The Dead Past
Doktor Arnold Potterley był profesorem historii starożytnej. Samo w sobie nie było to niebezpieczne. Dopiero fakt, że wyglądał jak profesor historii starożytnej, zmieniał do niego stosunek otoczenia.
Thaddeus Araman, kierownik katedry na Wydziale Chronoskopii, być może podjąłby odpowiednie kroki, gdyby doktor Potterley był właścicielem wydatnej kwadratowej szczęki, oczu miotających błyskawice, orlego nosa i szerokich barów.
Tymczasem po drugiej stronie jego biurka siedział potulny osobnik, którego wyblakłe niebieskie oczy spoglądały rzewnie z obu stron spłaszczonego guzikowatego nosa, a mała schludnie ubrana postać wydawała się nosić nalepkę „flaki z olejem”, od ciemnych przerzedzonych włosów poczynając i kończąc na starannie wyczyszczonym obuwiu.
Araman spytał uprzejmie:
— Czym mogę panu służyć, doktorze Potterley?
Doktor Potterley odparł łagodnym, stonowanym głosem, który idealnie pasował do całej jego osoby:
— Przyszedłem do pana, sir, ponieważ jest pan najważniejszą osobistością w dziedzinie chronoskopii.
Araman uśmiechnął się.
— No, nie jest to całkiem ścisłe. Nade mną jest jeszcze Światowy Pełnomocnik d/s Badań, a nad nim Sekretarz Generalny ONZ. A nad nimi obydwoma, rzecz jasna, są suwerenne narody świata.
Doktor Potterley potrząsnął głową.
— Oni nie interesują się chronoskopią. Przyszedłem do pana, gdyż od dwóch lat staram się, by mi zezwolono na zastosowanie wejrzenia wstecznego — to znaczy chronoskopii — w związku z moimi badaniami nad starożytną Kartaginą. Nie mogę uzyskać takiego zezwolenia. Przyznany mi fundusz badawczy jest w porządku. W moim sposobie rozumowania nie ma żadnych nieprawidłowości, a…
— Pewien jestem, że nie chodzi tu o nieprawidłowości — odparł uspokajająco Araman. Przerzucił cienkie kopie w skoroszycie opatrzonym nazwiskiem Potterleya. Kopie były wykonane przez Multivac, którego obszerna pamięć magazynowała wszelkie dane dotyczące wydziałów. Po zapisaniu danych w pamięci maszyny, kopie mogły być zniszczone, a następnie odtworzone na zawołanie w ciągu kilku minut.
Podczas gdy Araman przewracał kartki, Potterley ciągnął łagodnym, monotonnym głosem:
— Muszę podkreślić, że jest to zagadnienie bardzo istotne. Kartagina to starożytny komercjalizm podniesiony do zenitu. Przedrzymska Kartagina była najbliższym starożytnym odpowiednikiem przedatomowej Ameryki, przynajmniej co się tyczy handlu, rzemiosła i businessu. Kartagińczycy byli najodważniejszymi żeglarzami i odkrywcami przed pojawieniem się Wikingów, znacznie lepszymi niż przereklamowani Grecy. Warto by poznać Kartaginę, tym bardziej że posiadane przez nas wiadomości są zaczerpnięte z dzieł jej najzacieklejszych wrogów — Greków i Rzymian. Kartagińczycy nigdy nie napisali nic w swej obronie, a jeśli nawet, to pisma się nie zachowały. W rezultacie stali się pokazowymi czarnymi charakterami historii, chyba niesłusznie. Wejrzenie wsteczne może sprostować to mniemanie.
Potterley mówił długo i z przekonaniem.
— Musi pan zdać sobie sprawę, doktorze Potterley — przerwał mu Araman, dalej wertując kopie — że chronoskopia, czy też jak pan woli, wejrzenie wsteczne, jest procesem bardzo skomplikowanym.
Potterley zmarszczył brwi.
— Przecież ja proszę tylko o pewne wybrane obrazy czasów i miejsc, które wskażę.
Araman westchnął.
— Uzyskanie kilku obrazów, czy choćby nawet jednego, jest niesłychanie subtelną sztuką. To kwestia ostrości, uchwycenia odpowiedniego obrazu na wizji i zatrzymania go. To również kwestia synchronizacji dźwięku, co już wymaga całkowicie niezależnych obwodów.
— Chyba mój cel jest wystarczająco ważny, by usprawiedliwić tak znaczny wysiłek.
