6

W poniedziałek rano Rebus zabrał do pracy wycinki prasowe od Jean. Na biurku leżały trzy karteczki z wiadomościami o telefonach od Steve’a Holly’ego i odręczna notka napisana ręką Gill Templer, że wizytę u lekarza ma umówioną na godzinę jedenastą. Poszedł do jej gabinetu w nadziei, że coś jeszcze wytarguje, ale kartka na drzwiach informowała, że cały dzień spędzi na Clayfield Square. Wrócił do biurka, wziął papierosy i zapalniczkę, i ruszył w stronę parkingu. Ledwie udało mu się zapalić pierwszego, gdy podjechała Siobhan Clarke.

– Udało się? – zapytał.

Siobhan machnęła trzymanym w ręku laptopem.

– Wczoraj wieczorem – powiedziała.

– Opowiadaj.

Popatrzyła na papierosa i mruknęła.

– Jak skończysz to świństwo i przyjdziesz na górę, to ci pokażę.

Drzwi za nią zamknęły się z impetem. Rebus spojrzał na papierosa, raz jeszcze pociągnął i pstryknął go na ziemię.

Kiedy dotarł do sali wydziału śledczego, Siobhan siedziała już nad włączonym laptopem. Któryś z kolegów zawołał, że dzwoni Steve Holly, ale Rebus przecząco pokręcił głową. Wiedział aż za dobrze, czego tamten chce: Bev Dodds doniosła mu o ich wizycie w Kaskadach. Uniósł w górę palec i poprosił Siobhan, by jeszcze na moment się wstrzymała, potem podszedł do biurka i zadzwonił do muzeum.

– Z doktor Burchill proszę – powiedział i chwilę odczekał.

– Halo? – odezwał się jej głos.

– Jean? Tu Rebus.

– John, właśnie chciałam do ciebie zadzwonić.

– Możesz nic nie mówić: prześladują cię, tak?

– Może nie aż tak, ale…

– Naprzykrza ci się reporter nazwiskiem Steve Holly i chce rozmawiać o lalkach, zgadza się?

– Do ciebie też już trafił?

– Najlepsza rada, jaką mogę ci dać, Jean, to nic nie mów. Nie odbieraj jego telefonów, a jeśli i tak do ciebie dotrze, to mu powiedz, że nie masz nic do powiedzenia. I to niezależnie od tego, jak mocno będzie cię przyciskał…

– Jasne. To znaczy, że Bev Dodds wszystko wypaplała?

– Moja wina. Powinienem wiedzieć, że nie umie trzymać języka za zębami.

– Nie przejmuj się. Potrafię sobie poradzić.

Pożegnali się i odłożył słuchawkę. Potem podszedł do biurka Siobhan i odczytał wiadomość na ekranie.

Ta gra to nie gra. To wyzwanie. Potrzebna jest siła i wytrwałość, nie mówiąc o inteligencji. Ale nagroda będzie wspaniała. Czy nadal chcesz zagrać?

– Odpowiedziałam mu, że jestem zainteresowana, ale spytałam, jak długo ta gra potrwa. – Siobhan błądziła palcem po klawiaturze. – Odpisał, że może potrwać albo kilka dni, albo kilka tygodni. Potem zapytałam, czy będę mogła zacząć od Piekliska. Odpowiedział natychmiast, że Pieklisko to czwarty poziom, a grać trzeba od początku. Odpisałam, że zgoda, i wtedy o północy przyszło to.

Na ekranie pojawiła się nowa wiadomość.

– Do jej wysłania użył jakiegoś innego adresu – powiedziała Siobhan. – Bóg raczy wiedzieć, ile on ma tych różnych adresów.

– Chodzi mu o to, żeby go było trudniej namierzyć? – domyślił się Rebus i przeczytał wiadomość na ekranie: Skąd mam wiedzieć, że jesteś tym, za kogo się podajesz?

– Chodzi mu o mój nowy adres e-mailowy – wyjaśniła Siobhan. – Przedtem używałam adresu Philippy, teraz Granta.

– I co mu odpowiedziałaś?

– Odpowiedziałam, że będzie mi musiał zaufać. A jak nie, to zawsze możemy się spotkać.

– Ucieszył się?

– Niespecjalnie. Ale wtedy przysłał mi to. – Nacisnęła kolejny klawisz.

Sevenfins high is king. This queen dines well before the bust. [W dosłownym tłumaczeniu: Siedem płetw w górę czyni króla. Ta królowa jada dobrze przed wpadką.]

– I to wszystko?

Siobhan kiwnęła głową.

– Brzmi to bez sensu, więc spytałam, czy może mi coś podpowiedzieć. W odpowiedzi po raz drugi wysłał mi to samo.

– Pewnie dlatego, że w tym już zawarta jest podpowiedz.

Siobhan rozczesała sobie włosy palcami.

– Przez pół nocy nie spałam. Pewnie tobie też się to z niczym nie kojarzy?

Potrząsnął głową.

– Musisz znaleźć kogoś, kto lubi zagadki. Czy przypadkiem młodzieniec Grant nie bawi się krzyżówkami z kodowanymi hasłami.

– Naprawdę? – Siobhan spojrzała w drugi koniec sali, gdzie Grant Hood rozmawiał właśnie przez telefon.

– Najlepiej spytaj go sama.

Siobhan stanęła nad Grantem i poczekała, aż skończy rozmawiać.

– Jak się sprawuje mój laptop? – zapytał.

– W porządku. – Podała mu kartkę. – Słyszałam, że lubisz zagadki.

Wziął kartkę do ręki, ale nawet na nią nie spojrzał.

– Jak się bawiłaś w sobotę? – spytał.

– Fajnie – kiwnęła głową.

I rzeczywiście tak było. Najpierw wypili parę drinków w pubie, potem zjedli kolację w sympatycznej knajpce na Nowym Mieście. Rozmowa głównie obracała się wokół pracy, jako że nie mieli wielu innych wspólnych tematów. Ale i tak było sympatycznie móc się trochę pośmiać i powspominać. Zachował się jak dżentelmen i po kolacji odprowadził ją do domu. Nie zaprosiła go na górę na kawę, a on oświadczył, że na Broughton Street złapie taksówkę.

Grant uśmiechnął się i kiwnął głową. „Fajnie” całkowicie go zadowalało. Potem spojrzał na kartkę i przeczytał głośno:

– Siedem płetw w górę czyni króla. A co to niby ma znaczyć?

– Miałam nadzieję, że ty mi to powiesz.

Raz jeszcze przyjrzał się tekstowi na kartce.

– Może to jakiś anagram. Ale mało prawdopodobne, bo jest zbyt mała rozmaitość samogłosek. Same tylko „i” i „e”. Jada dobrze przed wpadką – może chodzi o jakąś wpadkę narkotykową? – Siobhan wzruszyła jedynie ramionami. – Może byłoby łatwiej, gdybyś mi nieco więcej powiedziała – dodał.

Siobhan kiwnęła głową.

– No to chodźmy na kawę – zaproponowała.

Rebus patrzył z daleka, jak wychodzą, potem wziął do ręki pierwszy wycinek. Z boku słychać było czyjąś rozmowę, coś na temat następnej konferencji prasowej. Rozmawiający byli tego samego zdania, że jeśli komisarz Templer życzy sobie, by się tym zająć, to znaczy, że nie popuści. Rebus nagle zmrużył oczy. Natrafił na zdanie, które musiał przegapić za pierwszym razem. Znajdowało się w wycinku z 1995 roku opisującym znalezienie przez psa trumienki z kawałkiem materiału w pobliżu hotelu Huntingtower koło Perth. Pod koniec notatki zacytowano wypowiedź anonimowego pracownika hotelu, który miał powiedzieć: „Trzeba uważać, bo inaczej Huntingtower może sobie zdobyć złą sławę”. Rebusa zaciekawiło, co to mogło znaczyć. Chwycił słuchawkę, by zadzwonić do Jean – może ona będzie coś wiedziała – ale po chwili ją odłożył. Nie chciał, żeby sobie pomyślała, że… że właściwie co? Mile wspominał wczorajszy dzień i miał wrażenie, że jej też było miło. Odwiózł ją do domu do Portobello, ale z zaproszenia na kawę nie skorzystał.

– Już i tak zabrałem ci dziś zbyt dużo czasu – powiedział, a ona nie zaprzeczyła.

– To może kiedy indziej – odparła.

Wracając do Marchmont, Rebus miał uczucie, jakby coś im umknęło. Niewiele brakowało, by do niej wieczorem zadzwonił, jednak w końcu włączył telewizor i zaczął oglądać jakiś program przyrodniczy, z którego, jak się później okazało, nic nie pamiętał. Siedział tak, póki nie przypomniał sobie o zaplanowanej na ten wieczór rekonstrukcji zdarzeń, wtedy wstał i wyszedł.

Jego dłoń wciąż spoczywała na słuchawce, więc ją podniósł, wybrał numer do hotelu Huntingtower i poprosił o połączenie z menedżerem.

– Przykro mi – odparła recepcjonistka – ma teraz spotkanie. Czy chce pan zostawić wiadomość?

Rebus wyjaśnił, kim jest, i dodał:

– Chciałbym porozmawiać z kimś, kto pracował w hotelu w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym piątym roku.

– A jak nazwisko? – spytała recepcjonistka.

Nieporozumienie trochę go rozbawiło.

– Nie, proszę pani, nie chodzi mi o nikogo konkretnego. To może być ktokolwiek.

– No cóż, ja tu pracuję już od tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego trzeciego roku.

– Zatem może pamięta pani historię ze znalezieniem trumienki koło hotelu?

– Jak przez mgłę.

– Mam tu przed sobą wycinek z gazety, w którym jest mowa o tym, że hotelowi grozi zła sława.

– A dlaczego?

– Nie jestem pewna. Może chodziło o tę amerykańską turystkę.

– Jaką turystkę?

– No tę, która zniknęła.

Przez chwilę go zamurowało, a potem poprosił ją, by to jeszcze raz powtórzyła.


Rebus udał się do filii Biblioteki Narodowej na Causewayside. Z biura na St Leonard’s był to zaledwie pięciominutowy spacerek. Kiedy wylegitymował się i wyjaśnił, czego mu potrzeba, posadzono go przy biurku z ustawionym na nim czytnikiem mikrofilmów. Był to właściwie duży podświetlony ekran zaopatrzony w dwie szpule. Na jedną z nich zakładało się mikrofilm i przewijało na drugą. Rebus miał już kiedyś do czynienia z takim urządzeniem, jeszcze w czasach, gdy archiwum prasy znajdowało się w głównym budynku na wiadukcie Jerzego IV. Uprzedził bibliotekarkę, że jego zadanie kwalifikuje się jako „nie cierpiące zwłoki”, jednak minęło niemal dwadzieścia minut, nim ktoś z obsługi przyniósł mu pudełka z mikrofilmami. „Courier” był dziennikiem wydawanym w Dundee i rodzice Rebusa czytywali go regularnie. Pamiętał, że jeszcze do niedawna gazeta utrzymywała tradycyjny wygląd płachty z ogromnymi płatnymi ogłoszeniami na całej pierwszej stronie. Nie było na niej żadnych zdjęć ani żadnych wiadomości. Opowiadano też, że wiadomość o zatonięciu Titanica ukazała się z nagłówkiem: „Mieszkaniec Dundee ginie na morzu”. Ale oczywiście gazeta wcale nie była zaściankowa, nic podobnego.

