wyszła…

– Halo?

– Pani Burchill? Mówi John Rebus. Przepraszam, że niepokoję w sobotni wieczór.

– Nie szkodzi. Czy coś się stało?

– Nie, nie, nic… Pomyślałem tylko, że może moglibyśmy się spotkać. Bardzo mnie pani zaciekawiła tą tajemniczą uwagą o innych lalkach.

Zaśmiała się.

– I chce się pan teraz ze mną spotkać?

– Nie, ale pomyślałem, że może jutro. Wiem, że to dzień wypoczynku i tak dalej, ale może udałoby się nam połączyć przyjemne z pożytecznym. – Aż się sam skrzywił na dźwięk tych słów. Powinien to sobie wszystko wcześniej przemyśleć i przygotować – co jej powie i jak.

– I jak pan to sobie wyobraża? – spytała tonem, w którym usłyszał rozbawienie. W tle słychać było muzykę: jakaś klasyka.

– Może lunch?

– Gdzie?

No rzeczywiście, gdzie? Już nie pamiętał, kiedy ostatni raz zapraszał kogoś na lunch. Chciał, żeby miejsce zrobiło na niej wrażenie, żeby to było gdzieś, gdzie będzie…

– Zgaduję – powiedziała – że w niedziele lubi pan wyskoczyć na smażeninę. – Było niemal tak, jakby wyczuła jego zmieszanie i próbowała mu pomóc.

– Tak łatwo mnie przejrzeć?

– Wręcz przeciwnie. Jest pan do szpiku kości wzorem szkockiego samca. Ja natomiast lubię coś prostego, świeżego i zdrowego.

Rebus roześmiał się.

– Czyli na pierwszy rzut oka widać brak zgodności.

– Niekoniecznie. Gdzie pan mieszka?

– Marchmont.

– No to zjedzmy lunch w Fenwick’s – oświadczyła. – Idealnie pasuje.

– Wspaniale – odpowiedział. – Wpół do pierwszej?

– Już się cieszę. Dobranoc, panie inspektorze.

– Mam nadzieję, że nie będzie mnie pani przez cały lunch męczyła tym inspektorem.

Zdało mu się, że w ciszy, jaka nastała, słyszy, jak się uśmiecha.

– Do zobaczenia jutro, John.

– Życzę miłej reszty wie… – Nie dokończył zdania, bo odłożyła już słuchawkę.

Wrócił do pubu i znów wziął do ręki książkę telefoniczną. Fenwick’s na Salisbury Place. Niecałe dwadzieścia minut spacerkiem od jego mieszkania. Musiał tamtędy przejeżdżać dziesiątki razy. Pięćdziesiąt metrów od tego miejsca Sammy miała wypadek, pięćdziesiąt metrów dalej morderca próbował go ugodzić nożem. Jutro postara się, by się od tych wspomnień uwolnić.

– Jeszcze raz to samo, Harry – powiedział, wspinając się na palce.

– Poczekaj na swoją kolej, jak wszyscy – burknął Harry, ale Rebus wcale się tym nie przejął. Nic a nic go to nie obeszło.


Przyszedł dziesięć minut za wcześnie.

Ona wkroczyła do środka pięć minut po nim, czyli też była przed czasem.

– Ładnie tu – powiedział na przywitanie.

– Prawda?

Miała na sobie dwuczęściowy czarny kostium i popielatą jedwabną bluzkę. Tuż nad lewą piersią połyskiwała krwistoczerwona broszka.

– Mieszkasz gdzieś w pobliżu? – zapytał.

– Niezupełnie. W Portobello.

– Ależ to szmat drogi stąd! Trzeba było powiedzieć.

– Dlaczego? Lubię tu przychodzić.

– Często jadasz na mieście? – Wciąż próbował się oswoić z myślą, że chciało jej się przyjechać na lunch aż do Edynburga.

– Kiedy tylko mam okazję. Jedną z dodatkowych zalet mojego doktoratu jest to, że kiedy dzwonię w sprawie rezerwacji, to proszę o stolik dla „doktor Burchill”.

Rebus rozejrzał się wokół. Poza nimi, zajęty był tylko jeszcze jeden stół w przedniej części sali. Wyglądało to na jakąś rodzinną fetę: dwoje dzieci i sześcioro dorosłych.

– Dziś nie zrobiłam rezerwacji. Tu w porze lunchu nigdy nie ma tłumów. No to co zamawiamy?

