Było niedzielne popołudnie, a słońce zawieszone nisko nad horyzontem rzucało nienaturalnie długie cienie i układało je w geometryczne wzory. Drzewa gięły się pod naporem wiatru, a po niebie pędziły chmury jak dobrze naoliwione pojazdy. Kaskady, miejscowość bliźniacza z Udręką… Rebus minął tablicę i rzucił okiem na Jean, skuloną na fotelu pasażera. Minął już tydzień od tamtych zdarzeń, a ona wciąż była bardzo wyciszona i jakby nieobecna, niechętnie odbierała telefon i niechętnie otwierała drzwi. Lekarz obiecywał: „nic, czego by czas nie uleczył…”
Zostawił jej wybór, ale powiedziała, że pojedzie z nim. Zaparkowali obok lśniącego czystością BMW. W rowie widać było jeszcze ślady mydlin. Rebus zaciągnął ręczny hamulec i spojrzał na Jean.
– To potrwa tylko chwilę. Chcesz tu zaczekać?
Po chwili namysłu skinęła głową. Sięgnął do tyłu po trumienkę. Owinięta była w kawałek gazety z wydrukowanym na nim reportażem Steve’a Holly’ego. Wysiadł, zostawiając drzwi otwarte, i zapukał do drzwi chaty Pod Kołem.
Otworzyła mu Bev Dodds. Miała na sobie fartuch z falbankami, a na twarzy przylepiony uśmiech.
– Przykro mi, ale tym razem nie turysta – powiedział Rebus, a jej uśmiech zamarł. – Dobrze idzie biznes herbaciano-bułeczkowy?
– Czym mogę służyć?
Podniósł do góry paczuszkę.
– Pomyślałem, że się to pani przyda. W końcu to pani, prawda?
Odchyliła kawałek gazety.
– A, dziękuję – rzekła.
– Bo to naprawdę pani własność, prawda?
Nie patrzyła na niego.
– Co kto znalazł to jego, jak to mówią…
Ale Rebus pokręcił głową.
– Nie, chodzi mi o to, że to pani ją przecież zrobiła, prawda? I ten nowy szyld… – Wskazał głową tablicę. – Powie mi pani, kto to dla pani zrobił? Bo ja jestem gotów się założyć, że to też pani. Ładny kawałek drewna… Domyślam się, że ma pani parę dłut i innych narzędzi.
– Czego pan chce ode mnie? – Jej głos stał się nagle lodowaty.
– Kiedy przyjechałem tu z Jean Burchill – siedzi tam teraz w samochodzie i, nawiasem mówiąc, czuje się nieźle, miło, że pani pyta – no więc, kiedy tu z nią przyjechałem, mówiła nam pani o częstych wizytach w muzeum.
– Tak? – Spojrzała przez ramię i odwróciła wzrok, kiedy Jean na nią spojrzała.
– A mimo to nigdy nie zetknęła się pani z trumienkami z Arthur’s Seat. – Rebus teatralnie zmarszczył twarz. – Powinienem wtedy od razu na to wpaść. – Nie spuszczał z niej wzroku, a ona milczała. Kark jej tylko poczerwieniał i bezwiednie obracała w dłoniach trumienkę. – Cokolwiek to było – dodał – zwiększyło pani obroty, prawda? Ale coś pani powiem…
Podniosła na niego pusty wzrok.
– Co? – spytała niepewnie.
Rebus wycelował w nią palec.
– Ma pani szczęście, że nie wpadłem na to wcześniej, bo mógłbym coś napomknąć Devlinowi i wyglądałaby pani teraz jak Jean, albo i gorzej.
Odwrócił się i skierował w stronę samochodu. Idąc, odczepił szyld z napisem GARNCARSTWO i wrzucił go do rowu. Nie drgnęła, stojąc nieruchomo w otwartych drzwiach i patrząc, jak wsiada do samochodu i uruchamia silnik. Chodnikiem szła jakaś para niedzielnych turystów. Rebus pomyślał, że nie ma wątpliwości, dokąd zmierzają i po co. Ruszając, tak skręcił kierownicę, by koła przejechały po wystającym z rowu szyldzie.
W drodze powrotnej do Edynburga Jean spytała, czy jadą do Portobello. Rebus odparł, że tak, oczywiście, jeśli nie ma nic przeciwko temu.
– Nie, skąd – odparła. – I tak ktoś mi musi pomóc wystawić to lustro z sypialni. – Spojrzał na nią. – Tylko dopóki mi nie zejdą wszystkie sińce – wyjaśniła spokojnie.
Kiwnął głową ze zrozumieniem.
– A wiesz, czego ja potrzebuję?
Zwróciła ku niemu głowę.
– Czego?
– Właśnie miałem nadzieję, że ty mi to powiesz…
Historia Edynburga stoi wyzyskiem seksualnym i histerią.
Philip Kerr, The Unnatural History Museum