Rebus wziął ze sobą wycinek dotyczący hotelu Huntingtower i tak długo przewijał taśmę mikrofilmu, aż dotarł do daty o cztery tygodnie wcześniejszej. Tam, na jednej z wewnętrznych kolumn znalazł notatkę zatytułowaną: „Tajemnicze zniknięcie turystki. Policja nic nie wie”. Kobieta nazywała się Betty-Anne Jesperson, miała trzydzieści osiem lat i była zamężna. Przyjechała jako uczestniczka grupowej wycieczki ze Stanów, odbywającej się pod hasłem „Mistyczna wyżyna Szkocji”. Zamieszczone w gazecie zdjęcie Betty-Anne pochodziło z jej paszportu. Widać na nim było kobietę o nalanej twarzy w okularach w grubej oprawie, z trwałą ondulacją na głowie. Mąż imieniem Garry oświadczył, że żona miała zwyczaj zrywać się wcześnie rano i jeszcze przed śniadaniem chodzić na spacery. Nikt w hotelu nie zauważył jej wyjścia. Przeszukano okolicę hotelu, po czym policja uzbrojona w odbitki jej zdjęcia zabrała się do przeczesywania całego Perth. Kiedy Rebus przewinął taśmę o tydzień do przodu, informacje o prowadzonych poszukiwaniach ograniczały się już tylko do kilku akapitów. Po następnym tygodniu notatka była już jedynie krótką wzmianką złożoną z paru linijek i zainteresowanie całą sprawą rozpływało się w powietrzu równie skutecznie, jak sama Betty-Anne.

Recepcjonistka hotelu wcześniej poinformowała go, że w ciągu pierwszego roku od zniknięcia, Garry Jesperson jeszcze kilkakrotnie pojawiał się w okolicy, a w rocznicę przyjechał nawet na cały miesiąc. Później jednak Garry związał się z kimś i według ostatnich posiadanych przez recepcjonistkę informacji przeniósł się z New Jersey do Baltimore.

Rebus przepisał wszystko do notesu, a potem przez długą chwilę siedział, postukując palcami w zapisaną stroniczkę notatnika. Trwało to tak długo, aż jeden z użytkowników czytelni chrząknął ostrzegawczo, dając do zrozumienia, że zachowuje się zbyt głośno.

Rebus wrócił więc do biurka bibliotekarki i złożył zamówienie na kolejne tytuły prasowe: „Dunfermline Press”, „Glasgow Herald” i „Inverness Courier”. Okazało się, że tylko „Herald” istnieje w postaci mikrofilmu, zaczął więc od niego. Wycinek o laleczce na cmentarzu był z 1982 roku. Pamiętał, że na początku tego właśnie roku Van Morrison nagrał Beautiful Vision. Rebus przyłapał się nagle na tym, że nuci pod nosem temat Dweller on the Treshold, przerwał więc, przypominając sobie, gdzie się znajduje. W 1982 roku był detektywem w stopniu sierżanta i prowadził śledztwa wraz z innym sierżantem nazwiskiem Jack Morton. Obaj pracowali wtedy w komisariacie przy Great London Road, nim jeszcze wybuchł tam pożar. Kiedy wreszcie doniesiono mu mikrofilm z „Heraldem”, niecierpliwie założył go na czytnik i zabrał się do pracy. Dni i tygodnie sunęły przez ekran błękitną smugą. Wszyscy jego ówcześni szefowie z Great London Road albo już nie żyją, albo są na emeryturze. Z żadnym z nich nie utrzymywał kontaktów. A teraz Farmera też już nie ma. I czy mu się to podoba, czy nie, niedługo przyjdzie kolej na niego. Pomyślał, że chyba nie odejdzie cicho i potulnie. Będą go musieli wyrzucać siłą, a on będzie kopał i gryzł…

Lalkę na cmentarzu znaleziono w maju, zaczął więc poszukiwania od początku kwietnia. Oczywiście problem polegał na tym, że Glasgow to duże miasto, więc i przestępstw było w nim więcej niż w Perth. Obawiał się, że nawet jeśli coś takiego było, może to przeoczyć. A czy w ogóle takie sprawy, jak czyjeś zaginięcie, trafiają tu do gazet? Rocznie znikają tysiące ludzi i zdarzają się zniknięcia, których nikt nawet nie zauważa, na przykład bezdomnych lub ludzi samotnych bez rodziny i przyjaciół. W tym kraju mogło się zdarzyć, że czyjś trup siedział w fotelu przy kominku tak długo, że dopiero smród alarmował sąsiadów.

Do końca kwietnia nie znalazł żadnej wzmianki o czyimś zaginięciu, znalazł natomiast sześć przypadków nagłej śmierci, z których dwie dotyczyły kobiet. Jedną z nich zabito nożem po prywatce, a policja przesłuchiwała pewnego mężczyznę. Rebus pomyślał, że zapewne towarzyszącego jej partnera. Wiedział, że w jednym z dalszych numerów znajdzie się informacja, że mężczyznę postawiono w stan oskarżenia i skierowano sprawę do sądu. Druga śmierć dotyczyła utonięcia w jakiejś rzeczce, o której Rebus nigdy wcześniej nie słyszał: White Cart Water. Ciało znaleziono przy jej brzegu na południowych krańcach Rosshal Park. Ofiara nazywała się Hazel Gibbs i miała dwadzieścia dwa lata. Wcześniej opuścił ją mąż, zostawiając z dwójką dzieci. Znajomi zeznali, że spowodowało to u niej depresję i że dzień wcześniej widziano ją pijaną i wałęsające się bez opieki dzieci.

Rebus wyszedł na zewnątrz, wyciągnął komórkę i zadzwonił do Bobby’ego Hogana z wydziału śledczego w Leith.

– Bobby, cześć, tu John. Znasz troszkę Glasgow, prawda?

– Troszkę.

– Słyszałeś kiedyś o White Cart Water?

– Chyba nie.

– A Rosshall Park?

– Przykro mi.

– A znasz tam kogoś na dzikim zachodzie?

– Mogę podzwonić.

– To podzwoń, proszę. – Rebus raz jeszcze powtórzył nazwy i rozłączył się. Zapalił papierosa i stał, zerkając na nowy pub, który niedawno otwarto na przeciwległym rogu. Uznał, że jeden drink mu nie zaszkodzi, potem jednak przypomniał sobie, że ma wizytę u lekarza. Cholera, no więc pan doktor będzie musiał poczekać. Zawsze może się z nim umówić na inny termin. Hogan wciąż nie dzwonił, Rebus wrócił zatem do czytelni i zaczął przeglądać numery z maja 1982 roku. Kiedy zadzwoniła jego komórka, zarówno obsługa, jak i użytkownicy czytelni popatrzyli na niego z nie ukrywanym oburzeniem. Rebus zaklął pod nosem i przytknął telefon do ucha, jednocześnie wstając i ruszając ku wyjściu.

– To ja – odezwał się głos Hogana.

– Mów – szepnął Rebus, już niemal w drzwiach.

– Rosshal Park leży w Pollok, na południowy zachód od centrum. White Cart Water to rzeczka płynąca wzdłuż jego północnej granicy.

Rebusa zamurowało.

– Jesteś tego pewien? – Jego głos już wcale nie przypominał szeptu.

– Tak mi powiedziano.

Rebus zawrócił i usiadł na swym miejscu. Wycinek z „Heralda” leżał pod wycinkiem z „Couriera”. Wyciągnął go i dla pewności raz jeszcze przeczytał.

– Dzięki, Bobby – powiedział i rozłączył się. Wszyscy wokół psykali na niego wściekle, ale on nawet tego nie zauważył. „Kościół potępia bluźniercze wygłupy”. Trumienkę znaleziono na przykościelnym cmentarzu należącym do kościoła przy Potterhill Road.

W dzielnicy Pollok.


– Pewnie nie masz zamiaru się tłumaczyć – powiedziała Gill Templer.

Rebus podjechał na Gayfield Square i poprosił o pięciominutowe spotkanie. Siedzieli w tym samym zagraconym i zapyziałym biurze.

– Kiedy po to tu właśnie przyjechałem – oświadczył Rebus. Przyłożył sobie dłoń do czoła. Czuł, że twarz mu płonie.

– Miałeś być dziś u lekarza.

– Ale coś się wydarzyło. Chryste, wprost nie uwierzysz.

Gill postukała palcem w gazetę rozłożoną na biurku.

– A wiesz może, skąd ten Steve Holly się o tym dowiedział?

Rebus obrócił gazetę ku sobie. Najwyraźniej Holly pisał to w pośpiechu, ale udało mu się sklecić wiadomość, w której zmieścił trumienki z Arthur’s Seat, powołał się na „opinię miejscowego eksperta z Muzeum Szkocji”, wspomniał o trumience z Kaskad i o „krążących plotkach, że są jeszcze inne trumienki”.

– O co mu chodzi z tymi „innymi trumienkami”? – spytała Gill.

– To ci właśnie próbuję powiedzieć.

No i opowiedział jej wszystko, ze szczegółami. W zakurzonych, oprawionych w skórę rocznikach „Dunfermline Press” i „Inverness Courier” znalazł dokładnie to, czego szukał i czego się obawiał. W lipcu 1977 roku, niecały tydzień przed znalezieniem trumienki na plaży w Nairn, sześć kilometrów dalej morze wyrzuciło na brzeg zwłoki Pauli Gearing. Nie udało się ustalić okoliczności zgonu i śmierć uznano za „nieszczęśliwy wypadek”. W październiku 1972, na trzy tygodnie przed znalezieniem trumienki w wąwozie Dunfermline, zgłoszono zaginięcie nastolatki. Caroline Farmer była uczennicą czwartej klasy liceum w Dunfermline. Ostatnio rzucił ją chłopak, z którym chodziła od kilku lat, i jedynym wytłumaczeniem było, że skłoniło ją to do ucieczki z domu. Rodzina oświadczyła, że nie spocznie, póki jej nie odnajdzie. Rebus wątpił, by im się to udało…

Gill Templer wysłuchała całej opowieści, przez cały czas nie odzywając się ani słowem. Kiedy skończył, przejrzała wycinki i notatki, jakie porobił w bibliotece. W końcu spojrzała mu prosto w oczy.

– Bardzo to wszystko cieniutkie, John – powiedziała.

Rebus zerwał się z miejsca. Czuł potrzebę ruchu, jednak brak miejsca w pokoju mu to uniemożliwiał.

– Ale Gill, to jest… w tym coś jest.

– Morderca, który w pobliżu miejsc zbrodni zostawia trumienki? – Wolno pokręciła głową. – Jakoś tego nie widzę. Masz tu dwa trupy bez śladu udziału osoby trzeciej i dwa zaginięcia. Z tego nie wynika jeszcze prawidłowość.

– Trzy zaginięcia, jeśli doliczymy Philippę Balfour.

– No i znowu: trumienkę w Kaskadach znaleziono w niecały tydzień od jej zniknięcia. Więc też się nie zgadza.

– Myślisz, że fantazjuję?

– Może.

– Ale czy mogę to przynajmniej pociągnąć trochę dalej?

– John…

– Daj mi jednego, najwyżej dwóch ludzi. I parę dni, żebyśmy cię mogli przekonać.

– I tak już nam brakuje ludzi.

– Brakuje do czego? Przecież błądzimy zupełnie po omacku i tylko czekamy, że albo się nagle pojawi, albo zadzwoni do domu, albo że znajdziemy jej ciało. Daj mi tylko dwóch ludzi.

Wolno pokręciła głową.

– Najwyżej jednego. I góra trzy, cztery dni. Jasne?

