13

W środę rano Ranalda Marra wciąż jeszcze nie było. Jego żona Dorothy zadzwoniła do Jałowców i trafiła na osobistą asystentkę Johna Balfoura. Asystentka kategorycznym tonem przypomniała jej, że rodzina ma dziś na głowie pogrzeb i w tej chwili nie widzi żadnej możliwości, by panu lub pani Balfour zawracać głowę czymkolwiek innym. Najwyżej dopiero po uroczystości pogrzebowej.

– Jak pani wiadomo, stracili córkę – powiedziała oschle.

– A ja, kurwa, straciłam męża, ty wiedźmo! – wrzasnęła Dorothy Marr i aż ją zatkało, kiedy sobie zdała sprawę, że był to chyba pierwszy przypadek w całym jej dorosłym życiu, kiedy w rozmowie posłużyła się wulgaryzmem. Ale na przeprosiny i tak już było za późno, bo pani asystentka odłożyła słuchawkę i poinstruowała podległy sobie personel domowy, by nie łączyć żadnych telefonów od pani Marr.

W Jałowcach były tłumy. Zebrali się liczni przyjaciele i członkowie rodziny. Niektórzy z nich przybyli z daleka i spędzili w Jałowcach poprzednią noc, a teraz snuli się po korytarzach w poszukiwaniu czegoś przypominającego śniadanie. Kucharka, pani Dolan, uznała, że w takim dniu nie wypada niczego pichcić, zabrakło więc tym razem typowej dla poranków w Jałowcach woni smażonych kiełbasek, bekonu i jajek. W jadalni wyłożyła jedynie kilka rodzajów płatków śniadaniowych i dżemy. Te ostatnie były jej własnej produkcji, jednak nie było wśród nich dżemu z jabłek i czarnej porzeczki, który od dzieciństwa był ulubionym przysmakiem Flipy. Słoiki pozostały w spiżarni, a ostatnią osobą, która z nich jadła, była Flipa, podczas jednej ze swych nieczęstych odwiedzin w Jałowcach.

Pani Dolan właśnie opowiadała o tym swojej córce Catrionie, biorąc od niej co chwilę kolejną chusteczkę higieniczną. Jeden z gości, wysłany do kuchni z misją sprawdzenia, czy jest szansa na kawę i dzbanek zimnego mleka, wsadził głowę w drzwi, a zobaczywszy, w jakim stanie jest niezłomna zwykle pani Dolan, bez słowa się wycofał.

W bibliotece John Balfour podniesionym głosem oświadczył właśnie żonie, że nie życzy sobie na cmentarzu „żadnych cholernych pajaców z policji”.

– Ale, John, oni wszyscy tak bardzo się starali – odparła żona – i prosili, żeby mogli przyjść. Przecież chyba mają do tego takie samo prawo jak… – Głos jej zamarł.

– Jak kto? – Powiedział to już spokojniej, ale znacznie zimniej.

– No, jak ci wszyscy ludzie, których nawet nie znam…

– Chodzi ci o moich znajomych? Spotykałaś ich na przyjęciach i bankietach. Jackie, na litość boską, oni tu przyjechali, żeby oddać hołd.

Pani Balfour kiwnęła głową i zamilkła. Po pogrzebie przewidziano w Jałowcach stypę w postaci szwedzkiego stołu, na którą zaproszono nie tylko najbliższą rodzinę, ale także kolegów i znajomych pana domu – łącznie około siedemdziesięciu osób. Jacqueline chciała zorganizować coś znacznie skromniejszego dla grupy, która pomieściłaby się w jadalni, jednak w tej sytuacji trzeba było zamówić wielki namiot, który ustawiono na trawniku za domem. Cateringiem zajęła się wyspecjalizowana firma z Edynburga, będąca niewątpliwie jednym z klientów banku Balfour. Właścicielka nadzorowała właśnie wyładunek stołów, obrusów, sztućców i naczyń z nie kończącej się kawalkady dostawczych furgonetek. Jedynym zwycięstwem odniesionym przez Jacqueline było zaproszenie na stypę grona przyjaciół Flipy, choć i to nie obyło się bez walki. Trzeba było na przykład zaprosić Davida Costello wraz z rodzicami, choć tak naprawdę nigdy nie lubiła Davida. Czuła zresztą, że i on na rodzinę Flipy patrzy niechętnym okiem. Miała nadzieję, że cała trójka albo się w ogóle nie zjawi, albo szybko wyjdzie.

– Bo to swego rodzaju przekupstwo – powiedział Balfour bardziej do siebie, niemal ignorując obecność żony w pokoju. – Taka okazja jeszcze mocniej ich wszystkich wiąże z bankiem i utrudnia decyzję o przeniesieniu się gdzie indziej…

Jacqueline zerwała się z fotela.

– To pogrzeb naszej córki, John! – krzyknęła z wyrzutem – Nie chodzi o twoje przeklęte interesy. Flipa to nie część jakiejś… handlowej transakcji!

Balfour spojrzał w stronę drzwi, upewniając się, że są zamknięte.

– Mów ciszej, kobieto. Ja tylko chciałem… Nie chodziło mi wcale… – Nagle opadł na sofę i ukrył twarz w dłoniach. – Masz rację, nie pomyślałem… Boże, zmiłuj się nade mną.

Jego żona usiadła obok, chwyciła jego dłonie i oderwała mu je od twarzy.

– Boże, zmiłuj się nad nami obojgiem – powiedziała.


Steve’owi Holly’emu udało się przekonać szefa w redakcji w Glasgow, że powinien znaleźć się możliwie jak najbliżej całego wydarzenia. Bazując na jego zupełnej nieznajomości rodzimej geografii, tak charakterystycznej dla Szkotów, dał mu do zrozumienia, że Kaskady znajdują się o wiele dalej od Edynburga niż w rzeczywistości i że w tej sytuacji hotel Greywalls będzie idealnym miejscem na nocleg po drodze. Zapomniał dodać, że Greywalls mieści się w Gullane, niewiele ponad pół godziny jazdy z Edynburga, i że Gullane z trudem można uznać za miejscowość leżącą po drodze do Kaskad. Ale czy to ważne? Najważniejsze, że uzyskał zgodę na nocleg, na który zaprosił także swoją dziewczynę, Ginę, która tak naprawdę nie była jego dziewczyną, a jedynie kimś, z kim w ciągu ostatnich trzech miesięcy kilkakrotnie się spotkał. Giną chętnie przyjęła zaproszenie, zależało jej tylko na tym, by następnego dnia rano nie spóźnić się do pracy, więc Steve musiał dla niej zamówić taksówkę. Wiedział jednak, jak to zrobić, żeby i ten koszt przerzucić na redakcję: wystarczy oświadczyć, że popsuł mu się samochód i że musiał wrócić do miasta taksówką…

Po wykwintnej kolacji i spacerze po hotelowym parku – zaprojektowanym, jak się okazało, przez kogoś nazwiskiem Jekyll – Steve i Giną w pełni wykorzystali komfortowe królewskie łoże, po czym oboje usnęli. Kiedy się obudzili, taksówka już czekała, Steve musiał więc samotnie udać się na śniadanie, co zresztą bardzo mu odpowiadało. W jadalni spotkało go pierwsze rozczarowanie: dla gości wyłożono wyłącznie poważne, wielkoformatowe gazety. Po drodze do Kaskad zatrzymał się więc w Gullane i zakupił wszystkie konkurencyjne tabloidy. Rzucił je na fotel pasażera i zaczął przeglądać, jadąc i ignorując błyskanie światłami i klaksony innych kierowców, niezbyt zachwyconych jego jazdą środkiem.

– W dupę się pocałuj! – wykrzykiwał od czasu do czasu i wystawiał palec w stronę czepiających się go wsioków. Zadzwonił z komórki, by się upewnić, że jego fotograf Tony pamięta o zjawieniu się na cmentarzu. Wiedział, że Tony już kilkakrotnie był w Kaskadach, by odwiedzać Bev, czyli „stukniętą skorupiarę”, jak ją Steve zaczął nazywać. Zdawało mu się, że Tony się koło niej kręci, dał mu więc prostą radę: „Ona jest walnięta, kolego – może nawet uda ci się ją przelecieć, ale idę o zakład, że jak się rano obudzisz, to znajdziesz swojego fiuta oderżniętego i ułożonego obok w łóżku”. Tony roześmiał się wtedy i oświadczył, że chce ją tylko namówić na sesję „artystycznego pozowania” do jego „kolekcji”.

Więc gdy tego ranka się do niego dodzwonił, jak zwykle zaczął od pytania:

– No i jak, kolego, przerżnąłeś skorupiarę? – Po czym wybuchnął rechotem ze swojego żartu. Wciąż się jeszcze śmiał, kiedy przypadkiem rzuciwszy okiem w lusterko wsteczne, zauważył radiowóz policyjny błyskający światłami. Nie miał pojęcia, od jak dawna za nim jadą. – Zadzwonię do ciebie za chwilę – powiedział, przyhamował i zjechał na pobocze. – Pamiętaj tylko, żebyś był na czas w kościele. Dzień dobry panom – powiedział, wysiadając z samochodu.

– Witamy pana, panie Holly – odparł jeden z policjantów.

I w tym momencie Holly uzmysłowił sobie, że od pewnego czasu nie należy do ulubieńców policji okręgu Lothian i Borders.

Dziesięć minut później ruszył w dalszą drogę, mając jednak na ogonie radiowóz policyjny, którego zadaniem, według słów jednego z policjantów, było pilnowanie, by nie popełnił więcej „uchybień”. Kiedy zadzwoniła komórka, w pierwszej chwili chciał ją zignorować, jednak gdy wyświetlił się numer redakcji w Glasgow, dał sygnał policjantom i zjechał na pobocze, widząc w lusterku, że robią to samo i zatrzymują się dziesięć metrów za nim.

– Tak? – rzucił.

– Zdaje ci się, chłoptasiu, że kurewski z ciebie spryciarz, co?

Jego szef.

– Akurat w tym momencie nie za bardzo – odparł.

– Jeden mój znajomy grywa w golfa w Gullane. To jest faktycznie w Edynburgu, ty palancie. I to samo, jeśli chodzi o Kaskady. Więc te twoje pomysły, żeby całą wycieczkę wpisać w koszty, możesz sobie w dupę wsadzić.

– Nie ma problemu.

– A gdzie ty w ogóle jesteś?

Holly rozejrzał się po ciągnących się po horyzont i poprzedzielanych miedzami polach. Gdzieś w oddali słychać było warkot traktora.

– Sterczę na cmentarzu i czekam na Tony’ego. Za parę minut wybieram się do Jałowców i pojadę za nimi do kościoła.

– Naprawdę? Możesz to jeszcze raz powtórzyć?

– Co mam powtórzyć?

– Te pieprzone brednie, które ci właśnie spłynęły z jęzora.

Holly oblizał sobie wargi.

– Nie rozumiem – sapnął, myśląc jednocześnie: Co tu jest grane, do cholery? Doczepili mi do samochodu jakiś nadajnik, czy jak?

– Tony dzwonił do grafika nie dalej jak pięć minut temu. A tak się składa, że akurat grafik stał tuż obok mojego pieprzonego biurka. A może chcesz zgadnąć, skąd twój zaginiony fotoreporter zadzwonił?

Holly nic nie powiedział.

– No dalej, strzelaj, bo ja też to zrobię, jak cię tylko zobaczę.

– Z cmentarza? – powiedział Holly niepewnym głosem.

– To twoja ostateczna odpowiedź? Bo może chcesz skorzystać z telefonu do przyjaciela?

Holly poczuł, jak w nim zbiera wściekłość: najlepszą formą obrony jest atak, czyż nie?

– Posłuchaj – syknął. – Dopiero co dostarczyłem twojej gazecie sensację roku, załatwiłem odmownie calusieńką konkurencję, wszystkich bez wyjątku, a ty tak mnie traktujesz? No to niech się ta twoja żałosna szmata wypcha, i ty się też wypchaj. Weź sobie kogoś innego, niech ci obstawi ten pogrzeb, kogoś, kto tak jak ja zna wszystkie detale. Ja w tym czasie wykonam parę telefonów do konkurencji, i to już w moim czasie i za moje pieniądze. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, ty skąpy skurwielu A jak chcesz wiedzieć, dlaczego mnie teraz nie ma na cmentarzu to ci powiem. Dlatego, że dwa psy z Lothian się do mnie przyczepiły. A ponieważ ich obsmarowałem w gazecie, to mnie teraz nie spuszczają z oka. Mam ci podać numery rejestracyjne ich radiowozu? Poczekaj sekundę, może sami będą chcieli z tobą pogadać!

Holly zamilkł, pamiętał jednak, by nie przestawać ciężko dyszeć.

– Po raz pierwszy – odezwał się po dłuższej chwili głos z Glasgow – i może trzeba to będzie zapisać na moim nagrobku, wygląda mi na to, że usłyszałem, jak Steve Holly mówi prawdę. – Znów zapadło milczenie, po czym dał się słyszeć chichot. – Znaczy co, trochę żeśmy ich wkurwili, tak?

„My”. Holly wiedział, że zagrożenie już minęło.

– Wygląda na to, że mnie non stop pilnują, w razie gdyby mi przyszło do głowy zdjąć rękę z kierownicy i podłubać w nosie.

– To w czasie tej rozmowy nie prowadzisz, tak?

– A skąd, stoję na poboczu z włączonymi awaryjnymi. I z całym szacunkiem, szefie, ale przez tę rozmowę straciłem już następne pięć minut… Nie znaczy oczywiście, że nie doceniam naszych pogawędek.

Kolejny chichot w słuchawce.

– Ach, gówno, nieważne, czasami trzeba sobie upuścić trochę pary, nie? Coś ci powiem, wpisz już ten rachunek hotelowy w koszty, okej?

– Jasne, szefie.

– A teraz zabieraj swój śmierdzący tyłek i w drogę.

– Tak jest, szefie. Nieustraszony bojownik o prawdę odmeldowuje się. – Holly rozłączył się, głęboko westchnął i zrobił, co mu kazano: zabrał swój śmierdzący tyłek i ruszył w drogę.


Wioska Kaskady nie miała własnego kościoła ani cmentarza, ale nieco dalej, przy drodze między Kaskadami a Causland, znajdował się mały, rzadko odwiedzany kościółek, do którego bardziej pasowałaby nazwa kaplica. Rodzina wybrała to miejsce i wszystko zorganizowała, jednak ci z przyjaciół Flipy, którzy się tu znaleźli, w cichości ducha uważali, że to straszne zadupie i spokój tu panujący zupełnie nie pasuje do jej charakteru. Nie mogli się uwolnić od myśli, że gdyby mogła, wybrałaby coś bardziej znanego i uczęszczanego, jakiś cmentarz w środku miasta, gdzie ludzie chodzą na spacery z psami czy na niedzielne przechadzki i gdzie po zmroku zdarzają się alkoholowe imprezy i potajemne spotkania par.

Tutejszy cmentarz był na to zbyt uporządkowany i zbyt mały, a groby zbyt stare i zadbane. Flipa na pewno wolałaby pnące się chaszcze i mech, płożące się kolczaste krzewy i wysoką wilgotną trawę. Potem jednak, po zastanowieniu dochodzili do wniosku, że właściwie jest jej już wszystko jedno, bo przecież nie żyje i na tym koniec. I może w tym dopiero momencie po raz pierwszy potrafili wyodrębnić poczucie straty z tępego przygnębienia i poczuć, jak to jest, kiedy kogoś zabraknie.

Kościół był zbyt mały, by wszystkich pomieścić, zostawiono więc otwarte drzwi, tak, by krótkiego nabożeństwa można też było wysłuchać na zewnątrz. Dzień był dość chłodny, a ziemia mokra od rosy. Ptaki na drzewach głośno świergotały, nienawykle do takiego zamieszania. Wzdłuż głównej drogi stał sznurek samochodów, choć karawan już się dyskretnie wycofał i ruszył w drogę powrotną do Edynburga. Przy niektórych samochodach stali odziani w liberie szoferzy z papierosami w ustach. Obok rollsy, mercedesy, jaguary…

Formalnie rodzina należała do jednej z miejskich parafii i udało się namówić tamtejszego pastora, by przyjechał i odprawił nabożeństwo żałobne. Zrobił to, choć w swym kościele widywał Balfourów jedynie na Boże Narodzenie, a przez ostatnie dwa czy trzy lata nawet i to nie. Pastor był człowiekiem skrupulatnym i obowiązkowym, przeprowadził więc wcześniej rozmowę z rodzicami i wypytał o życie Flipy, peszyła go jednak obecność przedstawicieli mediów. Przywykł do widoku aparatów i kamer jedynie podczas ślubów i chrztów, więc gdy któryś z obiektywów po raz pierwszy skierował się na niego promiennie się uśmiechnął i dopiero po chwili zdał sobie sprawę z niewłaściwości takiego zachowania. To nie krewni z goździkami w butonierkach tylko dziennikarze trzymający się nieco z boku i ukradkiem pstrykający zdjęcia. Mimo iż cmentarz był dobrze widoczny od szosy, na czas składania trumny do grobu obowiązywał zakaz fotografowania zarówno samej trumny, jak i rodziny stojącej wokół. Zrobiono tylko wyjątek i pozwolono zrobić po jednym zdjęciu trumny w chwili wynoszenia jej z kościoła.

