Dymitr Bilenkin CZŁOWIEK KATALIZATOR

Cziełowiek, kotoryj prisutstwował


Owego wieczoru jak zawsze cała nasza piątka zebrała się u Walerego Granatowa. Najsprytniejszy zdołał zająć fotel właściciela, pozostałym wypadło zadowolić się krzesłami i praca się zaczęła.

Często spotykaliśmy się w tym gronie, żeby razem tworzyć opowieści przygodowe. Z początku tak pospolita w nauce i tak rzadka w literaturze forma współpracy wydawała nam się oryginalną zabawą, sprawiająca przyjemność i nam, i naszym czytelnikom, ale stopniowo coś zaczęło się zmieniać. Nasze zdolności, wiadomości, temperamenty zespoliły się na tyle, że powstała jakby wspólna, samoistna osobowość, częściowo podobna do każdego z nas, lecz chwilami całkiem nam obca. Ze zdziwieniem zauważyliśmy, że narzuca nam ona swoją władzę. W żaden sposób nie chciała się ograniczyć do stworzenia kunsztownego pomysłu, pragnęła czegoś więcej i dla osiągnięcia tych wyższych celów wymagała od nas pełnego zaangażowania i ofiarności. Mieliśmy tylko dwa wyjścia: albo poddać się całkowicie tej nowej właściwości, albo się rozstać, żadna jednak z tych możliwości nam nie odpowiadała. Nikt by nie szczędził grosza dla zabawy w gronie przyjaciół, ale poświęcić cały swój kapitał po to, aby budować wspólnie zamki na lodzie — to już inna sprawa. Szale się wahały i ten wieczór mógł zdecydować o wszystkim.

A więc czuliśmy się wszyscy bardzo nieswojo. Nawiasem mówiąc obmyślanie fabuły przez całą naszą piątkę ujawniło pewną przedziwną właściwość myślenia. Z łatwością wpadaliśmy w tok cudzych myśli. Szybko bez zakłóceń rozwijały się sceny, rodziły się idee, a pomysły z niezwykłą lekkością przefruwały z rąk do rąk, wzbogacając się w locie. W takich chwilach przeżywaliśmy to szczególne, nieprzeciętne szczęście, jakie daje kolektywne myślenie.

A potem wszystko w zagadkowy sposób rozsypywało się w gruzy. Drobiazg, na którego wyjaśnienie jednostka straciłaby najwyżej sekundę, wymagał niesamowitych wysiłków. Jakb3’śmy gasili nawzajem swoje myśli. Otóż o ile rezonans s myśli wznosił nas do czegoś szczególnego, bajecznie kolorowego, to przeciwfaza nas dławiła.

Na nieszczęście praca owego wieczoru zaczęła się akurat od przeciwfazy. Wyobraźnia była ospała, wypowiadaliśmy drętwe słowa i było to nie do zniesienia jak koszmar. Patrzyłem na rażące światło nocnej lampki i myślałem: jest przecież tysiące zwykłych radości, po cóż mamy się męczyć dla czegoś iluzorycznego, najwidoczniej niedostępnego? Podejrzewam, że podobnie myślał każdy z nas.

— A jeśli nasz bohater zacznie w ten sposób… — wydusił z siebie Walery po kolejnej przygnębiającej pauzie.

Ale przerwał nam dzwonek w przedpokoju.

Szurając bamboszami wyszedł i zaraz wrócił, przepuściwszy przed sobą jakiegoś człowieka z teczką, która kiedyś była brązowa. Gość ukłonił się niezgrabnie i usiadł. Nie zdążyłem się zdziwić ta wizytą, gdy Walery już od progu przemówił pełnym przejęcia głosem: — Chłopaki, a gdyby tak…

To, co powiedział, było tak wspaniałym odkryciem, że — zapomniawszy o wszystkim — oniemieliśmy z zachwytu.

I zaczęło się. Z tego wieczoru zachowało się w mojej świadomości tylko ogólne wrażenie jakiejś pełnej napięcia rozkoszy, jakbyśmy szli pod górę i każdy krok otwierał przed nami pejzaże coraz bardziej urzekające swoją urodą. Nie było to już tworzeniem opowieści, po prostu widzieliśmy cudze życie aż do samej jego głębi, doznając prawdziwego wstrząsu przenikaliśmy w najskrytsze zamierzenia ludzi, którzy powstali w nieznany sposób, wpadaliśmy w zachwyt bądź przerażaliśmy się nagłą przemianą ich charakterów, chwytaliśmy ich gesty, słowa, i trzeba było tylko zapisywać, zapisywać, zapisywać, bo już nie wiadomo było, co jest bardziej realne — czy ten zadymiony pokój, gdzie siedzimy, czy tamten świat, który ożył w naszej świadomości.

