— Ja mam być prezydentem? — wyjąkałem.
— A któż inny? — Bzdura!
— Nie może pan odmawiać tak bez zastanowienia — powiedział Frank, wpatrując się we mnie z napięciem.
— Nie!
— Przecież pan się nawet nie zastanowił.
— Nie muszę się zastanawiać, żeby wiedzieć, że to szaleństwo.
Frank znowu złączył palce obu rąk.
— Będziemy pracować razem. Będę stał zawsze za panem.
— Rozumiem. W ten sposób jak mnie rąbną, to i pan dostanie.
— Jak to rąbną?
— Zastrzelą! Zamordują!
Frank był zaskoczony.
— Dlaczego ktoś miałby do pana strzelać?
— Żeby zostać prezydentem.
Frank potrząsnął głową.
— Nikt z mieszkańców San Lorenzo nie chce zostać prezydentem — uspokoił mnie. — To jest sprzeczne z ich religią.
— Czy pańska religia także na to nie pozwala? Myślałem, że to pan ma być następnym prezydentem.
— Ja… — zająknął się Frank speszony.
— Co pan? — spytałem.
Frank spojrzał na ścianę spadającej wody, która zasłaniała otwór jaskini.
— Według mnie dojrzałość polega na tym, że człowiek wie, gdzie kończą się jego możliwości.
W swoim określeniu dojrzałości Frank zbliżył się do Bokonona. “Dojrzałość — powiada Bokonon — jest gorzkim rozczarowaniem, na które nie ma lekarstwa, chyba że uznamy za jakieś lekarstwo śmiech.”
— Zdaję sobie doskonale sprawę ze swoich możliwości — mówił dalej Frank. — Mam ten sam brak co ojciec.
— Tak?
— Mam mnóstwo znakomitych pomysłów podobnie jak i mój ojciec — mówił Frank do wodospadu — i podobnie jak on nie umiem rozmawiać z ludźmi.