Masks
Osiem grafionów tańczyło po ruchomej taśmie, papieru niczym kleszcze jakiegoś zaniepokojonego mechanicznego homara. Roberts, technik z obsługi, ze zmarszczonym czołem wpatrywał się w wykres, pod czujnym okiem dwóch pozostałych mężczyzn.
— Tutaj jest przejście od snu do jawy — powiedział wyciągając kościsty palec. — A tutaj, proszę spojrzeć, po siedemnastu sekundach, nadal ma jeszcze sny.
— Spóźniona reakcja — powiedział Babcock, kierownik eksperymentu. Był czerwony na twarzy, czoło miał zroszone potem. — Nie widzę powodów do niepokoju.
— Może i tak, ale proszę spojrzeć na różnicę w zapisie. Ma sny po impulsie przebudzenia się, ale maksima są tutaj bliżej siebie. Inny rodzaj snu. Więcej napięcia, więcej impulsów motorycznych.
— A dlaczego on w ogóle sypia? — spytał Sinescu, gość z Waszyngtonu. Miał smagłą, pociągłą twarz. — Przecież produkty zmęczenia usuwacie chemicznie. Czy przemawiają za tym jakieś względy psychologiczne?
— Potrzebne mu są marzenia senne — wyjaśnił Babcock. — To prawda, że nie odczuwa fizjologicznej potrzeby snu, ale musi mieć sny. W przeciwnym razie istnieje groźba wystąpienia halucynacji, które mogą rozwinąć się w psychozę.
— Właśnie — powiedział Sinescu. — To jest poważny problem, prawda? Od jak dawna on to robi?
— Mniej więcej od sześciu miesięcy.
— Czyli od czasu, kiedy dostał nowe ciało… i zaczął nosić maskę?
— Mniej więcej. Jedno chciałbym podkreślić: jego umysł jest w jak największym porządku. Wszystkie testy…
— Dobrze, dobrze. Znam wyniki testów. Więc teraz on nie śpi?
— Nie śpi. Są u niego Sam i Irma — powiedział technik, rzuciwszy okiem na tablicę kontrolną i z powrotem pochylił się nad zapisem encefalografu.
— Właściwie nie wiem, dlaczego miałbym się tym przejmować. To logiczne: jeżeli on ma potrzeby w dziedzinie marzeń sennych, których nasz program nie przewiduje, to w tych momentach on je zaspokaja. Chociaż nie wiem… Te piki mnie niepokoją — powiedział chmurząc się nagle.
Sinescu zdziwiony uniósł brwi.
— Programujecie jego sny?
— To nie jest programowanie — powiedział niecierpliwie Babcock. — Podsuwamy tylko tematy. Nic psychicznego: seks, ruch na świeżym powietrzu, sport.
— Czyj to był pomysł?
— Sekcji psychologicznej. Pod względem neurologicznym wszystko było w porządku, ale wykazywał tendencję do zamykania się w sobie. Psychologowie uznali, że potrzebna jest mu informacja somatyczna w jakiejś formie. On żyje, działa, wszystko gra. Ale trzeba pamiętać, że spędził czterdzieści trzy lata w normalnym ludzkim ciele.
W windzie Sinescu powiedział coś, z czego Babcock zrozumiał przez szum tylko słowo „Waszyngton”.
— Przepraszam, nie dosłyszałem — powiedział chwiejąc się na nogach.
— Wygląda pan na przemęczonego. Nie sypia pan po nocach?
— Ostatnio rzeczywiście niewiele spałem. Co pan powiedział przedtem?
— Powiedziałem, że w Waszyngtonie nie są zbyt zadowoleni z pańskich sprawozdań.
— Do diabła, wiem o tym.
Drzwi windy rozsunęły się bezszelestnie. Mały hol, zielony dywan, szare ściany. Troje drzwi: jedne żelazne, dwoje z grubego szkła. Chłodne, stęchłe powietrze.