I nie było już mnie, nie było nas, istniała tylko owa wspólna osobowość, w której roztopiliśmy się, która w dziwny sposób nas natchnęła i dała jakąś swoistą, nieporównywalną z niczym ostrość widzenia. W podobnym stanie nie byliśmy nigdy ani przedtem, ani potem. Stan ten wyjaśniał życie lepiej, niż setki podręczników, rozumieliśmy wszystko, nie było przed nami żadnych tajemnic, byliśmy wszechmocni jak bogowie.

Tylko w momencie jakiegoś spadku napięcia myślowego, kiedy ledwo, ledwo zarysowała się realność owego pokoju, w którym byliśmy, przypomniałem sobie o przybyszu i na ułamek sekundy zatrzymałem na nim wzrok. Siedział bokiem, mrużąc oczy i zacierając ręce, jakby chciał je rozgrzać przy ogniu. „Cudownie, cudownie” — szeptał. Nie zdążyłem mu się dobrze przyjrzeć, lecz miałem wrażenie, podobne do tego, jakie wywołuje w nas widok starych, dobrze znanych rzeczy, nieważne nawet jakich. Wrażenie czegoś przytulnego, napawającego ufnością i zarazem niezbędnego. Mimochodem zdałem sobie sprawę, że jest w tym coś dziwnego. Podczas wytężonej pracy umysłowej obcy zawsze nam przeszkadza, a tutaj tego nie było.

Wszystko, cokolwiek robiliśmy tego wieczoru, było doskonałe. Nie pytaliśmy się wzajemnie, czy tak jak powinna, rozwija się fabuła przyszłego utworu, wiedzieliśmy bowiem, że może się ona rozwijać tylko w ten sposób. Nie dobieraliśmy wyrazów dla opisów, przychodziły same, jedynie trafne, płonące wewnętrznym blaskiem.

I zakończywszy przed piątą nad ranem, wiedzieliśmy, że zrobiliśmy wszystko, inne rzeczy były zbędne; to najważniejsze, co daje utworowi głębię i autentyczność, już zostało zapisane.

Popatrzyliśmy na siebie nawet z pewnym rozczarowaniem. Nie chciało się nam mówić. Byliśmy obezwładniająco wyjałowieni. Poczciwiny z teczką już nie było w pokoju, zniknął niepostrzeżenie. Ubraliśmy się i zaczęliśmy się żegnać, nikt o nim nie wspomniał ani słowem.

Pan domu, narzuciwszy na siebie palto z wąskim aksamitnym kołnierzem, odprowadzał nas na ulicę. Dopiero w skrzypiącej windzie zapytałem go od niechcenia:

— Walery, kim jest ten twój przyjaciel, który przesiedział z nami cały wieczór?

Walery spojrzał zaskoczony.

— Mój przyjaciel? Widziałem go po raz pierwszy. Przyszedł do któregoś z was…

Popatrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem. Wyjaśniło się, że nikt przedtem tego faceta z teczką nie widział na oczy.

— Jak to się mogło stać? — z zakłopotaniem zapytał Walery. — Coś nieprawdopodobnego!

— Ale przecież tyś go wpuszczał — odparowaliśmy chórem.

Wyczytaliśmy nagle z jego oczu, że usiłuje sobie coś przypomnieć.

— No tak… ja go wpuściłem.

— O nic nie pytając?

— Przywitał się… Chciałem go zapytać, gdy nagle olśnił mnie pomysł w związku z fabułą i zupełnie machinalnie przepuściłem go do przodu… A potem jakby przestał dla mnie istnieć…

— Wszystko jasne! — zreasumowałem, tłumiąc ziewanie. — A może by ktoś jednak coś niecoś wytłumaczył?

Staliśmy w westybulu, z lewej strony były drzwi do sklepu rybnego, z prawej do mleczarskiego, tak że w kiepsko oświetlonym korytarzyku pachniało jednocześnie i mlekiem, i rybami. Nikt z nas niczego nie potrafił wyjaśnić. Wiadomo było tylko jedno, że tak po prostu do nieznajomych ludzi nikt nie przychodzi i nie zasiaduje się do rana. Dalej wszystko się gmatwało.