Myślał początkowo o przystawce i drugim daniu, jednak ona zdawała się być przekonana, że naprawdę ma ochotę na smażeninę, więc ją zamówił. Ona zdecydowała się na zupę i kaczkę. Uzgodnili, że jednocześnie zamówią wino i kawę.

– Prawdziwy brunch [(ang.) – połączenie późnego śniadania z lunchem] – rzekła. – Typowo niedzielny.

Pomyślał, że istotnie. Powiedziała mu także, że jeśli chce, może palić, jednak on nie skorzystał. Przy rodzinnym stole troje paliło, ale na razie nie czuł jeszcze przymusu.

Zaczęli rozmowę od Gill Templer, znajdując w niej wspólny lemat. Pytania Jean były dociekliwe.

– Czasami trochę ją ponosi, nie uważasz?

– Robi to, co do niej należy.

– Między wami coś kiedyś było, prawda?

Otworzył szeroko oczy.

– Ona ci to powiedziała?

– Nie. – Jean zawiesiła głos i wygładziła sobie serwetkę na kolanach. – Ale domyśliłam się z tego, jak kiedyś o tobie opowiadała.

– Kiedyś?

Uśmiechnęła się.

– W końcu to było dawno temu, prawda?

– W czasach prehistorycznych – potwierdził niechętnie. – A ty?

– Mam nadzieję, że ja nie należę do prehistorii.

Uśmiechnął się.

– Chodziło mi o to, żebyś mi coś opowiedziała o sobie.

– Urodziłam się w Elgin. Oboje rodzice byli nauczycielami. Skończyłam uniwersytet w Glasgow. Grzebałam się w archeologii. Potem zrobiłam doktorat na uniwersytecie w Durham, a następnie studia podyplomowe za granicą – Stany i Kanada – ze specjalizacją w dziewiętnastowiecznych migracjach. Zaczęłam pracę jako kustosz w muzeum w Vancouver, potem, kiedy nadarzyła się okazja, wróciłam tutaj. Przez prawie dwanaście lat pracowałam w starym muzeum, teraz przeszłam do nowego. – Wzruszyła ramionami – Mniej więcej tyle.

– Skąd znasz Gill?

– Przez kilka lat w szkole byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Potem na jakiś czas straciłyśmy kontakt…

– Nigdy nie byłaś mężatką?

Wbiła wzrok w talerz.

– Byłam. Krótko, w Kanadzie. Zmarł młodo.

– Przykro mi.

– Bill zapił się na śmierć, choć jego rodzina nigdy w to nie uwierzyła. Myślę, że głównie dlatego wróciłam do Szkocji.

– Dlatego że zmarł?

Potrząsnęła głową.

– Gdybym tam została, musiałabym uczestniczyć w tworzeniu mitu, który oni postanowili zbudować.

Rebus pomyślał, że chyba wie, o co jej chodzi.

– A ty masz córkę, prawda? – odezwała się nagle, wyraźnie chcąc zmienić temat.

– Samanthę, tak… Ma już dwadzieścia parę lat.

Jean roześmiała się.

– Ale nie wiesz dokładnie ile?

Starał się uśmiechnąć.

– To nie to. Miałem zamiar powiedzieć, że jest inwalidką. Ale to cię pewnie specjalnie nie interesuje.

– Och… – Zamilkła na chwilę, a potem spojrzała na niego i dodała: – Ale musi to być ważne dla ciebie, bo inaczej nie byłaby to pierwsza myśl, jaka ci w związku z nią przychodzi do głowy.

– To prawda. Ale jej stan się polepsza i już zaczyna chodzić. Z pomocą takiego balkonika, jak używają starzy ludzie.

– No to chwała Bogu – powiedziała.

Kiwnął głową. Nie miał ochoty opowiadać jej całej historii, a i ona nie paliła się, by go wypytywać.

– Jak zupa?