– Jasne. Z kim mam pracować?

Templer zamyśliła się.

– A kogo chcesz?

– Daj mi Ellen Wylie.

Przyjrzała mu się uważnie.

– Czy jest jakiś szczególny powód, że prosisz akurat o nią?

Wzruszył ramionami.

– Jako prezenterka telewizyjna kariery nie zrobi, ale gliniarz z niej dobry.

Templer przez chwilę wpatrywała się w niego w milczeniu.

– Dobrze – powiedziała wreszcie. – Bierzcie się do roboty.

– A czy mogłabyś trzymać Holly’ego z dala od nas?

– Mogę spróbować – kiwnęła głową i znów stuknęła palcem w gazetę. – Rozumiem, że ten „miejscowy ekspert” to Jean, tak? – Odczekała, aż przytaknie, potem westchnęła. – Powinnam to przewidzieć, zanim was z sobą spiknęłam… – Zaczęła rozcierać sobie czoło, a Rebus pomyślał, że Farmer robił dokładnie to samo, kiedy, jak mawiał, Rebus zalazł mu za skórę…


– To czego my właściwie mamy szukać? – spytała Ellen Wylie. Została oddelegowana na St Leonard’s i nie wyglądało, by była zachwycona perspektywą pracy we dwójkę z Rebusem.

– Przede wszystkim musimy ustalić podstawowe fakty – odparł – a to znaczy, że w pierwszej kolejności trzeba sprawdzić, czy te zaginione osoby nigdy się nie odnalazły.

– Czyli rozmowy z rodzinami? – podchwyciła Wylie, robiąc sobie notatki.

– Tak jest. A jeśli chodzi o odnalezione zwłoki, to trzeba się ponownie przyjrzeć wynikom sekcji i upewnić, że niczego wtedy nie przegapiono.

– Tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty siódmy i osiemdziesiąty drugi? Nie sądzisz że dokumentację już zniszczono?

– Mam nadzieję, że nie. A nawet jeżeli, to patolodzy mają dobrą pamięć.

Znów sobie coś zanotowała.

– Zapytam jeszcze raz: czego my właściwie szukamy? Uważasz, że jest jakiś związek między tymi kobietami a trumienkami, i my to mamy udowodnić?

– Sam nie wiem – odparł, ale wiedział, o co jej chodzi, zupełnie co innego być o czymś przekonanym, a co innego móc i o udowodnić, szczególnie przed sądem. – Może przynajmniej będę mógł się od tego uwolnić – dodał po dłuższej chwili.

– A wszystko zaczęło się od trumienek znalezionych na Arthur’s Seat?

Przytaknął, czując, że sceptycyzm mocno przebija przez jego entuzjazm.

– Posłuchaj – powiedział. – Jeśli to wszystko tylko sobie wymyśliłem, będziesz miała okazję wyprowadzić mnie z błędu. Ale najpierw trzeba w tym trochę pogrzebać.

Wzruszyła ramionami i znów coś zapisała.

– Prosiłeś o mnie, czy ci mnie narzucono? – spytała.

– Prosiłem.

– I komisarz Templer się zgodziła?

Rebus kiwnął głową.

– A co, masz coś przeciwko?

– Nie wiem. – Przez chwilę dumała nad jego pytaniem, potem dodała: – Nie, chyba nie.

– Świetnie. No to do roboty.


Opisanie wszystkiego na maszynie zajęło mu blisko dwie godziny. Postanowił stworzyć katalog, który będzie podstawą do ich dalszej pracy. Spisał daty i numery stron notatek prasowych i dołączył kserokopie uzyskane z biblioteki. W tym czasie Wylie zajęła się obdzwanianiem komisariatów w Glasgow, Perth, Dunfermline i Nairn, w każdym prosząc o pomoc w odnalezieniu dokumentacji i o nazwiska patologów. Słysząc jej śmiech, od razu wiedział, że po drugiej stronie ktoś mówi coś w rodzaju: „Tylko tyle? Nie masz, cholera, innych zmartwień?” Tłukąc w klawisze, podsłuchiwał jednocześnie, jak sobie radzi. Wiedziała, kiedy się przymilić, kiedy warknąć, a kiedy wdać w niewinny flirt. W jej głosie ani razu nie usłyszał znudzenia widocznego na twarzy, kiedy musiała kolejny raz powtarzać to samo.

– Bardzo dziękuję – powiedziała po raz nie wiadomo który i odłożyła słuchawkę. Potem zapisała coś w notatniku, spojrzała na zegarek i dopisała godzinę. Była rzeczywiście bardzo skrupulatna. – Jak dotąd same obietnice.

– Lepsze to niż nic.

– Pod warunkiem, że ich dotrzymają. – Potem podniosła słuchawkę, głęboko westchnęła i zabrała się do kolejnej rozmowy.

Rebusa zastanawiały długie przerwy pomiędzy kolejnymi przypadkami: 1972, 1977, 1982, 1995. Pięć lat, pięć lat, trzynaście lat. No i teraz, być może, znów pięć lat. Te pięcioletnie odstępy tworzyłyby może jakąś regularność, ale burzyła ją ta cisza między 1982 a 1995. Mogły jednak istnieć różne wytłumaczenia: sprawca, kimkolwiek był, mógł ten czas spędzać gdzie indziej, na przykład w więzieniu. A kto powiedział, że trumienki występują tylko w Szkocji? Może więc warto szerzej zarzucić sieć i sprawdzić, czy zjawisko to nie wystąpiło też gdzie indziej? Jeśli sprawca przebywał w więzieniu, to warto by sprawdzić dokumentację więzienną. Trzynaście lat to długi wyrok, więc pewnie za morderstwo.

Istniała też oczywiście inna możliwość: że sprawca nigdzie się stąd nie ruszał, tylko z jakichś powodów przestał zostawiać trumienki albo że zostawionej przez niego trumienki nie odnaleziono. W końcu to tylko małe, drewniane pudełeczko… Pierwszy lepszy pies mógł je zgryźć na miazgę albo jakieś dziecko zabrać do domu. Ktoś mógł je też po prostu wyrzucić, uznając za niesmaczny żart. Rebus wiedział, że zwrócenie się z apelem do społeczeństwa mogłoby pomóc, jednak nie sądził, by Templer wyraziła na to zgodę. Najpierw musiałby ją przekonać.

– Nic? – zapytał, kiedy Wylie odłożyła słuchawkę.

– Nikt nie odbiera. Może się już rozniosło, że jakaś wariatka z Edynburga zawraca wszystkim głowę.

Rebus zmiął w dłoniach kartkę i rzucił ją przez ramię w kierunku kosza.

– Może zaczynamy się gubić – stwierdził. – Zróbmy sobie przerwę.

Wylie poszła do piekarni po pączka, Rebus postanowił się przejść. Okolice wokół St Leonard’s nie dawały pod tym względem wielkiego wyboru. Można było albo zapuszczać się w osiedla mieszkaniowe, albo spacerować po Holyrood Road wśród pędzących samochodów, z Salisbury Crags w tle. Rebus zdecydował się wkroczyć w labirynt wąskich uliczek między St Leonard’s a Nicolson Street. Po drodze wstąpił do sklepiku, kupił puszkę irn-bru i, popijając, kluczył po zaułkach. Zwykle pił to jako skuteczne lekarstwo na kaca, tym razem miało mu pomóc zwalczyć ochotę na prawdziwego drinka: piwo i whisky w jakimś zadymionym wnętrzu, z telewizorem za barem nastawionym na relację z wyścigów konnych… Wszystko to czekało na niego w barze Southsider, jednak by uniknąć pokusy, na wszelki wypadek przeszedł na drugą stronę ulicy. Na chodniku szalały grupki dzieci, głównie pochodzenia azjatyckiego. Wyszły już ze szkoły i teraz roznosiła je energia i dziecięca pomysłowość. Zastanowił się, czy i jego zbytnio nie ponosi wyobraźnia… Bo tak też mogło być: doszukuje się spisku tam, gdzie go w ogóle nie ma. Wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy i karteczkę z zapisanym numerem.

Kiedy ktoś odebrał, poprosił o połączenie z Jean Burchill.

– Jean? – Zatrzymał się. – Tu John Rebus. Niewykluczone, że dzięki tym twoim trumienkom natrafiliśmy na ważny ślad. – Przez chwilę słuchał. – Teraz nie mogę rozmawiać. – Rozejrzał się. – Jestem w drodze na spotkanie. Jesteś wolna dziś wieczór? – Znów przez chwilę słuchał. – No to szkoda. A może tak na jednego przed snem? – Rozpromienił się. – O dziesiątej? W Portobello, czy na mieście? – Kolejna przerwa. – Tak, skoro masz spotkanie, to rzeczywiście na mieście będzie lepiej. Potem cię odwiozę do domu. To o dziesiątej w muzeum? W porządku, na razie.

Rozejrzał się. Był na Hill Square i na płocie obok zauważył tablicę informacyjną. Wynikało z niej, że stoi przed tylnym wejściem do Domu Lekarza. Niepozornie wyglądające drzwi prowadziły do części budynku mieszczącej stałą Wystawę Historii Medycyny im. Sir Julesa Thoma. Sprawdził podane godziny otwarcia i rzucił okiem na zegarek. Do zamknięcia zostało jeszcze dziesięć minut. A niech tam, pomyślał, i pchnął drzwi.

Znalazł się na typowej klatce schodowej. Na pierwszym piętrze był wąski podest z dwojgiem drzwi naprzeciwko siebie. Wyglądało to tak, jakby mieściły się za nimi prywatne mieszkania, poszedł więc piętro wyżej. Kiedy wkroczył na teren wystawy, dzwonek alarmowy przy drzwiach dał znać obsłudze, że pojawił się nowy gość.

– Był pan już kiedyś u nas? – spytała pracownica, a on zaprzeczył ruchem głowy. – Więc tak: czasy współczesne znajdują się piętro wyżej, a tu po lewej jest dział dentystyczny…

Podziękował jej, a ona zostawiła go w spokoju. Poza nim w sali nie było nikogo, w każdym razie nikogo nie było widać. Spędził pół minuty w dziale dentystycznym, myśląc, że w ciągu tych kilkuset lat technika dentystyczna wcale się tak bardzo nie zmieniła. Główna ekspozycja muzealna zajmowała dwa piętra i była bardzo bogata. Większość eksponatów umieszczono w dobrze oświetlonych szklanych gablotach. Zatrzymał się chwilę przed modelem będącym repliką starodawnej apteki, potem podszedł do naturalnej wielkości figury przedstawiającej doktora Josepha Listera pochylonego nad listą wprowadzonych przez siebie innowacji, wśród których najbardziej znane były metody dezynfekcji rozpylonym karbolem i zastosowanie sterylnego katgutu. Nieco dalej natrafił na gablotę z portfelem zrobionym ze skóry Burke’a. Przypomniało mu się oprawione w skórę podręczne wydanie Biblii, które jako dziecko dostał w prezencie urodzinowym od jednego z wujków. Obok portfela leżał odlew gipsowy głowy Burke’a – z wciąż widocznymi na szyi śladami po katowskim sznurze – i głowy jednego z jego wspólników, Johna Brogana, który pomagał mu transportować zwłoki. O ile głowa Burke’a wyglądała normalnie, miała włosy przyczesane i twarz spokojną, o tyle na twarzy Brogana widać było wyraz cierpienia. Skórę na dolnej szczęce miał ściągniętą, a jego pękata różowa czaszka była niekształtna.