Najbardziej zdumiewającym jednak był fakt, że ta zagadka jakoś nieszczególnie nas pasjonowała. Do takiego nastroju było nam daleko.

— Tworząc przygodę, sami zetknęliśmy się z nią oko w oko — zażartował ktoś ospale.

Troszkę jeszcze porozmawialiśmy o tym, co się zdarzyło, i rozstaliśmy się, wymieniając między sobą znużone i zarazem zakłopotane uśmiechy.

Minęło wiele miesięcy, które ani o włos nie zbliżyły nas do wyjaśnienia zagadki, kiedy nagle w biały dzień zetknąłem się z naszym nieznajomym na ulicy.

To dziwne, ale poznałem go od razu, chociaż był w starym, suto marszczonym półkożuszku, który sprawiał, że jego krępa figura wydawała się jeszcze bardziej przysadzista. Przecież przed spotkaniem wcale nie byłem pewien, że poznam go nawet w owym dwurzędowym garniturze, w którym był wówczas.

— Dzień dobry. Chciałbym pana o coś zapytać. — Zdecydowanie podszedłem do niego, gdyż jego spojrzenie, skierowane ku mnie, rozwiało ostatnie wątpliwości.

Nieśmiało spojrzał na mnie zadzierając niemal głowę do góry, ręka z podniszczoną teczką drgnęła, jakby się chciał nią zasłonić.

— Dzień dobry — powiedział cienkim głosem. — Jak się powodzi waszej opowieści?

— Doskonale — odparłem, ani trochę nie przesadzając. — Ale przepraszam za natręctwo, kim pan właściwie jest?

— Nazwisko mam niepozorne… Fiediaszkin… Piotr Pietrowicz.

Twarz idealnie harmonizowała z nazwiskiem. Brwi i rzęsy pożółkłe, wyblakłe, policzki starcze, zwiotczałe, i nos jak kartofel.

— Będzie pan mnie zaraz wypytywał… — powiedział ze smutkiem Fiediaszkin, unikając mego wzroku. — Może nie warto? Najważniejsze, żeby nowela się udała…

Obejrzał się nawet, szukając możliwości zagubienia się w tłumie. Nie miał jednak wyjścia — przyparłem go niechcący do ogrodzenia przy chodniku.

— Proszę mi wybaczyć, Piotrze Pietrowiczu, ale sam pan przecież rozumie, co wzbudziło moje zainteresowanie. Na moim miejscu pan by również…

— Rozumiem, rozumiem, ale niczego wyjaśnić nie mogę.

— Nie chce pan?

— Nie mogę, słowo honoru. A zresztą, czy wam źle było ze mną? Po cóż wam jeszcze wiedzieć cokolwiek?

Uwielbiamy tajemnice w książkach, ale w życiu ich nie znosimy. Nie jestem wyjątkiem. Koniec końcem i książkowe tajemnice lubimy tylko dlatego, że na ostatnich stronach zostają one ujawnione.

— Nie ma mowy — powiedziałem stanowczo, choć uświadomiłem sobie niezręczność sytuacji. — Pan musi mi to wytłumaczyć.

Jego zaokrąglona figura skuliła się jakoś, nawet na półkożuszku przybyło fałd.

— Pan i tak nie uwierzy — rozejrzał się smutno.

— Ależ słucham…

— A więc wy sami mnie wezwaliście…

— My?

— Wasze myśli.

Mimo woli drgnąłem. Przez jego wargi przemknął od razu smutny i jednocześnie triumfujący uśmiech.

— No widzi pan, uprzedzałem przecież. Nie powinniście wszystkiego wiedzieć.

No, to jestem w domu. Fiediaszkin miał małego chyzia. Znowu wziąłem się w garść i powiedziałem już spokojnie.

— Niech pan mówi dalej.

Ale gdzież tam, w ogóle nie chciał gadać, myślał, że teraz to go już puszczę. Próżna nadzieja. Sam nie wiedząc czemu, gotów byłem wziąć go za kołnierz wysłużonego półkożuszka, aby jak najprędzej wytrząsnąć z niego wyznanie. A on wystraszył się nie na żarty, jakby rzeczywiście przeczytał moje myśli.

— Nie trzeba! — wrzasnął. — Pan siebie zamrozi. Powiem już, nie ma rady, a potem się rozstaniemy, zgoda? Ach, młody człowieku, jak pan nierozsądnie postępuje ze swoim mózgiem.