— Ależ oczywiście. Niewątpliwie — odparł szybko Araman. Negować wagę czyichś badań byłoby niewybaczalnym pogwałceniem zasad dobrego wychowania. — Musi pan jednak zrozumieć, ile czasu zabiera uzyskanie najprostszego bodaj obrazu. Poza tym do chronoskopu jest bardzo duża kolejka, a jeszcze większa do Multivaca, który kieruje nami podczas manipulowania zespołem przyrządów sterujących.
Potterley poruszył się niespokojnie.
— Czy doprawdy nie można nic zrobić? Przez dwa lata…
— Kwestia pierwszeństwa, sir. Przykro mi. Może papierosa?
Historyk odskoczył gwałtownie usłyszawszy tę propozycję i rozszerzonymi oczami wpatrywał się w podsuniętą mu paczkę. Araman, zdumiony, cofnął paczkę, uczynił gest jakby chciał wyjąć z niej papierosa, rozmyślił się jednak.
Potterley wydał westchnienie niekłamanej ulgi, gdy papierosy zniknęły z pola widzenia.
— Czy istnieje jakaś możliwość zrewidowania tej sprawy i przesunięcia mnie na jedno z pierwszych miejsc w kolejce? — zapytał. — Nie wiem, jak to wyjaśnić…
Araman uśmiechnął się. Ludzie oferowali mu już pieniądze w podobnych sytuacjach, co, rzecz jasna, nie przynosiło rezultatów.
— Decyzje w sprawie pierwszeństwa są przetwarzane za pomocą komputera. Wykluczone, bym mógł je samowolnie zmienić.
Potterley podniósł się sztywno, prostując drobną postać.
— A zatem do widzenia, sir.
— Do widzenia, doktorze Potterley. Szczerze żałuję. Wyciągnął do Potterleya rękę, którą tamten uścisnął krótko. Gdy historyk wyszedł, dzwonek naciśnięty ręką Aramana sprowadził do pokoju jego sekretarkę. Wręczył jej skoroszyt.
— Proszę to odłożyć ad acta — powiedział.
Gdy znów pozostał sam w pokoju, uśmiechnął się gorzko. Jeszcze jedna pozycja w jego dwudziestopięcioletniej służbie dla ludzkości. Służbie poprzez odmowę.
Zresztą tego faceta łatwo się było pozbyć. Niekiedy trzeba się uciekać do akademickiej presji lub nawet wycofania dotacji.
Po pięciu minutach zapomniał już o doktorze Potterley. Nawet później, wracając myślą do tej rozmowy, nie pamiętał żadnego podświadomego sygnału, który by go wówczas ostrzegł przed niebezpieczeństwem.
W ciągu pierwszego roku swej frustracji Arnold Potterley nie doświadczył nic innego prócz właśnie — frustracji. W następnym jednak frustracja ta zrodziła pomysł, który z początku przeraził go, a potem zafascynował. Dwie rzeczy powstrzymywały go od przekształcenia pomysłu w czyn, lecz ani jedna nie uwzględniała faktu, że był on nad wyraz nieetyczny.
Pierwszą z nich była po prostu nadzieja, że rząd udzieli mu w końcu zezwolenia i nie będzie już musiał realizować swego pomysłu. Nadzieja ta rozwiała się ostatecznie po rozmowie z Aramanem.
Drugą była ponura świadomość własnej bezradności. Nie był fizykiem i nie znał fizyka, który mógłby mu pomóc. Wydział Fizyki na Uniwersytecie składał się z ludzi mających do dyspozycji pokaźne fur dusze i zagłębionych po uszy w swojej specjalności. W najlepszym razie — nie chcieliby go wysłuchać. W najgorszym — donieśli, że uprawia intelektualną anarchię, co groziłoby cofnięciem podstawowej „kartagińskiej” dotacji.
Tego nie mógł ryzykować. Jednakże tylko chronoskopia dawała mu możność kontynuowania pracy i bez dostępu do niej był nie mniej poszkodowany, niż gdyby stracił dotację.
Na tydzień przed rozmową z Aramanem zaświtała możliwość pokonania tej drugiej przeszkody, ale wówczas nie zwrócił na nią uwagi. Zdarzyło się to podczas jednej z herbatek grona profesorskiego. Potterley uczestniczył w tych spotkaniach, ponieważ uwalał to za obowiązek, a obowiązki traktował bardzo serio. Później jednak zrozumiał, że nie musi silić się na prowadzenie lekkiej konwersacji ani też na zdobywanie nowych przyjaciół. Wypijał drinka lub dwa, wymieniał parę uprzejmości z dziekanem lub kierownikami katedr, uśmiechał się zdawkowo do innych i wychodził wcześnie.