Oczywiście natychmiast po opuszczenia terenu cmentarza, wszyscy uczestnicy pogrzebu mieli od nowa stać się zwierzyną łowną dla fotoreporterów.

– Pijawki – syknął z pogardą jeden z uczestników, wieloletni klient banku Balfour. Mimo to miał zamiar jutro rano kupić kilka gazet i sprawdzić, czy nie znalazł się na którymś ze zdjęć.

Ławki i nawy boczne wypełnione były po brzegi rodziną i przyjaciółmi, więc obecni na uroczystości przedstawiciele policji trzymali się z tyłu, bliżej drzwi wejściowych. Z rękami złożonymi na piersiach i lekko przekrzywioną głową stał tam zastępca komendanta Colin Carswell. Tuż za nim stali ramię w ramię komisarz Gill Templer i inspektor Bill Pryde. Jeszcze bardziej z tyłu kręciło się kilku innych policjantów. Wszyscy mieli świadomość, że zabójca Flipy wciąż jest na wolności, podobnie jak Ranald Marr, mogący nim być. Stojący w kościele John Balfour co chwilę odwracał głowę i rozglądał się po twarzach, jakby kogoś szukając. Nikt znający bank Balfour nie mógł mieć wątpliwości, o kogo mu chodzi…

Rebus stał pod tylną ścianą, ubrany w swój najlepszy garnitur i długi zielony prochowiec z postawionym kołnierzem. Nie mógł się pozbyć wrażenia, że to wyjątkowo posępna i nieciekawa okolica. Wszędzie wokoło widać było łyse zbocza pagórków, gdzieniegdzie upstrzone stadkami pasących się owiec i porośnięte bezbarwnymi zaroślami kolcolistu. Odczytał wcześniej tabliczkę na bramie dziedzińca kościelnego, z której wynikało, że kościół zbudowano w siedemnastym wieku ze składek miejscowych farmerów. W otaczającym dziedziniec kościelny niskim murze odkryto grobowiec templariusza, co pozwoliło historykom przypuszczać, że w tym miejscu kiedyś musiała się znajdować znacznie starsza kaplica oraz miejsca pochówku. „Płytę nagrobną z grobowca templariusza można obecnie obejrzeć w Muzeum Szkocji”, głosił napis.

Pomyślał o Jean, która w takim miejscu jak to potrafiła odnaleźć rzeczy, o których on nie miał pojęcia – wyraźne drogowskazy ku przeszłości. Ale potem podeszła do niego Gill z twarzą ponurą i rękami wsadzonymi głęboko w kieszenie płaszcza i spytała, co tu robi.

– Oddaję hołd zmarłej.

Zauważył, że Carswell lekko obrócił głowę i też go obrzucił spojrzeniem.

– Chyba, że jest jakiś przepis, który tego zabrania – dodał i odszedł.

Siobhan stała jakieś pięćdziesiąt metrów dalej, ale jak dotąd machnęła mu tylko z daleka dłonią odzianą w rękawiczkę. Omiatała wzrokiem okoliczne wzgórza, jakby oczekując, że pojawi się tam zabójca. Rebus miał co do tego wątpliwości. Po skończonym nabożeństwie wyniesiono trumnę przed kościół i aparaty fotograficzne ruszyły do krótkiej akcji. Przybyli reporterzy uważnie lustrowali tłum, układając sobie w głowach teksty. Niektórzy już wisieli na telefonach komórkowych i mówili coś cichymi głosami. Rebus pomyślał, że to ciekawe, z jakiego operatora korzystają, bo na jego telefonie wciąż nie było sygnału.

Przenośne kamery telewizyjne, które na chwilę ożyły, by zarejestrować moment wynoszenia trumny z kościoła, teraz już znów zwisały bezczynnie z ramion kamerzystów. Wszędzie panowała uroczysta cisza, w której słychać było jedynie chrzęst stóp wolno kroczącej czwórki niosącej trumnę i czyjś pojedynczy szloch.

John Balfour jedną ręką obejmował żonę. Obejmowało się też kilkoro przyjaciół Flipy, idąc za trumną ze zwieszonymi głowami. Rebus rozpoznał niektórych: Tristram i Tina, Albert i Camille… Nigdzie ani śladu Claire Benzie. Rebus dojrzał też kilku sąsiadów Flipy, a wśród nich profesora Devlina, który zaczepił go jeszcze przed nabożeństwem i zaczął wypytywać o trumienki i postępy w śledztwie. Kiedy Rebus potrząsnął głową, Devlin zapytał, czy dobrze się czuje.

– Bo wyczuwam w panu jakieś napięcie – powiedział.

– Czasami tak bywa.

Devlin przyjrzał mu się uważnie.

– Zawsze brałem pana za pragmatyka, inspektorze – oznajmił.

– Zawsze uważałem, że pesymizm dobrze robi – odparł Rebus i odszedł.

Stał teraz, podpatrując pozostałych żałobników, wśród których widać było znane twarze polityków, między innymi twarz posłanki do szkockiego parlamentu, Seony Grieve. Z kościoła wyszedł David Costello, a tuż za nim jego rodzice. David zmrużył oczy przed nagłym blaskiem światła dziennego i sięgnął do kieszeni po okulary przeciwsłoneczne.

W oczach ofiary pozostaje obraz jej zabójcy…

Ale w okularach Davida Costello można było jedynie dostrzec własne odbicie. Czy o to mu właśnie chodziło? Tuż za nim szli jego rodzice wyraźnie osobno, posuwając się własnymi drogami i bardziej wyglądając na dalekich znajomych niż na małżonków. W tłumie podążającym bezładną masą za trumną, David znalazł się tuż obok profesora Devlina. Ten wyciągnął rękę na przywitanie, jednak David bez słowa patrzył na nią tak długo, aż Devlin ją w końcu cofnął i poklepał chłopaka po ramieniu.

Nagle zrobiło się jakieś zamieszanie… Podjechał samochód, trzasnęły drzwi i dróżką prowadzącą od szosy ku bramie zaczął biec mężczyzna ubrany po sportowemu, w wełniany sweterek i szare spodnie. Miał nie ogoloną twarz i przekrwione oczy i Rebus rozpoznał w nim Ranalda Marra. Było jasne, że Marr musiał spędzić noc w swym maserati. Zauważył też, że Holly marszczy twarz i stara się zorientować, co się dzieje. Marr dołączył do konduktu w chwili, gdy ten docierał już do grobu. Bez wahania przepchnął się do przodu i stanął obok Johna i Jacqueline Balfour. John puścił ramię żony i objął Marra, który odwzajemnił uścisk. Templer i Pryde spojrzeli pytająco na Carswella, a ten wolno opuścił obie ręce dłońmi do dołu. Gest był jednoznaczny: spokojnie, mówił, zachowujemy spokój.

Rebus nie sądził, by któryś z reporterów zwrócił uwagę na Carswella. Wszyscy byli zbyt zajęci, starając się zorientować, co się dzieje przy grobie. A potem dostrzegł, że Siobhan zagląda w głąb grobu, patrzy na trumnę i znów na grób, jakby nagle coś tam dostrzegła. A potem obraca się na pięcie i rusza wzdłuż rzędu grobów z głową opuszczoną, jakby czegoś szukając.

– Albowiem jam jest zmartwychwstanie i życie wieczne – zaintonował pastor.

Marr stał obok Balfoura ze wzrokiem wbitym w trumnę i zdawało się, że niczego poza nią nie widzi. Siobhan oddalała się od grobu, energicznie krocząc między rzędami nagrobków. Rebus pomyślał, że chyba reporterzy jej nie widzą, bo przesłaniał ją tłumek stojący przy grobie. W pewnej chwili przy jednym z nagrobków kucnęła i wyglądało, jakby odczytywała widniejący na nim napis. Potem wyprostowała się i ruszyła w dalszą drogę, ale już znacznie wolniej, jakby nagle przestało jej się spieszyć. Potem odwróciła się i dostrzegła, że Rebus ją obserwuje. Posłała mu krótki uśmiech, który jednak wcale go nie ucieszył. Potem znów ruszyła w drogę i po chwili znikła mu z pola widzenia, zasłonięta przez tłumek przy grobie.

Carswell coś szeptał do ucha Gill Templer – zapewne dawał jej wskazówki, jak ma postąpić z Marrem. Rebus przypuszczał, że pozwolą mu spokojnie opuścić cmentarz, po czym zażądają, by im towarzyszył. Być może pojadą z nim do Jałowców i tam go przesłuchają, jednak bardziej prawdopodobne było, że Marr zamiast na stypę trafi do sali przesłuchań na Gaysfield Square, a w miejsce smakołyków ze stołu będzie się musiał zadowolić kubkiem szarobrunatnej herbaty.

– Z prochu powstałaś i w proch się obrócisz… To było silniejsze od Rebusa: w głowie zadźwięczało mu kilka pierwszych taktów przeboju Bowie’go.

Kilku reporterów już się zbierało, by wrócić do miasta albo ustawić się na drodze do Jałowców i tam dokonać przeglądu zjeżdżających się gości. Rebus wsadził ręce do kieszeni płaszcza i rozpoczął powolny spacer po obwodzie cmentarza. Na lśniącij powierzchnię trumny Flipy spadły pierwsze krople deszczu – pierwsze i ostatnie, jakie kiedykolwiek na nią spadną. Jej matka wydała z siebie bolesny szloch, który wiatr poniósł ku pobliskim wzgórzom.

Rebus zatrzymał się przed niewielkim nagrobkiem. Pochowany tu człowiek żył w latach 1876 do 1937. Umarł, mając niespełna sześćdziesiąt jeden lat, i uniknął najgorszych lat hitleryzmu. Być może z racji wieku uniknął także frontów pierwszej wojny światowej. Był z zawodu cieślą i zapewne swym rzemiosłem obsługiwał okoliczne farmy. Rebus na moment przypomniał sobie starego trumniarza, potem spojrzał na nazwisko wykute na nagrobku – Francis Campbell Finlay – i z trudem opanował uśmiech. Siobhan stała nad pudłem trumny Flipy Balfour i wtedy ją olśniło: dotarło do niej podwójne znaczenie słowa box, znaczącego nie tylko „boks”, ale także „pudło”. A potem spojrzała w głąb grobu i uświadomiła sobie, że oto miejsce, do którego nie dociera słońce. Wskazówka Quizmastera prowadziła ją więc do jednego z tutejszych grobów, dotarło to jednak do niej dopiero tu na miejscu. A potem udała się na poszukiwania Franka Finlaya i znalazła jego grób. Rebus był ciekaw, co jeszcze znalazła, gdy tak siedziała przykucnięta i wpatrywała się w nagrobek. Spojrzał w stronę tłumu żałobników, którzy już zaczęli opuszczać cmentarz. Szoferzy gasili papierosy i zaczynali otwierać drzwi. Nie widział Siobhan, zauważył natomiast, że Carswell odciągnął Marra na bok i wdał się z nim w rozmowę. Wyglądało, że rozmowa jest jednostronna, bo mówi Carswell, a Marr tylko słucha i ze zrezygnowaniem kiwa głową. Potem Carswell wyciągnął rękę, a Marr położył mu na dłoni kluczyki od samochodu.

Rebus wyszedł z cmentarza jako ostatni. Samochody zawracały na szosie, kolejno wykonując klasyczny manewr na trzy. Traktor z przyczepą stał i czekał, aż się zwolni przejazd. Rebus nie rozpoznał twarzy kierowcy. Siobhan stała obok swego samochodu, opierając się rękami o dach. Widać było, że się jej nigdzie nie spieszy. Rebus podszedł bliżej i kiwnął głową na powitanie.

– Tak myślałam, że cię tu zobaczę – powiedziała tylko. Rebus stanął obok i też położył rękę na dachu samochodu. – Dostałeś opieprz, co?

– Powiedziałem Gill, że przepisy tego nie zabraniają.

– Widziałeś Marra?

Rebus przytaknął.

– I co się dzieje? – zapytał.

– Jedzie z Carswellem do Jałowców. Powiedział, że chce porozmawiać z Balfourem i coś mu wyjaśnić.

– Co mianowicie?

– Pewnie się w swoim czasie dowiemy.

– Nie sądzę, żeby się chciał przyznać do morderstwa.

– Pewnie nie – potwierdziła.

– Tak sobie pomyślałem… – Rebus zawiesił głos.

Odwróciła wzrok od maserati, którym Carswell starał się zawrócić na wąskiej szosie.

– Tak?

– O tej ostatniej wskazówce do Rygorów. Masz jakieś nowe pomysły? – Rygory, ograniczenia obowiązujące w miejscu odosobnienia. A przecież niewiele jest miejsc tak ścisłego odosobnienia jak grób…

Zamrugała kilka razy powiekami, potem potrząsnęła głową.

– A ty? – spytała.

– Tak się zastanawiałem, czy ten box mógłby znaczyć „pudło”.

– Mhmm – zamyśliła się. – Może.

– Mam dalej próbować?

– Nigdy nie zaszkodzi.

Maserati z rykiem ruszyło szosą. Carswell najwyraźniej zbył gwałtownie nacisnął pedał gazu.

– Pewnie nie – kiwnął głową Rebus. – Wybierasz się do Jałowców?

– Nie, wracam na St Leonard’s.

– Masz coś pilnego do roboty?

Zdjęła ręce z dachu samochodu i wsunęła dłonie do kieszeni czarnej kurtki.

– No, tak jakby – potwierdziła.

Rebus zauważył, że kluczyki trzyma w lewej dłoni. Ciekawe, co ma w prawej, pomyślał.

– No to na razie pa, pa – powiedział.

– Do zobaczenia w firmie.

– Pamiętaj, że wciąż jestem na czarnej liście.

Wyciągnęła rękę z kieszeni i otworzyła drzwi samochodu.

– Jasne – odparła i wsiadła.

Rebus pochylił się, by zajrzeć do środka, jednak ona tylko przelotnie się uśmiechnęła. Silnik samochodu ożył, on zrobił krok do tyłu, a koła przez moment buksowały w miejscu, nim trafiły na twardą nawierzchnię asfaltu.

Zachowała się dokładnie tak, jak on by na jej miejscu zrobił: zatrzymała dla siebie to, co udało jej się znaleźć. Rebus podbiegi do swego samochodu i ruszył za nią.

W wiosce zwolnił nieco, przejeżdżając obok chaty Bev Dodds. Właściwie spodziewał się ją zobaczyć na pogrzebie. Uroczystości pogrzebowe ściągnęły trochę gawiedzi, mimo że samochody policyjne ustawione na drodze z obu stron cmentarza miały zniechęcać przypadkowych gapiów. Miejsc parkingowych w wiosce też było jak na lekarstwo, choć pomyślał, że pewnie w środy bywa tu trochę luźniej [Środa jest w Wielkiej Brytanii dniem wczesnego zamykania sklepów, już o godzinie 13.00.]. W miejsce koślawego, ręcznie malowanego szyldu reklamującego ceramikę pojawiła się elegancka, profesjonalnie wykonana tablica. Rebus przyspieszył, by nie stracić z oczu samochodu Siobhan. Trumienki wciąż jeszcze leżały w dolnej szufladzie jego biurka. Wiedział, że Dodds zabiega o zwrot trumienki znalezionej przy wodospadzie. Może w szlachetnym porywie zabierze ją dziś z biura i podrzuci tu w czwartek lub piątek. Da mu to pretekst do wizyty w biurze i jeszcze jednej próby wydobycia czegoś z Siobhan – o ile, oczywiście, w ogóle tam jedzie…

Przypomniał sobie, że pod fotelem ma pół butelki whisky. Naprawdę czuł potrzebę łyknięcia alkoholu – w końcu to się przecież robi po pogrzebach. Alkohol pomaga człowiekowi uwolnić się od myśli, że śmierć jest czymś nieuniknionym.

– Kusząca perspektywa – powiedział do siebie, wsuwając kasetę do odtwarzacza. Wczesny Alex Harvey: The Faith Healer. Właściwie wczesny Alex Harvey, czy późny, to niewielka różnica. Ciekaw był, jak istotną rolę odegrał alkohol w upadku tego wokalisty z Glasgow. Gdy raz gorzała zacznie ci się kojarzyć ze śmiercią, to już nigdy się z tego nie wyzwolisz…


– Myślicie, że to ja ją zabiłem, prawda?

Siedzieli w sali przesłuchań w trójkę: Gill Templer, Bill Pryde i Ranald Marr. Zza drzwi dochodziły uporczywe szmery: szepty, odgłos chodzenia na palcach i rozmowy prowadzone ściszonymi głosami przez telefony, które odbierano, niemal nim zdążyły zadzwonić.

– Niczego nie chcemy przesądzać, panie Marr – powiedziała Gill.

– A jednak to właśnie robicie, czyż nie?

– Mamy do pana jedynie parę dodatkowych pytań – wtrącił Bill Pryde.

Marr skwitował to pogardliwym parsknięciem.

– Od jak dawna znał pan Philippę Balfour?

Marr spojrzał na Gill Templer.

– Od urodzenia. Byłem jej ojcem chrzestnym.

Gill zrobiła notatkę.

– A od kiedy zaczęliście czuć do siebie pociąg fizyczny?

– A kto powiedział, że czuliśmy?

– Dlaczego pan tak wybiegł z domu?