— Więc pan jest telepatą. Proszę dalej.

— Skądże znowu! Nie potrafię czytać myśli. Za to wyczuwam je, kiedy one… Rozumie pan, ja, oczywiście, jestem człowiekiem nieuczonym… Ale jeśli ktoś myśli, to w jego mózgu jakieś… tam… potencjały zmieniają się, zachodzi promieniowanie. I kiedy rozgorzeje myśl, gdy ona coś tworzy, to wydziela… ciepło. Wie pan, takie błogie, przytulne ciepło. No, tego ja prawie nie zauważam, tylko w ogóle tło, że tak powiem… Otóż jeśli ona szczególnie się rozpala, jak wtedy u was, to mnie tam właśnie ciągnie.

— Wszystko to jest ciekawe — przerwałem niecierpliwie. — I prawie nie pozostaje w sprzeczności z nauką. Ale za to pan sam sobie przeczy.

— Jak to? Nic podobnego.

— A jednak to prawda. Kiedy pan przyszedł, nasze myśli dymiły, nie dając płomienia. Czadziły. A więc jak?

Fiediaszkin speszył się. Mnie ten swoisty postrzeleniec zaczynał się podobać. Był nie tylko nieszkodliwy, lecz wprost wzruszający w swoich fantazjach. A mimo wszystko dlaczego przyszedł właśnie do nas?

— Nie ma tu żadnej sprzeczności — rzekł niepewnie. — Niechże pan tylko nie przyjmie tego za chełpliwość…

— Bynajmniej.

— Co pan widzi dokoła?

Niedołężnie powiódł ręką wokół. Machinalnie prześliznąłem się wzrokiem po zatoczonym przez niego półkolu. Pogrążeni w swoich sprawach i kłopotach śpieszyli zasępieni ludzie, jak psie ogonki wiły się dymki spalin samochodowych, po gzymsach dostojnie kroczyły gołębie, zgrzytał tramwaj skręcając w aleje.

— Otóż wokół tego wszystkiego krąży obłok myśli — tajemniczo zniżywszy głos powiedział Fiediaszkin. — Ale wyraźnych punktów wskazujących na to, że tworzy się właśnie coś nowego i doniosłego, na razie jest niewiele. Dlatego każdy języczek płomienia jest tak drogocenny. Posiadam właściwość… Tylko znowu niech pan nie myśli, że to przechwałki… Moja obecność od razu roznieca ogień. Czyż wy sami tego nie zauważyliście? Nie! Nie! — krzyknął, jakby się broniąc. — Sam jestem niczym, buchalterem na emeryturze, ale posiadam taką właściwość, że pomagam innym myśleć. Dlatego do was właśnie przyszedłem. Chodzę zresztą do wielu, tak trzeba, i im jest dobrze, i mnie, wszystkim ludziom to odpowiada. Nie wierzy pan?

Oczywiście nie uwierzyłem. Nie wierzyłem ani odrobinkę. A mimo to moja niewiara miała już maleńką rysę: jego słowa w zasadzie mogły wyjaśnić wszystko, co się zdarzyło z nami owego wieczoru.

— Wspaniale — wpadłem na pomysł. — Niech pan zademonstruje.

— Po co? — powiedział zmartwiony, przestępując z nogi na nogę. — I tak pan nie uwierzy.

— Uwierzę — zaoponowałem z uporem i wbrew wszelkiej logice byłem prawie pewien, że tak się właśnie stanie.

— To chodźmy — pokornie zgodził się Fiediaszkin.

Zbyt się zdziwiłem, aby protestować. Skręciliśmy w jakiś zaułek, potem w drugi, trzeci. Fiediaszkin szedł nieszybko, lecz dostatecznie pewnie, tylko jego twarz przybrała zdecydowany wyraz, jakby słuchał jakiejś dalekiej muzyki.

— Dokąd właściwie idziemy?. — nie wytrzymałem wreszcie.

— Proszę nie przeszkadzać — nagle dosyć ostro powiedział, Fiediaszkin. Ale po chwili bąknął zmieszany. — Proszę mi wybaczyć… Ja przecież sam nie wiem, gdzieś tutaj… Oczywiście, moglibyśmy zajść do instytutu obok, tam również… Lecz tam nie wpuszczają bez przepustek. Ale to już blisko.