Obok znajdował się portret patologa Knoxa, który przyjmował od nich jeszcze ciepłe zwłoki.

– Biedny ten Knox – odezwał się głos za plecami. Rebus obejrzał się i zobaczył stojącego tuż za nim starszego mężczyznę w pełnej wieczorowej gali, łącznie z muszką, szerokim czarnym pasem i lakierkami. Chwilę potrwało, nim go rozpoznał: profesor Devlin, sąsiad Flipy. Devlin przesunął się bliżej gabloty, nie odrywając wzroku od wystawionych eksponatów. – Długo się zastanawiano, ile on naprawdę wiedział.

– To znaczy, czy wiedział, że Burke i Hare są mordercami?

Devlin kiwnął głową.

– Osobiście nie mam cienia wątpliwości, że musiał wiedzieć. W owym czasie niemal wszystkie ciała trafiające do anatomopatologów były już od dawna zimne. Zwożono je do Edynburga z całej Wielkiej Brytanii – niektóre przypływały Union Canal. Rezurekcjoniści, jak zwano złodziei zwłok, na czas transportu peklowali ciała w whisky. Był to całkiem dochodowy biznes.

– A potem jeszcze ktoś to whisky wypijał?

Devlin parsknął.

– Poczucie oszczędności nakazywałoby, by tak – powiedział. – Jak na ironię losu, zarówno Burke, jak i Hare przybyli do Szkocji za chlebem w ramach migracji zarobkowych. Zatrudniono ich przy budowie Union Canal. – Rebus przypomniał sobie, że Jean mówiła mu coś podobnego. Devlin przerwał i wetknął palec za pas na brzuchu. – No, ale biedny ten Knox… Był na swój sposób geniuszem. Nigdy nie udowodniono mu współudziału w morderstwach. Natomiast potępił go Kościół i to była jego tragedia. Proszę pamiętać, że dla Kościoła ciało ludzkie było nietykalną świątynią. I dlatego znaczna część kleru występowała przeciwko jakimkolwiek badaniom, uznając je za świętokradztwo. No i zaszczuli biednego Knoxa.

– I co się z nim stało?

– Według pisemnych przekazów, zmarł na apopleksję. Hare, który na procesie zeznawał jako świadek koronny, musiał uciekać ze Szkocji. Ale nawet poza Szkocją nie był bezpieczny. Oblano go wapnem i dokończył żywota jako ślepy żebrak na ulicach Londynu. O ile mi wiadomo, w Londynie jest nawet pub Pod Ślepym Żebrakiem, ale nie wiem, czy to ma jakiś związek…

– Szesnaście morderstw – zadumał się Rebus – i to na tak niewielkim terenie jak Port Zachodni.

– Trudno sobie wyobrazić, żeby coś takiego mogło się zdarzyć w dzisiejszych czasach, prawda?

– W dzisiejszych czasach dysponujemy laboratoriami kryminologicznymi, rozwiniętą patologią…

Devlin wyciągnął palec zza pasa i uniósł go teatralnym gestem.

– Otóż to – powiedział. – A gdyby nie działalność Rezurekcjonistów i takich ludzi jak Burke i Hare, to do dziś nie mielibyśmy pojęcia o patologii.

– Czy stąd się bierze pańska dzisiejsza wizyta? Żeby ich uhonorować?

– Może – odparł Devlin, a potem dodał: – O siódmej mamy na górze bankiet, więc pomyślałem, że przyjdę wcześniej i trochę się pokręcę wśród eksponatów.

Rebus przypomniał sobie zaproszenie na kominku u Devlina i te „stroje wieczorowe dekorowane odznaczeniami”…

– Przepraszam, panie profesorze – zawołała skądś pani kustosz – ale już zamykamy.

– Nic nie szkodzi, Maggie – odkrzyknął Devlin, a potem, zwracając się do Rebusa, dodał: – Chciałby pan zobaczyć resztę ekspozycji?

Rebus pomyślał, że pewnie Ellen Wylie dawno już wróciła do pracy.

– Właściwie to powinienem…

– Niech pan da spokój, inspektorze – oznajmił Devlin z emfazą. – Nie można być w Domu Lekarza i nie odwiedzić Czarnego Muzeum…

Pani kustosz przeprowadziła ich wewnętrznymi przejściami, specjalnie dla nich otwierając drzwi zamknięte na klucz, aż dotarli do głównej, frontowej części budynku. Korytarze, udekorowane portretami słynnych przedstawicieli profesji lekarskiej, wyglądały szacownie i dostojnie. Devlin pokazał Rebusowi, gdzie mieści się biblioteka, a potem zatrzymał się w okrągłym holu z marmurową posadzką i wyciągnął rękę do góry.

– Tam mamy bankiet. Będzie mnóstwo profesorów i docentów w pełnej gali i pyszne kurczaki z gumy.

Rebus spojrzał w górę. Hol zwieńczony był szklaną kopułą, a na wysokości pierwszego piętra biegła wokół balustrada, za którą widać było drzwi.

– A co to za okazja? – spytał.

– Bóg raczy wiedzieć. Po prostu, ile razy dostaję zaproszenie, wysyłam im czek i tyle.

– Czy Curt i Gates też tu będą?

– Pewnie tak. Wie pan przecież, że Sandy Gates nie przepuści okazji do wyżerki.

Rebus przyjrzał się imponującym drzwiom wejściowym. Widział je już wielokrotnie, ale zawsze od zewnątrz, od strony Nicolson Street, kiedy nią przejeżdżał lub przechodził. Zrobił uwagę, że nie pamięta, by je kiedykolwiek widział otwarte.

– Dziś wieczorem je otworzą – zapewnił go Devlin. – Goście wchodzą tędy do holu, a potem schodami prosto na górę. Proszę, chodźmy.

Minęli kolejne korytarze i weszli na górę służbowymi schodami.

– Pewnie będzie otwarte – powiedział Devlin, podchodząc do następnych ogromnych drzwi. – Goście, którzy tu przychodzą na przyjęcia, lubią po jedzeniu trochę pozwiedzać. I większość trafia właśnie tutaj. – Nacisnął klamkę i okazało się, że się nie mylił. Drzwi ustąpiły i weszli do dużej sali wystawowej. – Oto Czarne Muzeum – poinformował Devlin, rozkładając ramiona.

– Słyszałem o nim – rzekł Rebus – ale nigdy nie miałem powodu, by go zwiedzać.

– Jest zamknięte dla publiczności – wyjaśnił Devlin. – Właściwie nigdy nie rozumiałem dlaczego. Gdyby je udostępniono turystom, to Kolegium Lekarskie mogłoby zarobić na tym niezły grosz.

Oficjalna nazwa sali wystawowej brzmiała Playfair Hall i Rebus pomyślał, że ekspozycja nie jest aż tak ponura, jakby to mogło wynikać z jej potocznej nazwy. Obejmowała stare narzędzia chirurgiczne, z wyglądu bardziej pasujące do sali tortur niż do sal operacyjnych. W gablotach leżały kości, a organy ludzkie pływały w słojach z mętnym płynem. Kolejne wąskie schody zaprowadziły ich na półpiętro, gdzie stały następne słoje.

– Nie zazdroszczę nieszczęśnikowi, do którego obowiązków należy dolewanie do nich formaliny – powiedział Devlin, sapiąc z wysiłku.

Rebus zatrzymał się przed jednym ze szklanych cylindrów. Patrzyła na niego twarz niemowlęcia, jednak jakoś dziwnie zniekształcona. Dopiero po chwili uzmysłowił sobie, że odchodzą od niej dwa zupełnie oddzielne korpusy. Bliźnięta syjamskie połączone wspólną głową, po połowie należącą do dwóch oddzielnych ciał. Rebus, który widział już niejedno okropieństwo, patrzył na potworka z ponurą fascynacją. Wokół było więcej podobnych eksponatów: płodów na różne sposoby zniekształconych. Na ścianach wisiały obrazy, głównie z dziewiętnastego wieku, przedstawiające żołnierzy straszliwie okaleczonych pociskami armatnimi lub z muszkietów.

– A to mój ulubiony obraz – oświadczył Devlin.

W otoczeniu wszystkich brutalnych i krwawych scen obraz był jak oaza spokoju i przedstawiał portret młodego, uśmiechniętego mężczyzny. Rebus przeczytał podpis:

– Doktor Kennet Lovell, luty, tysiąc osiemset dwadzieścia dziewięć.

– Lovell był jednym z anatomów, którym powierzono sekcję zwłok Williama Burke’a. Prawdopodobnie to on właśnie stwierdził zgon Burke’a po zdjęciu go z szubienicy. Portret namalowano niecały miesiąc później.

– Wygląda na całkiem zadowolonego ze swego losu – zauważył Rebus.

Oczy Devlina rozbłysły.

– Prawda? Kennet był też przy okazji rzemieślnikiem. Zajmował się stolarką, podobnie jak diakon William Brodie, o którym na pewno pan słyszał.

– Dżentelmen za dnia, włamywacz nocą – kiwnął głową Rebus.

– I być może pierwowzór dla Dr Jekylla i Mr Hyde’a Stevensona. Jako dziecko, Stevenson miał w swoim pokoju szafę wykonaną przez Williama Brodiego…

Rebus uważnie przyjrzał się portretowi. Lovell miał głęboko osadzone, ciemne oczy, dołek w brodzie i obfite czarne pukle na głowie. Rebus był pewien, że malarz jak zwykle upiększył nieco swego modela i pewnie odjął mu trochę lat i kilogramów. Ale biorąc nawet tę poprawkę, należało stwierdzić, że był to przystojny mężczyzna.

– Ciekawa sprawa z tą panną Balfour – powiedział Devlin, a ta nagła zmiana tematu nieco Rebusa zaskoczyła. Spojrzał na starego profesora, który przestał już sapać i stał ze wzrokiem wbitym w portret.

– Co mianowicie? – spytał.

– No, te trumny znalezione na Arthur’s Seat… i to, jak prasa znów tę sprawę odgrzała. – Odwrócił głowę i spojrzał na Rebusa. – Jedna z teorii głosi, że upamiętniają ofiary Burke’a i Hare’a…

– Tak, wiem.

– A teraz ta następna trumna wydaje się upamiętniać pannę Balfour.

Rebus przeniósł wzrok na portret.

– Lovell robił coś z drewna?

– Na przykład stół w mojej jadalni. – Devlin się uśmiechnął. – To jego dzieło.

– I dlatego pan go kupił?

– To taka mała pamiątka z lat, kiedy rodziła się patologia. Historia medycyny, inspektorze, to historia Edynburga. – Pociągnął lekko nosem i westchnął. – Wie pan, czasami mi tego brakuje.

– Mnie by tam chyba nie brakowało.

Odwrócili się od portretu i ruszyli dalej.

– Na swój sposób czułem się uprzywilejowany – mówił Devlin. – Wieczna fascynacja i zdumienie tym, co ta cielesna powłoka potrafi w sobie kryć. – Dla lepszego efektu klepnął się w klatkę piersiową, a Rebus uznał, że nie ma nic do powiedzenia. Jego zdaniem ciało to ciało, i tyle. Kiedy ciało umiera, wszystko, co w nim było ciekawego, umiera razem z nim. Był nawet gotów powiedzieć to głośno, jednak wiedział, że nie ma szans w dyskusji z profesorem.

Wrócili do głównego holu i Devlin powiedział:

– Inspektorze, naprawdę myślę, że powinien pan się tu zjawić wieczorem. Ma pan jeszcze mnóstwo czasu, żeby wpaść do domu i się przebrać.