– Bo to dla mnie bardzo stresujące chwile. Słuchajcie. – Marr poprawił się na krześle. – Czy nie uważacie, że powinienem wezwać adwokata?

– To zależy wyłącznie od pana.

Marr przez chwilę się zastanawiał.

– Jedźmy dalej – powiedział.

– Czy z Philippą Balfour łączyły pana jakieś stosunki?

– Jakiego rodzaju stosunki?

Bill Pryde niemal wrzasnął.

– Takie, za jakie jej ojciec powiesiłby pana za jaja.

– Tak, domyślam się, o co panu chodzi. – Przez chwilę wyglądało, że zastanawia się nad odpowiedzią. – Powiem tak; przeprowadziłem rozmowę z Johnem Balfourem, a on wykazał zrozumienie. I rozmowa ta – niezależnie od jej treści – nie ma żadnego związku ze sprawą. I to w zasadzie wszystko. – Odchylił się do tyłu i oparł plecami o oparcie krzesła.

– Rżnąłeś własną córkę chrzestną – powiedział Pryde ze wstrętem.

– Inspektorze Pryde! – odezwała się Templer ostrzegawczo. I zwracając się do Marra, dodała: – Przepraszam za mojego kolegę.

– Przeprosiny przyjęte.

– Jemu trudniej przychodzi ukryć obrzydzenie i pogardę, niż mnie.

Marr niemal się uśmiechnął.

– Natomiast jeśli chodzi o to, co ma, a co nie ma związku ze sprawą, to o tym będziemy decydowali my, a nie pan, zgoda?

Policzki Marra poczerwieniały, ale nie podjął tematu. Wzruszył tylko ramionami, a potem założył ręce na piersiach na znak, że w jego rozumieniu rozmowa dobiegła już końca.

– Dwa słowa, inspektorze Pryde – odezwała się Gill, wskazując głową na drzwi. Oboje wyszli z sali, a w ich miejsce pojawiło się dwóch mundurowych policjantów. Na korytarzu natychmiast zebrała się wokół nich grupka ciekawskich, jednak Gill popchnęła Billa w kierunku drzwi z napisem DLA KOBIET, wepchnęła go do środka, weszła za nim i stanęła oparta plecami o drzwi, uniemożliwiając wejście komuś innemu. – No i co? – zapytała.

– Ładnie tu – rzekł Pryde, rozglądając się. Podszedł do umywalki, wyciągnął spod niej kosz na śmieci i wypluł potężną kluchę gumy do żucia, po czym natychmiast wsadził sobie do ust dwa nowe listki. – Oni coś razem ukrywają – stwierdził w końcu, wpatrując się w swoje odbicie w lustrze.

– Tak – oznajmiła Gill. – Trzeba go było od razu przywieźć tutaj.

– Kolejna plama Carswella – powiedział Pryde. – Jeszcze jedna.

Gill kiwnęła głową.

– Myślisz, że się przyznał Balfourowi?

– Myślę, że pewnie mu coś powiedział. Miał całą noc na obmyślenie, jak to zrobić. „John, to się tak jakoś samo stało… było to dawno temu i tylko jeden, jedyny raz… tak mi przykro”. Mężowie znają takie teksty na pamięć, wciąż je mówią.

Gill prawie się uśmiechnęła. Wyglądało tak, jakby przemawiało przez niego doświadczenie.

– I mimo to Balfour nie powiesił go za jaja?

Pryde wolno pokręcił głową.

– Im lepiej poznaję pana Balfoura, tym mniej mi się podoba. Wygląda na to, że bank tkwi w szambie, a po domu kręcą się jego klienci… Jego najlepszy przyjaciel mówi mu, że się zabawia z jego córką – i co na to pan Balfour? Wykazuje zrozumienie.

– Myślisz, że się dogadali, żeby zachować to w tajemnicy?

Teraz Pryde pokiwał głową.

– Tak, bo inaczej dochodzi do skandalu, dymisji, publicznej awantury i utraty tego, co dla nich najcenniejsze: chłodnego, szeleszczącego szmalu.

– Jeśli tak, to trudno nam będzie coś z niego wyciągnąć.

Pryde spojrzał na nią.

– Chyba, że go naprawdę mocno przyciśniemy.

– Nie jestem pewna, czy Carswell byłby tym zachwycony.

– Z całym szacunkiem, pani komisarz, ale pan komendant Carswell nie potrafiłby znaleźć własnego tyłka, gdyby nie było na nim naklejki „Lizać tutaj”.

– Takiego języka nie mam zamiaru tolerować – powiedziała Gill z surową miną, w której jednak pojawił się cień uśmiechu. Ktoś ponownie spróbował otworzyć drzwi, a Gill zawołała, by się przestano dobijać.

– Ale ja muszę – jęknął jakiś damski głos.

– Ja też – powiedział Pryde, puszczając oko – ale chyba lepiej przeniosę się do męskiego prymitywu. – Gill kiwnęła głową i odsunęła się od drzwi, a on raz jeszcze tęsknie rozejrzał się wokół i dodał: – Ale wierz mi, że to już na zawsze zapadnie mi w pamięć. Żeby to człowiek miał takie luksusy…

Po powrocie do sali przesłuchań zastali Marra rozluźnionego i siedzącego z miną wyrażającą pewność, że za chwilę znów wsiądzie do swego maserati. Nie mogąc się pogodzić z jego bezczelną pewnością siebie, Gill postanowiła jeszcze raz spróbować.

– Pański romans z Philippą ciągnął się dość długo, prawda?

– O Boże, znów do tego wracamy? – powiedział Marr, przewracając oczami.

– W dodatku ludzie o nim wiedzieli. Philippa opowiedziała wszystko Claire Benzie.

– I to od niej te wiadomości? To już stara śpiewka. Ta młoda osóbka jest gotowa zrobić i powiedzieć wszystko, co może zaszkodzić bankowi.

– Nie sądzę – potrząsnęła głową Gill. – Gdyby chciała wykorzystać to, co wie, wystarczył jeden telefon do Johna Balfoura i cała sprawa by się wydała. A jednak tego nie zrobiła. Mogę więc jedynie przyjąć, że ma pewne zasady.

– Albo, że czekała na właściwy moment.

– To też możliwe.

– Czyli do tego się to teraz sprowadza: jej słowo przeciwko mojemu?

– Faktem jest, że zależało panu na nauczeniu Philippy, jak się pozbywać niepożądanych e-maili.

– To już też wyjaśniłem pani ludziom.

– Tak, tylko że teraz znamy prawdziwy powód, dlaczego pan to zrobił.

Marr próbował ją zgromić wzrokiem, jednak bezskutecznie. Nic mógł wiedzieć, że w trakcie swej kariery policyjnej Gill brała udział w przesłuchiwaniu kilkunastu morderców. Oni także wielokrotnie próbowali ją gromić wzrokiem pełnym nienawiści i szaleństwa. Marr odwrócił wzrok i opuścił ramiona.

– No więc dobrze – powiedział – jest jedna sprawa…

– Cały czas na to czekamy, panie Marr – warknął Pryde, wyprostowując się sztywno na krześle.

– Nie powiedziałem… całej prawdy w sprawie tej gry, w którą grała.

– Nie powiedział pan całej prawdy w żadnej sprawie – wtrącił Pryde ponuro, jednak Gill uciszyła go spojrzeniem. Zresztą Marr i tak nie słuchał.

– Nie wiedziałem, że chodzi o grę – ciągnął – wtedy nie. Dla mnie było to zwykłe pytanie… jak hasło do krzyżówki. Tak sobie wtedy pomyślałem.

– Więc zwróciła się do pana o pomoc?

Marr kiwnął głową.

– Tak, w sprawie snu masona. Myślała, że będę mógł jej pomóc.

– A dlaczego tak myślała?

Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu.

– Zawsze mnie przeceniała. Ona była… Myślę, że daleko wam do zrozumienia w pełni, kim naprawdę była. Wiem, jakie macie o niej zdanie: bogata rozpieszczona smarkula, której studia polegają na oglądaniu starych malowideł, a która później wyjdzie za kogoś jeszcze bogatszego. – Potrząsnął głową. – Ale Flipa wcale taka nie była. Może sprawiała takie wrażenie, ale miała złożoną naturę, potrafiła w każdej chwili czymś zaskoczyć. I tak właśnie było z tą grą. Z jednej strony mnie to zdumiało, ale z drugiej… Pod wieloma względami była w tym cała Flipa. Miała skłonność do nagłych zachwytów nad czymś nowym, do nowych pasji. Całymi latami chodziła raz w tygodniu do zoo, niemal tydzień w tydzień, rok w rok, a ja się o tym do wiedziałem zupełnie przypadkowo dopiero kilka miesięcy temu. Tylko dlatego, że akurat wychodziłem ze spotkania w hotelu Posthouse, a ona wychodziła z bramy zoo tuż obok. – Spojrzał na nich. – Rozumiecie, o co mi chodzi?

Gill nie była taka pewna, ale potakująco kiwnęła głową.

– Proszę mówić dalej – powiedziała, ale jej głos jakby wytrącił go z transu i sprowadził na ziemię.

Zaczerpnął powietrza i wyglądało, że się otrząsnął.

– Ona była… – Otworzył usta i zamknął je, nie wydając żadnego dźwięku. Potem pokręcił głową i dodał: – Jestem zmęczony i chcę wrócić do domu. Muszę porozmawiać z Dorothy o pewnych sprawach.

– Może pan prowadzić? – spytała Gill.

– Absolutnie – odetchnął głęboko. Jednak, gdy znów na nią spojrzał, oczy miał pełne łez. – Chryste Panie – powiedział – ależ ja to wszystko pogmatwałem. A mimo to, za cenę chwil, które z nią spędziłem, zrobiłbym to jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz…

– Ćwiczy pan sobie tekst dla małżonki? – zapytał Pryde zimno i dopiero wtedy Gill zdała sobie sprawę, że opowieść Marra tylko ją tak poruszyła. By to jeszcze mocniej podkreślić, Pryde wydmuchnął coś na kształt balonika, który pękł mu na ustach z głośnym klapnięciem.

– Mój Boże – odezwał się Marr, niemal z podziwem. – Mogę się jedynie modlić do Boga, by mnie nigdy nie obdarzył skórą równie grubą jak pańska.

– To pan, panie Marr, przez te wszystkie lata pieprzył córkę swojego kumpla. W porównaniu ze mną, pan jesteś jak jebany pancernik.

Tym razem Gill złapała go za ramię i wyciągnęła z sali przesłuchań.


Rebus snuł się smętnie pośród ogólnego ożywienia panującego na St Leonard’s. Wszyscy byli przekonani, że przesłuchania Marra i Claire Benzie o czymś świadczą. No pewno, że o czymś.

– Żeby jeszcze wiedzieć o czym – mruknął, jednak nikt go nic słuchał. W szufladzie biurka znalazł trumienki, jakieś papiery i brudny papierowy kubek po kawie, który zostawił tu ktoś, komu nie chciało się poszukać kosza. Rebus zasiadł w starym fotelu Farmera, wyciągnął trumienki i rozłożył je na biurku, odsuwając na bok stertę papierów. Czuł, jak mu się morderca wymyka z rąk. Problem polegał na tym, że nowe dane można było uzyskać tylko za cenę nowej ofiary, a wcale nie był pewien, czy by tego chciał. Musiał sam przed sobą przyznać, że dowody, które wziął do domu i rozwiesił na ścianie, w rzeczywistości nie stanowiły dowodów. Były tylko mieszaniną poszlak i spekulacji, wiotką pajęczyną podejrzeń wziętych niemal z powietrza, na którą wystarczyło mocniej dmuchnąć, by zaczynała się rwać. Na podstawie zebranych dowodów można było równie dobrze przyjąć, że Betty-Anne Jesperson uciekła po kryjomu z tajemniczym kochankiem, a Hazel Gibbs w alkoholowym zamroczeniu wędrowała brzegiem White Cart Water, pośliznęła się, upadła i straciła przytomność. Może Paula Gearing umiała dobrze ukryć swą rozpacz i weszła do morza z własnej woli, a ta uczennica, Caroline Farmer, chciała tylko wyrwać się z małego szkockiego miasteczka i rozpocząć nowe życie w jakimś mieście w Anglii.

No to co, że ktoś w pobliżu zostawiał drewniane trumienki? Przecież nie było nawet pewne, że za każdym razem była to ta sama osoba. Jedynym na to dowodem była opinia stolarza. A protokoły autopsji nie wskazywały na to, by w ogóle popełniono jakieś przestępstwo… aż do czasu znalezienia trumienki w Kaskadach. To kolejne odstępstwo od dotychczasowej prawidłowości Flipa Balfour była pierwszą ofiarą, o której można z całą pewnością powiedzieć, że zginęła z rąk napastnika.

Objął głowę dłońmi, czując, że jeśli jej nie przytrzyma, to może mu za chwilę eksplodować. Zbyt wiele upiorów, zbyt wiele różnych „jeżeli” i „ale”. Zbyt dużo nagromadziło się smutku i bólu, poczucia straty i poczucia winy. To właśnie w takich chwilach miał zwyczaj składać nocne wizyty Conorowi Leary. Teraz nie było już nikogo, do kogo mógłby się zwrócić…

Pod numerem wewnętrznym Jean odezwał się jakiś męski głos.

– Przykro mi – powiedział – ostatnio trudno ją zastać.

– Macie dużo pracy?

– Niespecjalnie. Jean udała się znów na jakąś tajemniczą wycieczkę.

– Naprawdę?

Mężczyzna roześmiał się.

– Nie chodzi mi o wycieczkę autobusem, czy coś w tym rodzaju – wyjaśnił. – Od czasu do czasu podejmuje jakieś specjalne akcje. Wtedy mogliby w budynku zdetonować bombę, a ona i tak by nie zauważyła.

Rebus uśmiechnął się. Facet z muzeum mógłby równie dobrze mówić o nim. Tyle że Jean nic mu nie wspominała, że zajmuje się czymś poza normalną pracą. To oczywiście nie jego sprawa, ale…

– To co ją tym razem pochłonęło? – zapytał.

– Mmm, zaraz, niech sobie przypomnę… Burke i Harc, doktor Knox i całe to towarzystwo.

– Rezurekcjoniści?

– To dziwna nazwa, nie uważa pan? Bo w końcu trudno powiedzieć, żeby ich działalność prowadziła do zmartwychwstania. W każdym razie nie w chrześcijańskim sensie tego słowa.

– To prawda. – Mężczyzna przy telefonie irytował Rebusa swoim tonem i sposobem mówienia. Irytowało go również to, że tak łatwo udziela informacji o Jean. Nawet nie spytał go o nazwisko. Gdyby Steve Holly natknął się na tego faceta, mógłby się od niego wszystkiego dowiedzieć, pewnie łącznie z jej numerem telefonu i adresem domowym.

– Ale chyba najbardziej interesował ją ten lekarz, który robił sekcję zwłok Burke’a. Jak on się nazywał…?

Rebus przypomniał sobie portret w Domu Lekarza.

– Kennet Lovell? – zapytał.

– Właśnie. – Mężczyzna wydawał się nieco poirytowany tym, że Rebus wiedział. – Pan może pomaga Jean? Mam jej zostawić jakąś wiadomość?

– A nie wie pan przypadkiem, gdzie teraz jest?

– Nie zwierza mi się.

No i chwała Bogu, pomyślał Rebus i niemal powiedział to na głos. Ograniczył się jednak tylko do stwierdzenia, że nie zostawi żadnej wiadomości i rozłączył się. Jean dowiedziała się o Lovellu od Devlina, wtedy gdy snuł swoją teorię o tym, że to Lovell zostawił trumienki na Arthur’s Seat. Najwyraźniej poszła tym tropem. Mimo wszystko to dziwne, że nic mu o tym nie powiedziała…

Wlepił wzrok w biurko naprzeciwko, to, przy którym przedtem siedziała Wylie. Całe było zarzucone papierzyskami. Przymrużył oczy, wstał z miejsca i podszedłszy do biurka, zaczął przekładać kartki.

Na samym dnie leżały protokoły autopsji Hazel Gibbs i Pauli Gearing. Miał zamiar je odesłać. Wtedy w barze Ox profesor Devlin wyraźnie nalegał, by je zwrócić. I oczywiście miał rację. Nie były tu już do niczego potrzebne, a mogły się łatwo zawieruszyć lub trafić do niewłaściwych teczek wraz z masą dokumentów powstałych w trakcie śledztwa.

Rebus przeniósł je na swoje biurko, potem wszystkie inne papiery złożył na sąsiednie biurko. Trumienki wróciły do dolnej szuflady, z wyjątkiem tej pochodzącej z Kaskad, którą wsadził do reklamówki z jakiegoś sklepu. Z pojemnika fotokopiarki wyciągnął arkusz papieru A4 – było to jedyne miejsce w całym biurze, gdzie zawsze można było znaleźć kawałek czystego papieru – i napisał na nim: CZY KTOŚ BYŁBY ŁASKAW WYSŁAĆ TE DOKUMENTY NA PODANE ADRESY, JEŻELI TO MOŻLIWE NAJPÓŹNIEJ DO PIĄTKU. DZIĘKI, J.R.

Rozejrzał się i dopiero teraz dotarło do niego, że wprawdzie na parking komisariatu wjechał za samochodem Siobhan, lecz teraz nigdzie jej tu nie ma.