— Tędy.
Sinescu zatrzymał się przed szklanymi drzwiami i zajrzał do środka: salonik wyłożony szarym dywanem, pusty.
— Nie widzę go.
— Pokój ma kształt litery L. Jest w drugiej części. Teraz przechodzi właśnie poranny przegląd.
Drzwi ustąpiły pod lekkim dotknięciem. Kiedy przekroczyli próg, rozjarzyły się lampy pod sufitem.
— Niech pan nie patrzy w górę — powiedział Babcock — kwarcówki. Cichy świst ucichł, kiedy drzwi zamknęły się za nimi.
— Widzę, że macie tu nadciśnienie. Czy to dla ochrony przed bakteriami z zewnątrz? Czyj to był pomysł?
— Jego własny.
Babcock otworzył metalową szafkę w ścianie i wyjął z niej dwie maski z gazy.
— Proszę, niech pan to założy.
Zza rogu dobiegały stłumione głosy. Sinescu spojrzał z niesmakiem na białą maskę i powoli włożył ją na twarz. Spojrzeli na siebie.
— Czy ta obawa przed bakteriami ma jakieś uzasadnienie? — spytał Sinescu przez maskę.
— Oczywiście grypa, czy coś w tym rodzaju nie stanowi dla niego zagrożenia, ale niech pan się przez chwilę zastanowi. Są teraz tylko dwie rzeczy, które mogą go zabić. Jedną z nich jest awaria któregoś z układów protetycznych i o to my się troszczymy; zatrudniamy tutaj pięciuset ludzi i sprawdzamy go jak samolot przed startem. Pozostaje tylko infekcja mózgowo-rdzeniowa. Niech pan stara się spojrzeć na to bez uprzedzeń.
Pokój był duży. Łączył w sobie funkcje saloniku, biblioteki i warsztatu. W jednym kącie komplet szwedzkich nowoczesnych foteli, kanapa i niski stolik; w rogu stół z tokarką, elektryczny tygiel, wiertarka, deska z kompletem narzędzi; dalej rysownica i ścianka działowa z półek wypełnionych książkami, po których Sinescu z ciekawością przebiegł wzrokiem. Były tam oprawne tomy sprawozdań z przebiegu eksperymentu, czasopisma techniczne, podręczniki; żadnej beletrystyki z wyjątkiem Burzy ogniowej Stewarta oraz Czarnoksiężnika ze Szmaragdowego Grodu w zniszczonej niebieskiej okładce. Za półkami zobaczyli szklane drzwi, prowadzące do drugiego, inaczej umeblowanego pokoju: wyściełane krzesła, rozłożysty filodendron w donicy.
— To pokój Sama — wyjaśnił Babcock.
W pokoju był jakiś mężczyzna. Ujrzawszy ich zawołał kogoś, kogo oni nie widzieli, po czym zbliżył się z uśmiechem. Był łysy, krępy, mocno opalony. Za jego plecami ukazała się ładna, drobna kobieta. Wcisnęła się za mężem, pozostawiając drzwi otwarte. Żadne z nich nie miało maski.
— Sam i Irma zajmują sąsiednie mieszkanie — wyjaśnił Babcock. — Dotrzymują mu towarzystwa; musi przecież mieć kogoś przy sobie. Sam jest jego dawnym kolegą z lotnictwa, a poza tym ma mechaniczną rękę.
Krępy mężczyzna uścisnął dłoń Sinescu. Jego ręka była silna i ciepła.
— Chce pan zgadnąć która to? — spytał. Miał na sobie kwiecistą koszulę z krótkimi rękawami. Obie ręce były brązowe, muskularne i owłosione, ale kiedy Sinescu przyjrzał się lepiej, zauważył, że prawa ma nieco inny, niezupełnie naturalny odcień.
— Chyba lewa — powiedział, czując skrępowanie.