– Bardzo dobra.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu, potem zaczęła go rozpytywać o pracę w policji. W jej pytaniach znów była nie obowiązująca ciekawość, jaką okazuje się komuś nowo poznanemu. Zazwyczaj Rebus czuł się skrępowany, kiedy musiał opowiadać o swojej pracy. Nigdy nie był pewien, czy ludzi to naprawdę interesuje. A nawet jeśli tak, to był przekonany, że nie chcą słuchać o tych wszystkich brutalnych i odrażających szczegółach związanych z samobójstwami i krojeniem zwłok, o banalnych niesnaskach i chwilach załamań, które prowadzą ludzi za kratki. O domowych kłótniach i zabójstwach kuchennymi nożami, o sobotnich wieczorach, które wymknęły się spod kontroli, o zawodowych bandziorach i narkomanach. Zawsze bał się, że kiedy zacznie o tym wszystkim mówić, brzmieniem głosu zdradzi swą pasję do zawodu. Mógł mieć bowiem wiele wątpliwości co do metod i ewentualnych rezultatów, natomiast sama praca w policji wciąż dostarczała mu dreszczyku emocji. Czuł, że ktoś taki jak Jean Burchill zdoła przebić się przez zewnętrzną skorupę, zajrzeć głębiej do środka i znaleźć tam dużo więcej. I zdać sobie sprawę, że jego umiłowanie do tej pracy jest w rzeczywistości przejawem chęci grzebania się w cudzych sprawach i wyrazem jego tchórzostwa. Wgryzał się w szczegóły życia innych ludzi i w ich problemy po to, by nie musieć się zastanawiać nad własnymi wadami i klęskami.

– Masz zamiar to wreszcie zapalić? – zapytała Jean z rozbawieniem w głosie.

Spojrzał w dół i stwierdził, że trzyma nie zapalonego papierosa. Roześmiał się, wyciągnął z kieszeni paczkę i wsunął do niej papierosa.

– Naprawdę mi to nie przeszkadza – zapewniła go.

– Wyciągnąłem go zupełnie odruchowo – powiedział, a potem, by pokryć zmieszanie, dodał: – Miałaś mi opowiedzieć o tych innych lalkach.

– Po jedzeniu – oświadczyła zdecydowanym tonem.

Jednak po jedzeniu poprosiła o rachunek i stanęło na tym, że zapłacą go po połowie. Potem wyszli na dwór, gdzie popołudniowe słońce starało się wszelkimi siłami zwalczyć panujący wcześniej chłód.

– Przejdźmy się na spacer – zaproponowała, wsuwając mu rękę pod ramię.

– Dokąd?

– Na Błonia? – zaproponowała i tak zrobili.

Promienie słoneczne zwabiły wielu ludzi na okolone drzewami trawiaste place i boiska. W powietrzu fruwały frisbee, a biegacze i rowerzyści przemykali obok. Młodzi chłopcy pozdejmowali T-shirty i leżeli na trawie, obłożywszy się puszkami z cydrem. Jean zaczęła mu opowiadać historię tego miejsca.

– O ile wiem, był tu kiedyś staw – mówiła. – Natomiast na pewno w Bruntsfield mieściły się kamieniołomy, a Marchmont było farmą.

– Teraz bardziej to przypomina zoo – wtrącił.

Spojrzała na niego z ukosa.

– Bardzo się starasz popisywać swoim cynizmem, prawda?

– Jeśli go nie ćwiczę, to rdzewieje.

Doszli do Jawbone Walk i tam postanowiła, że przejdą na drugą stronę i ruszą w górę Marchmont Road.

– To gdzie ty dokładnie mieszkasz? – spytała.

– Na Arden Street, boczna od Warrender Park Road.

– To niedaleko stąd.

Uśmiechnął się, próbując uchwycić jej wzrok.

– Czy to znaczy, że przymawiasz się, żeby cię zaprosić?

– Jeśli mam być szczera, to tak.

– Mam straszliwy bałagan.

– Byłabym okropnie zawiedziona, gdyby było inaczej. Ale mój pęcherz mówi mi, że nie powinnam wybrzydzać…

Gorączkowo próbował choć trochę uporządkować pokój, kiedy usłyszał szum spuszczanej wody w łazience. Rozejrzał się i pokręcił głową. Jego starania były jak ścieranie kurzów po wybuchu bomby i w równym stopniu bezowocne. Machnął więc ręką i poszedł do kuchni, by nasypać kawy do dwóch kubków. Mleko w lodówce było z czwartku, ale wciąż nadawało się do użytku. Jean stanęła w drzwiach i obserwowała go.

– Dzięki Bogu mam na ten cały bałagan wytłumaczenie – powiedział.

– Parę lat temu u mnie też zmieniali instalację. – Kiwnęła głową ze zrozumieniem. – Myślałam wtedy o sprzedaży. – Uniosła głowę i poczuła, że trafiła w dziesiątkę.

– Idzie na sprzedaż – przyznał.

– Masz jakiś konkretny powód?