Toteż normalnie nie zwróciłby uwagi na młodego mężczyznę, który stał na uboczu milczący i z lekka onieśmielony. Nigdy by mu nie przyszło do głowy wszcząć z nim rozmowę. A jednak splot okoliczności spowodował, że podczas ostatniego spotkania zachował się całkowicie wbrew swej naturze. Z rana przy śniadaniu pani Potterley oświadczyła ponuro, że znów śniła jej się Laurel. Tym razem była to Laurel dorosła, tyle że z buzią trzyletniego dziecka. Potterley pozwolił wygadać się żonie. Był czas, że walczył z jej ciągłym zaabsorbowaniem sprawami przeszłości i śmierci. Rozmowy ani sny nie są przecież w mocy przywrócić im Laurel. Ale skoro działa to na Caroline Potterley uspokajająco, czemu zabraniać jej śnić i mówić?
Tego dnia jednak przyszedłszy na uczelnię poczuł, że sam jest poruszony bredzeniem Caroline. Laurel dorosła! Ich jedyne dziecko, zmarłe prawie dwadzieścia lat temu. Zawsze myślał o niej jako o trzyletniej dziewczynce.
Dziś natomiast pomyślał: „Gdyby żyła, miałaby już prawie dwadzieścia trzy lata”.
Zaczął wyobrażać sobie Laurel jako stopniowo dorastającą. Nie bardzo mu się to udawało.
Spróbował raz jeszcze. Laurel robiąca makijaż. Laurel wybierająca się na randkę z chłopakiem. Laurel — podczas ceremonii ślubnej!
A gdy zobaczył młodego mężczyznę trzymającego się trochę z dala od dostojnego grona profesorskiego, przyszła mu nagle do głowy myśl iście w stylu Don Kichota — przecież taki młodzieniec mógłby poślubić Laurel. Co więcej, może ten właśnie młodzieniec…
Laurel mogłaby go poznać tu na uniwersytecie lub też któregoś dnia na kolacji u nich w domu. Mogliby się sobą zainteresować. Laurel z pewnością byłaby ładna, a i młodzieniec nie prezentował się źle. Miał szczupłą stanowczą twarz, smagłą cerę i swobodne ruchy.
Ulotne marzenie prysło, a Potterley wciąż jeszcze stał gapiąc się na młodego mężczyznę, nie jak na kogoś obcego, lecz na ewentualnego zięcia, którym mógłby być, gdyby… Spostrzegł się nagle, że idzie w jego kierunku. Była to nieomal forma autohipnozy.
Wyciągnął rękę.
— Jestem Arnold Potterley z Wydziału Historii. Pan tutaj nowy, prawda?
Młodzieniec wyglądał na nieco zdziwionego. Bawił się szklanką, przekładając jaz ręki do ręki.
— Moje nazwisko Jonas Foster, sir. Jestem nowym wykładowcą fizyki. Zaczynam właśnie od tego semestru.
Potterley kiwnął głową. — Życzę panu miłego pobytu u nas i wielu sukcesów.
Na tym się skończyło. Potterley oprzytomniał wreszcie, poczuł się zakłopotany i odszedł. Spojrzał raz jeszcze przez ramię, ale złudzenie powinowactwa znikło. Rzeczywistość znów stała się bardzo realna, a on był zły, że pozwolił się opętać bredniom żony.
W tydzień później, podczas rozmowy z Aramanem, ponownie nawiedziła go myśl o młodym człowieku. Wykładowca fizyki. Nowy wykładowca. Czyż był wówczas głuchy? Czy też nastąpiło krótkie spięcie pomiędzy jego uszami a mózgiem? Lub może była to automatyczna samokontrola wobec zbliżającej się rozmowy z kierownikiem katedry na Wydziale Chronoskopii?
Rozmowa zawiodła i oto myśl o młodym człowieku, z którym zamienił kilka słów, wstrzymała Potterleya od dalszych nalegań o rozważenie jego prośby. Nieomal pragnął wyjść.