Machnąłem ręką i tylko się zdziwiłem, jak mogłem wdać się w tak fantasmagoryczną awanturę.

Wkrótce szliśmy już po podwórzach, przez jakieś przejścia, potem zaczęliśmy wchodzić po schodach, najbardziej przeciętnych, z papierkami i różnymi odpadkami przy otworach zsypu.

Fiediaszkin zatrzymał się przed drzwiami na szóstym piętrze.

— To tutaj.

Wyraźnie denerwował się, wargi mu pobladły, a głowę usiłował wciągnąć w kołnierz półkożuszka.

Dzwonek zadźwięczał niepewnie.

Drzwi otworzył nachmurzony chłopak w sportowym garniturze.

— Panowie do kogo? — zapytał jakoś obojętnie.

Popatrzyłem na Fiediaszkina. Wzbudzał litość.

— Otóż chcielibyśmy… — wybełkotał drżącym głosem. — Jesteśmy z… Przecież państwo nad czymś pracujecie?

— Pracujemy — potwierdził chłopak.

I nagle coś zmieniło się w jego twarzy. Pojawił się na niej wyraz absolutnego skupienia i pełnej izolacji od reszty świata. Taka właśnie była twarz Walerego Granatowa, kiedy owego wieczoru wrócił do nas z przedpokoju.

— Dobra, wytłumaczy pan potem — burknął niecierpliwie chłopak i gotów byłbym przysiąc, że już nas nie widzi i nie myśli o nas. Było to bardziej niż dziwne.

Nie raczył nawet zaczekać, aż się rozbierzemy, i zniknął za drzwiami, skąd rozległy się okrzyki, śmiech, a następnie wszystko ucichło. I kiedy weszliśmy, zobaczyliśmy trzech młodych ludzi, pochylonych nad stołem, gdzie były rozłożone jakieś rysunki techniczne. Zresztą rysunki poniewierały się również i na podłodze.

Następna godzina była najbardziej fantastyczna ze wszystkich dotychczas przeze mnie przeżytych. Ja i Fiediaszkin siedzieliśmy cicho w kącie, a młodzieńcy, nie zwracając na nas uwagi, pracowali z wściekłą zawziętością. Paliłem nerwowo, spodziewając się, że lada chwila wyrzucą nas na zbity łeb. Ale my ich nic nie obchodziliśmy i możliwe, że gdyby nawet wówczas zjawił się sam Napoleon, nie odwróciłoby to ich uwagi. W telegraficznym skrócie wymieniali między sobą niezrozumiałe dla mnie terminy radiotechniczne, nieraz obrzucali się wyzwiskami, ale przeważnie pisali w milczeniu i w całym ich zachowaniu nie było niczego zewnętrznie podniosłego tylko najgłębsze skupienie. Fiediaszkin bynajmniej nie triumfował, wpadł w milczący zachwyt, promieniował wprost upojeniem, wyraźnie kochał tych chłopców, o mnie po prostu zapomniał.

Potem nagle wziął mnie za rękę.

— Chodźmy, oni już kończą.

— Co oni robią? — wyszeptałem.

— Skąd mogę wiedzieć? — również szeptem powiedział Fiediaszkin. — Dokonują jakiegoś wynalazku. Chodźmy, chodźmy już na Boga.

W pełnym oszołomieniu zbiegłem ze schodów.

— Dobrze wypadło — mamrotał Fiediaszkin, potykając się o stopnie. — Oni dziś dokonali czegoś wielkiego… To cudownie, że nas wpuścili. Wie pan, bywa i tak, że nie wpuszczają. Co prawda rzadko, gdyż zwykle ja od razu jakoś na nich działam…

Nie wsłuchiwałem się zbytnio w jego mamrotanie, gdyż próbowałem uporządkować jakoś swoje myśli i częściowo mi się to udało. Taka operacja jest po prostu niezbędna, spełnia ona rolę swoistego odruchu obronnego. Każdy najbardziej niesłychany cud przede wszystkim staramy się wtłoczyć w ramy czegoś znanego, aby uwolnić swój umysł od nadmiernego ciężaru. Następnie, przywyknąwszy nieco, nabieramy odwagi.