Powinien powiedzieć, że z powodu upiorów przeszłości, jednak wzruszył jedynie ramionami.

– Chcesz zacząć od nowa? – domyśliła się.

– Może. Cukier? – Podał jej kubek z już dolanym mlekiem.

– Mleka też nie – pokręciła głową.

– O Boże, przepraszam. – Spróbował zabrać jej kubek, ale mu nie dała.

– Może być tak, jak jest – powiedziała. Potem się roześmiała i dodała: – Niezły z ciebie detektyw. Dopiero co przy tobie wypiłam dwie kawy w restauracji.

– I w ogóle nie zwróciłem uwagi. – Pokiwał głową.

– Jest w pokoju jakieś miejsce, gdzie da się usiąść? Teraz, jak się już troszkę lepiej poznaliśmy, pora pokazać ci te lalki.

Zrobił miejsce na stole, a ona zdjęła torebkę z ramienia i wyjęła z niej folder.

– Chcę cię uprzedzić – powiedziała – że to, co usłyszysz, może ci się wydać nieco dziwaczne, mam więc nadzieję, że podejdziesz do tego bez uprzedzeń. Może właśnie dlatego chciałam cię najpierw troszkę lepiej poznać…

Podała mu folder, a on wyciągnął z niego kilka wycinków prasowych. Słuchając jej, zaczął je rozkładać na stole.

– Po raz pierwszy usłyszałam o nich, kiedy ktoś napisał list do muzeum. To było parę lat temu. – Uniósł list do góry, u ona kiwnęła głową. – Niejaka pani Andersen z Perth usłyszała gdzieś o trumienkach z Arthur’s Seat i uznała za swój obowiązek poinformować nas, że coś podobnego znajduje się też w pobliżu Huntingtower.

Wycinek przyczepiony do listu pochodził z „Couriera”, był zatytułowany „Tajemnicze znalezisko w pobliżu miejscowego hotelu” i opisywał znalezienie drewnianego pudełka w kształcie trumny i leżącego obok kawałka materiału. Pudełko znalazł ktoś pod liśćmi w niewielkim zagajniku, podczas spaceru z psem. Znalazca zaniósł pudełko do hotelu, myśląc, że to może czyjaś zabawka, jednak nikt się do niego nie przyznał. Było to w 1995 roku.

– Ta kobieta, pani Anderson, interesowała się szczególnie miejscową historią i dlatego zachowała ten wycinek.

– Ale lalki nie było?

Jean potrząsnęła głową.

– Może wywlokło ją jakieś zwierzę – stwierdziła.

– Może – zgodził się Rebus. Rzucił okiem na drugi wycinek. Ten pochodził z 1982 roku, z wieczornej gazety wydawanej w Glasgow. Jego tytuł głosił: „Kościół potępia bluźniercze wygłupy”.

– O tym też dowiedziałam się od pani Anderson – wyjaśniła Jean. – Trumienkę znaleziono tym razem na przykościelnym cmentarzu, tuż obok jednego z grobów. W środku była laleczka, a właściwie zwykły drewniany kołek przewiązany wstążeczką.

Rebus przyjrzał się fotografii zamieszczonej w gazecie.

– Wygląda to jak kołek wycięty z drewna balsowego, czy czegoś w tym rodzaju – powiedział w zamyśleniu.

Kiwnęła głową.

– Pomyślałam sobie wtedy, że to niezwykły zbieg okoliczności, i od tamtej pory już sama szukałam kolejnych przypadków.

Rozłożył dwa ostatnie wycinki.

– I jak widzę, znalazłaś.

– Jeżdżę dużo po kraju z prelekcjami z ramienia muzeum. Za każdym razem pytam, czy ktoś słyszał o czymś podobnym.

– I udało się?

– Jak dotąd doniesiono mi o dwóch takich przypadkach. W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym siódmym w Nairn i w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim w Dunfermline.

Wycinki wspominały o dwóch tajemniczych znaleziskach. Trumienkę w Nairn znaleziono na plaży, w Dunfermline w miejscowym wąwozie. W jednej była laleczka, w drugiej nie. Również i w tym przypadku mogło ją zabrać jakieś zwierzę albo dziecko.

– No i co o tym wszystkim sądzisz? – zapytał.

– Czy to nie ja powinnam o to zapytać? – odparła. Rebus nie odpowiedział i wrócił do wycinków. – Myślisz, że to się może wiązać z tym, co teraz znaleziono w Kaskadach?