— Nie zgadł pan — uśmiechnął się szczerze tym uradowany Sam i podciągnął prawy rękaw, żeby zademonstrować paski, przytrzymujące protezę.
— Jeden z produktów ubocznych naszego eksperymentu — wyjaśnił Babcock. — Kierowana bioprądami, waży tyle samo, co druga. Sam, czy oni tam już kończą?
— Pewnie tak. Możemy zajrzeć. Kochanie, czy nie poczęstowałabyś panów kawą?
— Ależ tak, oczywiście.
Irma zniknęła za drzwiami swego mieszkania.
Jedna ściana pokoju była cała ze szkła, przesłaniała ją przezroczysta biała zasłona. Skręcili za róg. Tę część pokoju wypełniał sprzęt medyczny i elektroniczny, częściowo wbudowany w ściany, częściowo w wysokich czarnych skrzyniach na kółkach. Czterej ludzie w białych kitlach pochylali się nad czymś, co wyglądało jak fotel kosmonauty. W fotelu ktoś leżał: Sinescu widział stopy w meksykańskich mokasynach, ciemne skarpetki, szare spodnie. Gwar głosów.
— Jeszcze nie skończyli — powiedział Babcock. — Widocznie znaleźli coś, co im się nie podoba. Wyjdźmy na chwilę na taras.
— Sądziłem, że przeglądu dokonuje się w nocy, wtedy, kiedy wymieniają mu krew i tak dalej?
— Rano też — odpowiedział Babcock.
Odwrócił się i pchnął ciężkie szklane drzwi. Taras wyłożony był kamiennymi płytami. Osłaniały go ściany z przyciemnionego szkła i zielony plastykowy daszek. W kilku miejscach stały betonowe puste koryta.
— Miał tu być ogródek, coś zielonego, ale on nie chciał. Musieliśmy zabrać wszystkie rośliny i oszklić cały taras.
Sam rozstawił metalowe krzesła wokół białego stolika i usiedli.
— Jak on się czuje, Sam? — spytał Babcock.
Sam uśmiechnął się i opuścił głowę.
— Rano miewa humory.
— Rozmawia z tobą? Gracie w szachy?
— Rzadko. On przeważnie pracuje. Trochę czyta. Czasem ogląda telewizję.
Uśmiech Sama był sztuczny. Splótł palce obu dłoni i Sinescu spostrzegł, że czubki palców jednej ręki pociemniały, a drugiej nie. Odwrócił wzrok.
— Pan jest z Waszyngtonu, prawda? — spytał Sam uprzejmie. — Pierwszy raz tutaj? Przepraszam… — Wstał z krzesła. Za szklanymi drzwiami dostrzegł jakiś ruch. — Wygląda na to, że skończyli. Może panowie zaczekacie tutaj chwilę, a ja zobaczę.
Sam wyszedł. Dwaj mężczyźni siedzieli w milczeniu. Babcock zsunął maskę, Sinescu widząc to poszedł w jego ślady.
— Niepokoi nas żona Sama — powiedział Babcock, pochylając się bliżej. — Wydawało się nam, że to będzie dobry pomysł, ale ona czuje się tu bardzo samotna, nie podoba jej się u nas, nie ma tu ruchu, dzieci…
Drzwi otworzyły się znowu i stanął w nich Sam. Miał maskę, ale teraz też zsunął ją pod brodę.
— Może panowie pozwolą.
W pokoju żona Sama, również z maseczką na szyi, nalewała kawę z fajansowego dzbanka w kwiaty. Uśmiechała się promiennie, ale nie wyglądała na szczęśliwą. Naprzeciwko niej siedział ktoś wysoki w szarej koszuli i spodniach, odchylony do tyłu, z wyciągniętymi nogami, z rękami na oparciu fotela, nieruchomy. Z jego twarzą było coś nie w porządku.
— No, więc jesteśmy — powiedział Sam, zacierając ręce. Żona spojrzała na niego z wymuszonym uśmiechem.