– Powiedziała, że jedzie na Gayfield Square – wyjaśnił któryś z kolegów.

– Kiedy?

– Pięć minut temu.

A więc podczas jego rozmowy telefonicznej z facetem z muzeum.

– Dzięki – rzucił i biegiem ruszył do samochodu.

Z St Leonard’s na Gayfield Square nie da się szybko przejechać, więc Rebus musiał popełnić szereg wykroczeń na kolejnych światłach i skrzyżowaniach. Przed komisariatem nie było jej samochodu, ale kiedy wparował do środka, od razu się na nią natknął. Stała na korytarzu, spokojnie gawędząc z Grantem Hoodem ubranym w kolejny podejrzanie nowy garnitur i świecącym świeżą opalenizną.

– Siedzisz twarzą do słońca, Grant? – zapytał Rebus. – Zdawało mi się, że ten twój pokój w Pałacu nie ma nawet okna.

Hood machinalnie dotknął ręką policzka.

– Może mnie troszkę chwyciło. – Po czym udając, że dostrzega kogoś w drugim końcu korytarza, dodał pospiesznie: – Przepraszam, ale muszę… – I już go nie było.

– Zaczynam się martwić o naszego Granta – mruknął Rebus.

– Jak myślisz: samoopalacz czy solarium?

Rebus wolno pokręcił głową na znak, że sam nie wie. Grant rzucił przez ramię spojrzenie w ich kierunku i wdał się z kimś w ożywioną rozmowę, jakby od dawna na to czekał. Rebus przysiadł na biurku.

– Coś nowego? – zapytał.

– Marra już wypuścili. Wszystko, co udało się z niego wyciągnąć to tyle, że Flipa go rzeczywiście pytała o masonów.

– A jak wyjaśnił to, że nas okłamał?

Wzruszyła ramionami.

– Mnie tam nie było, to nie wiem. – Sprawiała wrażenie trochę rozdrażnionej.

– Może usiądziesz? – zaproponował, ale potrząsnęła głową. – Masz coś pilnego do załatwienia? – domyślił się.

– Zgadza się.

– Co na przykład?

– Co?

Powtórzył pytanie, a ona wbiła w niego wzrok.

– Nie gniewaj się – powiedziała – ale czy jak na zawieszonego gliniarza nie spędzasz przypadkiem za dużo czasu w biurze?

– Zapomniałem coś, więc wpadłem. – Mówiąc to, zdał sobie sprawę, że istotnie o czymś zapomniał: o trumience z Kaskad, którą zostawił na biurku w plastikowej reklamówce. – A ty o czymś nie zapomniałaś?

– O czym mianowicie?

– O podzieleniu się swoim odkryciem z resztą ekipy.

– Nie sądzę.

– Więc jednak coś znalazłaś? Na grobie Francisa Finlaya, tak?

– John… – Starała się teraz unikać jego wzroku. – Zostałeś odsunięty od tej sprawy.

– Być może. Ty się nią zajmujesz, ale cię poniosło.

– Nie masz prawa tak mówić. – Nadal na niego nie patrzyła.

– Myślę, że mam.

– To mi to udowodnij!

– Inspektorze Rebus! – dał się słyszeć władczy głos. W drzwiach kawałek od nich stał Colin Carswell. – Pozwólcie na chwilę…

Rebus spojrzał na Siobhan.

– Dalszy ciąg nastąpi – powiedział, po czym wstał i wyszedł z sali.

Carswell czekał na niego w ciasnym pokoiku Gill Templer. Obok stała Gill z ramionami splecionymi na piersiach. Carswell już się mościł na krześle za jej biurkiem, z niesmakiem spoglądając na stosy nowych papierzysk, jakie przybyły tu od czasu jego ostatniej wizyty.

– A więc, inspektorze Rebus, czym wam możemy służyć? – zapytał.

– Wpadłem tylko po coś.

– Obyście nie wpadli tym razem na dobre.

– Dobre, panie komendancie – powiedział Rebus zimno

– John – wtrąciła się Gill – powinieneś siedzieć w domu.

Rebus kiwnął głową.

– To nie takie proste, kiedy się dzieje tyle ciekawych rzeczy. – Nie spuszczał wzroku z Carswella. – Na przykład, kiedy uprzedzają Marra, że po niego jadą, a teraz jeszcze słyszę, że przed przesłuchaniem pozwolono mu na dziesięć minut rozmowy w cztery oczy z Balfourem. Tylko pogratulować, panie komendancie.

– Strachy na lachy, Rebus – powiedział Carswell.

– Jestem do dyspozycji, proszę mi tylko wyznaczyć miejsce i czas.

– John… – znów wtrąciła się Gill. – W ten sposób do niczego nie dojdziemy, nie uważasz?

– Chcę, żeby mnie przywrócono.

Carswell tylko parsknął, a Rebus zwrócił się do Gill.

– Siobhan wdała się w ryzykowną grę. Wydaje mi się, że się znów kontaktuje z Quizmasterem. Być może umawiają spotkanie.

– Skąd wiesz?

– Nazwijmy to umiejętnością dedukcji. – Spojrzał na Carswella. – I zanim pan zrobi jakąś dowcipną uwagę na temat mojego niskiego poziomu inteligencji, z góry mówię, że się z panem zgadzam. Ale myślę, że w tej sprawie się nie mylę.

– Przekazał jej następną wskazówkę? – Gill wyraźnie się ożywiła.

– Dziś rano na cmentarzu.

Oczy jej się zwęziły.

– Ktoś z konduktu żałobnego?

– Mógł to zostawić wcześniej. Chodzi o to, że Siobhan od dawna go namawia na spotkanie.

– No i co dalej?

– No i sterczy teraz w sali operacyjnej i wyczekuje na właściwy moment.

Gill wolno pokiwała głową.

– Ale przecież, gdyby chodziło o nową zagadkę, to by teraz siedziała i próbowała ją rozwikłać.

– Zaraz, zaraz – wtrącił się Carswell. – A skąd my mamy wiedzieć, że to wszystko prawda? Widzieliście, jak odbierała tę wiadomość?

– Poprzednia wskazówka prowadziła do konkretnego grobu na cmentarzu. Widziałem, jak przy nim ukucnęła…

– No i co z tego?

– No i myślę, że właśnie wtedy przejęła tę wiadomość.

– Ale nie widzieliście tego?

– Kucnęła przy grobie…

– Ale nie widzieliście tego?

Czując, że zbliża się następna konfrontacja, Gill wkroczyła do rozmowy.

– Może najprościej będzie ją wezwać i zapytać.

Rebus kiwnął głową.

– Pójdę po nią. – Zawahał się. – Za pozwoleniem, panie Komendancie.

Carswell westchnął.

– Dobrze, idźcie.

Ale w sali Siobhan już nie było. Rebus ruszył korytarzem, wypytując o nią wszystkich napotkanych. Ktoś stojący przy automacie z napojami oświadczył, że widział, jak przed chwilą tędy przechodziła. Rebus przyspieszył kroku i dotarł do drzwi prowadzących na zewnątrz. Nie było ani śladu jej samochodu, ani jej samej. Pomyślał, że może zaparkowała gdzieś dalej i rozejrzał się na boki. W lewo ciągnęła się ruchliwa Leith Walk, w prawo wąskie uliczki wschodnich krańców Nowego Miasta. Stamtąd było zaledwie pięć minut do jej mieszkania, jednak zawrócił i wszedł do środka.

– Już jej nie ma – poinformował Gill. Zauważył, że zniknął też Carswell. – A komendant gdzie?

– Wezwali go do Pałacu. Zdaje się, że stary coś od niego chciał.

– Gill, musimy ją znaleźć. Wydeleguj paru ludzi. – Kiwnął głową w stronę sali operacyjnej. – Nie mają teraz zbyt wiele do roboty.

– Dobrze, John, znajdziemy ją, nie martw się. Może Bania wie, gdzie się wybierała. – Podniosła słuchawkę. – Zacznijmy od niego…

Ale odnalezienie Erica Baina okazało się równie trudne. Wiadomo było, że jest gdzieś w Pałacu, ale nikt nie potrafił powiedzieć gdzie. Jednocześnie Rebus spróbował się dodzwonić do Siobhan do domu i na komórkę. W domu zgłosiła się automatyczna sekretarka, na komórce automat poinformował go, że telefon jest zajęty. Spróbował ponownie pięć minut później, ale telefon wciąż był zajęty. Tym razem dzwonił już ze swojej komórki, będąc w drodze do jej mieszkania. Nacisnął przycisk domofonu, jednak bez rezultatu. Przeszedł na drugą stronę ulicy, wpatrzył się w jej okna i stał tam tak długo, aż przechodnie zaczęli zadzierać głowy do góry, ciekawi, co też takiego zobaczył, czego oni nie widzą. Jej samochodu nie było ani pod domem, ani na żadnej z sąsiednich uliczek.

Gill zostawiła jej wiadomość na pagerze, prosząc o pilny kontakt, ale Rebus upierał się, że to za mało. W końcu się zgodziła i zarządziła nadanie komunikatu do radiowozów policyjnych, z poleceniem poszukiwania jej samochodu.

Teraz, stojąc pod jej domem, Rebus pomyślał nagle, że przecież może być gdziekolwiek, niekoniecznie w obrębie miasta. Quizmaster już ją wysłał na Hart Fell i do kaplicy Rosslyn. Więc skąd można wiedzieć, jakie miejsce wybrał na ich spotkanie. A im bardziej odosobnione, w tym większym była niebezpieczeństwie. Miał ochotę stłuc się po gębie. Należało zaciągnąć ją ze sobą na to spotkanie i nie pozwolić jej się wymknąć… Jeszcze raz zadzwonił na jej komórkę i ponownie usłyszał, że zajęte. To niemożliwe, nikt tak długo nie rozmawia przez telefon komórkowy – to zbyt kosztowne. A potem nagle zrozumiał, co to oznacza. Zapewne jej telefon komórkowy jest podłączony do laptopa Hooda, a to znaczyło, że może właśnie w tej chwili informuje Quizmastera, że jest już w drodze…


Siobhan zaparkowała samochód. Zostały jej jeszcze dwie godziny do spotkania wyznaczonego przez Quizmastera. Pomyślała, że najlepiej będzie, jeśli do tej pory gdzieś się schowa. Wiadomość od Gill Templer na pagerze oznaczała dwie rzeczy: po pierwsze, że Rebus wszystko Gill powiedział; po drugie, że jeśli zignoruje jej polecenie, to potem będzie się musiała tłumaczyć.

Tłumaczyć? Z trudem potrafiła to sobie samej wytłumaczyć. Wiedziała tyle, że ta gra – choć miała świadomość, że to już nie jest tylko gra, że potencjalnie jest to coś znacznie groźniejszego naprawdę ją wciągnęła. Quizmasterowi, kimkolwiek był, udało się ją w to wciągnąć do tego stopnia, że z trudem mogła myśleć o czymś innym. Brakowało jej codziennej porcji łamigłówek i z przyjemnością zajęłaby się rozwiązywaniem następnych. Ale nie tylko. Teraz gnała ją już zwykła ciekawość, chciała się dowiedzieć wszystkiego o Quizmasterze i o samej grze. Etap nazwany przez niego Rygory jej zaimponował, bo Quizmaster musiał przewidzieć, że będzie na tym pogrzebie i że cała zagadka nabierze dla niej sensu dopiero nad grobem Flipy. No rzeczywiście, niezłe rygory… Czuła jednak, że słowo to odnosi się także do niej samej, bo czuła na własnej skórze rygory narzucone jej przez grę, rygory zmuszające ją do tego, by kontynuować grę i starać się zidentyfikować jej autora. A jednocześnie czuła się przez nią niemal stłamszona. Czy Quizmaster był tam na cmentarzu? A jeśli tak, to czy widział (lub widziała, bo wciąż pamiętała uwagę Baina, by podchodzić do Quizmastera bez uprzedzeń), jak Siobhan podnosi z grobu karteczkę. A może… Na samą myśl poczuła dreszcze. Tyle że informacje o pogrzebie były w prasie, więc Quizmaster mógł się dowiedzieć tą drogą. Był to cmentarz położony najbliżej domu Flipy, można więc było przypuszczać, że tam właśnie zostanie pochowana…

Jednak żadna z tych wątpliwości nie usprawiedliwiała tego, co teraz robi, tego, że się tak samotnie naraża. Było to zachowanie równie idiotyczne jak to, o co wiecznie miała pretensje do Rebusa. Może pchnął ją do tego Grant pozujący na „gracza drużynowego”, z tymi swoimi garniturami i tą opalenizną tak świetnie wypadającą w telewizji i zapewniającą właściwy wizerunek funkcjonariusza policji.

Wiedziała już, że ta gra jest nie dla niej.

Wielokrotnie zdarzało jej się w przeszłości wyjść poza szereg, jednak zawsze szybko do niego wracała. Czasami łamała jakiś przepis – nic poważnego, nic co mogłoby zagrozić jej przyszłej karierze – i szybko wskakiwała na powrót w utarte koleiny. Nie była urodzoną buntowniczką tak jak Rebus, jednak wielokrotnie już stwierdziła, że bardziej jej się podoba po jego stronie barykady niż po stronie takiego Granta czy Dereka Linforda… czyli tych, którzy rozgrywali własne gry, mając na uwadze jeden tylko cel: zawsze trzymać z tymi, od których coś zależy, czyli takimi jak Colin Carswell.

Był czas, że zdawało jej się, że będzie mogła się czegoś nauczyć od Gill Templer, jednak Gill bardzo szybko dobiła do innych. Musiała dbać o własne interesy, niezależnie od ceny, jaką przyszło jej płacić. By awansować, Gill musiała przymykać oko na najpaskudniejsze cechy takich ludzi jak Carswell i własne odczucia chować do jakiejś wewnętrznej pancernej kasetki.

Jeśli awansować równało się rezygnować z części samej siebie, Siobhan nie była tym zainteresowana. Wyczuła to już podczas tamtej kolacji u Hadriana, kiedy Gill dała jej wyraźnie do zrozumienia, czego od niej oczekuje.

Więc może teraz, tkwiąc na tym samotnym posterunku, właśnie to robiła: starała się udowodnić coś samej sobie. Może naprawdę nie chodzi o Quizmastera i jego gry, a tylko o nią samą.

Poprawiła się na fotelu, by lepiej widzieć ekran laptopa. Załogowała się do sieci od razu, gdy tylko wsiadła do samochodu i od tej chwili była cały czas podłączona. Brak było nowych wiadomości, napisała więc sama: Spotkanie aktualne. Do zobaczenia. Siobhan.

I kliknęła przycisk „wyślij”.

Potem wyłączyła komputer, odłączyła od niego telefon i podłączyła zasilacz. Bateria i tak wymagała doładowania. Wsadziła jedno i drugie pod fotel pasażera, upewniając się, że nie są dla przechodniów widoczne: nie chciała, by ktoś włamał się do samochodu. Wysiadła z samochodu i sprawdziła, czy wszystkie drzwi są pozamykane i czy miga czerwona kontrolka alarmu.

Zostały jeszcze niecałe dwie godziny, więc trzeba jakoś ten czas zabić…


Jean Burchill wielokrotnie próbowała się dodzwonić do profesora Devlina, ale wciąż nikt nie odpowiadał. W końcu napisała krótki liścik, w którym prosiła go o kontakt, i postanowiła doręczyć go osobiście. Siedząc w taksówce, zastanawiała się, skąd się u niej wziął ten pośpiech i doszła do wniosku, że chyba chce się jak najszybciej uwolnić od Kenneta Lovella. Zajmował jej ostatnio zbyt dużo czasu w ciągu dnia, a ostatniej nocy nawiedził ją nawet we śnie, w którym tak długo okrawał szkielet z mięśni, że pod spodem ukazała się nagle drewniana konstrukcja stołu. Wokół stali jej koledzy z pracy i bili brawo, a coś, co zaczęło się jako autopsja, przerodziło się nagle w występ estradowy.

Jeśli zgłębianie życia Lovella miało się posunąć do przodu, potrzebowała jakiegoś dowodu na jego stolarskie zainteresowania. Bez tego tkwiła w ślepym zaułku. Zapłaciła za taksówkę i z liścikiem w ręku stanęła przed drzwiami kamienicy profesora. Okazało się, że przy drzwiach nie ma skrzynki na listy. Widocznie każde mieszkanie miało własną skrzynkę, a listonosz tak długo naciskał kolejne przyciski domofonu, aż go ktoś wpuścił do środka. Pomyślała, że mogłaby wsunąć list przez szparę pod drzwiami, obawiała się jednak, że zawieruszy się wśród zalewu reklamówek i pozostanie niezauważony. Przyjrzała się tabliczce z przyciskami. Obok przycisku profesora było tylko napisane D. DEVLIN. Pomyślała, że może jednak już wrócił i nacisnęła przycisk. Kiedy nikt się nie odezwał, zaczęła czytać pozostałe nazwiska, zastanawiając się, do kogo zadzwonić. I wtedy nagle domofon zachrypiał.

– Halo?

– Doktor Devlin? Tu Jean Burchill z muzeum. Czy moglibyśmy zamienić słowo…?

– Panna Burchill? Jakaż miła niespodzianka.

– Próbowałam telefonować, ale…

Przerwał jej brzęczyk sygnalizujący, że drzwi zostały odblokowane.