– Nie wiem. – Spojrzał na nią. – Ale spróbujmy się dowiedzieć.


Niedzielny ruch trochę ich spowolnił, choć większość samochodów zmierzała w kierunku przeciwnym, wracając już do miasta po dniu na łonie natury.

– Myślisz, że może ich być więcej? – zapytał.

– Możliwe. Tyle, że lokalne koła miłośników historii są wyczulone na takie osobliwości, a w dodatku zwykle odznaczają się dobrą i długą pamięcią. Całe to towarzystwo zna się wzajemnie i wszyscy wokół wiedzą, że się tym interesuję. – Oparła głowę o szybę w oknie. – Więc myślę, że coś bym usłyszała.

Kiedy minęli tablicę z napisem witającym przyjezdnych w Kaskadach, Jean uśmiechnęła się.

– Miejscowość bliźniacza z Angoisse – powiedziała.

– Słucham?

– Mówię o tej tablicy. Wynikało z niej, że Kaskady są wioską bliźniaczą z miejscowością o nazwie Angoisse. To musi być gdzieś we Francji.

– Skąd wiesz?

– Obok nazwy była maleńka flaga francuska.

– No to rzeczywiście.

– Ale również samo słowo jest francuskie. Angoisse po francusku znaczy „udręka”. Wyobraź sobie, że mieszkasz w miejscowości o nazwie Udręka…

Po obu stronach drogi stały zaparkowane samochody, co powodowało, że była niemal zakorkowana. Rebus pomyślał, że pewnie nie znajdzie tu miejsca, wjechał więc w boczną dróżkę i zaparkował. Idąc w kierunku chaty Bev Dodds, natknęli się na dwóch mieszkańców zajętych myciem samochodów. Obaj mężczyźni byli w średnim wieku, ubrani w sztruksowe spodnie i sweterki wycięte pod szyją w serek. Poruszali się w tym ubraniu jak w obowiązkowym mundurze. Rebus był gotów się założyć, że w ciągu tygodnia na chwilę nawet nie zdejmują z siebie garnituru i krawata. Przyszły mu na myśl wspominki Małego Billy’ego o matkach szorujących do białości schody przed domami. Miał przed sobą ich współczesny odpowiednik. Na ich widok jeden z mężczyzn zawołał: „Cześć”, drugi powiedział: „Dzień dobry”. Rebus kiwnął głową i zapukał do drzwi Bev Dodds.

– Podejrzewam, że poszła na swój obowiązkowy spacer – powiedział jeden z mężczyzn.

– Ale długo to nie potrwa – dodał drugi.

Żaden z nich ani na chwilę nie przerwał przy tym pucowania swego samochodu. Przez moment Rebus pomyślał, że może ze sobą rywalizują. Wprawdzie nie okazywali specjalnego pośpiechu, ale wyraźnie czuło się u nich atmosferę współzawodnictwa i wielkie skupienie.

– Chcą państwo kupić ceramikę? – zapytał pierwszy, zabierając się do czyszczenia kratki z przodu swego BMW.

– Nie, chciałem tylko rzucić okiem na tę jej lalkę – odparł Rebus i włożył ręce do kieszeni.

– Chyba się panu nie uda. Z tego, co wiem, podpisała kontrakt na wyłączność z pańską konkurencją.

– Jestem z policji – rzucił Rebus.

Właściciel rovera skwitował pomyłkę sąsiada parsknięciem.

– No, to co innego – powiedział, śmiejąc się.

– Dziwna historia, prawda? – zapytał Rebus tonem zachęcającym do podjęcia rozmowy.

– Takich tu nie brakuje.

– Jak to?

Właściciel BMW wycisnął wodę z gąbki.

– Najpierw, parę miesięcy temu, mieliśmy tu serię kradzieży, a potem ktoś wysmarował drzwi do kościoła.

– To dzieciaki z osiedla – wtrącił lekceważąco właściciel rovera.

– Może i tak – zgodził się jego sąsiad. – Ale dziwne, że przedtem nigdy nic takiego się tu nie działo. A potem jeszcze zniknięcie tej dziewczyny od Balfourów…

– Czy któryś z panów zna tę rodzinę?

– Czasami ich widuję – przyznał właściciel rovera.