W drodze na uniwersytet, pędząc ekspresem autożyro, prawie marzył o tym, żeby być przesądnym. Mógłby wówczas pocieszać się myślą, że w tym przypadkowym spotkaniu, pozornie bez znaczenia, był palec wszechwiedzącego Losu.
Życie akademickie nie było dla Jonasa Fostera nowością. Długa i niepewna walk o doktorat z każdego zrobiłaby weterana. Przyczyniła się do tego i dodatkowa praca dydaktyczna w charakterze podoktoranckiego stypendysty.
Obecnie był już wykładowcą. Godności profesorskie stały przed nim otworem. Znalazł się w innego rodzaju zależności od profesorów.
Po pierwsze — będą oni zabierać głos w sprawie przyszłych awansów. Po drugie — nie mógł w tak wczesnym stadium gry stwierdzić, który z członków grona profesorskiego ma chody u dziekana lub nawet rektora uniwersytetu, a który ich nie ma. Nie widział siebie w roli uczelnianego polityka i był pewien, że wypadłby w niej bardzo nędznie, po cóż więc nadstawiać tyłka wyłącznie w tym celu, by samemu sobie to udowodnić.
A teraz słuchał człowieka, który mimo zewnętrznego spokoju zdawał się w jakiś nieuchwytny sposób emanować napięcie. Nie kazał mu zamilknąć ani go nie wyrzucił — aż pewnością taki był jego pierwszy impuls.
Pamiętał Potterleya dobrze. Podszedł on do niego na herbatce (która zresztą była piekielnie nudna), powiedział kilka słów patrząc nań szklanym wzrokiem, wreszcie oprzytomniał, wzdrygnąwszy się w widoczny sposób i szybko się oddalił.
Wówczas rozśmieszyło to Jonasa, ale dziś…
Być może Potterley rozmyślnie starał się nawiązać z nim znajomość lub raczej wywrzeć na nim wrażenie swą osobowością nieszkodliwego ekscentryka. Być może sondował jego poglądy w poszukiwaniu jakichś chwiejnych punktów. Raczej powinni byli zrobić to wcześniej, nim go zaangażowali. Niemniej jednak…
Może Potterley mówił poważnie, może naprawdę nie uświadamiał sobie, co czyni. Ale mógł też zdawać sobie z tego sprawę, mógł być po prostu niebezpiecznym łajdakiem.
— No cóż… — mruknął Foster, aby zyskać na czasie, i wyciągnął paczkę papierosów, zamierzając poczęstować Potterleya.
Historyk zareagował gwałtownie.
— Bardzo proszę, doktorze Foster. Żadnych papierosów.
— Przepraszam — odparł Foster zaskoczony.
— To ja bardzo przepraszam. Nie mogę znieść dymu. Idiosynkrazja. Przykro mi.
Był blady jak płótno. Foster schował papierosy, ale czując głód nikotyny wybrał najprostsze wyjście.
— Czuję się pochlebiony, że zwrócił się pan do mnie o radę i w ogóle w tych sprawach, doktorze Potterley, ale nie jestem specjalistą w dziedzinie neutriniki. Nie mogę więc służyć panu pomocą w sensie zawodowym. Nawet wyrażając opinię nie byłbym w porządku i, szczerze mówiąc, wolałbym, aby nie wdawał się pan w szczegóły.
Twarz historyka zesztywniała.
— Co pan rozumie przez to, że nie jest pan specjalistą w dziedzinie neutriniki? Na razie jest pan niczym. Nie otrzymał pan jeszcze żadnych funduszów badawczych, prawda?
— To jest mój pierwszy semestr.
— Wiem. Mam wrażenie, że nie zwracał się pan jeszcze o żadną dotację.
Foster uśmiechnął się z lekka. W ciągu trzech miesięcy pobytu na uczelni nie udało mu się przyoblec wstępnej prośby o dotację w kształt na tyle zadowalający, by mogła przejść przez zawodowego skryptora prac naukowych, nie mówiąc już o Komisji d/s Badań.
(Na szczęście kierownik katedry, w której pracował, odniósł się do tego z całkowitym zrozumieniem. „Nie spiesz się, Foster — powiedział. — Uporządkuj swoje myśli. Upewnij się, że znasz już swoją drogę i wiesz, dokąd prowadzi, a gdy otrzymasz fundusze, twoja specjalizacja zostanie tym samym formalnie uznana i na dobre czy na złe zwiążesz się z nią do końca twej kariery”. Rada była dość banalna, ale banalność często posiada cechy prawdy i Foster to uznał).