Tok moich myśli, podczas gdy wlokłem się za Fiediaszkinem, był mniej więcej następujący. Jemu wcale nie brakuje piątej klepki. Jego obecność widać rzeczywiście pobudza zdolności twórcze. Przypuśćmy. No i cóż z tego? Dla milionów ludzi jest to, można powiedzieć, obowiązek zawodowy. Nauczyciele sami nie produkują ani dóbr materialnych, ani wartości duchowych. Są tylko przekaźnikami wiedzy i — co najważniejsze — stymulatorami intelektualnego i moralnego rozwoju dzieci. Oczywiście nauczyciele z prawdziwego zdarzenia. W tym kryje się wielkie znaczenie ich zawodu. Tak ja to rozumiem. Rozsiewać swoje myśli i czyny tak, aby wplotły się one jak złota nić w cudze życie i aby nie rozpoznane ożyły potem w odkryciach i wszelkich sukcesach — to praca najważniejsza dla społeczeństwa. Ale czyż tylko nauczyciele to czynią? Jak atomy ciała nie giną po śmierci, lecz wstępują w nowe cykle, tak i wytwory ducha przekazywane innym istnieją wiecznie, niedostrzegalnie przechodząc z pokolenia na pokolenie. Ale to nie wszystko. W procesach przyrody nieorganicznej uczestniczą katalizatory, tajemnicze związki, które — pozornie nie wchodząc w reakcje — nadają im energię i moc. Procesy organiczne katalizowane są przez enzymy. Dlaczegożby i w procesach psychicznych nie miały występować swoiste katalizatory i fermenty? Czemu nie? — powtarzałem jak papuga, patrząc tępym wzrokiem na plecy Fiediaszkina. Przejęty nowym pomysłem przyspieszyłem kroku.

— Niech pan posłucha — schwyciłem Fiediaszkina za rękę. — Jeśli pan… eee… stymuluje wysiłek umysłowy innych, to dlaczego ja nie odczułem tego od razu, jak pana spotkałem w alejach? Czyżby pan nie oddziaływał na jednostki?

Nie uwolnił nawet swojej ręki (w ogóle jego zachowanie było pokorne) i odpowiedział, pesząc się znowu, lecz z godnością.

— Czemuż by nie… Na jednostki również wywieram wpływ. Ale czy pana myśli były bliskie twórczości, kiedyśmy się spotkali?

Z przepraszającym uśmiechem popatrzył na mnie przeciągle.

— Nie trzeba, niech pan nie żąda wyjaśnień, sam przecież nic nie wiem. Nie udało mi się zostać w życiu kimś, pozbawiony jestem wybitnych zdolności, a tylko uczestniczę przy ucztach duchowych i jak sądzę, jestem pożyteczny, ponieważ1 sprzyjam obmyślaniu rzeczy wzniosłych. Nie ma w tym mojej zasługi, że ta właściwość jest we mnie tak silna. Wie pan, to tak jak z głosem — kto go ma, to śpiewa dobrze, a kto nie ma głosu, to się nie nauczy, ale za to wyróżni się czymś innym… Przedtem nie miałem odwagi tak po prostu chodzić do nieznajomych ludzi, aby pogrzać się samemu i innych rozgrzać. A teraz, kiedy śmierć jest blisko, trzeba się spieszyć, aby wykonać, co należy. Nawet przestałem się bać, że mnie wypędzą jak żebraka i przybłędę, i doskonale się wszystko udaje, a dlaczego — to już nie moja głowa. I w tym jeszcze cała moja radość, że z roku na rok coraz więcej takich ogników się u nas rozpala i do wszystkich już zdążyć bym nie mógł, gdybym się nawet dwoił i troił. Żałuję natomiast, że nie mam żadnego wpływu na rozbudzanie wartości moralnych. Nie mam w tym kierunku talentu, ale mój brat nieboszczyk go miał.

— Niech pan zaczeka. — Przeszył mnie nagły domysł. — Jeśli istnieją podobni do pana ludzie-stymulatorzy, to prawdopodobnie są również ludzie tłumiący myśli?

— A jakże — ze smutkiem przyznał Fiediaszkin. — Oczywiście, zdarzają się takie chodzące lodówki. A pan ich nie spotykał? No, pan wybaczy, muszę już iść, mój dom jest tuż obok.

Machinalnie uścisnąłem jego miękką dłoń, odprowadziłem wzrokiem zaokrągloną figurkę Fiediaszkina, kołyszącą się chwiejnie na niepewnych niedołężnych nogach. I dopiero gdy zniknął mi z oczu, nawymyślałem sobie od jołopów. Nie dowiedziałem się od niego setnej części tego, o co trzeba było zapytać, nie zapisałem nawet adresu.