– Dwa miesiące temu urządzili proszoną herbatkę. Otworzyli dom w ramach jakiejś akcji charytatywnej, już nie pamiętam jakiej. Oboje wydawali się bardzo sympatyczni: John i Jacqueline. – Wymawiając te imiona, właściciel BMW wymownie spojrzał na swego sąsiada, a Rebus pomyślał, że to kolejny ruch w grze, jaką stało się ich życie.

– A ich córka? – spytał.

– Zawsze trzymała się na dystans – dorzucił pospiesznie właściciel rovera, który nie miał zamiaru pozwolić wyrzucić się poza nawias. – Trudno było nawiązać z nią kontakt i porozmawiać.

– A ja z nią rozmawiałem – oświadczył rywal od BMW. – Kiedyś długo gawędziliśmy na temat jej studiów.

Właściciel rovera obrzucił go wściekłym spojrzeniem. Rebus oczyma duszy widział już szykujący się pojedynek: rzut mokrą irchą na dwadzieścia kroków.

– A pani Dodds? – zapytał. – Sympatyczna sąsiadka?

– Cholerne skorupy – warknął jeden z nich.

– Ale pewnie ta lalka pomoże jej w biznesie.

– Bez wątpienia – oświadczył właściciel BMW. – Jeśli ma odrobinę oleju w głowie, to na pewno to wykorzysta.

– Promocja to jak życiodajne soki dla każdego nowego biznesu – dodał sąsiad od rovera. Rebus pomyślał, że zapewne obaj wiedzą, o czym mówią.

– Drobne gesty mogą tu zdziałać cuda – zadumał się ten od BMW. – Filiżanka herbaty, domowe ciasteczka… – Obaj przerwali mycie samochodów i zamyślili się.

– Tak mi się właśnie zdawało, że to pański samochód stoi tam na dróżce – powiedziała Bev Dodds, podchodząc do nich.


Bev zajęła się przygotowaniem herbaty, a Jean spytała, czy w tym czasie może obejrzeć jej ceramikę. Dobudówka z tyłu chaty mieściła zarówno kuchnię, jak i drugą sypialnię przerobioną na pracownię. Jean pochwaliła misy i talerze, ale Rebus czuł, że tak naprawdę jej się nie podobają. Potem, kiedy Bev Dodds z pobrzękiwaniem podciągnęła sobie na rękach liczne kółka i bransoletki, Jean je też pochwaliła.

– Sama je robię – oświadczyła Bev z dumą.

– Naprawdę? – zdziwiła się Jean.

Bev wyciągnęła ramię, by Jean mogła je lepiej obejrzeć.

– To z miejscowych kamyków. Myję je i lakieruję. Wydaje mi się, że oddziaływują trochę tak jak kryształy.

– Dostarczają pozytywnej energii? – domyśliła się Jean. Rebus już się trochę pogubił i nie wiedział, czy wciąż udaje, czy jest rzeczywiście zainteresowana. – Czy mogłabym coś takiego kupić?

– Ależ naturalnie – powiedziała Dodds z uśmiechem. Włosy miała nieco rozwiane przez wiatr, a policzki zarumienione od świeżego powietrza. Zsunęła z ręki jedną z bransoletek. – Jak się pani ta podoba? To jedna z moich ulubionych i tylko za dziesięć funtów.

Usłyszawszy cenę, Jean zamilkła na moment, potem jednak uśmiechnęła się i podała jej banknot dziesięciofuntowy, który Dodds schowała do kieszeni.

– Pani Burchill pracuje w muzeum w Edynburgu – powiedział Rebus.

– Doprawdy?

– Jestem kustoszem – dodała Jean, przesuwając bransoletkę przez dłoń.

– Jakież to wspaniałe zajęcie. Ile razy jestem w mieście, zawsze staram się wygospodarować choć trochę czasu na odwiedzenie muzeum.

– Słyszała pani o trumienkach z Arthur’s Seat? – spytał Rebus.

– Steve mi o nich wspominał – powiedziała Dodds, a Rebus pomyślał, że pewnie chodzi o tego reportera, Steve’a Holly’ego.

– Pani Burchill się nimi zajmuje – ciągnął – i chciałaby obejrzeć tę, którą pani znalazła.

– Ależ oczywiście. – Dodds wysunęła jedną z szuflad i wyciągnęła z niej trumienkę.

Jean podeszła do niej z pietyzmem i najpierw ułożyła ją ostrożnie na kuchennym stole, nim zabrała się do oględzin.

– Jest dobrze wykonana – powiedziała. – Bardziej przypomina trumienki z Arthur’s Seat niż te inne.