— Z wykształcenia i zamiłowania, doktorze Potterley — powiedział — zajmuję się hyperoptyką, a moim przedmiotem pobocznym jest grawityka. Wprawdzie nie jest to jeszcze moja oficjalna specjalizacja, ale na pewno będzie. Nie wyobrażam sobie nic innego. A co do neutriniki — nigdy nie studiowałem tego przedmiotu.
— Dlaczego? — natychmiast spytał Potterley.
Foster spojrzał na niego. Taka nietaktowna ciekawość dotycząca czyichś spraw zawodowych bywa zawsze irytująca. Odpowiedział nieco mniej uprzejmie:
— Neutrinika nie była wykładana na mojej uczelni.
— A gdzie pan studiował?
— M.I.T. — odparł spokojnie Foster.
— I oni nie wykładają neutriniki?
— Nie. — Foster poczuł, że się czerwiem i przeszedł do defensywy. — Jest to nazbyt specjalistyczny przedmiot bez większej wartości. Możliwe, że chronoskopia ma pewną wartość, ale wyłącznie w sensie praktycznym i tu jest ta ślepa uliczka.
Historyk spojrzał nań z powagą.
— Czy nie wie pan, gdzie mogę znaleźć specjalistę z dziedziny neutriniki?
— Nie wiem — odrzekł Foster, bez ogródek.
— Może wobec tego zna pan uczelnię, gdzie wykładają neutrinikę?
— Nie znam.
Potterley uśmiechnął się z przymusem, samymi tylko wargami.
Foster dotknięty tym, w jego odczuciu, obraźliwym uśmiechem powiedział nie kryjąc już irytacji:
— Chciałbym zwrócić pańską uwagę, sir, że przekracza pan swoje kompetencje.
— Co?!
— Mam na myśli, że zainteresowanie historyka tą gałęzią fizyki, pańskie profesjonalne zainteresowanie jest… — przerwał nie mogąc zdecydować się na wypowiedzenie tego słowa.
— Nieetyczne?
— Tak, o to mi chodzi, doktorze Potterley.
— Moje badania doprowadziły mnie do tego — powiedział Potterley głośnym szeptem.
— Powinien pan udać się do Komisji d/s Badań. Jeśli pozwolą…
— Byłem u nich. Bez powodzenia.
— W takim razie musi pan zaniechać swoich planów. — Foster wiedział, że zabrzmiało to do znudzenia prawomyślnie, ale nie miał zamiaru dać się wciągnąć temu człowiekowi w intelektualną anarchię. Nie mógł na początku swej kariery podejmować bezsensownego ryzyka.
Uwaga jego wywołała natychmiastowy skutek. Potterley bez żadnego ostrzeżenia wybuchnął gwałtowną burzą nieodpowiedzialnych słów.
Mówił, że uczeni są tylko wtedy wolni, jeżeli mogą bez przeszkód puścić wodze swej ciekawości. Że badania wtłoczone w ramy, z góry zakreślone przez siły zarządzające funduszami, stały się pracą niewolniczą i musiały ulec stagnacji. Że nikt nie ma prawa dyktować innym zainteresowań intelektualnych.
Foster słuchał tego z niedowierzaniem. Wydawało mu się rzeczą wręcz nienaturalną, aby nowoczesny uczony mógł pleść podobne brednie. Usiłował więc skontrować Potterleya przedstawiając wszystkie zalety skoordynowanych i kierowanych badań, ale tamten machnął tylko ręką i przerwał:
— Powtarza pan jak papuga oficjalną propagandę. Ma pan tu do czynienia z przykładem, który zdecydowanie przeczy oficjalnym poglądom. Czy może pan mi uwierzyć?
— Szczerze mówiąc, nie.
— Dlaczego sądzi pan, że wejrzenie wsteczne jest ślepą uliczką? Dlaczego neutrinika ma być bez wartości? Stwierdził pan to autorytatywnie. A przecież nigdy pan jej nie studiował. Przyznaje się pan do całkowitej nieznajomości tego przedmiotu. Nie była nawet wykładana na pańskiej uczelni…
— Czy sam fakt, że jej nie wykładają, nie jest dostatecznym dowodem braku tej wartości?
— Ach, rozumiem. Nie wykładają jej, ponieważ jest nieważna. Jest nieważna, ponieważ jej nie wykładają. Czy odpowiada panu takie rozumowanie?