Wysoka postać odwróciła głowę i Sinescu doznał nagle wstrząsu, twarz była ze srebra: metalowa maska z podłużnymi wycięciami na oczy, bez nosa, bez ust, na ich miejscu płynne krzywizny.
— …Eksperyment? — odezwał się mechaniczny głos.
Nagle Sinescu zdał sobie sprawę, że zastygł nad krzesłem. Usiadł. Wszyscy patrzyli na niego. Głos powtórzył swoje pytanie:
— Pytałem, czy przyjechał pan, żeby przerwać eksperyment? Było to powiedziane obojętnie, bez akcentu.
— Może trochę kawy? — Irma podsunęła mu filiżankę. Sinescu sięgnął po nią, ale ręka mu drżała i cofnął ją czym prędzej.
— Przyjechałem tylko po to, żeby ustalić fakty — odpowiedział.
— Gówno prawda. Kto pana przysłał? Senator Hinkel?
— Tak.
— Gówno prawda. On był tutaj osobiście. Dlaczego miałby przysyłać pana? Jeżeli chcecie przerwać eksperyment, możecie mi to powiedzieć.
Twarz pod maską nie poruszała się, kiedy mówił, i głos wydobywał się jakby nie spod niej.
— Pan chce się tylko zorientować w sytuacji, Jim — powiedział Babcock.
— Dwieście milionów rocznie — odezwał się znowu głos — żeby utrzymać przy życiu jednego człowieka. Zgódźmy się, że to nie ma sensu. Proszę, niech pan pije, kawa panu wystygnie.
Sinescu zobaczył, że Sam i jego żona wypili już i naciągnęli maseczki. Pośpiesznie sięgnął po swoją filiżankę.
— Stuprocentowa niezdolność do pracy przy moim stanowisku daje rentę w wysokości trzydziestu tysięcy rocznie. Mógłbym doskonale żyć za tę sumę. Przez niecałe półtorej godziny.
— Nikt nie mówi o przerwaniu eksperymentu — wtrącił Sinescu.
— No to powiedzmy o ograniczeniu nakładów. Czy to określenie bardziej panu odpowiada?
— Opanujcie, Jim — powiedział Babcock.
— Masz rację. Z grzecznością jestem na bakier. Cóż więc pana interesuje?
Sinescu wypił łyk kawy. Ręce wciąż jeszcze mu drżały.
— Dlaczego nosi pan maskę?… — zaczął.
— Żadnej dyskusji na ten temat. Przykro mi, nie chciałbym być niegrzeczny, ale to sprawa czysto osobista. Proszę mnie spytać… — Bez żadnego ostrzeżenia zerwał się z rykiem: — Zabierzcie to, do cholery!
Filiżanka Irmy rozbita, kawa rozlewa się czarną plamą po stoliku. Na środku dywanu siedział przekrzywiając łepek brązowy szczeniak z wywieszonym ozorkiem, z oczkami jak szpilki.
Stolik przechylił się niebezpiecznie, żona Sama zerwała się, łzy nabiegły jej do oczu. Chwyciła szczeniaka i wybiegła z pokoju.
— Pójdę do niej — powiedział Sam wstając.
— Idź, Sam, i weźcie sobie wolny dzień. Zawieź ją do miasta, idźcie do kina.
— Tak, chyba tak zrobię — powiedział Sam i wyszedł.
Wysoka postać usiadła z powrotem, poruszając się przy tym jak człowiek; odchyliła się na oparcie, tak jak poprzednio z rękami na poręczach fotela, i zastygła nieruchomo. Dłonie były zgrabne i doskonałe w kształcie, ale jakieś nierzeczywiste; było coś nienaturalnego w paznokciach. Kasztanowate, gładko zaczesane włosy nad maską to peruka; uszy były z plastyku. Sinescu nerwowym ruchem naciągnął swoją maskę z gazy na usta i nos.
— No to ja już chyba pójdę — powiedział wstając.