Devlin czekał na nią na klatce schodowej przed swoimi drzwiami. Miał na sobie białą koszulę z podwiniętymi rękawami i spodnie na szerokich szelkach.

– Proszę, proszę – powiedział, podając jej rękę.

– Przepraszam za najście.

– Nic podobnego, młoda damo. Proszę do środka. Obawiam się, że uzna pani moje gospodarstwo za nieco bałaganiarskie… – Wprowadził ją do salonu zawalonego kartonami i książkami. – Zajmuję się właśnie oddzielaniem ziarna od plew – poinformował ją.

Podniosła jakąś walizeczkę i otworzyła ją. W środku były stare narzędzia chirurgiczne.

– Mam nadzieję, że pan tego nie wyrzuca. Może muzeum byłoby zainteresowane…

Devlin skinął głową.

– Jestem w stałym kontakcie z kuratorem Domu Lekarza. On też jest zdania, że w ich ekspozycji może się znaleźć miejsce na kilka moich rzeczy.

– Major Cawdor?

Devlin uniósł brwi.

– Zna go pani?

– Rozmawiałam z nim o portrecie Kenneta Lovella.

– A więc traktuje pani serio moją teorię?

– Pomyślałam, że warto się temu bliżej przyjrzeć.

– Doskonale. – Devlin klasnął w dłonie. – No i do czego pani doszła?

– Do niczego. Właśnie dlatego tu jestem. Nie udało mi się znaleźć żadnej wzmianki na temat stolarskich zainteresowań Lovella.

– Och, zapewniam panią, że jest to udokumentowane, choć zetknąłem się z tym wiele lat temu.

– Pamięta pan gdzie?

– W jakiejś monografii czy rozprawie naukowej… doprawdy nie pamiętam. A może to była jakaś praca dyplomowa?

Jean pokiwała głową. Jeśli to praca dyplomowa, to można jej szukać tylko w archiwum uniwersyteckim. W żadnej innej bibliotece nie będzie po niej śladu.

– Powinnam sama na to wpaść – przyznała.

– Ale czy nie uważa pani, że to niezwykła postać? – zapytał Devlin.

– Z całą pewnością żył pełnią życia… w odróżnieniu od jego żon.

– Była pani na jego grobie? – Aż się uśmiechnął z naiwności tego pytania. – Oczywiście, że pani była. I wynotowała sobie pani jego małżonki. No i, co pani sobie pomyślała?

– W pierwszej chwili nic szczególnego… ale potem, kiedy się nad tym zastanowiłam…

– Zaczęła się pani zastanawiać, czy przypadkiem ktoś im nie pomógł w ostatniej podróży? – Znów się uśmiechnął. – To się samo narzuca, prawda?

Do Jean dotarł nagle zaduch panujący w mieszkaniu: woń starego potu. Czoło Devlina było zroszone, a jego okulary wyglądały jak zaparowane. Zdumiało ją, że coś przez nie widzi.

– Bo któż łatwiej niż anatomopatolog może zatuszować morderstwo?

– Myśli pan, że on je zamordował?

Pokręcił głową.

– Nie da się tego po tylu latach stwierdzić ani wykluczyć, To jedynie moje spekulacje.

– Ale dlaczego miałby to zrobić?

Devlin wzruszył ramionami, a jego szelki naprężyły się.

– Może dlatego, że mógł. A jak pani myśli?

– Tak się zastanawiałam… W sekcji Burke’a uczestniczył jako bardzo młody człowiek. Młody i pewnie wrażliwy. To by mogło tłumaczyć, dlaczego potem uciekł do Afryki…

– I Bóg jeden wie, jakie potworności musiał tam oglądać – dodał Devlin.

– Bardzo by nam pomogło, gdybyśmy odnaleźli jego korespondencję.

– Chodzi pani o listy między nim a pastorem Kirkpatrickiem?

– Nie wie pan przypadkiem, gdzie mogą być?

– Pewnie odeszły w niepamięć. Rzucone na stos przez jakiegoś potomka dzielnego pastora…

– A pan robi to samo ze swoją przeszłością.

Devlin rozejrzał się po panującym wokół bałaganie.

– Istotnie – powiedział. – Selekcjonuję to, po czym historia będzie sądzić moje skromne dokonania.

Jean wzięła do ręki fotografię kobiety w średnim wieku, w wieczorowym stroju.

– To pańska żona – domyśliła się.

– Tak, moja Anne. Odeszła latem tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego. I zapewniam panią, że z przyczyn naturalnych.

Jean spojrzała na niego zdziwiona.

– Dlaczego musi mnie pan zapewniać?

Uśmiech zniknął z jego twarzy.

– Była dla mnie całym światem… więcej niż światem… – Klasnął w dłonie. – Ależ ze mnie gospodarz, nawet nie zaproponowałem pani nic do picia. Może herbaty?

– Z przyjemnością.

– Niestety bez żadnych rarytasów, zwykłe torebki herbaty PG – powiedział z wymuszonym uśmiechem.

– A potem może zechce mi pan pokazać ten stół zrobiony przez Lovella.

– Ależ oczywiście. Stoi w jadalni. Kupiłem go w markowym sklepie z antykami, choć muszę przyznać, że nie mieli stu procentowej pewności co do jego pochodzenia – był to, jak mawiają, tak zwany caveat emptor – ale oni umieli przekonywać, a ja chciałem im wierzyć. – Zdjął okulary i przetarł je chusteczką. Kiedy je znów włożył, jego oczy zdały się powiększone. – Aha, herbata – powtórzył i ruszył do kuchni. Jean poszła za nim.

– Długo pan tu mieszka? – spytała.

– Od kiedy Anne odeszła. W naszym dawnym domu zbyt wiele mi ją przypominało.

– Więc już trzydzieści lat?

– Prawie – dotarł do kuchni. – Zajmie mi to moment.

– Oczywiście. – Zawróciła do salonu. Latem 1972 roku umarła mu żona… Minęła otwarte na oścież drzwi do jadalni. Niemal całą powierzchnię pokoju zajmował ogromny stół. Na blacie leżała skończona układanka… chociaż nie, nie do końca: brakowało w niej jednego kawałka. Układanka przedstawiała widok Edynburga z lotu ptaka. Sam stół miał dość prostą konstrukcję. Podeszła bliżej i przyjrzała się wypolerowanemu drewnu stołu. Nogi były masywne i pozbawione wszelakich ozdób. Czysta funkcjonalność, pomyślała. Ułożenie puzzli musiało mu zająć wiele godzin… może nawet dni. Rozejrzała się wokół za brakującym kawałkiem i dostrzegła go – leżał niemal całkowicie schowany za jedną z nóg. Kucnęła, by go podnieść, i zauważyła, że stół ma zmyślną skrytkę. W miejscu, gdzie schodziły się dwie połowy blatu znajdowała się wstawka, a w nią wbudowano niewielką szafkę. Spotkała się już z podobnymi konstrukcjami, nigdy jednak nie pochodziły z dziewiętnastego wieku. Zastanowiła się, czy czasem profesor nie dał się nabrać na kupno mebla znacznie młodszego niż z czasów Lovella… Wcisnęła się pod stół i spróbowała otworzyć skrytkę. Drzwiczki nie ustępowały i już chciała zrezygnować, gdy nagle odskoczyły, a jej oczom ukazała się zawartość skrytki.

Hebel, ekierka i dłuta.

Mała ręczna piłka i trochę gwoździ.

Narzędzia stolarskie!

Kiedy obejrzała się, w drzwiach stał profesor Devlin.

– O, znalazła pani ten brakujący kawałek – powiedział.


Ellen Wylie słyszała o pogrzebie, o pojawieniu się na nim Ranalda Marra i o serdecznym powitaniu go przez Balfoura. W komisariacie West End komentowano też to, jak go potem przywieziono na przesłuchanie i zaraz wypuszczono.

– To jakiś przekręt – stwierdził Shug Davidson. – Ktoś gdzieś pociąga za sznurki.

Mówiąc to, nie patrzył na nią, bo nie musiał. Wiedzieli oboje bez słów. Czyż nie to samo chciała zrobić, wchodząc w układy ze Steve’em Hollym? Tyle że tak się jakoś porobiło, że to on stał się lalkarzem, a ona jego marionetką. Mowa Carswella, wygłoszona wtedy na odprawie, była jak nóż, który przecina nie tylko naskórek, ale wbija się głęboko w ciało i sprawia nieznośny ból. Kiedy potem wezwali ich do gabinetu, miała niemal nadzieję, że zdradzi się swym zachowaniem. Tylko że wtrącił się Rebus i wszystko wziął na siebie, a ona poczuła się jeszcze gorzej.

Shug Davidson najwyraźniej znał prawdę… i wprawdzie był jej kolegą z pracy i kumplem, to był też zaprzyjaźniony z Rebusem. Znali się obaj od bardzo dawna. I teraz w każdej jego uwadze doszukiwała się podtekstu. Nie potrafiła się otrząsnąć i jej rodzimy komisariat, który jeszcze tak niedawno stanowił dla niej azyl, teraz stał się miejscem obcym i wrogim.

I dlatego właśnie wybrała się znów na St Leonard’s, gdzie okazało się, że sala operacyjna wydziału śledczego świeci pustkami. Torba z ubraniem wisząca na wieszaku oznaczała, że przynajmniej jeden z tutejszych funkcjonariuszy udał się na pogrzeb i wróci, by się przebrać w zwykłe ubranie. Pomyślała, że to pewnie Rebus, ale nie była pewna. Na jego biurku leżała reklamówka, a w niej jedna z trumienek. Tyle włożyli w to pracy i żadnych efektów. Obok leżały teczki z protokołami sekcji i czekały, aż kłoś wykona polecenie wypisane na przypiętej do nich kartce. Wzięła pierwszą z brzegu teczkę i usiadła na fotelu Rebusa. Niemal bezwiednie rozwiązała tasiemkę, wzięła do ręki pierwszy z wierzchu protokół i zaczęła czytać.

Oczywiście robiła to już wcześniej. Ściślej mówiąc, robił to profesor Devlin, a ona siedziała obok i notowała jego wszelkie uwagi. Było to powolne i żmudne zajęcie, jednak dopiero teraz zdała sobie sprawę, że sprawiało jej satysfakcję – dawało poczucie, że w tej masie zapisanych na maszynie kartek może się kryć jakaś tajemnica; że uczestniczy w czymś ważnym, choć ściśle mówiąc, nie było to śledztwo; że współpracuje z Rebusem, który podchodzi do pracy z największą z nich wszystkich pasją i który w skupieniu ogryzał koniec ołówka albo marszczył czoło, albo nagle gwałtownie się przeciągał, że aż mu trzeszczały kości. Miał opinię samotnika, a mimo to włączył ją do pracy, dawał jej samodzielne zadania i dzielił się z nią odpowiedzialnością. Oskarżyła go, że robi to z litości, jednak tak naprawdę w to nie wierzyła. Na pewno miał zwyczaj się umartwiać, ale chyba było mu z tym dobrze… i innym wokół niego też.

Przewracając kolejne kartki, zdała sobie nagle sprawę, po co tu w ogóle przyszła: chciała wyrazić wobec niego żal w sposób, jaki on zrozumie… A potem uniosła głowę i zobaczyła, że stoi kilka kroków od niej i patrzy na nią w milczeniu.

– Od jak dawna tam stoisz? – spytała, upuszczając kilka stronic.

– Co ty tu robisz?

– Nic. – Podniosła kartki. – Tak tylko… sama nie wiem, taki ostatni rzut oka, nim to wróci do archiwum. Jak było na pogrzebie?

– Pogrzeb jak pogrzeb, wszystko jedno, kogo grzebią.

– Słyszałam historię z Marrem.

Kiwnął głową i podszedł bliżej.

– Coś się stało? – spytała, widząc jego minę.

– Miałem nadzieję, że zastanę tu Siobhan. – Podszedł do jej biurka w nadziei, że może znajdzie na nim jakąś wskazówkę, cokolwiek.

– Przyszłam się z tobą zobaczyć – powiedziała Wylie.

– Tak? – Odwrócił się do niej. – A to dlaczego?

– Może żeby ci podziękować.

Ich oczy spotkały się i porozumiały bez słów.

– Nie przejmuj się, Ellen – odparł w końcu. – Serio.

– Ale przeze mnie masz kłopoty.

– Nie, nie przez ciebie. Przez siebie samego, a niewykluczone, że tobie też skomplikowałem życie. Gdybym siedział cicho, sądzę, że byś się odezwała.

– Może – przyznała. – Ale i tak mogłam się odezwać.

– Ale ja ci tego nie ułatwiłem i za to przepraszam.

Stłumiła uśmiech.

– No i proszę, znów wszystko wywracasz do góry nogami. To ja miałam przeprosić.

– Prawda, ale nic na to nie poradzę.

Na biurku Siobhan niczego nie było.

– To co ja mam teraz zrobić? – spytała Wylie. – Powinnam porozmawiać z Templer?

Pokiwał głową.

– Tak, jeśli tego chcesz. Ale możesz też to przemilczeć.

– I pozwolić, żeby wszystko było na ciebie?

– A kto ci powiedział, że ja tego nie lubię? – Zadzwonił telefon i Rebus szarpnął słuchawkę. – Halo? – Wyraz napięcia na twarzy mu zelżał. – Nie, w tej chwili go tu nie ma. Chce pan zostawić…? – Odłożył słuchawkę. – Ktoś do Silversa, ale nie zostawił wiadomości.

– Czekasz na jakiś telefon?

Potarł brodę z jednodniowym zarostem

– Siobhan gdzieś się zawieruszyła.

– W jakim sensie?

Opowiedział jej całą historię. W chwili, gdy kończył opowiadać, zadzwonił telefon na innym biurku. Podszedł i podniósł słuchawkę. Tym razem ktoś chciał zostawić wiadomość. Wziął długopis, kawałek papieru i zaczął pisać.

– Tak… tak – zapewnił – zostawię mu na biurku. Ale nie wiem, kiedy to przeczyta. – W czasie jego rozmowy Ellen wróciła do przeglądania protokołów. Odkładając słuchawkę, zauważył, że pochyliła głowę nad jedną ze stroniczek i próbuje coś odczytać. – Stary Hi-Ho cieszy się dziś popularnością – powiedział, kładąc kartkę na biurku Silversa. – Coś znalazłaś?

Ellen wskazała na dół stronicy.

– Potrafisz odczytać ten podpis?

– Który?

Na dole protokołu sekcji widniały dwa podpisy oraz data: poniedziałek, 26 kwietnia 1982 – Hazel Gibbs, „ofiara” z Glasgow. Zmarła w piątkowy wieczór… Obok jednego z podpisów widniał tytuł napisany na maszynie: „Patolog pomocniczy”. Drugi podpis, obok którego było napisane „Główny patolog miasta Glasgow”, też był nieczytelny.

– Nie bardzo – powiedział Rebus, przyglądając się zakrętasom. – Ale oba nazwiska powinny się znajdować na karcie tytułowej do protokołu.

– I w tym rzecz – odparła Wylie. – Brak karty tytułowej. – Przewróciła kilka stronic do tyłu, by się jeszcze raz upewnić. Rebus przeszedł na jej stronę biurka, stanął obok niej i pochylił się.

– Może pomylono kolejność stronic – zastanowił się.

– Może – zaczęła je kolejno przerzucać. – Ale nie sądzę.

– A kiedy to do nas przyszło, wtedy też już brakowało tej strony?

– Nie wiem. Jednak profesor Devlin nic mi na ten temat nie mówił.

– Wydaje mi się, że w tamtych latach głównym patologiem Glasgow był Ewan Stewart.

Wylie wróciła do stronicy z podpisami.

– Tak – powiedziała – można się z tym zgodzić. Ale bardziej mnie zastanowił ten drugi podpis.

– Dlaczego?

– Cóż, może mi się zdaje, ale jak tak przymrużyć oczy i wpatrzyć się w ten podpis, to czy nie wygląda to jak Donald Devlin?

– Co takiego? – Rebus jeszcze raz się przyjrzał, zamrugał i ponownie wytężył wzrok. – W tamtych latach Devlin pracował w Edynburgu – powiedział i zamilkł. W oczy rzuciło mu się słowo „pomocniczy”. – Sprawdzałaś ten protokół wcześniej?

– Robił to Devlin. Jeżeli pamiętasz, ja byłam bardziej jego sekretarką.

Rebus sięgnął ręką i rozmasował sobie kark.

– Nic nie rozumiem – powiedział. – Dlaczego Devlin miałby się nie…? – Chwycił słuchawkę, nacisnął 9 i wybrał miejski numer. – Z profesorem Gatesem, proszę. To pilne. Mówi inspektor Rebus. – Odczekał, aż go sekretarka połączy. – Sandy? Tak, wiem, że zawsze mówię, że to pilne, ale tym razem być może nie przesadzam. Kwiecień tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty drugi. Wydaje nam się, że Donald Devlin uczestniczył w sekcji w Glasgow. Czy to możliwe? – Przez chwilę słuchał. – Nie, Sandy, w osiemdziesiątym drugim. Tak, w kwietniu. – Kiwnął głową, spojrzał na Wylie i zaczął głośno powtarzać słowa Gatesa. – Kryzys w Glasgow… braki personelu… twoja pierwsza szansa na objęcie szefostwa tutaj. Mhm… Czy chcesz mi powiedzieć, że w kwietniu osiemdziesiątego drugiego Devlin był oddelegowany do Glasgow? Dzięki, pogadamy później. – Rzucił słuchawkę na aparat. – Devlin tam był!