– Nie sądzę – odpowiedział Rebus. – Wszyscy i tak tu będą tylko rozmawiać o sprawach zawodowych, sam pan mówił. – A przebrać się nie mam w co, dodał w duchu, bo nie dysponuję smokingiem, nie mówiąc już o całej reszcie.

– Myślę, że spodobałoby się panu – nalegał Devlin. – Szczególnie w nawiązaniu do naszej rozmowy.

– W jakim sensie? – spytał Rebus.

– Na bankiecie przemawiać będzie ksiądz katolicki. Ma mówić o dychotomii ciała i ducha.

– Sam temat wystarczy, żebym się poczuł zagubiony.

Devlin uśmiechnął się pobłażliwie.

– Sądzę, inspektorze, że pan umyślnie udaje mniej rozgarniętego niż pan jest w rzeczywistości. Pewnie w pańskiej pracy się to przydaje.

Rebus ograniczył się do wzruszenia ramionami.

– A ten mówca – spytał – to nie przypadkiem ojciec Conor Leary?

Devlin spojrzał na niego zaskoczony.

– Zna go pan? To tym bardziej powinien pan do nas dołączyć.

– No, może na jednego drinka przed kolacją – stwierdził Rebus, kiwając głową w zamyśleniu.


Po powrocie na St Leonard’s dostrzegł naburmuszoną minę Ellen Wylie.

– Zdaje się, że twoje rozumienie słowa „przerwa” trochę się różni od mojego – powiedziała zaczepnie.

– Natknąłem się na kogoś – wyjaśnił.

Wylie nie ciągnęła dalej tematu, ale widział, że jest zła. Twarz jej zastygła i sprawiała wrażenie, że sięgając po słuchawkę, robi to z wściekłością. Wyraźnie oczekiwała od niego czegoś więcej: przeprosin, a może też pochwały za jej pilność. Odczekał jeszcze chwilę, a kiedy znów z furią natarła na telefon, zapytał:

– Czy to przez tę konferencję prasową?

– Co takiego? – rzuciła słuchawkę na aparat.

– Ellen – powiedział – nie chodzi o to, że…

– Tylko, kurwa, nie waż się mnie pouczać!

Uniósł ręce w geście poddania.

– Okej, zatem koniec ze stosunkami familiarnymi. Żałuję, sierżant Wylie, że zostało to przez was odebrane jako pouczanie.

Patrzyła na niego wściekłym wzrokiem, potem wyraz jej twarzy raptownie złagodniał. Zmusiła się do cienia uśmiechu i roztarta sobie oba policzki.

– Przepraszam – powiedziała.

– I ja też. – Spojrzała na niego pytająco. – Za to, że mnie tak długo nie było. Powinienem zadzwonić. – Wzruszył ramionami. – Ale za to poznałaś moją straszną tajemnicę.

– To znaczy?

– Żeby zmusić Johna Rebusa do przeprosin, trzeba najpierw pastwić się nad telefonem.

Tym razem głośno się roześmiała. Choć nie był to śmiech płynący z głębi serca i pobrzmiewały w nim tony histeryczne, pozwolił jej dojść do siebie. Oboje znów zajęli się pracą.

Na koniec dnia przyszło im uznać, że właściwie nie osiągnęli niczego. Starając się ją pocieszyć, powiedział, by się nie martwiła, bo z góry było wiadomo, że początki będą trudne. Nakładając płaszcz, spytała, czy wybiera się może gdzieś na drinka.

– Jestem już umówiony – pokręcił głową. – Może kiedy indziej.

– Jasne – powiedziała, jednak z tonu wynikało, że nie bardzo w to wierzy.


Wstąpił samotnie na drinka, ale tylko jednego z uwagi na późniejszą wizytę w Domu Lekarza. Zamówił whisky Laphroaig z kropelką wody, by odrobinę stępić jej ostrość. Wybrał pub, którego Wylie nie mogła znać. Nie miał ochoty na nią wpaść, po tym jak jej odmówił, a zdobyć się na szczerą rozmowę o konferencji prasowej mógłby dopiero po znieczuleniu się kilkoma solidnymi drinkami. Chciał jej powiedzieć, że się myli i że jedna nieudana konferencja prasowa nie oznacza końca kariery. Gill Templer na pewno czuje się zawiedziona, to oczywiste, ale jednocześnie nie jest przecież osobą głupią i mściwą, by rozpoczynać wojnę. Wylie była dobrą policjantką i inteligentnym pracownikiem wydziału śledczego. Jeszcze trafi jej się inna szansa. Gdyby teraz Templer chciała się na niej odegrać, odbiłoby się to rykoszetem na niej samej.

– Jeszcze jedną? – spytał barman.

Rebus spojrzał na zegarek.

– Dobra, niech będzie.

Ten rodzaj baru bardzo mu odpowiadał. Niewielki, anonimowy i schowany na uboczu. Na zewnątrz nie było nawet szyldu, ani niczego, co mogłoby go dekonspirować. Mieścił się w bocznej uliczce, tam gdzie trafiali tylko wtajemniczeni. W rogu siedziało dwóch stałych bywalców w podeszłym wieku, obaj sztywno wyprostowani i hipnotycznie wpatrzeni w przeciwległą ścianę. Dialog między nimi był oszczędny i prowadzony chrapliwym, gardłowym głosem. Fonia w telewizorze została wyłączona, ale barman i tak wpatrywał się w ekran. Nadawano jakiś amerykański film dziejący się na sali sądowej, a jego bohaterowie miotali się po pomalowanej na szaro sali rozpraw. Od czasu do czasu pokazywano zbliżenie na twarz kobiety, która miała grać bardzo przejętą. Najwyraźniej była niepewna swej mimiki, bo co chwilę dramatycznym ruchem załamywała ręce. Rebus dał barmanowi pieniądze i przelał resztkę z pierwszej szklanki do drugiej, skrupulatnie wytrząsając zawartość do ostatniej kropli. Jeden ze starych bywalców najpierw zakasłał, potem pociągnął nosem. Jego kompan coś powiedział, a on milcząco przytaknął głową.

– O co w tym chodzi? – Rebus nie mógł się powstrzymać, by nie zapytać.

– Co?

– W tym filmie, o co tam chodzi?

– O to co zawsze – odparł barman. Każdy kolejny dzień zdawał się tu upływać według identycznego scenariusza, nawet film na ekranie telewizora. – A co u ciebie? – spytał barman. – Co słychać? – Pytania w jego ustach brzmiały nieco wymuszenie, jakby ów scenariusz nie przewidywał pogaduszek z klientami.

Rebus zastanowił się, co mógłby odpowiedzieć. Na przykład, że gdzieś grasuje seryjny morderca i robi to bezkarnie od początku lat siedemdziesiątych. Albo, że zaginiona dziewczyna już prawie na pewno nie żyje. Albo, że bliźnięta syjamskie mogą się urodzić z jedną, potwornie zniekształconą głową.

– Wiesz, jak jest – odpowiedział w końcu, a barman pokiwał głową ze zrozumieniem, jak gdyby takiej właśnie odpowiedzi oczekiwał.

Niedługo potem Rebus wyszedł z baru. Odbył krótki spacerek na Nicolson Street i zgodnie z przewidywaniami Devlina drzwi wejściowe do Domu Lekarza stały otworem, a goście już się zaczynali schodzić. Rebus nie miał oczywiście zaproszenia, ale krótka rozmowa poparta legitymacją służbową wystarczyła. Na pierwszym piętrze stali już pierwsi goście z drinkami w dłoniach. Na przykrytych białymi obrusami stołach stały różnorodne kieliszki i inne szkło. Obsługa miała na sobie śnieżnobiałe koszule z muszkami i czarne kamizelki.

– Czym mogę panu służyć?

Rebus chętnie wypiłby jeszcze jedną whisky, wiedział jednak, że po wypiciu trzech czy czterech popłynie. A jeśli popłynie, to najgorsze łupanie w głowie zacznie się wtedy, kiedy przyjdzie czas na spotkanie z Jean.

– Poproszę czysty sok pomarańczowy – powiedział.

– Matko Przenajświętsza, zatem mogę już spokojnie dokonać żywota.

Rebus odwrócił się w stronę mówiącego.

– A to dlaczego? – spytał.

– Bo to znaczy, że zobaczyłem już wszystko, co jest do zobaczenia na naszym cudownym padole. Nalej mu, synu, whisky, i nie skąp przy tym – polecił barmanowi, który zamarł z karafką skoku pomarańczowego w dłoni i spojrzał pytająco na Rebusa.

– Tylko sok proszę. – Rebus był zdecydowany.

– No, przynajmniej czuć od ciebie whisky – powiedział ojciec Conor Leary – więc wiem chociaż, że nie stałeś się nagle abstynentem. Tyle, że z jakiegoś niepojętego powodu chcesz zachować trzeźwość umysłu… – Zamilkł na chwilę, a potem dodał: – Czy to może płeć piękna ma w tym swój udział?

– Marnuje się ojciec jako ksiądz – odpowiedział Rebus z uśmiechem.

Ojciec Conor Leary ryknął śmiechem.

– Chcesz powiedzieć, że byłby ze mnie dobry detektyw? No i niech ktoś temu zaprzeczy. – Spojrzał na barmana i dodał: – Mam nadzieję, że ja nie muszę ci mówić co. – Barman najwyraźniej tego nie oczekiwał, bo odmierzył solidną porcję whisky. Leary z uznaniem pokiwał głową i uniósł szklankę. – Slainte!

Slainte! – powtórzył Rebus i pociągnął łyk soku. Conor Leary wyglądał niemal kwitnąco. Kiedy widzieli się ostatnio, stary ksiądz chorował, a w jego lodówce butelki z lekarstwami walczyły o miejsce z butelkami guinnessa.

– Dawno cię nie widziałem – stwierdził Leary.

– Wie ksiądz, jak to jest.

– Wiem, że wam, młodym, zawsze braknie czasu na odwiedzanie słabych i chorych. Zbytnio was zajmują uciechy grzesznych ciał.

– Już nawet nie pamiętam, kiedy moje ciało miało okazję popełnić grzech wart wspominania.

– A Bóg mi świadkiem, że masz tego ciała pod dostatkiem – powiedział ksiądz i klepnął Rebusa po brzuchu.

– Może na tym właśnie polega mój problem – przyznał Rebus. – Ale za to ksiądz…

– Ach, no tak, myślałeś pewnie, że już sczezłem i ledwo dyszę, co? Nic z tego. Ja tam wolę dobrze zjeść, dobrze wypić i nieważne, co będzie dalej.

Leary ubrany był w granatowe spodnie i wyczyszczone do połysku czarne buty, a koloratka wystawała z popielatego sweterka wyciętego w serek. Istotnie stracił trochę na wadze, ale przez to brzuch i policzki nieco mu obwisły, mocno przerzedzone srebrzyste włosy przypominały jedwabną przędzę, a zapadnięte głęboko oczy otoczone były siateczką zmarszczek. Trzymał szklankę z whisky oburącz, tak jak robotnicy trzymają butelkę.

– Nie jesteśmy ubrani stosownie do okazji – powiedział, rozglądając się wokół po tłumie w smokingach.

– Przynajmniej ksiądz jest w uniformie – odparł Rebus.

– Nie do końca – zaprzeczył Leary. – Ja już zakończyłem aktywną służbę. – Mrugnął porozumiewawczo. – Tak czasami jest, że pozwalają nam zdjąć szaty. Tylko że teraz, kiedy przy jakiejś okazji wkładam na siebie starą koloratkę, to od razu wyobrażam sobie, jak jakiś wysłannik papieski rzuca się na mnie z buzdyganem w dłoni i próbuje mi ją zerwać z szyi.