— Dobrze, chcę panu jeszcze pokazać maszynownię oraz sekcję badań naukowych — zgodził się Babcock. — Jim, za chwilę wracam. Musimy porozmawiać.
— Proszę bardzo — odpowiedziała nieruchoma postać.
Babcock wziął prysznic, ale już znowu miał koszulę przepoconą pod pachami. Cichobieżna winda, zielony dywan. Chłodne, stęchłe powietrze. Siedem lat pracy, krew i pieniądze, pięciuset najlepszych fachowców. Sekcje psychologiczna, kosmetyczna, medyczna, immunologiczna, serologiczna, naukowa, maszynownia, zaopatrzenie, administracja. Szklane drzwi. Mieszkanie Sama jest puste; pojechał z żoną do miasta. Ci psychologowie. Dobrzy, ale czy najlepsi? Trzej pierwsi odmówili współpracy. „To nie jest zwykła amputacja, temu człowiekowi amputowano wszystko”.
Wysoka postać nawet nie drgnęła. Babcock usiadł na wprost srebrnej maski.
— Jim, porozmawiajmy poważnie.
— Złe wiadomości, co?
— Pewnie, że złe. Zostawiłem go sam na sam z butelką whisky. Porozmawiam z nim przed wyjazdem, ale Bóg raczy wiedzieć, co on tam opowie w Waszyngtonie. Słuchaj, zrób to dla mnie i zdejmij tę maskę.
— Proszę cię bardzo. — Ręka uniosła się, chwyciła za brzeg maski i zsunęła ją. Pod maską kryła się opalona twarz z rzeźbionym nosem i wargami, może nie piękna, ale normalna. Zupełnie przyjemna twarz. Tylko oczy miały za duże źrenice, I wargi nie poruszały się, kiedy mówił. — Mogę zdjąć wszystko po kolei. Czy to coś zmienia?
— Jim, sekcja kosmetyczna strawiła nad twoją twarzą osiem i pół miesiąca, a ty zasłaniasz ją maską. Pytaliśmy cię, co ci się nie podoba, gotowi byliśmy na wszelkie zmiany, jakie zaproponujesz.
— Nie chcę na ten temat rozmawiać.
— Mówiłeś coś o ograniczeniu nakładów. Czy to miał być żart? Chwila milczenia.
— Nie żartowałem.
— W takim razie, Jim, powiedz mi, o co chodzi. Muszę wiedzieć. Eksperyment nie zostanie przerwany. Będą cię utrzymywać przy życiu, ale to wszystko. Na liście jest siedmiuset ochotników, w tym dwóch senatorów. Przypuśćmy, że któryś z nich zostanie jutro wydobyty z rozbitego auta. Wtedy będzie za późno na dyskusje; musimy wiedzieć już teraz, czy mamy pozwolić mu umrzeć, czy też dać mu ciało takie jak twoje. Dlatego musimy porozmawiać.
— A gdybym tak nie powiedział prawdy?
— Dlaczego miałbyś kłamać?
— A dlaczego okłamuje się chorego na raka?
— Nie rozumiem, o co ci chodzi, Jim.
— Spróbujmy więc z innej beczki. Czy wyglądam jak człowiek?
— Oczywiście.
— Gówno prawda. Przyjrzyj się tej twarzy. (Zimna i niewzruszona. Za sztucznymi źrenicami błysk metalu). Załóżmy, że rozwiązaliśmy wszystkie inne problemy i mógłbym jutro pojechać do miasta. Czy wyobrażasz mnie sobie spacerującego ulicami, wchodzącego do baru, jadącego taksówką?
— Czy to wszystko? — Babcock głęboko wciągnął powietrze. — Oczywiście, Jim, że jest różnica, ale na miłość boską, tak bywa ze wszystkimi protezowanymi; ludzie muszą się przyzwyczaić. Weź na przykład tę rękę Sama. Po jakimś czasie zapomina się o niej, przestaje się ją zauważać.