– Jakie inne? – spytała Bev Dodds.

– Czy to kopia którejś z nich? – spytał Rebus, ignorując pytanie Dodds.

– Nie, nie dokładna kopia – odparła Jean. – Inne gwoździe i trochę odmienna konstrukcja.

– Ale mógł to zrobić ktoś, kto widział eksponaty w muzeum?

– To całkiem możliwe. W sklepiku w muzeum można kupić pocztówki z wizerunkiem tych trumienek.

Rebus spojrzał na Jean.

– Czy ktoś ostatnio wykazywał szczególne zainteresowanie tymi eksponatami?

– A skąd ja mogę wiedzieć?

– Może jakiś badacz, naukowiec albo ktoś taki?

Potrząsnęła głową.

– W zeszłym roku mieliśmy jedną doktorantkę… ale już wróciła do Toronto.

– Istnieje jakiś związek? – spytała Dodds, otwierając szeroko oczy. – Między ekspozycją w muzeum a tym porwaniem?

– Nic mi nie wiadomo, żeby kogoś porwano – mruknął Rebus.

– No, ale mimo wszystko…

– Pani Dodds… Bev… – Rebus przyszpilił ją wzrokiem. – To bardzo ważne, żeby ta rozmowa została tylko między nami.

Kiedy niechętnie kiwnęła głową, Rebus pomyślał, że bez wątpienia w ciągu paru minut od ich wyjścia zadzwoni do Steve’a Holly’ego. Jego nietknięta herbata została w kubku.

– Powinniśmy już uciekać. – Jean podjęła jego sygnał i odstawiła kubek na suszarkę. – Pyszna, dziękuję.

– Bardzo proszę. A ja dziękuję za kupno bransoletki. To już moja trzecia sprzedaż dzisiaj.

Na dróżce minęły ich dwa samochody. Jednodniowi wycieczkowicze w drodze do wodospadu, pomyślał Rebus. A potem być może zatrzymają się przy chacie z tablicą CERAMIKA i poproszą o pokazanie słynnej trumienki. I pewnie też coś kupią…

– O czym myślisz? – spytała Jean, wsiadając do samochodu i oglądając w świetle kupioną bransoletkę.

– O niczym – skłamał.

Postanowił przejechać przez wioskę. BMW i rover suszyły się teraz w popołudniowym słońcu. Pod chatą Bev Dodds zatrzymała się para z dwójką dzieci. Ojciec rodziny trzymał kamerę wideo. Rebus przepuścił kilka samochodów jadących główną drogą, potem skręcił w kierunku Błoni. Na trawie przed domami trzech chłopców – być może byli wśród nich ci dwaj, których widział tu poprzednio – grało w piłkę. Rebus zatrzymał się, opuścił szybę i zawołał. Podnieśli głowy i spojrzeli na niego, nie kwapiąc się, by przerwać zabawę. Oświadczył Jean, że zajmie mu to tylko sekundę i wysiadł z samochodu.

– Cześć, chłopaki – powiedział.

– Coś pan za jeden? – Pytający był chudy jak szczapa, z wystającymi żebrami i kościstymi rękami zakończonymi zaciśniętymi w pięści dłońmi. Włosy miał ogolone przy skórze i kiedy tak patrzył, mrużąc oczy pod słońce, całe jego metr czterdzieści było czystą skondensowaną agresją i nieufnością.

– Jestem z policji.

– Nic nie zrobiliśmy.

– To gratuluję.

Chłopak z całej siły kopnął piłkę. Rąbnęła jednego z pozostałych chłopców w udo, co u trzeciego z nich wywołało wybuch śmiechu.

– Ciekaw jestem, czy wiecie może coś o tych kradzieżach, o których mi mówiono?

Chłopak spojrzał na niego spode łba.

– Czep się pan – powiedział.

– Z przyjemnością, synu. Gdzie chciałbyś, żebym się czepił? Za twój kark czy może za jaja? – Chłopak starał się pogardliwie uśmiechać. – A może opowiecie mi coś o wandalach, którzy wysmarowali drzwi w kościele?

– Nie – odparł chłopak.

– Nie? – Rebus wydawał się zdziwiony. – Dobra, no to jeszcze jedna, ostatnia próba… A jak to było z tą znalezioną trumienką?

– Znaczy, o co chodzi?

– Widzieliście ją?

Chłopak potrząsnął głową.