– To trochę tak jak z wystąpieniem z Legii Cudzoziemskiej – uśmiechnął się Rebus.

– Właśnie! Albo jak pozbawienie wojownika sumo warkoczyka, z chwilą gdy przechodzi na emeryturę.

Kiedy podszedł do nich Devlin, obaj jeszcze się śmiali.

– Cieszę się, że udało się panu do nas dołączyć – zwrócił się do Rebusa, nim uścisnął dłoń księdza. – Myślę, że to ksiądz był czynnikiem decydującym w zwabieniu tu inspektora – powiedział, a zwracając się do Rebusa dodał: – A moje zaproszenie jest wciąż aktualne. Jestem przekonany, że będzie pan chciał posłuchać mowy księdza.

Rebus przecząco potrząsnął głową.

– Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuje taki poganin jak John, jest słuchanie moich nauk o tym, co dla niego dobre, a co nie – powiedział Leary.

– Święta prawda – potwierdził Rebus. – A poza tym jestem pewien, że i tak już to wszystko kiedyś słyszałem. – Popatrzyli na siebie i obu stanęły przed oczyma długie rozmowy, jakie prowadzili kiedyś w księżej kuchni, wspomagając się częstymi wycieczkami do lodówki i barku. Rozmawiali o Kalwinie i o przestępcach, o wierze i o braku wiary. Nawet wówczas, gdy podzielał zdanie księdza, Rebus zawsze starał się odgrywać rolę adwokata diabła, rozbawiając rozmówcę swym uporem. Ich spotkania i rozmowy bywały długie i regularne… aż do chwili gdy pod jakimś pretekstem Rebus zaczął się z nich wymigiwać. Gdyby go dziś Leary zapytał dlaczego, pewnie nie potrafiłby podać powodu. Może powodem było to, że coraz częściej argumentacja księdza zaczynała zawierać prawdy absolutne, a z nimi Rebus nie potrafił sobie radzić. W grze, w której obaj uczestniczyli, Leary starał się cały czas nawracać „poganina”.

– Skoro dręczy cię tak wiele pytań – mawiał – to dlaczego nie pozwalasz, by ktoś ci udzielił na nie odpowiedzi?

– Pewnie dlatego, że wolę stawiać pytania, niż słuchać odpowiedzi – odpowiadał Rebus, a ksiądz w geście rozpaczy rozkładał bezradnie ręce i odbywał kolejny spacer do lodówki.

Devlin spytał księdza o temat jego dzisiejszej mowy i widać było, że profesor już sobie wychylił kilka drinków. Stał z rękami w kieszeniach, a wyraz jego zaróżowionej i uśmiechniętej twarzy był jakby trochę nieobecny. Barman dolewał właśnie Rebusowi soku pomarańczowego, kiedy dołączyli do nich Gates i Curt, dwaj patolodzy ubrani niemal identycznie, przez co jeszcze bardziej niż zwykle sprawiali wrażenie nierozłącznych.

– No i proszę! – wykrzyknął Gates. – Cała banda razem. – Skinął na barmana. – Dla mnie whisky, a dla tego dziewica czysty tonik.

Curt parsknął śmiechem.

– Nie jestem odosobniony – powiedział, wskazując głową na sok Rebusa.

– Boże Święty, John, powiedz mi przynajmniej, że masz tam w środku gorzałę – zadudnił Gates, po czym dodał: – A w ogóle, to co ty tu, do cholery, robisz? – Jego twarz pokryta była kropelkami potu i miała niemal fioletową barwę, kołnierzyk koszuli zaś wrzynał mu się w szyję. Curt jak zwykle sprawiał wrażenie całkowicie rozluźnionego. Utył parę kilogramów, ale w dalszym ciągu wyglądał szczupłe, a jego twarz nadal miała barwę bladoziemistą. „Bo nigdy nie ogląda słońca” – odpowiadał zwykle, gdy go o to pytano. Wśród policjantów na St Leonard’s zdobył sobie przez to przydomek „Dracula”.

– Bo mam do was sprawę – oznajmił Rebus

– Moja odpowiedź brzmi: nie – odrzekł Gates.

– Ale nie wiesz, o co mi chodzi.

– Wystarczy mi ton twojego głosu. Masz zamiar prosić nas o przysługę. I zaraz powiesz, że nie zabierze nam dużo czasu. I będziesz się mylił.

– Chodzi o protokoły pewnych starych sekcji. Potrzebna mi tylko ich weryfikacja.

– Jesteśmy zawaleni robotą – powiedział Curt przepraszająco.

– A czyje to sekcje? – spytał Gates.

– Jeszcze ich nie mam. Mają mi je przysłać z Glasgow i z Nairn. Może, gdybyś ty o nie wystąpił, to przyspieszyłoby sprawę.

Gates popatrzył na obecnych.

– No i sami widzicie – powiedział.

– Prowadzimy zajęcia na uniwersytecie, John – wtrącił Curt. – Coraz więcej studentów i zajęć, a coraz mniej ludzi do ich prowadzenia.

– Ja to wszystko rozumiem, ale… – zaczął Rebus, jednak Gates odchylił pas na brzuchu i wskazał na ukryty pod nim pager.

– W każdej chwili, nawet dzisiaj, mogą nas wezwać do kolejnych zwłok – oznajmił.

– Coś mi się widzi, że ich nie przekonałeś – zaśmiał się Leary.

Rebus wbił wzrok w Gatesa.

– Mówię poważnie – oświadczył.

– I ja też. Pierwszy od niepamiętnych czasów wolny wieczór, jaki mam, a ty mi zawracasz głowę swoimi sławetnymi „przysługami”.

Rebus uznał, że skoro Gates ma jeden ze swoich „humorów”, nie ma sensu dalej się upierać. Może mają za sobą wyczerpujący dzień w pracy, pomyślał. Ciekawe tylko, czy miewają też inne.

Devlin odchrząknął.

– A może ja bym mógł…?

Leary klepnął go w plecy.

– No i proszę, John. Ofiara sama się zgłasza!

– Wiem, że już od wielu lat jestem na emeryturze, ale myślę, że teoria i praktyka aż tak bardzo się nie zmieniły.

Rebus przyjrzał mu się badawczo.

– Właściwie, najświeższa z tych spraw pochodzi z osiemdziesiątego drugiego roku – powiedział po chwili namysłu.

– W osiemdziesiątym drugim to Donald jeszcze machał skalpelem – przypomniał Gates, a Devlin potwierdził to lekkim ukłonem.

Rebus wciąż się jeszcze wahał. Potrzebny mu był ktoś z werwą, ktoś taki jak Gates.

– Wniosek przyjęto jednogłośnie – oświadczył Curt, wyręczając go w podjęciu decyzji.


Siobhan Clarke siedziała w pokoju i oglądała telewizję. Postanowiła zrobić sobie prawdziwą ciepłą kolację, ale w połowie krojenia papryki odeszła jej ochota, schowała więc wszystko do lodówki i wyciągnęła z zamrażalnika gotowe danie. Pusty pojemnik leżał teraz na podłodze, a ona z podwiniętymi nogami rozsiadła się na kanapie i oparła głowę na zgiętym ramieniu. Laptop leżał na stoliku obok, ale komórka była odłączona, bo nie spodziewała się żadnych wiadomości od Quizmastera. Wzięła do ręki notatnik i raz jeszcze wpatrzyła się w tajemniczy tekst. Na próby rozwikłania zagadki zużyła już kilkadziesiąt kartek papieru, starając się ułożyć z niego anagram i poszukując ukrytych znaczeń. Siedem płetw w górę czyni króla… a potem jeszcze ta wzmianka o „królowej” i „wpadce”. Najbardziej kojarzyło jej się to z grą w karty, ale almanach gier karcianych wypożyczony z Centralnej Biblioteki niczego nie wyjaśnił. Właśnie zmagała się z sobą, czy podjąć jeszcze jedną próbę, kiedy zadzwonił telefon.

– Halo?

– Tu Grant.

Siobhan przyciszyła trochę telewizor.

– Co się dzieje?

– Chyba udało mi się to rozgryźć.

Siobhan spuściła nogi na podłogę.

– Mów.

– Wolałbym ci to pokazać.

Na linii słychać było jakieś hałasy. Podniosła się z kanapy.

– Dzwonisz z komórki? – spytała.

– Tak.

– I gdzie jesteś?

– Stoję pod twoim domem.

Podeszła do okna i wyjrzała na ulicę. Rzeczywiście jego alfa stała pod jej domem na samym środku jezdni. Siobhan uśmiechnęła się.

– No to znajdź sobie jakieś miejsce i właź na górę. Drugi od góry dzwonek jest mój.

Nim zdążyła złożyć brudne naczynia do zlewu, domofon już zabrzęczał. Upewniła się najpierw, że to on, dopiero potem nacisnęła przycisk zwalniający blokadę drzwi wejściowych. Czekała w otwartych drzwiach, aż pokona kilka ostatnich stopni.

– Przepraszam, że tak późno, ale nie mogłem wytrzymać.

– Kawy? – spytała, zamykając za nim drzwi.

– Proszę. Podwójny cukier.

Wzięli kubki z sobą do pokoju.

– Ładnie tu u ciebie – zauważył.

– Mnie też się podoba.

Usiadł obok niej na kanapie i postawił kubek na stoliku. Potem sięgnął do kieszeni i wyciągnął podręczny atlas Londyn od A do Z.

– Londyn? – spytała ze zdziwieniem.

– Przejrzałem notatki o wszystkich królach, jakich pamiętałem z historii, a potem przez wszystko, co się kojarzy ze słowem king. – Położył atlas tylną okładką do góry i wskazał na umieszczoną na niej mapkę londyńskiego metra.

– King’s Cross? – domyśliła się.

Kiwnął głową.

– Tak. Zobacz sama.

Wzięła do ręki atlas. Grant ledwo mógł usiedzieć w miejscu.

Seven fins high is king – przypomniał.

– I myślisz że ten king to King’s Cross?

Przysunął się do niej bliżej i powiódł palcem po bladoniebieskiej linii przechodzącej przez stację King’s Cross.

– Widzisz teraz? – zapytał.

– Nic nie widzę – powiedziała ponuro. – Lepiej sam mi powiedz.

– Przesuń się o jedną stację od King’s Cross w górę.

– Highbury i Islington?

– A dalej?

– Finsbury Park… potem Seven Sisters.

– A teraz wróć – powiedział. Był tak podniecony, że aż podskakiwał.

– Tylko się nie posikaj – powiedziała i spojrzała znów na mapkę. – Seven Sisters… Finsbury Park… Highbury i Islington… King’s Cross. – I teraz to do niej dotarło. Dokładnie ta sama kolejność, tylko z nazwami w skrócie. – Seven… Fins… High Is… King. – Spojrzała na Granta, a on radośnie potaknął. – O kurczę, niezły jesteś – oznajmiła ze szczerym podziwem, Grant pochylił się ku niej, jakby chciał ją uścisnąć, jednak Siobhan zrobiła unik. Potem zerwał się na nogi i klasnął w dłonie.

– Sam nie mogłem w to uwierzyć – zawołał – kiedy mi się to tak nagle ułożyło. To linia Victoria.

Siobhan kiwnęła głową w milczeniu, bo nic mądrego nie przychodziło jej do głowy. Istotnie wszystkie te stacje leżały na linii Victoria należącej do systemu londyńskiej kolei podziemnej.