— Gówno prawda. Udają, że nie zauważają. Żeby nie robić przykrości kalece.
Babcock opuścił wzrok na swoje splecione dłonie.
— Litujesz się nad sobą? — spytał.
— Nie wygłupiaj się — zagrzmiał głos. Wysoka postać stała teraz wyprostowana. Ręce z zaciśniętymi pięściami uniosły się wolno w górę.
— Jestem w tym zamknięty. Siedzę w tym od dwóch lat. Jestem w tym, kiedy zasypiam i kiedy się budzę.
Babcock spojrzał na niego z dołu.
— A czego byś chciał? Ruchomej twarzy? Daj nam dwadzieścia lat, może dziesięć i rozwiążemy tę sprawę.
— Nie o to chodzi.
— Więc o co?
— Chcę, żebyście zlikwidowali dział kosmetyczny.
— Ależ to jest…
— Posłuchaj tylko. Pierwszy model wyglądał jak manekin krawiecki, pracowaliście więc przez osiem miesięcy i zbudowaliście nowy. Ten wygląda jak świeży nieboszczyk. Waszym celem było, aby jak najbardziej upodobnić mnie do człowieka. Stopniowo doskonaląc kolejne modeL doszlibyście do czegoś, co mogłoby palić cygara, bawić damy, grać w kręgle i ludzie niczego by nie podejrzewali. To wam się nigdy nie uda, a gdyby się nawet udało, to po co?
— Pozwól mi się zastanowić… Co masz na myśli? Metal?
— Metal oczywiście, ale nie o to chodzi. Myślę o kształcie, o funkcjonalności. Zaczekaj chwilę.
Wysoka postać przeszła przez pokój, otworzyła szufladę i wróciła ze zwojem papieru.
— Spójrz na to.
Rysunek przedstawiał podłużne metalowe pudło na czterech przegubowych nogach. Na jednym końcu pudła umocowana była mała główka w kształcie grzybka na giętkim pręcie oraz pęk ramion zakończonych sondami, świdrami, chwytakami.
— Do prac na Księżycu.
— Za dużo ramion — powiedział Babcock po chwili. — Jak będziesz…
— Nerwami mięśni twarzy. Jest ich dużo. Albo popatrz tutaj. (Inny rysunek.) Zasobnik podłączony do układu sterowniczego statku kosmicznego. Kosmos to jest właśnie wymarzone otoczenie dla mnie. Sterylna atmosfera, mała grawitacja, mogę dotrzeć tam, gdzie człowiek nie dotrze, i zrobić to, czego człowiek nigdy nie potrafiłby zrobić. Tam mogę być pożyteczny, a siedząc tu — jestem miliardową dziurą w budżecie.
Babcock przetarł oczy.
— Dlaczego wcześniej nic nie mówiłeś?
— Wszyscy mieliście bzika na punkcie protetyki. Powiedzielibyście mi, żebym się nie wtrącał.
Babcock drżącymi rękami zwinął rysunki.
— Słowo daję, to może przesądzić sprawę — powiedział. — Zupełnie możliwe.
Wstał i skierował się do drzwi.
— Trzymaj się, Jim.
Kiedy został sam, założył z powrotem maskę i stał przez chwilę bez ruchu. Wsłuchiwał się w lekki, miarowy poszum pomp, trzaski przekładni i zaworów; czuł, że tam w środku jest chłodno i czysto. Trzeba przyznać, że to mu zapewniono: uwolniono go od wszystkich tych bebechów, zastępując je mechanizmami, które nie krwawią, nie ciekną i nie ropieją. Pomyślał o tym, jak okłamał Babcocka. „A dlaczego okłamuje się chorego na raka?” Oni i tak nie są w stanie tego zrozumieć.
Usiadł przy rysownicy, przypiął świeży arkusz papieru i zaczął szkicować ołówkiem maszynę do badania Księżyca. Kiedy skończył maszynę, zaczął szkicować kratery w tle. Ołówek poruszał się coraz wolniej, wreszcie odłożył go z trzaskiem.