– Nie rozumiem – rzekła Wylie. – Dlaczego nic nam nie powiedział?

Rebus już przerzucał kartki protokołu sekcji z Nairn. Nie, tym razem żaden z podpisanych pod protokołem patologów to nie Donald Devlin. Jednak mimo wszystko…

– Nie chciał, żebyśmy o tym wiedzieli – odpowiedział w końcu na pytanie Wylie. – I może dlatego sam usunął kartę tytułową.

– Ale dlaczego?

Rebus myślał gorączkowo… Przypomniał sobie, jak Devlin wrócił wtedy do niego w barze Ox, nalegając, by niezwłocznie odesłać dokumentację do archiwum… trumienka z Glasgow wykonana z drewna balsowego w sposób mniej staranny niż pozostałe. Tak jakby wykonujący ją nie miał dostępu do swych zwykłych źródeł zaopatrzenia lub do swych zwykłych narzędzi… zainteresowanie Devlina postacią Kenneta Lovella i trumienkami z Arthur’s Seat…

Jean!

– Czuję, że coś mi tu śmierdzi – powiedziała Ellen Wylie.

– Zawsze poważnie traktowałem kobiecą intuicję… – Tyle ze akurat tym razem postąpił inaczej i zupełnie zignorował sygnały zgłaszane mu przez kobiety stykające się z Devlinem. – Jedziemy twoim czy moim?


Jean wyprostowała się. Devlin stał nieruchomo w otwartych drzwiach. Jego niebieskie oczy patrzyły na nią lodowato, a źrenice zmalały do maleńkich kropek.

– To pańskie narzędzia, profesorze Devlin? – zapytała.

– No chyba nie Lovella, droga pani, nieprawdaż?

Jean głośno przełknęła ślinę.

– Chyba lepiej już sobie pójdę.

– Niestety, nie mogę się na to zgodzić.

– A to dlaczego?

– Bo myślę, że pani już wie.

– Co wiem? – Nerwowo rozejrzała się wokół, ale nie dostrzegła niczego, czym mogłaby się posłużyć.

– Że to ja zostawiałem te trumienki – oświadczył. – Widzę to w pani oczach. Nie ma sensu zaprzeczać.

– Pierwszą zrobił pan po śmierci żony, prawda? I zabił pan tę biedną dziewczynę w Dunfermline.

Uniósł w górę palec.

– Nieprawda: przeczytałem jedynie o jej zniknięciu i pojechałem, by zostawić symbol, takie memento mori. Potem były jeszcze inne… Bóg raczy wiedzieć, co się z nimi stało. – Patrzyła, jak Devlin robi krok w jej kierunku. – Widzi pani, trochę potrwało, nim pogodziłem się ze stratą i mogłem zacząć myśleć o czymś innym. – Na jego połyskujących wilgocią ustach błąkał się uśmieszek. – Życie Anne po prostu… zgasło… po wielu miesiącach męczarni. Było to takie niesprawiedliwe: brak jakiegoś motywu i kogoś winnego… Te zwłoki, którymi się potem zajmowałem… po śmierci Anne… chciałem, żeby im też było przypisane cierpienie. – Dotknął dłońmi krawędzi stołu. – Nie powinienem się wygadać o Lovellu… sumienny historyk nie mógł nie pogrzebać głębiej w moich teoriach i wtedy musiał zauważyć niepokojące podobieństwa między przeszłością i dniem dzisiejszym, czyż nie tak, panno Burchill? I to właśnie pani… jedyna, która potrafiła to powiązać w jedną całość… wszystkie trumienki przez ten cały czas…

Jean starała się zapanować nad oddechem. Postanowiła, że spróbuje się puścić stołu i zwolniła palce zaciśnięte na jego krawędzi.

– Nie rozumiem. Przecież pan pomagał w śledztwie…

– Raczej utrudniałem. Któż oparłby się takiej okazji? W końcu brałem udział w śledztwie na swój temat, mogłem patrzyć, jak to robią…

– To pan zabił Philippę Balfour?

Devlin z niesmakiem wykrzywił twarz.

– Nic podobnego.

– Ale to pan zostawił tę trumienkę…?

– Oczywiście, że nie! – mruknął gniewnie.

– Więc minęło już pięć lat od pańskiej ostatniej… – Zawahała się, szukając właściwego słowa. – Od pańskiej ostatniej działalności?

Zrobił kolejny krok w jej stronę. Nagle zdało jej się, że słyszy jakieś dźwięki i dopiero po chwili dotarło do niej, że to on. Nucił jakąś melodię.

– Poznaje to pani? – zapytał. W kącikach ust zebrały mu się białe drobiny śliny. – To Swing Low, Sweet Chariot [Pieśń z gatunku spirituals opowiadająca o rydwanie, który nisko się kołysząc, przybywa wysłany przez anioły, by zabrać śpiewającego do niebiańskiego domu.]. Organista grał to na pogrzebie Anne. – Pochylił głowę i uśmiechnął się. – Proszę mi powiedzieć, panno Burchill, co trzeba zrobić, jeśli rydwan nie dość nisko się kołysze?

Pochyliła się i sięgnęła do skrytki po dłuto. Nagle chwycił ją za włosy i pociągnął do tyłu. Krzyknęła, wciąż próbując wymacać dłonią coś, co mogłoby jej posłużyć za broń. Dotknęła chłodnej drewnianej rękojeści. Skóra na głowie ją piekła jak poparzona. Straciła równowagę i upadając, wbiła mu dłuto w nogę koło kostki. Nawet nie drgnął. Dźgnęła go ponownie, jednak on już zaczynał ją ciągnąć za włosy w stronę drzwi. Uniosła się nieco i całym ciężarem runęła na niego, tak że oboje uderzyli o framugę drzwi, wytoczyli się z jadalni i znaleźli w holu. Dłuto wypadło z jej dłoni. Klęczała na czworakach, kiedy wymierzył jej pierwszy cios. Cios był tak silny, że aż jej rozbłysło w oczach. Spiralny wzór na dywanie zdawał się układać w znaki zapytania.

Jakież to idiotyczne, pomyślała, że coś takiego musiało się jej przytrafić… Wiedziała, że musi wstać i podjąć walkę. Przecież to stary człowiek… Kolejny cios aż ją podrzucił. Widziała leżące obok dłuto… do drzwi wyjściowych było niecałe pięć metrów… Devlin chwycił ją za nogi i zaczął wlec w stronę salonu… Jego dłonie zacisnęły się na jej kostkach z siłą imadła. O Chryste, pomyślała, o Chryste, o Chryste… Jej dłonie ślizgały się po dywanie, szukając jakiegokolwiek chwytu, jakiegoś narzędzia obrony… Znowu krzyknęła. W uszach huczała jej krew i wcale nie była pewna, czy w ogóle wydaje z siebie jakiś dźwięk. Żabka jednej z jego szelek puściła i poła koszuli wyszła ze spodni.

Tylko nie tak… tylko nie tak…

John nigdy by jej tego nie wybaczył…


Okolice Canonmills i Inverleith uważane były za łatwy rewir: nie było tu osiedli mieszkaniowych, a za to na każdym kroku czuło się dyskretną zamożność tej okolicy. Patrolujący te strony radiowóz zawsze stawał pod bramą ogrodu botanicznego, vis a vis parku Inverleith. Ulica Arboretum Place miała podwójną szerokość i niewielkie natężenie ruchu, dzięki czemu była ulubionym miejscem na krótką przerwę na przekąskę. Posterunkowy Anthony Thompson miał zawsze ze sobą termos z herbatą, a jego partner, Kenny Milland, kupował dla nich herbatniki w czekoladzie – Orange Club Jacobsa albo, tak jak dziś, wafle z nadzieniem karmelowym Tunnocka.

– Pycha – powiedział Thomson, choć jego zęby były wyraźnie innego zdania. Na każdy kontakt z czymś słodkim jeden z jego zębów trzonowych reagował głuchym pobolewaniem. Jako że od Pucharu Świata w 1994 roku nie spojrzał nawet w stronę dentysty, o czekającej go wizycie myślał z rosnącą niechęcią.

Milland słodził herbatę, Thompson nie. Z tego właśnie powodu Milland miał zawsze przy sobie kilka jednorazowych porcji cukru w saszetkach i łyżeczkę. Saszetki pochodziły z restauracji jednej z hamburgerowych sieci, w której pracował jego starszy syn. Praca nie była fascynująca, ale miała swoje zalety, a ponadto mówiło się głośno o czekającym Jasona awansie.

Thompson kochał wszystkie amerykańskie filmy o gliniarzach – od Brudnego Harr’ego począwszy, a na Siedem skończywszy – więc kiedy robili przerwę, czasami wyobrażał sobie, że stoją gdzieś pod nowojorską pączkarnią, z nieba leje się żar, słońce oślepia, a radio odzywa się z wezwaniem do akcji. Oni wtedy wyrzucają kubki z nie dopitą kawą i paląc opony, ruszają w pościg za bandytami, którzy właśnie obrabowali bank, albo za bandą jakichś krwawych morderców…

Niestety Edynburg nie dawał większych szans, by można było liczyć na jednych czy na drugich. Raz strzelanina w pubie, raz młodociani włamywacze samochodowi (jednym z nich okazał się syn znajomego) i raz ludzkie zwłoki w kontenerze na gruz – tak wyglądały najważniejsze wydarzenia w jego dwudziestoletniej karierze policyjnej. Kiedy więc radio nagle ożyło, podając szczegóły samochodu i kierowcy, Anthony Thompson aż podskoczył.

– Ty, Kenny, a czy ten nie pasuje do tego opisu?

Milland obrócił się i spojrzał przez okno na samochód zaparkowany tuż obok.

– Bo ja wiem – powiedział niepewnie. – Tak naprawdę, to nie słuchałem – dodał i ugryzł kolejny kawałek wafelka. Ale Thompson już się połączył z dyspozytorem i poprosił o powtórzenie numerów rejestracyjnych. Potem wysiadł z radiowozu, obszedł go wokół i przyjrzał się tablicy rejestracyjnej samochodu obok.

– Stoimy tuż obok niego – oznajmił partnerowi, a potem ponownie połączył się z dyspozytorem.


Dyspozytor przekazał wiadomość Gill Templer, która natychmiast wysłała w ten rejon kilku funkcjonariuszy z ekipy śledczej pracującej dotąd nad sprawą Balfour. Potem połączyła się z posterunkowym Thompsonem

– Thompson, jak myślicie, czy ona może być w ogrodzie botanicznym, czy w parku Inverleith?

– Mówi pani, że chodzi o spotkanie?

– Tak przypuszczamy.

– No cóż, w parku są wielkie puste przestrzenie, gdzie łatwo kogoś zauważyć. Natomiast w ogrodzie botanicznym są różne zakamarki, gdzie można usiąść i pogadać.

– Zatem uważacie, że chodzi o ogród botaniczny?

– Tylko że go niedługo zamykają… więc może jednak nie.

Gill Templer westchnęła głęboko.

– Bardzo mi pomogliście, posterunkowy.

– Ogród botaniczny jest ogromny, pani komisarz. Można by tam posłać paru ludzi i poprosić obsługę o pomoc. W tym czasie my z kolegą moglibyśmy sprawdzić park.

Gill zastanowiła się nad tą propozycją. Nie chciała spłoszyć Quizmastera, Siobhan zresztą też nie. Chciała mieć ich oboje na Gayfield Square. Funkcjonariusze z ekipy śledczej, którzy byli już w drodze, ubrani po cywilnemu, mogli uchodzić za spacerowiczów. Policjanci w mundurach nie.

– Nie – powiedziała – nie trzeba. Zaczniemy od ogrodu botanicznego. Wy zostańcie na miejscu, w razie gdyby wróciła do samochodu…


Miliard z rezygnacją wzruszył ramionami.

– Ale przynajmniej się starałeś, Tony – powiedział, kończąc wafelka i gniotąc papierek.

Thompson milczał ponuro. Jego chwila chwały skończyła się, nim się nawet zaczęła.

– Znaczy siedzimy tu na dupie, tak? – dodał jego partner i wyciągnął ku niemu kubek. – Zostało tam jeszcze trochę herbaty?


W herbaciarni Du The nie nazywali tego herbatą. Tam się to nazywało „napar ziołowy”: dokładnie z czarnej porzeczki i korzenia żeń-szenia. Siobhan pomyślała, że wprawdzie smakuje to całkiem nieźle, jednak kropla mleka nieco złagodziłaby ostrość. Herbata ziołowa i kawałek ciasta marchewkowego. W kiosku obok kupiła wczesne wydanie gazety popołudniowej. Na trzeciej stronie było zdjęcie trumny Flipy niesionej na ramionach żałobników. Obok znajdowały się małe fotografie rodziców Flipy i kilku znanych osobistości, których obecności na pogrzebie nawet nie zauważyła.

Miała za sobą spacer przez całą długość ogrodu botanicznego. Początkowo nie zamierzała iść aż tak daleko, ale nim się spostrzegła, była już obok bramy wschodniej, od strony Inverleith Row. W prawo, w stronę Canonmills, ciągnął się rząd sklepów i kawiarni. Wciąż jeszcze miała czas… Pomyślała, czy nie przestawić samochodu, jednak zdecydowała, że go zostawi. Nie była pewna, jak wygląda sytuacja z parkowaniem tam, gdzie zmierzała. A potem przypomniała sobie, że zostawiła telefon pod fotelem pasażera. Ale było już za późno: gdyby teraz poszła z powrotem przez cały ogród botaniczny, a potem chciała tu wrócić lub nawet podjechać, mogłaby się spóźnić na spotkanie. Nie wiedziała, na ile Quizmaster okaże się cierpliwy.

Podjęła więc decyzję – zostawiła gazetę na stoliku w herbaciarni i ruszyła z powrotem w stronę ogrodu botanicznego. Tym razem jednak minęła wejście i poszła dalej wzdłuż Inverleith Row. Tuż przed boiskiem do rugby na Goldenacre skręciła w prawo, a uliczka stopniowo przemieniła się w dróżkę. Kiedy minęła narożnik i znalazła się obok bramy cmentarza Warriston, zaczynało się już robić ciemno.


Nikt nie zareagował na naciskanie przycisku domofonu Devlina, więc Rebus zaczął po kolei naciskać inne przyciski w nadziei, że ktoś się odezwie. Przedstawił się i został wpuszczony, Ellen Wylie wcisnęła się tuż za nim. Na schodach go nawet wyprzedziła, pierwsza dotarła na podest przed drzwiami Devlina i zaczęła równocześnie naciskać przycisk dzwonka, walić pięścią w drzwi i potrząsać klapką na szparze na listy.

– Niedobrze – powiedziała.

Rebus, który złapał już oddech, ukucnął pod drzwiami, odchylił klapkę na szparze na listy i zajrzał do środka.

– Profesorze Devlin? – zawołał. – Tu John Rebus. Muszę z panem porozmawiać.

Piętro niżej uchyliły się drzwi i wyjrzała zza nich czyjaś głowa.

– Wszystko w porządku – uspokoiła Wylie nerwowego lokatora. – Jesteśmy z policji.

– Cii! – syknął Rebus i przystawił ucho do szpary.

– Co jest? – szepnęła Wylie.

– Coś słyszę… – Brzmiało to jak ciche miauczenie kota. – Devlin chyba nie ma żadnych zwierząt, prawda?

– Nic mi o tym nie wiadomo.

Rebus znów przytknął oko do szpary na listy. Hol był pusty. Drzwi prowadzące do salonu były lekko uchylone. Wyglądało na to, że zasłony na oknach są zaciągnięte, bo wnętrze pokoju było ciemne. A potem wytrzeszczył oczy ze zgrozy.

– Boże Święty – szepnął i podniósł się na nogi. Zrobił krok do tyłu, a potem z całej siły kopnął w drzwi, raz, drugi, trzeci. Drewno zajęczało, ale nie puściło. Walnął w drzwi ramieniem, ale wciąż bez skutku.

– Co jest? – powtórzyła Wylie.

– Tam ktoś jest.

Już brał rozpęd do następnego ataku na drzwi, ale Wylie go powstrzymała.

– Razem – zaproponowała.

Tak też zrobili. Policzyli do trzech i jednocześnie runęli na drzwi. Zamek zaskrzypiał. Za drugą próbą puścił i drzwi stanęły otworem. Wylie z rozpędu wpadła do środka i wylądowała na czworakach. Kiedy uniosła głowę, dostrzegła to, co wcześniej widział Rebus. Niemal przy samej podłodze, ze szpary w uchylonych drzwiach salonu wystawała czyjaś ręka starająca się szerzej otworzyć drzwi.

Rebus skoczył do drzwi, pchnął je i ujrzał Jean. Leżała na podłodze z twarzą posiniaczoną, pokrytą skorupą krwi i śluzu, z włosami rozwichrzonymi i sklejonymi potem i krwią. Jedno oko miała opuchnięte i niemal zupełnie zamknięte. Wraz z oddechem z jej ust wydobywała się różowa piana ze śliny i krwi.

– Chryste Panie! – wykrzyknął Rebus, opadając na kolana i przelatując jej ciało wzrokiem w poszukiwaniu ran. Nie chciał jej dotykać w obawie, że może mieć jakieś złamania. Pomyślał, że dość się już wycierpiała.