– Ale co to wszystko znaczy? – zapytała w końcu.

Znów usiadł obok niej, pochylił się do przodu i oparł łokcie o kolana.

– Teraz właśnie musimy do tego dojść – powiedział.

Przesunęła się po kanapie, nieco się od niego odsuwając, a potem wzięła do ręki notatnik i odczytała: Ta królowa jada dobrze przed wpadką. Popatrzyła na niego, ale on tylko wzruszył ramionami.

– Czy rozwiązanie może tkwić gdzieś w Londynie? – zapytała.

– Nie wiem – odparł. – Pałac Buckingham? Queens Park Rangers? – Znów wzruszył ramionami. – Może i w Londynie.

– A te nazwy stacji metra… Co one znaczą?

– Wszystkie leżą na linii Victoria – powtórzył, bo nic innego nie przyszło mu do głowy. A potem jednocześnie spojrzeli na siebie.

– Królowa Wiktoria – powiedzieli jednym głosem.

Siobhan miała przewodnik po Londynie, który kupiła, planując kiedyś spędzenie weekendu w tym mieście, do czego zresztą nigdy nie doszło. Chwilę trwało, nim go znalazła. Tymczasem Grant włączył komputer, wszedł do sieci i rozpoczął przeszukiwanie Internetu.

– Może to być na przykład nazwa jakiegoś pubu – powiedział. – Jak w tym serialu EastEnders.

– Tak – potwierdziła, zajęta przeglądaniem przewodnika – albo Muzeum Alberta i Wiktorii.

– Nie mówiąc już o dworcu kolejowym Victoria, też zresztą na tej samej linii. Obok jest też dworzec autobusowy. I najgorsza kafeteria w całej Wielkiej Brytanii.

– Mówisz to z własnego doświadczenia?

– Za czasów szkolnych urządziłem sobie parę weekendowych wyjazdów autobusem. Ale nie spodobało mi się. – Przeglądał jakiś tekst na ekranie.

– Nie spodobał ci się autobus, czy nie spodobał ci się Londyn?

– Myślę, że i jedno, i drugie. Czy ta wpadka może twoim zdaniem oznaczać jakąś wpadkę narkotykową?

– Może. Albo jakąś wpadkę na giełdzie. Nie tak dawno było coś takiego, prawda? Nazwali to nawet „czarnym poniedziałkiem”.

Kiwnął głową.

– A może tu nie chodzi o wpadkę, tylko o jakiś pomnik [Angielskie słowo bust ma wiele znaczeń, m.in. akcja policyjna, wpadka, ale także biust, popiersie.] – ciągnęła. – Na przykład pomnik królowej Wiktorii obok restauracji, gdzie się dobrze jada.

Przez chwilę milczeli, szukając czegoś w przewodniku i w Internecie, aż w końcu Siobhan rozbolały oczy i wstała, by zrobić następną kawę.

– Z podwójnym cukrem – przypomniał Grant.

– Pamiętam – mruknęła i spojrzała na niego. Siedział pochylony nad ekranem, a jedna noga bezustannie mu chodziła. Chciała coś powiedzieć o tej jego próbie objęcia jej… jakoś ustalić ich stosunki na przyszłość… wiedziała jednak, że okazja ku temu już minęła.

Wróciła z kuchni z kawami i spytała, czy udało mu się coś znaleźć.

– Tylko typowe atrakcje turystyczne – odparł. Wziął kubek i podziękował jej kiwnięciem głowy.

– Ale dlaczego Londyn? – spytała.

– Co dlaczego? – Nie odrywał wzroku od ekranu.

– Dlaczego nie gdzieś bliżej domu?

– A może Quizmaster mieszka w Londynie. Przecież tego nie wiemy, prawda?

– Prawda.

– A poza tym, kto powiedział, że Flipa Balfour była jedyną uczestniczką gry. Jestem gotów się założyć, że ta gra ma gdzieś swoją witrynę w Internecie. Albo miała. I każdy, kto chciał się włączyć, mógł z niej skorzystać. Więc na pewno nie wszyscy gracze byli ze Szkocji.

Pokiwała głową.

– Tylko tak się zastanawiam… czy Flipa była na tyle bystra, żeby rozwiązać tę zagadkę?

– Widocznie tak, bo inaczej nie przeszłaby do następnego poziomu.

– A może to jakaś nowa gra – powiedziała Siobhan, a Grant zwrócił ku niej głowę. – Może ta gra jest tylko dla nas.

– Jeśli tylko kiedyś dopadniemy tego bydlaka, to nie omieszkam go zapytać.

Pół godziny później Grant wciąż ślęczał nad listą londyńskich restauracji.

– Nie uwierzysz, ile w tym cholernym mieście jest ulic o nazwach Victoria Road i Victoria Street, a prawie na wszystkich są jakieś knajpy.

Podniósł się, by rozprostować kręgosłup. Sprawiał wrażenie, że cały wcześniejszy entuzjazm go opuścił.

– A nawet nie zaczęliśmy jeszcze pubów – mruknęła Siobhan, przeczesując sobie włosy palcami i odgarniając je z czoła.

– Teraz to właściwie…

– Co właściwie?

– Pierwsza połowa zagadki była pomysłowa. Ale teraz… teraz to już tylko ślęczenie nad wykazami. Czy on oczekuje, że pojedziemy do Londynu i odwiedzimy tam każdą knajpę w nadziei, że obok znajdzie się jakieś popiersie królowej Wiktorii?

– Jeśli na to liczy, to się przeliczy – parsknął Grant, jednak nie wydawał się tym zbytnio rozbawiony.

Siobhan raz jeszcze zajrzała do almanachu gier karcianych. Spędziła już kilka dobrych godzin na jego wertowaniu, ale jak się teraz okazywało szukała nie tam, gdzie trzeba, i nie tego, co trzeba. Ledwo zdążyła do biblioteki, na pięć minut przed jej zamknięciem. Zostawiła samochód na Victoria Street i tylko modliła się w duchu, żeby jej nie wlepili mandatu…

– Victoria Street? – powtórzyła głośno.

– Do wyboru, do koloru. Jest ich dosłownie dziesiątki.

– A niektóre z nich tuż pod nosem.

Spojrzał na nią.

– To prawda – potwierdził.

Zszedł na dół do samochodu i przyniósł wydany przez Wydawnictwa Kartograficzne atlas środkowo-wschodniej Szkocji. Otworzył go na indeksie nazw i przejechał po nim palcem.

– Są Ogrody Wiktorii, szpital królowej Wiktorii w Kirkcaldy… Victoria Street i Victoria Terrace w Edynburgu. – Spojrzał na nią. – Co o tym myślisz?

– Myślę, że na Victoria Street jest parę restauracji.

– A jakieś pomniki?

– Na zewnątrz nie.

Spojrzał na zegarek.

– Pewnie o tej porze wszystko jest już zamknięte, jak myślisz?

Kiwnęła głową.

– Jutro od samego rana – zadecydowała. – Stawiam śniadanie.


Rebus i Jean siedzieli w Sali Palmowej. Ona piła wódkę z sokiem, on delektował się dziesięcioletnią whisky Macallan. Wraz z whisky kelner przyniósł mu niewielki szklany dzbanek z wodą, jednak Rebus nawet do niego nie zajrzał. Już od lat nie był w hotelu Balmoral, a kiedy był tu ostatnio, hotel nazywał się jeszcze North British. Od tamtych czasów trochę się tu zmieniło, jednak Jean nie wydawała się interesować otoczeniem. W każdym razie było tak od chwili, gdy usłyszała opowieść Rebusa.

– To znaczy, że wszystkie mogły zostać zamordowane? – spytała, i twarz jej wyraźnie pobladła. Światła były przyćmione, a z rogu sali dochodziły dźwięki fortepianu. Rebusowi co chwilę wpadał w uszy jakiś znajomy motyw, jednak odnosił wrażenie, że Jean w ogóle nie słyszy muzyki.

– Istnieje taka możliwość – przyznał.

– I całą teorię opierasz tylko na lalkach?

Ich oczy spotkały się, a on pokiwał głową.

– Możliwe, że daję się ponieść fantazji – powiedział. – Ale to trzeba sprawdzić.

– I od czego, na litość boską, masz zamiar zacząć?

– Czekamy na przesyłkę z aktami tych spraw. – Przerwał. – Co ci się stało?

Oczy miała pełne łez. Pociągnęła nosem i sięgnęła do torebki po chustkę.

– To na samą myśl o tym. Pomyśleć, że te wycinki leżały u mnie od tak dawna… Może gdybym je wcześniej przekazała policji…

– Jean. – Wziął jej dłoń w swoje dłonie. – To były tylko lalki i trumienki, nic więcej.

– Pewnie tak – zgodziła się.

– Ale za to może teraz będziesz mogła nam pomóc.

Nie znalazła chusteczki, wzięła więc serwetkę ze stolika i przytknęła ją sobie do powiek.

– W jaki sposób? – spytała.

– Wszystko zaczyna się w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim. Chciałbym wiedzieć, czy ktoś wtedy okazywał specjalne zainteresowanie eksponatami z Arthur’s Seat. Czy mogłabyś trochę dla mnie pogrzebać?

– Oczywiście.

– Dzięki – powiedział i znów lekko ścisnął jej dłoń. Uśmiechnęła się niepewnie i sięgnęła po drinka. Wysączyła go do końca i dało się słyszeć pobrzękiwanie kostek lodu.

– Jeszcze jednego? – spytał.

Potrząsnęła głową i rozejrzała się.

– Czuję, że to nie jest twój ulubiony typ lokalu.

– Tak myślisz? A jaki jest mój ulubiony?

– Sądzę, że czujesz się znacznie lepiej w małych, zadymionych knajpkach, gdzie jest pełno facetów pokrzywdzonych przez los.

Powiedziała to z uśmiechem, a Rebus wolno pokiwał głową.

– Szybko mnie rozgryzłaś – powiedział.

Przestała się uśmiechać i znów się rozejrzała.

– Byłam tu nie dalej jak w zeszłym tygodniu i to z radosnej okazji… A wydaje się, jakby to było wieki temu.

– A cóż to była za okazja?

– Awans Gill. Jak, twoim zdaniem, jej idzie?

– Gill to Gill. Da sobie radę. – Przerwał i po chwili dodał: – A skoro już mowa o radzeniu sobie, to co z tym reporterem? Wciąż cię napastuje?

Zmusiła się do lekkiego uśmiechu.

– Jest uparty. Dopytuje się o jakich to „innych” mówiłam w kuchni u Bev Dodds. Popełniłam wtedy błąd, przykro mi. – Wydawało się, że nastrój jej się trochę poprawił. – Powinnam już wracać. Pewnie znajdę jakąś taksówkę, jeśli…

– Obiecałem, że cię odwiozę do domu. – Kiwnął na kelnerkę i poprosił o rachunek.

Zaparkował saaba na Moście Pomocnym. Wiał przenikliwie zimny wiatr, ale mimo to Jean zatrzymała się, by spojrzeć na roztaczający się stąd widok: pomnik Scotta, zamek, Ogrody Ramsay.