Foster czuł się coraz bardziej zakłopotany.
— Tak podają książki.
— No, tak. Książki podają, że neutrinika jest nieważna. Pańscy profesorowie twierdzą to samo, ponieważ wyczytali to w książkach. Książki podają tak, ponieważ napisali je profesorowie. A kto mówi w oparciu o własne doświadczenie i znajomość przedmiotu? Kto prowadzi badania w tej dziedzinie? Czy zna pan kogokolwiek?
— Nie wydaje mi się, żebyśmy mogli dojść do porozumienia, doktorze Potterley — odparł Foster. — Mam jeszcze trochę pracy…
— Chwileczkę. Chcę, żeby pan wysłuchał moich argumentów. Oświadczam panu, że rząd stanowczo zakazuje podstawowych badań w dziedzinie neutriniki i chronoskopii. Zabrania nawet stosowania chronoskopii.
— Ależ nie!
— Jak to nie? Tak właśnie jest. Jeśli odmawia się dotacji na badania jakiejkolwiek gałęzi wiedzy, gałąź ta umiera. Oni zabili neutrinikę.
— Ale dlaczego?
— Tego nie wiem. Chcę, aby pan to odkrył. Zrobiłbym to sam, gdybym miał dostateczną wiedzę. Przyszedłem do pana, ponieważ jest pan młody, posiada pan nowoczesne wykształcenie. Czy pańskie arterie intelektualne całkiem już stwardniały? Czy nie ma w panu ciekawości? Nie chce pan wiedzieć? Nie chce pan znaleźć odpowiedzi?
Historyk wpatrywał się z napięciem w twarz Fostera. Ich nosy niemal się stykały, lecz Foster tak dalece stracił kontenans, że nawet nie przyszło mu na myśl odsunąć się.
Miał prawo wyprosić Potterleya. Gdyby zaszła konieczność — nawet wyrzucić. Powstrzymał go od tego nie szacunek dla wieku i pozycji. Nie przekonały go również argumenty Potterleya. Była to raczej ambicja na punkcie własnej uczelni.
Dlaczego w M.I.T. nie wykładano neutriniki? Teraz, gdy sam zaczął zastanawiać się nad tym, zwątpił, czy w bibliotece uczelni znajdowała się choć jedna książka poświęcona neutrinice. Nie mógł sobie przypomnieć, aby kiedykolwiek jakąś widział.
Przestał myśleć o tym.
I to była jego klęska.
Caroline Potterley była niegdyś atrakcyjną kobietą. Zdarzały się okazje, takie jak przyjęcia czy uroczystości uniwersyteckie, kiedy — dzięki znacznym wysiłkom — resztki tej atrakcyjności ożywały.
Na co dzień Caroline była „oklapnięta”. Słowo to stosowała wobec siebie w chwilach samoodrazy. Z biegiem lat utyła, ale zwiotczałość nie była całkowicie dziełem tuszy. Wyglądało to tak, jak gdyby jej mięśnie całkowicie dały za wygraną, idąc szurała nogami, pod oczami utworzyły się worki, policzki obwisły. Nawet jej siwiejące włosy wyglądały na zmęczone. Ich sztywność zdawała się być wyłącznie rezultatem leniwego poddania się prawu ciążenia.
Caroline przyglądając się swemu odbiciu w lustrze stwierdziła, że jest to jeden z jej złych dni. Znała przyczynę tego stanu — był nią sen o Laurel. Dziwny sen o Laurel dorosłej. Poczuła się bardzo nieszczęśliwa.
Szkoda, że powiedziała o tym Arnoldowi. Jak zwykle nie zareagował, ale z pewnością go to przygnębiło. Przez kilka następnych dni był szczególnie zamknięty w sobie. Może przygotowywał się do ważnej konferencji z wysokim urzędnikiem państwowym — powtarzał stale, że nie spodziewa się pomyślnych rezultatów — ale mógł to również sprawić jej sen.
Wolała, gdy dawniej krzyczał na nią ostro: „Pozwól umrzeć przeszłości, Caroline! Rozmowy ani sny nie przywrócą nam Laurel!”
To było straszne dla nich obojga. Wręcz potworne. Tego wieczoru nie było jej w domu — i stąd tak nękało ją poczucie winy. Gdyby wówczas została, gdyby nie wyszła po niepotrzebne zakupy, któreś z nich dwojga może zdołałoby uratować Laurel.