– Chick, powiedz mu, żeby spadał – poradził mu jeden z kumpli.

– Chick? – Rebus pokiwał głową na znak, że zapamiętuje sobie to imię.

– W ogóle jej nie widziałem – oświadczył Chick. – W życiu bym tam do niej nie poszedł.

– Dlaczego?

– Bo jest, kurwa, walnięta – zaśmiał się Chick.

– W jakim sensie walnięta?

Chick powoli tracił cierpliwość. Jednak dał się wmanewrować w rozmowę i odpowiedzi na pytania, choć wcale mu się to nie podobało.

– Walnięta jak wszystkie.

– Wszystkie to kupa pojebców – dodał kolega, przychodząc mu w sukurs. – Dawaj, Chick, odpalamy. – Chłopcy odbiegli, zabierając z sobą po drodze piłkę i trzeciego kolegę. Przez chwilę Rebus patrzył za nimi, ale Chick się nie odwrócił. Wrócił do samochodu i zobaczył, że okno po stronie Jean jest otwarte.

– No dobra – powiedział – więc nie jestem mistrzem w przepytywaniu uczniaków.

Uśmiechnęła się.

– Co on miał na myśli, mówiąc, że to kupa pojebców?

Rebus włączył zapłon i popatrzył na nią.

– Chciał powiedzieć, że im się wszystkim w głowach… – Nie musiał dodawać ostatniego słowa, bo Jean i tak już wiedziała, co chciał powiedzieć.


Tego samego dnia późnym wieczorem poszedł pod dom Philippy Balfour. Wciąż jeszcze miał w kieszeni pęk kluczy do jej mieszkania, ale po tym, co się wydarzyło, nie miał zamiaru wchodzić do środka. Ktoś zamknął okiennice w jej sypialni i salonie, i za dnia w mieszkaniu musiało być zupełnie ciemno.

Mijał tydzień od jej zniknięcia i na ten wieczór zaplanowano rekonstrukcję wydarzeń. Młodą policjantkę o wyglądzie zbliżonym do zaginionej studentki ubrano w rzeczy, jakie Flipa mogła mieć na sobie tamtego wieczoru. W jej szafie brakowało kupionego niedawno T-shirta Versace, policjantka włożyła więc taki sam. Miała wyjść z kamienicy na ulicę i zostać obfotografowana przez czekających pod domem reporterów, potem szybkim krokiem przejść do końca uliczki i wsiąść do czekającej taksówki, specjalnie w tym celu sprowadzonej; potem z niej wysiąść i ruszyć piechotą pod górę w kierunku centrum. Podczas całej tej drogi mieli jej towarzyszyć fotoreporterzy i mundurowi policjanci, których zadaniem było zatrzymywanie przechodniów i przejeżdżających samochodów i zadawanie im wcześniej przygotowanych pytań. Policjantka miała w ten sposób przejść, aż do baru na Stronie Południowej…

Dwie ekipy telewizyjne – jedna z BBC i druga z telewizji szkockiej – szykowały się do sfilmowania rekonstrukcji zdarzeń, by móc potem pokazać migawki w wiadomościach.

Wszystko to było trochę na siłę, by pokazać, że policja jednak coś w tej sprawie robi.

I nic więcej.

Rebus napotkał wzrok Gill Templer stojącej po drugiej stronie ulicy, co potwierdziła lekkim wzruszeniem ramion, po czym wróciła do rozmowy z zastępcą komendanta, Colinem Carswellem. Wyglądało, że zastępca komendanta pragnie osobiście dopilnować paru szczegółów. Rebus nie miał wątpliwości, że przynajmniej raz padną słowa o „szybkim dotarciu do konkluzji”. Z dawnych czasów wiedział, że Gill Templer objawia irytację nerwowym przebieraniem w sznurze pereł, który czasami nosiła. Dziś też je miała na szyi i widział, że wsunęła pod nie palec i przesuwa nim tam i z powrotem. Przypomniały mu się bransoletki Dodds i słowa chłopaka imieniem Chick, że jest, kurwa, walnięta”… Tomiki Czarów na etażerce w pokoju nie będącym pokojem, tylko „salonikiem”. Przypomniał sobie piosenkę Stonesów Spider and the Fly umieszczoną na stronie B singla z Satisfaction. Bev mogła być pająkiem, a jej salonik pajęczyną. Z jakiegoś powodu obraz ten, choć dość dziwaczny, zapadł mu w pamięć…

Загрузка...