Zresztą, można to było naprawić: przecież istnieje biuro adresowe.

Do końca dnia byłem — inaczej trudno to wyrazić — w stanie jakiegoś dziwnego oszołomienia. Wszystko się zgadzało w mojej hipotezie za wyjątkiem jednego. Bezsprzecznie są ludzie, których obecność przyspiesza załatwienie każdej sprawy, sam znałem takich. No tak, ale ich wpływ zawsze jest konkretnie odczuwalny. Wyczuć go można w słowach, w gestach, w śmiechu. Oni uczestniczą w pracy, a nie tylko są przy niej obecni. A Fiediaszkin tylko był obecny…

Jak wiadomo, z wszelkimi niejasnościami powinniśmy zwracać się do uczonych. Tak samo i ja w pierwszej chwili zamierzałem postąpić. Wyobraźnia przedstawiła mi w tęczowych kolorach moją rozmowę z profesorem X, z członkiem Akademii Nauk — Z, i już widziałem, jak śpieszą do Fiediaszkina… Ale po chwili ochłonąłem. Nie pomoże profesor X, nie pomoże akademik Z. Ludzie z dziwacznymi i zadziwiającymi zdolnościami są nauce znani… Objawi się np. człowiek, mogący szybciej od elektronowej maszyny cyfrowej wyciągnąć pierwiastek kwadratowy z sześciocyfrowej liczby, lub nadejdzie wiadomość o człowieku, który nigdy nie sypia. A bo to mało niezwykłości kryje się w ludziach?

Ale nauka dotąd tych tajemnic nie zgłębiła. Ów człowiek-komputer u nikogo nie budzi wątpliwości: proszę bardzo, oto rezultat jego fenomenalnych zdolności — na tablicy. Badaj, jak tylko zechcesz… I badają. Ale co dalej?

A Fiediaszkin nawet w ten sposób nie może zademonstrować swoich zdolności. One w ogóle nie mogą być wyrażone w cyfrach, w czymś konkretnym i przekonywającym. W Fiediaszkina można wierzyć lub nie wierzyć, ale wiara nie jest dowodem dla nauki.

Wreszcie postanowiłem, że odnajdę adres Fiediaszkina, posiedzę z nim kiedyś wieczorkiem, porozmawiam, a dalej zobaczymy.

A jednak stało się inaczej. Miałem korektę książki, potem zachorowałem, później… Później były jakieś bardzo ważne, nadzwyczaj pilne sprawy, nie pamiętam już jakie, wiem tylko, że były to wszystko sprawy nie cierpiące zwłoki. W nawale tej codzienności historia z Fiediaszkinem może nie została zapomniana, ale jakoś przyblakła.

A jednak doszło do spotkania.

Jak i poprzednio, zetknąłem się z nim znowu na ulicy. Był niezwykle upalny maj, sam jego początek, asfalt topił się pod gorącymi promieniami słońca, a drzewa jeszcze się nie rozwinęły i w skwarnym niebie, przezierającym poprzez zimowo nagie gałęzie, było coś nienormalnego. Fiediaszkin kulił się z zimna, a jego dłonie odruchowo szukały schronienia w rękawach. Nie zauważywszy mnie nawet, przeszedł obok. Musiałem go zawołać.

Drgnął cały, z roztargnieniem spojrzał na mnie z ukosa, poznał wprawdzie, ale jakby z daleka, jak gdybym był punkcikiem na horyzoncie.

— Źle się pan czuje? — spytałem.

— Nie, skądże znowu — powiedział bez przekonania. — Jest mi po prostu zimno.

— W taki upał?

— A wiatr?

Mimo woli obejrzałem się. O wietrze nie mogło być mowy, nawet płachty pierwszomajowych sztandarów wisiały bez ruchu.

— Czyż pan tego nie czuje? — w głosie Fiediaszkina zabrzmiała nutka wyrzutu. — On wieje… dmie od dawna, szczególnie dziś… Nad prastarą i mądrą kulturą rozciąga się ziąb okrutny. Czyżby pan… No tak, stokrotnie przepraszam. Zapomniałem, że do pana nie dochodzi ostatni krzyk myśli…

— Ach, o to panu chodzi…

— Ale dlaczego, dlaczego pan tego nie czuje, jak pan śmie tego nie odczuwać? Rozum zamrażają, umysł ludzki karmią lodem, on kurczy się i ginie, a panu ciepło?!