Wylie też już dotarła do salonu i rozejrzała się. Wokół było prawdziwe pobojowisko, jakby na podłodze leżała połowa zawartości całego mieszkania. Widać też było krwawy ślad wyznaczający drogę, po której Jean doczołgała się do drzwi.

– Wezwij karetkę – powiedział Rebus drżącym głosem i zwracając się do Jean, dodał: – Jean, co on ci zrobił? – A potem patrzył, jak jej zdrowe oko wypełnia się łzami.

Wylie zadzwoniła po karetkę. W trakcie rozmowy zdawało jej się, że z holu słyszy jakieś odgłosy. Może nerwowy lokator z dołu postanowił sprawdzić, co się tu dzieje, pomyślała. Wyjrzała, ale hol był pusty. Podała do słuchawki adres, raz jeszcze powtórzyła, że to sprawa nie cierpiąca zwłoki i rozłączyła się. Rebus pochylił głowę tuż obok twarzy Jean i Wylie zdała sobie sprawę, że ranna stara się mu coś powiedzieć. Wargi miała opuchnięte, a jej zęby zdawały się ruszać.

Rebus spojrzał na Wylie oczami rozszerzonymi ze zdumienia.

– Pyta, czy go mamy – powiedział.

Jednak Wylie natychmiast zrozumiała pytanie, podbiegła do okna i rozsunęła kotarę. Donald Devlin właśnie przemykał na drugą stronę ulicy, ciągnąc za sobą jedną nogę i trzymając wyciągniętą przed sobą zakrwawioną lewą rękę.

– Skurwiel jeden! – wrzasnęła Wylie i runęła w stronę drzwi.

– Nie! – głos Rebusa bardziej przypominał ryk zwierzęcia, zerwał się na nogi. – Zostaw go mnie.

Pędząc w dół po dwa schody, pomyślał, że Devlin musiał się ukryć w jednym z pozostałych pokoi. Odczekał, aż oboje zajęli się Jean i wtedy się wymknął. Swoim przyjściem przerwali mu znęcanie się nad nią. Rebus wolał nie myśleć, co by się stało, gdyby nie zjawili się w porę…

Kiedy wyskoczył na chodnik, Devlina już nigdzie nie było widać, jednak świeże ślady krwi były tak wyraźne, że stanowiły trop nie do zgubienia. Dojrzał go, gdy przeprawiał się na drugą stronę Howe Street, kierując ku St Stephen Street. Rebus szybko nadrabiał dystans, jednak w pewnej chwili potknął się o jakąś nierówność na chodniku i wywrócił, lekko skręcając sobie nogę w kostce. Devlin był wprawdzie po siedemdziesiątce, ale zdawało się to nie mieć większego znaczenia: napędzała go determinacja człowieka opętanego. Rebus miał już wcześniej do czynienia z takimi sytuacjami. Desperacja i adrenalina potrafią stworzyć piorunującą mieszaninę…

Krople krwi na ulicy wciąż wskazywały mu drogę. Rebus zwolnił, starając się nie forsować skręconej kostki. Przed oczyma miał obraz umęczonej twarzy Jean. Wprowadził numer na klawiaturze telefonu komórkowego, pomylił kolejność cyfr i musiał zacząć od nowa. Kiedy ktoś się zgłosił, wykrzyczał do słuchawki prośbę o wsparcie.

– Nie rozłączam się – powiedział na koniec. W ten sposób będzie mógł ich zawiadomić, jeśli Devlin wsiądzie nagle do taksówki czy autobusu.

Devlin znów się pojawił w polu widzenia, by po chwili zniknąć za rogiem, po skręcie w Kerr Street. Nim Rebus dotarł do narożnika, Devlin zniknął. Na wprost ciągnęły się Deanhaugh Street i Raeburn Place, pełne przechodniów i samochodów, jako że zaczęła się już pora wieczornych powrotów do domów. Podążanie po śladach krwi Devlina stało się wśród tłumu przechodniów dużo trudniejsze. Rebus przeszedł na światłach na drugą stronę i znalazł się na ulicy prowadzącej na most nad Water of Leith… Rozchodziło się stąd kilka dróg, którymi Devlin mógł się udać, a ślady krwi nagle się urwały. Czy przeszedł na drugą stronę w kierunku Saunders Street, czy może zawrócił w stronę Hamilton Place? Rebus oparł się o poręcz, by choć na chwilę odciążyć bolącą kostkę i przypadkiem spojrzał w dół na leniwy nurt rzeki.

I wtedy dojrzał Devlina, jak ten przemyka chodnikiem wzdłuż brzegu rzeki i kieruje w stronę Leith.

Rebus podniósł telefon do ucha i podał nowe namiary. W tym momencie Devlin obejrzał się, dojrzał Rebusa i przyspieszył kroku, potem jednak nagle zwolnił i po chwili zatrzymał się. Ludzie idący chodnikiem omijali go, z wyjątkiem jakiegoś mężczyzny, który zatrzymał się i najwyraźniej zaoferował swą pomoc, jednak Devlin odesłał go ruchem ręki. Odwrócił się i patrzył na Rebusa, jak ten dochodzi do końca mostu i zaczyna schodzić schodami. Devlin stał bez ruchu. Rebus raz jeszcze podał swoją pozycję i schował telefon do kieszeni. Chciał mieć obie ręce wolne.

Zbliżając się do Devlina, dojrzał krwawe bruzdy na jego twarzy i zdał sobie sprawę, że Jean też nie próżnowała. Zatrzymał się jakieś dwa metry od Devlina i patrzył, jak ten ogląda zakrwawioną rękę.

– Wie pan, że ludzkie ugryzienie może być całkiem jadowite? – odezwał się Devlin. – Tyle że w przypadku panny Burchill nie muszę się przynajmniej martwić o takie sprawy jak HIV, czy inne zakaźne paskudztwa. – Podniósł głowę i spojrzał na Rebusa. – Kiedy tak patrzyłem na pana tam na moście, nagle coś sobie uprzytomniłem: przecież wy nic na mnie nie macie.

– To znaczy co?

– Żadnych dowodów.

– No cóż, zawsze możemy wyjść od próby zabójstwa. – Rebus wsunął dłoń do kieszeni i wyciągnął telefon.

– Gdzie pan chce dzwonić?

– Nie chce pan, żeby zadzwonić po pogotowie? – Rebus uniósł telefon i zrobił krok do przodu.

– To tylko parę szwów – powiedział Devlin, przyglądając się zranionej ręce. Krople potu kapały mu z włosów i spływały po twarzy. Oddech miał ciężki, świszczący.

– Nie ma pan już aspiracji na seryjnego mordercę, prawda profesorze?

– Trochę czasu już minęło – potwierdził.

– Czy Betty-Anne Jesperson była ostatnia?

– Nie miałem nic wspólnego ze śmiercią tej małej Philippy, jeśli o to panu chodzi.

– Ktoś podkradł panu pomysł?

– No cóż, po pierwsze pomysł tak naprawdę nie był mój.

– A były jeszcze jakieś inne?

– Co inne?

– Ofiary, o których nie wiemy.

Uśmiechnął się tak szeroko, że bruzdy na jego twarzy otworzyły się.

– A co, cztery to mało?

– Wolę to usłyszeć od pana.

– Wydawało się to… zadowalające. I wie pan, brak powtarzalnego schematu. Dwóch ofiar nawet nie odnaleziono.

– Tylko same trumienki.

– Mógł tego nikt nigdy nie powiązać…

Rebus w milczeniu pokiwał głową.

– Czy to przez tę autopsję? – zapytał w końcu Devlin, a Rebus znów pokiwał głową. – Wiedziałem, że w tym tkwi ryzyko.

– Gdyby pan nam od początku powiedział, że uczestniczył w sekcji zwłok w Glasgow, przeszlibyśmy nad tym do porządku dziennego.

– Ale wtedy nie wiedziałem, na co jeszcze możecie się natknąć. Na jakie inne moje powiązania z tą sprawą. A kiedy się zorientowałem, że niczego nie znajdziecie, było już za późno. Wtedy już nie mogłem powiedzieć: „Ach tak, a przy okazji to byłem tam jednym z patologów”, po tym jak wspólnie omawialiśmy protokoły…

Przejechał palcami po twarzy i stwierdził, że skaleczenia wciąż jeszcze krwawią. Rebus wyciągnął do niego telefon.

– To jak z tym pogotowiem? – zapytał.

Devlin potrząsnął głową.

– Wszystko w swoim czasie – powiedział. Obok przeszła kobieta w średnim wieku i na jego widok na jej twarzy odmalowało się przerażenie. – Spadłem ze schodów – uspokoił ją. – Ale pomoc już jedzie.

Oddaliła się, przyspieszając kroku.

– Myślę, że już dość powiedziałem, inspektorze Rebus, nie sądzi pan?

– Nie mnie to oceniać, profesorze.

– Mam nadzieję, że sierżant Wylie nie będzie miała kłopotów.

– Z jakiego powodu?

– Że mnie lepiej nie pilnowała przy czytaniu tej dokumentacji.

– Nie sądzę, by miała się czym martwić.

– Niczym nie poparte oskarżenia, czyż nie taką mamy teraz sytuację, inspektorze? Słowo pracownicy muzeum przeciwko słowu profesora, prawda? Jestem pewien, że potrafię znaleźć wiarygodne wytłumaczenie awantury z panną Burchill. – Przyjrzał się swojej ręce. – A właściwie, to można mnie nawet uznać za ofiarę napaści. A poza tym, czym pan jeszcze dysponuje? Dwa utonięcia, dwie osoby zaginione i żadnych dowodów.

– No cóż – poprawił go Rebus. – Żadnych dowodów poza tym jednym. – Uniósł telefon nieco wyżej. – Był włączony, zanim go wyjąłem z kieszeni, cały czas połączony z naszym stanowiskiem dowodzenia w Leith. – Przyłożył telefon do ucha. Przez ramię widział, że na schodach prowadzących z mostu pojawili się umundurowani policjanci. – Macie wszystko? – zapytał do słuchawki. Potem spojrzał na Devlina i uśmiechnął się. – Bo wie pan, nagrywamy wszystkie rozmowy.

Twarz Devlina zmieniła wyraz, a ramiona mu opadły. Obrócił się na pięcie, wyraźnie szykując się do ucieczki. Jednak ręka Rebusa błyskawicznie wysunęła się do przodu i chwyciła go za ramię. Próbując się uwolnić, Devlin pośliznął się, omsknął z chodnika i zaczął zsuwać po stromym nabrzeżu, pociągając za sobą Rebusa. Obaj z impetem runęli do wody Water od Leith. W tym miejscu nie było głęboko i Rebus poczuł, jak uderza ramieniem o kamień na dnie. Starając się wstać, poczuł, że obie jego stopy zapadają się do kostek w muliste dno. Wciąż jeszcze trzymał Devlina za ramię i kiedy jego łysa czaszka wynurzyła się z wody bez okularów, Rebus nagle ujrzał przed sobą potwora, który znęcał się nad Jean. Wolną ręką chwycił profesora za kark i wcisnął mu głowę ponownie pod wodę. Profesor zaczął wymachiwać rękami i bić nimi w wodę, walcząc o powietrze. Jego palce zacisnęły się najpierw na ramieniu Rebusa, potem na klapie marynarki.

Rebusa opanował całkowity spokój, jak nigdy dotąd. Woda bryzgała wokół niego, lodowato zimna, ale na swój sposób łagodząca. Na moście zebrał się tłumek obserwujący całą scenę. W wodzie brodzili już policjanci i zbliżali ku nim, a nad głową blado-cytrynowe słońce wyglądało spoza sinej chmury. Woda zdawała się mieć działanie uśmierzające. Nie czuł bólu w skręconej kostce, właściwie nie czuł już niczego. Jean się z tego wyliże i on też. Wyprowadzi się z Arden Street i znajdzie sobie gdzieś nowe miejsce, o którym nikt nie będzie wiedział, może właśnie gdzieś w pobliżu wody…

Ktoś wykręcił mu rękę do tyłu. To jeden z policjantów.

– Puść go!

Ten krzyk wszystko zburzył. Rebus zwolnił uścisk i Devlin wynurzył się z wody, charcząc i prychając. Po brodzie płynęły mu wodniste wymiociny…


Komórka Rebusa zaczęła dzwonić w chwili, gdy nosze z Jean ładowano do karetki. Jeden z ubranych na zielono sanitariuszy wyjaśnił, że nie mogą wykluczyć urazu kręgosłupa lub kręgów szyjnych i dlatego przymocowali ją na noszach pasami i usztywnili głowę i szyję.

Rebus stał nieruchomo, wpatrując się w Jean i próbując zrozumieć, co o niej mówią.

– Nie powinien pan tego odebrać? – zapytał sanitariusz.

– Co?

– Telefonu?

Rebus podniósł komórkę do ucha. Podczas siłowania się z Devlinem upadła mu na chodnik. Miała obudowę porysowaną i w jednym miejscu pękniętą, ale mimo to wciąż działała.

– Halo?

– Inspektor Rebus?

– Tak.

– Tu Eric Bain.

– Tak?

– Czy coś się stało?

– Nawet dość dużo. – Nosze wsunięto już do wnętrza karetki i Rebus spojrzał na swoje przemoczone ubranie. – Są jakieś wiadomości o Siobhan?

– Dlatego właśnie dzwonię.

– Co się stało?

– Nic się nie stało. Tylko nie mogę się do niej dodzwonić. Podejrzewają, że jest gdzieś w ogrodzie botanicznym. Szuka jej tam paru ludzi.

– No i co?

– Bo są nowe wiadomości o Quizmasterze.

– I nie możesz się doczekać, żeby komuś o tym powiedzieć?

– Pewnie tak.

– Nie trafiłeś najlepiej. Jestem teraz trochę zajęty.

– Aha.

Rozmawiając, Rebus wszedł już do wnętrza karetki i usiadł na ławeczce obok noszy. Jean leżała z zamkniętymi oczami, jednak kiedy Rebus lekko uścisnął jej dłoń, odpowiedziała tym samym.

– Słucham? – powiedział, bo niedosłyszał ostatniego zdania Baina.

– To komu mam powiedzieć? – powtórzył Bain.

– Nie wiem – westchnął Rebus. – No dobra, mów, o co chodzi.

– Mam wiadomość ze służb specjalnych – powiedział Bain podnieconym tonem. – Jeden z adresów e-mailowych, z jakich korzystał Quizmaster, należał do Philippy Balfour.

Rebus pomyślał, że nic z tego nie rozumie. Czy Bain próbuje mu wmówić, że Flipa Balfour to Quizmaster…?

– Myślę, że to się układa w jedną całość – dodał Bain. – Łącznie z tym adresem Claire Benzie.

– Nic z tego nie rozumiem – oznajmił Rebus. Powieki Jean zatrzepotały. Pewnie nagłe ukłucie bólu, pomyślał. Zwolnił uścisk jej dłoni.

– Jeżeli Benzie rzeczywiście pożyczyła laptopa Philippie Balfour, to mamy w jednym miejscu dwa komputery, oba używane przez Quizmastera.

– Tak?

– No i jeżeli z kręgu podejrzanych wykluczymy pannę Balfour…

– To zostaje nam ktoś, kto miał dostęp do nich obu, tak?

Przez chwilę zapadło milczenie, które przerwał Bain.

– Chyba powinniśmy jeszcze raz przyjrzeć się temu jej chłopakowi, nie uważasz?

– Sam już nie wiem. – Rebus miał trudności z koncentracją. Przeciągnął dłonią po czole i starł pot.

– Moglibyśmy go zapytać…

– Siobhan poszła na spotkanie z Quizmasterem – przerwał Rebus i zrobił pauzę. – Mówiłeś, że jest w botaniku? – dodał.

– Tak.

– A skąd to wiemy?

– Bo jej samochód stoi zaparkowany pod bramą.

Rebus zastanowił się. Siobhan na pewno się domyśla, że jej szukają. Zostawienie samochodu w takim miejscu byłoby zbyt oczywistą wskazówką…

– A jeśli jej tam nie ma? A jeśli spotyka się z nim gdzie indziej?

– To jak to możemy sprawdzić?

– Może w mieszkaniu Costello… – Znów popatrzył na Jean. – Słuchaj Bain, naprawdę nie mogę się tym teraz zająć… nie w tej chwili.

Jean otworzyła jedno oko i poruszyła ustami.

– Zaczekaj – rzucił Rebus i pochylił głowę ku twarzy Jean.

– Dobrze… – usłyszał jej szept.

Chciała mu powiedzieć, że da sobie radę; że powinien pójść pomóc Siobhan. Rebus odwrócił twarz i jego wzrok padł na Ellen Wylie, stojącą na chodniku i czekającą, aż zamkną drzwi karetki. Ellen powoli kiwnęła głową na znak, że tak, zostanie przy Jean.

– Bain? – powiedział do słuchawki. – Spotkamy się pod domem Costello.


Zanim tam dotarł, Bain zdążył już wspiąć się na górę po spiralnej klatce schodowej i teraz czekał pod drzwiami mieszkania Costello.

