27. PRZYBYSZ Z MARSA

Pracownia doktora Hoenikkera mieściła się na najwyższym, szóstym piętrze budynku. W drzwiach wisiał purpurowy sznur, zaś mosiężna tabliczka na ścianie wyjaśniała, dlaczego pokój ten został zamieniony w sanktuarium:


W tym pokoju doktor Feliks Hoenikker, laureat nagrody Nobla w dziedzinie fizyki, spędził ostatnie dwadzieścia osiem lat swego życia. Był zawsze w awangardzie współczesnej nauki. Trudno przecenić wpływ, jaki ten człowiek wywarł na losy świata.


Panna Faust zaproponowała, że zdejmie purpurowy sznur, abym mógł wejść do środka i nawiązać bliższy kontakt z duchami krążącymi po pracowni.

Zgodziłem się skwapliwie.

— Wszystko pozostawiono tu jak za jego życia — powiedziała panna Faust — tyle że wtedy na stołach leżały gumki od recept.

— Gumki?

— Nie mam pojęcia, do czego były mu potrzebne. Nie mam zresztą pojęcia, do czego służy wszystko, co tu jest.

Hoenikker pozostawił w pracowni niezły bałagan. Moją uwagę zwróciła natychmiast duża ilość różnych tanich zabawek. Był tu papierowy latawiec ze złamaną listewką, bąk ze sznurkiem, gotów w każdej chwili zakręcić się i utrzymywać równowagę. Był też drugi bąk, nakręcany. Był aparat do puszczania baniek mydlanych i akwarium z zamkiem i dwoma żółwiami.

— Doktor lubił odwiedzać sklepy z tanimi zabawkami — wyjaśniła panna Faust.

— Właśnie widzę.

— Niektóre z jego najsłynniejszych eksperymentów zostały przeprowadzone przy pomocy sprzętu, który kosztował mniej niż dolara.

— Ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka.

W pracowni było też oczywiście wiele tradycyjnego sprzętu laboratoryjnego, ale wydawał się on szary i bezbarwny w porównaniu z tanimi, wesołymi zabawkami.

Biurko doktora Hoenikkera było zawalone korespondencją.

— Nie pamiętam, żeby kiedyś odpowiedział na list — powiedziała w zamyśleniu panna Faust. — Ludzie, którzy chcieli otrzymać odpowiedź, musieli telefonować albo przychodzić osobiście.

Na biurku stała fotografia w ramce. Była odwrócona tyłem do mnie i spróbowałem odgadnąć, kogo przedstawia.

— Żona?

— Nie.

— Któreś z dzieci?

— Nie.

— On sam?

— Nie.

Musiałem spojrzeć. Była to fotografia skromnego pomnika przed budynkiem rady miejskiej w jakimś małym miasteczku. Pomnik miał wmurowaną tablicę z nazwiskami mieszkańców miasteczka, którzy polegli w różnych wojnach, sądziłem więc, że fotografię zrobiono dla tej tablicy. Można było odczytać na niej nazwiska i spodziewałem się, że znajdę wśród nich nazwisko Hoenikker, ale nie znalazłem.

— To było jedno z jego hobby — powiedziała panna Faust.

— Co takiego?

— Fotografowanie różnych sposobów ustawiania kul armatnich w piramidę. Widocznie tutaj są ułożone w jakiś niezwykły sposób.

— Rozumiem.

— On sam był niezwykłym człowiekiem.

— Zgadzam się z panią.

— Może za milion lat wszyscy ludzie będą tak inteligentni i będą patrzeć na świat w ten sposób co on. Ale od przeciętnych współczesnych ludzi różnił się tak, jakby był przybyszem z Marsa.

— A może on rzeczywiście był Marsjaninem?

— Byłoby to najprostsze wyjaśnienie dziwnego zachowania się trojga jego dzieci.

Загрузка...