– Jakież to piękne miasto – powiedziała, a Rebus pomyślał, że chętnie by się z nią zgodził, gdyby nie to, że on już tego prawie nie widział. Dla niego Edynburg był już jedynie stanem umysłu, tyglem przestępczych myśli i niskich instynktów. Podobała mu się jego wielkość i zwartość, i podobały mu się jego bary. Jednak jego zewnętrzna fasada już dawno przestała na nim robić wrażenie. Jean otuliła się płaszczem. – Gdzie nie popatrzysz, wszystko kojarzy się z jakąś legendą, z jakimś fragmentem naszej historii – dodała i spojrzała na niego wyczekująco, a on przytaknął głową i pomyślał o samobójcach, którzy może dlatego skoczyli z Mostu Północnego, że nie dostrzegali tego miasta, które widziała Jean. – Nigdy nie mogę się dość napatrzyć na ten widok – powiedziała, podchodząc do samochodu, a on znów dość nieszczerze pokiwał głową, bo dla niego nie był to widok, a jedynie miejsce dawnych i jeszcze niepopełnionych przestępstw.

Kiedy ruszyli, zapytał, czy może nastawić muzykę. Włączył odtwarzacz i samochód zalała lawina dźwięków In Search Of Space zespołu Hawkwind.

– Przepraszam – powiedział i wyłączył kasetę. Jean zajrzała do schowka i przejrzała leżące tam kasety. Hendrix, Cream i Stonesi. – Pewnie wszystko to nie w twoim guście – dodał.

Wzięła do ręki kasetę Hendriksa.

– Masz może przypadkiem Electric Ladyland?

Rebus spojrzał na nią i uśmiechnął się.

Przez całą drogę do Portobello grał już tylko Hendrix.

– Co cię skłoniło do pracy w policji? – spytała w pewnej chwili.

– A to twoim zdaniem coś niezwykłego?

– To nie jest odpowiedź na moje pytanie.

– To prawda. – Spojrzał na nią i uśmiechnął się, a ona zrozumiawszy aluzję pokiwała głową i zajęła się słuchaniem muzyki.

Portobello znajdowało się na jego krótkiej liście potencjalnych miejsc, gdzie mógłby zamieszkać po wyprowadzeniu się z Arden Street. Miejscowość leżała w pobliżu plaży, a jej główna ulica obfitowała w niewielkie sklepiki. Kiedyś była modna wśród wyższych sfer odwiedzających ją tłumnie w poszukiwaniu świeżego powietrza i kąpieli w zimnej morskiej wodzie. Czasy tamtej świetności już minęły, ale rynek nieruchomości kreował jej powrót. Wszyscy, których nie stać było na elegancki dom w centrum miasta, zaczynali się przenosić do „Porty”, gdzie wciąż jeszcze można było znaleźć domy z czasów króla Jerzego nie kosztujące majątku. Dom Jean stał na wąskiej bocznej uliczce w pobliżu deptaka.

– To wszystko twoje? – zapytał Rebus, przyglądając się budynkowi przez szybę.

– Kupiłam go wiele lat temu. Wtedy Porty nie było jeszcze takie modne. – Zawahała się. – Czy tym razem masz ochotę wejść na kawę?

Popatrzyli na siebie – on pytająco, ona niepewnie. Potem oboje jednocześnie się uśmiechnęli.

– Z największą przyjemnością – odpowiedział. W chwili, gdy gasił silnik, zadzwonił jego telefon komórkowy.


– Pomyślałem sobie, że chciałby pan wiedzieć – powiedział Donald Devlin. Jego głos, podobnie jak on cały, lekko drżał.

Rebus skinął twierdząco. Stali w Domu Lekarza tuż za jego imponującymi drzwiami wejściowymi. Na górze wciąż jeszcze byli goście, jednak rozmawiali przyciszonymi głosami. Na ulicy stał szary furgon z miejskiej kostnicy, a obok radiowóz policyjny z włączonymi kogutami, które obracając się, co parę sekund rozświetlały na niebiesko fasadę budynku.

– Co się stało? – zapytał Rebus.

– Wygląda na atak serca. Akurat wszyscy stali na górze oparci o balustradę i popijali poobiedni koniak – Devlin pokazał ręką na pierwsze piętro – kiedy on nagle zbladł jak ściana i oparł się o balustradę. Pomyśleliśmy, że pewnie za chwilę będzie wymiotował, ale on jakby zwiotczał, przechylił się i poleciał w dół.

Rebus spojrzał na marmurową posadzkę, na której widniała duża plama krwi. Goście stali w grupkach pod ścianami, niektórzy wyszli na zewnątrz na trawnik. Paląc, rozmawiali o przeżytym szoku. Kiedy Rebus znów spojrzał na Devlina, ten przyglądał mu się bacznie, jakby był eksponatem pływającym w słoju.

– Dobrze się pan czuje? – spytał, nie spuszczając z niego wzroku. Kiedy Rebus skinął głową, dodał: – Bo zdaje się, że byliście sobie dość bliscy.

Rebus nie odpowiedział. Podszedł Sandy Gates, ocierając sobie twarz czymś, co wyglądało na serwetkę zabraną ze stołu.

– Straszne – powiedział. – I pewnie nie obejdzie się bez autopsji.

Obsługa furgonu ułożyła na noszach umieszczone w plastikowym worku ciało, okryła je kocem i ruszyła do wyjścia. Rebus przewalczył w sobie chęć, by ich zatrzymać i zażądać otwarcia worka. Pomyślał, że woli, by w jego pamięci ojciec Leary pozostał żywy, taki, z jakim pił tego ostatniego drinka.

– A dopiero co wygłosił fascynującą mowę – powiedział Devlin. – Coś w rodzaju ekumenicznej historii ciała ludzkiego. Było tam wszystko, od świętego sakramentu po Kubę Rozpruwacza w kontekście haruspików.

– Kogo?

– Starożytnych wróżbitów przepowiadających przyszłość na podstawie wnętrzności zwierząt.

Gatesowi odbiło się.

– Ja i tak nie zrozumiałem połowy z tego, co mówił – oświadczył.

– Ale za to drugą połowę przespałeś – zauważył Devlin z uśmiechem. – Całą mowę wygłosił bez żadnych notatek – dodał z podziwem, a potem spojrzał w górę, na podest pierwszego piętra. – A zaczął od upadku człowieka. – Obmacał kieszenie w poszukiwaniu chusteczki.

– Weź to – powiedział Gates, podając mu serwetkę, a Devlin głośno wysmarkał nos.

– Upadek człowieka, a potem on upadł – rzekł Devlin w zadumie. – Może więc Stevenson miał rację.

– W jakim sensie?

– Nazywając Edynburg „przepastnym miastem”. Może zawrót głowy jest wpisany w charakter tego miasta…

Rebus pomyślał, że chyba rozumie, o co mu chodzi. Przepastne miasto… A jego mieszkańcy, wszyscy i każdy z osobna, powoli, niemal niezauważalnie, spadają coraz głębiej w ową przepaść…

– I w dodatku jedzenie też było okropne – zauważył Gates. Zabrzmiało to tak, jakby ubolewał, że Conor Leary nie zjadł przed śmiercią przyzwoitego posiłku. Rebus nie miał wątpliwości, że Leary byłby tego samego zdania.

Jednym z palaczy stojących na zewnątrz był doktor Curt. Rebus dołączył do niego.

– Dzwoniłem do ciebie – powiedział Curt – ale okazało się, że już jesteś w drodze.

– Poinformował mnie profesor Devlin.

– Mówił mi. Zdaje się, że wyczuł, iż z Conorem łączą cię szczególne więzi. – Rebus lekko skłonił głowę. – Wiesz, że był ciężko chory – ciągnął Curt tym swoim charakterystycznie monotonnym głosem, jakby coś dyktował. – Potem, jak wyszedłeś, trochę o tobie opowiadał.

Rebus odchrząknął.

– I co powiedział?

– Powiedział, że czasami uważał cię za swą pokutę. – Curt strząsnął popiół z papierosa, a niebieski błysk z radiowozu na moment rozświetlił jego twarz. – Ale mówiąc to, śmiał się.

– Był moim przyjacielem – powiedział Rebus, a w duchu dodał: A ja mu pozwoliłem odejść. Tylu ludzi oferujących przyjaźń odepchnął od siebie, woląc samotność i fotel pod oknem w mrocznym pokoju. Czasami wmawiał sobie, że w ten sposób wyświadcza im przysługę. Pamiętał, że ludzie, którym w przeszłości pozwolił się do siebie zbliżyć, często z tego powodu cierpieli, czasami wręcz przypłacali to życiem. Ale to nie tak. To przecież wcale nie tak. Pomyślał o Jean i zastanowił się, jak to się może dalej potoczyć. Czy jest już gotów dzielić się sobą z kimś drugim? Gotów tego kogoś dopuścić do mrocznych tajemnic, w których się pławi? Wciąż nie był pewien. Te rozmowy z ojcem Conorem Leary były dla niego niemal jak spowiedź. Odnosił wrażenie, że przed księdzem otworzył swą duszę bardziej niż kiedykolwiek przed kimkolwiek: żoną, córką, kochankami. A teraz już go nie ma… Może poszedł wprost do nieba, choć zapewne wywoła tam niezłe zamieszanie, co do tego Rebus nie miał wątpliwości. Na pewno wda się w dysputę z aniołami w poszukiwaniu zimnego guinessa i gorącej dyskusji.

– Wszystko w porządku, John? – Curt wyciągnął rękę i dotknął jego ramienia.

Rebus wolno pokręcił głową, nie otwierając oczu. Curt za pierwszym razem nie dosłyszał, więc Rebus musiał jeszcze raz powtórzyć.

– Nie wierzę w niebo.

Na tym polegał jego prawdziwy koszmar. To życie jest jedyne, jakie należy się człowiekowi i po nim nie ma żadnego odkupienia. Nie ma szans, by można było wytrzeć tabliczkę i zacząć od nowa.

– Wszystko będzie dobrze – odezwał się Curt, wyraźnie nienawykły do roli pocieszyciela. Dłoń, którą próbował uspokajająco ścisnąć ramię Rebusa, zapewne lepiej sobie radziła z martwymi organami w otwartej jamie brzusznej. – Wszystko się jakoś ułoży.

– Tak myślisz? – zapytał Rebus. – Jeśli masz rację, to nie ma na świecie sprawiedliwości.

– O sprawiedliwości wiesz na pewno więcej ode mnie.

– O tak, wiem. – Rebus głęboko zaczerpnął powietrza i ze świstem je wypuścił. Mimo nocnego chłodu, pod koszulą był mokry od potu. – Dam sobie radę – powiedział cicho.

– Jasne, że tak. – Curt skończył palić i wgniótł obcasem niedopałek w trawę. – Jak to powiedział Conor: „Wbrew temu, co mówią, jesteś po stronie aniołów”. – Zdjął rękę z ramienia Rebusa. – Czy ci się to podoba, czy nie.

W tym momencie wkroczył Devlin, który chciał zapytać, czy ma już zamawiać taksówki. Curt spojrzał na niego.

– A co na to Sandy?

Devlin zdjął okulary i z namaszczeniem zaczął je przecierać.

– Powiedział, żebym sobie swój pragmatyzm – cytuję – „w dupę wsadził”.

– Mam tu swój samochód – poinformował Rebus.

– A zdoła pan prowadzić? – zapytał Devlin.

– No jasne, do kurwy nędzy, to w końcu nie był mój ukochany tatuś, nie?! – wybuchnął Rebus, po czym od razu zaczął ich przepraszać.

– Wszyscy jesteśmy podenerwowani – powiedział Devlin, machając uspokajająco ręką. A potem ponownie zdjął okulary i znów zaczął je przecierać, jakby obraz otaczającego go świata wciąż mu się zamazywał.

Загрузка...