Fiediaszkin wyrzucił to z siebie prawie z krzykiem i po tym wybuchu osłabł nagle. Milczałem zmieszany, przestępując z nogi na nogę.

— Śmierć myśli uczonego nie jest jeszcze tak straszna — kontynuował zamierającym szeptem. Taka myśl jest właściwie niezniszczalna, rozumie pan? Gdyby nie było Newtona, prawo ciążenia i tak by odkryto, i bez Einsteina teoria względności zostałaby w końcu stworzona. A jeśliby przygaszono myśl Lwa Tołstoja? Jak ślepy żebrak mogłaby ludzkość obmacywać każdy wiek, ale nawet wieczność nie zwróciłaby nam „Wojny i pokoju”. Nigdy, nic, nikt w najjaśniejszej przyszłości nie zrekompensuje takich strat. Stąd to nieszczęście. — Głos Fiediaszkina przybrał na sile. — Proszę sobie wyobrazić, jak zwolniłyby się obroty historii, gdyby ktoś zamroził myśli Marksa. Nie, pan nie zrozumie, że ja… nie może pan w żaden sposób pojąć, jaka to męka słyszeć ostatni krzyk mordowanej myśli, cóż za czarna rozpacz wsłuchiwać się w błaganie o pomoc, nie mogąc jej udzielić.

— Niechże się pan uspokoi — powiedziałem, sam przejęty do żywego.

Ale Fiediaszkin uspokoić się nie mógł, nie był też w stanie mówić coś więcej, tylko płakał, zanosząc się przygnębiającym, starczym szlochem. Oglądano się za nami ze zdziwieniem.

Zaciągnąłem go do automatu z wodą sodową i ominąwszy kolejkę napoiłem nieboraka. Chciałem w pierwszym odruchu zaprowadzić go do domu.

— Ja nie mam czasu! — zawołał z nagłym uniesieniem, kiedy powiedziałem mu o swoim zamiarze. — Idę do tych, którzy teraz myślą, niech mnie pan nie zatrzymuje, ja muszę zdążyć.

Z trudem namówiłem go, byśmy się spotkali jeszcze raz…

Nic z tego nie wyszło. Umarł tego samego dnia na ulicy — widocznie spieszył do kogoś. Przechodnie go podnieśli, najbliżej mieszkający sąsiedzi go pochowali, ponieważ okazało się, że Fiediaszkin nie miał ani rodziny, ani przyjaciół. Jednym słowem umarł tak, jak i żył, cichutko, i nikt nie zauważył, że nie ma więcej Fiediaszkina — człowieka z przedziwną zdolnością pobudzania myśli innych ludzi. Ja sam również nie odczułem pustki, tylko smutek i pewien żal, że ani razu nie przekroczył on mojego progu, a teraz nie przekroczy go już nigdy.

Opowieść, którą napisaliśmy wówczas pod milczącą obecność Fiediaszkina, miała powodzenie, ale naturalnie nikt z nas publicznie nie wspomniał nazwiska Fiediaszkina, tylko ja jeden podziękowałem mu w myśli, ulegając przy tym dziwnemu zmieszaniu.

To wszystko. Życie jest tak bogate w sytuacje epizodyczne, w niedokończone obserwacje, w spotkania bez początku i końca, w to wszystko, co nie mieści się w ramach opowiadania. Przynajmniej — dla osób postronnych. Bo my zachowujemy to wszystko w sobie i z sobą zabieramy.

Tak samo i ja bym postąpił z tą historią, gdyby nie wczorajsza gazeta. Był w niej opublikowany wywiad z autorem pewnego wybitnego odkrycia i widniał tam również taki wiersz: „Szczególne podziękowania należą się P.P. Fiediaszkinowi, który dopomógł mi zbliżyć się śmiało do problemu”.

Niczego więcej nie było tam o Fiediaszkinie, oprócz tej właśnie wzmianki, lecz ona boleśnie mnie dotknęła. Ktoś jednak pamiętał go i był mu wdzięczny, a mnie tej szczodrości zabrakło. Jak bym w milczeniu zgodził się z tym, że zdolność pomagania innym jest mniej cenna niż jakakolwiek inna. Kiedy to pojąłem, musiałem napisać o Fiediaszkinie, którego obecność była tak samo niedostrzegalna i tak samo konieczna dla życia, jak obecność enzymów jest niezbędna dla zdrowia organizmu.


Przełożył z rosyjskiego Eligiusz Madejski

Загрузка...