– Chyba go nie ma w domu – powiedział Bain, kucając i zaglądając do środka przez szparę na listy. Po plecach Rebusa przebiegł dreszcz, kiedy przypomniał sobie widok, jaki zobaczył, zaglądając przez taką samą szparę w drzwiach Devlina. Bain podniósł się na nogi. – Ani śladu… Chryste Panie, człowieku, a tobie, co się stało?

– Uczyłem się pływać. Nie miałem czasu się przebrać. – Rebus popatrzył na drzwi, potem na Baina. – Razem?

Bain spojrzał na niego niepewnie.

– Czy to nie jest wbrew prawu?

– Dla Siobhan – odparł jedynie Rebus.

Policzyli do trzech i wspólnie runęli na drzwi.

Bain wiedział, czego ma w środku szukać: komputera. Znalazł w sypialni dwa, oba laptopy.

– Jeden Benzie – domyślił się Bain – drugi jego albo kogoś innego.

Jeden z laptopów był włączony i migał na nim wygaszacz ekranu. Bain włączył program obsługi poczty elektronicznej i otworzył skrzynkę.

– Nie ma czasu bawić się z hasłem – powiedział bardziej do siebie – więc możemy odczytać tylko stare wiadomości. – Jednak w obu skrzynkach nie było żadnych wiadomości do ani od Siobhan. – Wygląda na to, że je kasuje na bieżąco – oznajmił Bain.

– Albo obwąchujemy niewłaściwe drzewo.

Rebus rozejrzał się po sypialni. Niezasłane łóżko, porozrzucane po podłodze książki. Obok komputera notatki do referatu. Komoda z nie domkniętymi szufladami i wyglądającymi z nich skarpetkami, majtkami i T-shirtami. I jedna tylko szuflada zasunięta do końca. Rebus pokuśtykał do komody i powoli wyciągnął szufladę. W środku były mapy i przewodniki turystyczne, wśród nich jeden dotyczący Arthur’s Seat. Pocztówka z widokiem kaplicy Rosslyn wsadzona w przewodnik po niej.

– A jednak właściwe… – powiedział tylko.

Bain wstał i podszedł zobaczyć.

– Wszystko, czego elegancki Quizmaster mógł potrzebować – rzekł Bain i wyciągnął rękę, by sięgnąć do szuflady, jednak Rebus klepnął go po dłoni.

– Bez dotykania – ostrzegł. Spróbował bardziej wysunąć szufladę, ale się nie dawała. Wyciągnął z kieszeni pióro i wydłubał to, co ją trzymało: atlas Od A do Z Edynburga.

– Otwarty na ogrodzie botanicznym – powiedział Bain z ulgą w głosie. Jeżeli Costello tam poszedł, to już go mają.

Ale Rebus nie był pewien. Przebiegł wzrokiem po całej stroniczce, potem spojrzał na łóżko Costello. Pocztówki ze zdjęciami starych nagrobków… na stoliku małe, oprawione w ramkę zdjęcie Costello z Flipą Balfour. Na brzegu kadru widać było fragment nagrobka. Poznali się na jakimś przyjęciu… następnego dnia rano po śniadaniu poszli na spacer na cmentarz Warriston. Tak mu Costello powiedział. Cmentarz Warriston znajdował się po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko ogrodu botanicznego. Na tej samej stroniczce atlasu Od A do Z.

– Wiem, gdzie jest – powiedział cicho Rebus. – Wiem, gdzie się spotykają. Chodź. – Ruszył z sypialni, sięgając jednocześnie po telefon komórkowy. Policjanci przeszukujący ogród botaniczny mogą dotrzeć na cmentarz w ciągu dwóch minut.


– Witaj, David.

Wciąż jeszcze był ubrany jak na pogrzeb, łącznie z okularami słonecznymi. Uśmiechnął się do niej, patrząc jak się zbliża. Siedział nieruchomo na murku, lekko kołysząc zwisającymi nogami. Potem jednak zeskoczył i stanął tuż przed nią.

– Domyśliłaś się?

– Coś jakby.

Spojrzał na zegarek.

– Jesteś przed czasem.

– Ty jeszcze bardziej.

– Musiałem sprawdzić teren, przekonać się, czy nie kłamiesz.

– Obiecałam, że przyjdę sama.

– No i przyszłaś. – Rozejrzał się wokół.

– Łatwo się tu zgubić i zniknąć – powiedziała Siobhan, zaskoczona swoim spokojem. – Czy dlatego wybrałeś to miejsce?

– To tu po raz pierwszy poczułem, że kocham Flipę.

– Tak bardzo ją kochałeś, że aż musiałeś ją zabić?

Twarz mu spochmurniała.

– Nie wiedziałem, że to się tak skończy.

– Nie?

Potrząsnął głową.

– Aż do chwili, gdy ją złapałem za gardło… nawet wtedy chyba jeszcze nie wiedziałem.

Głęboko wciągnęła powietrze.

– Ale jednak to zrobiłeś.

Kiwnął głową.

– No więc tak, zrobiłem to. – Spojrzał na nią. – To chciałaś usłyszeć, prawda?

– Chciałam poznać Quizmastera.

Rozłożył ramiona.

– Jestem do usług.

– Chciałam również dowiedzieć się dlaczego.

– Dlaczego? – Wydął wargi. – Ile chcesz powodów? Jej okropni przyjaciele? Jej ciągłe fochy? Jej wieczne czepianie się i wszczynanie awantur? Szukanie pretekstu do zerwania tylko po to, żeby potem patrzeć, jak się do niej czołgam z powrotem?

– Mogłeś przecież odejść.

– Ale ja ją kochałem! – Roześmiał się, jakby utwierdzając się we własnej głupocie. – Wciąż jej to powtarzałem i wiesz, co mi na to mówiła?

– Co?

– Że nie ja jeden.

– Ranald Marr?

– Tak, ten stary cap. Jeszcze z jej czasów szkolnych. I wciąż to trwało, nawet kiedy już byliśmy razem! – Przerwał i przełknął ślinę. – Wystarczy ci tych powodów, Siobhan?

– Dałeś upust wściekłości na Marra, niszcząc mu tego żołnierzyka, jednak Flipę… Flipę musiałeś aż zabijać? – Czuła zupełny spokój, niemal odrętwienie. – To chyba niezbyt sprawiedliwe.

– Ty tego nie zrozumiesz.

Spojrzała na niego.

– A ja myślę, że tak. Jesteś po prostu tchórzem. Twierdzisz, że tamtego wieczoru nie miałeś zamiaru zabijać Flipy, ale to kłamstwo. Miałeś wszystko dokładnie zaplanowane… a potem przez cały czas zachowywałeś lodowaty spokój, rozmawiałeś z jej przyjaciółmi niewiele ponad godzinę po jej zabiciu. A więc wiedziałeś dokładnie, co robisz. Byłeś przecież Quizmasterem. – Przerwała. Stał, słuchając jej, wpatrzony gdzieś w dal. – Tylko jednego nie rozumiem… wysłałeś do Flipy wiadomość już po jej śmierci?

Uśmiechnął się.

– Wtedy u niej w domu, kiedy Rebus mnie wypytywał, a ty tkwiłaś przy jej komputerze… Powiedział wtedy coś ważnego. Powiedział mi, że jestem jedynym podejrzanym.

– I w ten sposób chciałeś odwrócić od siebie uwagę?

– Miała być tylko ta jedna wiadomość… Ale potem, kiedy na nią odpowiedziałaś, nie mogłem się powstrzymać. Wciągnęło mnie to tak samo jak ciebie, Siobhan. Gra zaczęła rządzić nami obojgiem. – Oczy mu zaiskrzyły. – Czy to nie coś?

Wyglądało, że oczekuje odpowiedzi, więc wolno pokiwała głową.

– Mnie też masz zamiar zabić? – spytała.

Gwałtownie potrząsnął głową, jakby oburzony, że coś takiego mogło jej w ogóle przyjść do głowy.

– Przecież znasz odpowiedź – rzucił. – Inaczej byś tu nie przyszła. – Zrobił kilka kroków i oparł się o jakiś nagrobek. – Może nic by się nie wydarzyło – dodał – gdyby nie ten profesor.

Siobhan pomyślała, że musiała się przesłyszeć.

– Jaki profesor?

– Devlin. Kiedy mnie spotkał po tym wszystkim, od razu się domyślił, że to ja. Dlatego wymyślił tę historyjkę o kimś kręcącym się pod domem. Próbował mnie osłaniać.

– Ale dlaczego miałby coś takiego robić, Davidzie? – Czuła się dziwnie, mówiąc mu po imieniu. Dla niej był Quizmasterem.

– Przez te nasze wszystkie rozmowy… o popełnianiu morderstw i o unikaniu odpowiedzialności.

– Z profesorem Devlinem?

Spojrzał na nią.

– O tak. On też zabijał, wiesz? Ten staruch praktycznie mi to powiedział, a potem mnie podpuszczał, żebym poszedł w jego ślady… Może był z niego zbyt dobry nauczyciel? – Przeciągnął dłonie po nagrobku. – Prowadziliśmy długie rozmowy na klatce schodowej. Chciał o mnie wszystko wiedzieć, o moim dzieciństwie, o moich czasach buntu. Byłem u niego raz w mieszkaniu. Pokazał mi wtedy wycinki z gazet… o ludziach, którzy utonęli lub zaginęli. Był tam nawet jeden o studencie z Niemiec…

– I to stąd się wziął ten pomysł?

– Może. – Wzruszył ramionami. – A kto to wie, skąd się biorą pomysły? – Zamilkł na chwilę. – Pomagałem jej, wiesz? Strasznie ją to fascynowało, te zagadki… Rwała sobie włosy z głowy i wtedy ja się zjawiałem… – Roześmiał się. – Flipa nigdy nie była za dobra w komputerach. To ja jej nadałem ksywę Flipaja, a potem wysłałem jej pierwszą wskazówkę.

– Poszedłeś do niej wtedy powiedzieć, że rozwiązałeś zagadkę dotyczącą Piekliska…

Costello pokiwał głową.

– Oświadczyła, że mnie z sobą nie weźmie, więc musiałem jej obiecać, że ją tylko podwiozę i zostawię… Znów mnie wykopała – tym razem na dobre, bo mi złożyła ciuchy na krześle – a po wizycie na Pieklisku wybierała się na drinka z tymi swoimi koszmarnymi znajomymi… – Zamknął na chwilę oczy, potem je otworzył, zamrugał i spojrzał na Siobhan. – Jak się raz zacznie, to potem trudno przestać… – Wzruszył ramionami.

– To znaczy, że wcześniej nie było Rygorów?

Wolno pokręcił głową.

– Całość wymyśliłem tylko dla ciebie, Siobhan…

– Nie wiem, dlaczego wciąż do niej wracałeś ani co tą grą chciałeś osiągnąć, ale jedno wiem na pewno: nigdy jej nie kochałeś. Tobie chodziło tylko o to, żeby ją kontrolować. – Pokiwała głową, utwierdzając się w słuszności swych słów.

– Niektórzy lubią być kontrolowani. – Nie spuszczał z niej wzroku. – A ty, Siobhan, nie?

Przez moment zastanowiła się… a może tylko tak jej się zdawało. Otworzyła usta, by coś powiedzieć, jednak przeszkodził jej jakiś hałas. Costello gwałtownie szarpnął głową: ścieżką zbliżało się ku nim dwóch mężczyzn. Pięćdziesiąt metrów dalej szło następnych dwóch. Wolno obrócił głowę i spojrzał na Siobhan.

– Okłamałaś mnie – powiedział z wyrzutem.

Siobhan potrząsnęła głową.

– To nie ja.

Costello odskoczył od nagrobka, dał susa na mur i chwyciwszy za jego krawędź, spróbował przerzucić przez nią nogi. Dwaj cywile zaczęli biec i jeden z nich zawołał: „Trzymaj go!” Jednak Siobhan nawet nie drgnęła, jakby przykuta do miejsca. Quizmaster… dała mu przecież słowo… Wymacał nogą jakiś występ w murze i opierając o niego stopę, podciągnął się w górę…

Dopiero teraz Siobhan zerwała się, skoczyła do muru, chwyciła go obiema rękami za drugą nogę i pociągnęła. Próbował ją kopnąć, ale się nie dała i sięgnęła ręką do jego marynarki, starając się go ściągnąć. Potem oboje runęli do tyłu, a panującą ciszę rozdarł jego krzyk. Miała wrażenie, że jak na zwolnionym filmie jego okulary słoneczne przelatują jej obok głowy, za nimi spada on i ląduje na niej całym ciężarem, zapierając jej dech w piersiach. Boleśnie uderzyła głową o coś ukrytego w trawie. Costello już się zerwał i zaczął uciekać, ale dwaj mężczyźni go dopadli i rzucili z powrotem na ziemię. Udało mu się odwrócić głowę i spojrzeć na Siobhan. Był zaledwie kilka kroków od niej. Z twarzą wykrzywioną nienawiścią splunął w jej kierunku. Jego ślina trafiła ją w brodę i zawisła. Poczuła, że nie ma siły, by się wytrzeć…


Jean spała, a lekarz zapewnił Rebusa, że wszystko będzie dobrze: to tylko skaleczenia i stłuczenia, „nic, czego by czas nie uleczył”.

– Bardzo wątpię – odrzekł Rebus. Przy łóżku siedziała Ellen Wylie. Podszedł i stanął obok. – Chciałem ci podziękować – powiedział.

– Za co?

– Choćby za pomoc w wywalaniu drzwi Devlina. Sam bym nie dał rady.

W odpowiedzi wzruszyła tylko ramionami.

– Jak twoja kostka? – spytała.

– Puchnie równo, dziękuję.

– To masz z tydzień albo dwa zwolnienia.

– Może nawet więcej, jeśli łyknąłem trochę wody z Water of Leith.

– Słyszałam, że Devlin nieźle się opił. – Spojrzała na niego. – Przygotowałeś sobie jakąś dobrą historyjkę?

Uśmiechnął się.

– Czy to znaczy, że chcesz mnie podeprzeć jakimiś kłamstewkami?

– Powiedz tylko słowo.

Pokiwał wolno głową.

– Problem w tym, że kilkunastu świadków może twierdzić co innego.

– Może mogą, pytanie, czy będą?

– Poczekamy, zobaczymy – odparł Rebus.

Pokuśtykał do ambulatorium pourazowego, gdzie na ranę na głowie Siobhan założono właśnie kilka szwów. Był z nią Eric Bain. Na widok Rebusa przerwali rozmowę.

– Eric właśnie mi opowiadał, jak doszedłeś do tego, gdzie jestem. – Rebus kiwnął głową. – I jakim sposobem dostaliście się do mieszkania Costello.

Rebus wydął usta w literę O.

– Pan Twardziel – ciągnęła – co to wyłamuje drzwi podejrzanego, nie mając śladu nakazu w kieszeni.

– Technicznie rzecz biorąc, byłem w tym momencie zawieszony, a to oznacza, że nie działałem jako funkcjonariusz policji.

– A to jeszcze gorzej. – Zwróciła się do Baina. – Eric, chyba będziesz musiał go kryć.

– Po przybyciu na miejsce stwierdziłem, że drzwi były otwarte – bez zająknięcia wyrecytował Bain. – Prawdopodobnie w wyniku spłoszenia złodziei…

Siobhan kiwnęła głową i uśmiechnęła się. A potem ścisnęła go za rękę…


Donald Devlin leżał pod nadzorem policji w jednej z izolatek szpitala Western General. Niewiele brakowało, by się utopił i znajdował się teraz w stanie nazywanym przez lekarzy śpiączką pourazową.

– Miejmy nadzieję, że już się z niej nie obudzi – oświadczył zastępca komendanta Colin Carswell. – Zaoszczędziłoby to nam kosztów związanych z formalnym wszczęciem postępowania.

Carswell ani słowem nie odezwał się do Rebusa, ale Gill powiedziała, że ma się tym nie przejmować.

– Ignoruje cię, bo nie potrafi przepraszać.

Rebus kiwnął głową.

– Właśnie przed chwilą byłem u lekarza – powiedział.

– No to co?

– Czy możemy to uznać za moją wizytę kontrolną…?


David Costello przebywał w areszcie na Gayfield Square. Rebus nawet tam nie poszedł. Wiedział, że opróżnią z tej okazji parę butelek whisky i puszek piwa, a odgłosy radości będą przenikać aż do sali przesłuchań. Przypomniał sobie rozmowę z Devlinem, kiedy go zapytał, czy jego młody sąsiad potrafiłby zabić, i uzyskał odpowiedź, że dla Davida byłoby to za proste. A jednak Costello się na to porwał, a Devlin próbował go chronić… Stary zbrodniarz osłaniający młodego.

Rebus wrócił do domu i obszedł wokół całe mieszkanie. Zdał sobie sprawę, że stanowi ono właściwie jedyny trwały punkt odniesienia w jego życiu. Nękały go tu sprawy, nad którymi pracował, i wszystkie monstra, z jakimi się zetknął… To tu, siedząc w fotelu i wyglądając przez okno, mógł się z nimi zmagać. W zakamarkach umysłu miał dla nich miejsce, a one się w tych zakamarkach gnieździły.

Jeśli się teraz tego pozbędzie, to co mu zostanie? Jego świat utraci punkt oparcia, a on pozbawi się klatek, w których trzyma swoje demony…

Jutro zadzwoni do agencji i powie im, że się nie wyprowadza.

To jutro.

Bo dziś musi jeszcze zasiedlić kilka nowych klatek…

Загрузка...