Nie ma gruczołów wydzielających adrenalinę do krwi, nie odczuwa więc strachu ani wściekłości. Uwolniono go od tego wszystkiego — od miłości, od nienawiści, od tego całego bigosu — ale zapomniano o jednym uczuciu, do którego jest jeszcze zdolny.
Sinescu z czarną szczeciną brody przebijającą się przez tłustą skórę. Dojrzały wągier koło nosa.
Czysty i zimny krajobraz księżycowy. Znowu wziął do ręki ołówek.
Babcock ze swoim spłaszczonym, czerwonym i świecącym nosem, z ropą w kącikach oczu i resztkami jedzenia między zębami.
Żona Sama z malinową papką na wargach. Twarz ociekająca łzami, kapka pod nosem. I ten cholerny pies z błyszczącym nosem i mokrymi ślepiami…
Odwrócił się. Pies był tutaj, siedział na dywanie, z wywieszonego różowego języka kapała ślina. (Znowu zostawili drzwi otwarte.) Sięgnął po metalową przykładnicę, zamachnął się jak siekierą. Pies wydał krótki skowyt, kiedy metal zmiażdżył mu kości. Jedno oko wypełniło się krwią, pies miotał się w konwulsjach, zostawiając ciemne plamy na dywanie, a on uderzył jeszcze raz i jeszcze raz.
Małe ciałko leżało skręcone na dywanie, zakrwawione, z wyszczerzonymi zębami. Wytarł przykładnicę papierowym ręcznikiem, umył ją w zlewie wodą z mydłem, wytarł i odłożył na miejsce. Potem wziął arkusz papieru kreślarskiego, rozłożył go na podłodze i wsunął pod ciało psa ostrożnie, żeby jak najmniej pobrudzić dywan. Uniósł trupa szczeniaka i wyszedł z nim na taras, otwierając sobie drzwi ramieniem. Wyjrzał przez barierę. O dwa piętra niżej betonowy dach z kominami. Nikt nie patrzy. Wytrząsnął psa z papieru. Padając odbił się od komina i zostawił na nim czerwoną smugę. Wrócił do mieszkania i wrzucił papier do zsypu na śmieci.
Plamy krwi były na dywanie, na nogach od stolika i na jego spodniach. Wytarł je wodą i papierowymi ręcznikami. Potem zdjął ubranie, obejrzał dokładnie i wrzucił do pralki. Umył zlew, umył się cały środkiem dezynfekcyjnym i włożył czyste ubranie. Wszedł do pustego mieszkania Sama i zostawił drzwi na taras otwarte. Przez taras wrócił do siebie.
Usiadł przy rysownicy. Był czysty i chłodny. Przypomniał mu się sen, jaki miał dziś rano: oślizłe nerki pękają szare płuca krew i włosy sznury kiszek ociekające żółtym łojem i o Boże ten smród jak z wychodka a on przeprawiał się przez jakiś cuchnący żółty potok i…
Zaczął rysować tuszem, najpierw cienkim stalowym piórkiem, potem nylonowym pędzelkiem.
…pośliznął się i padał nie mógł się zatrzymać zapadał się w grząską maź coraz to głębiej nie mogąc ruszyć ręką ani nogą jak sparaliżowany i na próżno chciał krzyknąć chciał krzyknąć chciał krzyknąć…
Maszyna wspinała się na zbocze krateru, ramiona miała wciągnięte, głowę odchyloną do tyłu. W tle daleka ściana skalna, horyzont, czarne niebo i gwiazdy jak łepki od szpilek. To był on tam na Księżycu, ale jeszcze za blisko, bo nad głową zwisała Ziemia jak przegniły owoc — niebieski od pleśni, pomarszczony, cieknący, rojący się życiem.
Przełożył Lech Jęczmyk