Biednemu Arnoldowi nie udało się. Bóg świadkiem, że próbował. Omal sam nie stracił życia. Dusząc się i zataczając z bólu, wybiegł z płonącego domu, cały w pęcherzach, na wpół ślepy — z martwą Laurel w ramionach.
Koszmar powracał w snach, nigdy nie znikając całkowicie.
Z czasem Arnold zamknął się jak gdyby w skorupie. Wyrobił w sobie cichą łagodność, która nic nie burzyła, nie ciskała błyskawic. Stał się purytaninem, zrezygnował nawet ze swych drobnych słabostek, papierosów, skłonności do sporadycznych przekleństw. Uzyskał dotację na opracowanie nowej historii Kartaginy i podporządkował wszystko temu przedsięwzięciu.
Próbowała mu pomóc. Wyszukiwała dla niego informacje, przepisywała na maszynie notatki i robiła z nich mikrofilmy. Nagle wszystko się skończyło.
Pewnego dnia zerwała się gwałtownie od biurka i ledwie zdążyła do łazienki, gdzie ją chwyciły wymioty. Mąż pobiegł za nią zakłopotany i pełen niepokoju.
— Caroline, co się stało?
Kropla brandy przywróciła jej przytomność.
— Czy to prawda? — spytała. — To, co robili? — Kto robił?
— Kartagińczycy.
Wpatrywał się w nią pytająco, ale ona nie mogła zdobyć się na powiedzenie tego wprost.
Otóż Kartagińczycy oddawali boską cześć Molochowi, brązowemu posągowi z paleniskiem w brzuchu. W czasach kryzysu państwowego ludność gromadziła się pod przewodnictwem kapłanów i po odpowiednich obrzędach i modłach, wrzucano niemowlęta w płomienie.
Tuż przed krytycznym momentem dawano im słodycze, aby nie zniweczyć skuteczności ofiary krzykami przerażenia. A potem dudnienie bębnów zagłuszało krzyk żywcem palonych. Obecni przy tam rodzice byli zapewne szczęśliwi, gdyż ich ofiara cieszyła bogów…
Arnold Potterley zmarszczył posępnie brwi. Zaczął jej wyjaśniać, że są to złośliwe kłamstwa wymyślone przez wrogów Kartaginy. Powinien był ją ostrzec. Takie kłamstwa zresztą nie były niczym niezwykłym. Według źródeł greckich starożytni Hebrajczycy czcili głowę osła w swym sanktuarium, według rzymskich — pierwsi chrześcijanie nienawidzili wszystkich ludzi i składali w ofierze pogańskie dzieci w katakumbach.
— A więc to nieprawda?
— Oczywiście że nie. Mogli to robić pierwotni Punijczycy. Składanie żywej ofiary jest zjawiskiem powszednim w pierwotnych kulturach. Ale Kartagina w dniach swej wielkości nie była kulturą pierwotną. Ofiarę z ludzi często zastępowały czynności symboliczne, jak na przykład obrzezanie. Być może Grecy i Rzymianie czy to przez ignorancję, czy to przez złą wolę, wzięli kartagiński symbolizm za autentyczny obrządek.
— Czy jesteś tego pewien?
— Nie mogę być całkiem pewien, Caroline, ale gdy będę już miał wystarczające dowody, zwrócę się o pozwolenie zastosowania chronoskopii i sprawa zostanie wyjaśniona raz na zawsze.
— Chronoskopii?
— Wejrzenia wstecznego. Możemy uzyskać obraz starożytnej Kartaginy w momencie jakiegoś kryzysu, na przykład wylądowania Scypiona Afrykańskiego w 202 roku p.n.e. i zobaczyć na własne oczy, co się naprawdę zdarzyło. Przekonasz się, że mam rację.
Pogłaskał ją i uśmiechnął się krzepiąco, ale jej przez następne dwa tygodnie co noc śniła się Laurel. Nigdy więcej nie pomogła mu w jego kartagińskim przedsięwzięciu. Nigdy też jej o to nie poprosił.
Teraz spodziewała się go lada godzina. Dzwonił już do niej z miasta, informując o swej rozmowie z wysokim urzędnikiem państwowym i o tym, że sprawa przybrała oczekiwany przez niego obrót. Oznaczało to przegraną, a jednak w głosie jego nie słyszało się zdradzieckich oznak depresji, a twarz na ekranie wideofonu była spokojna. Dodał, że przed powrotem do domu musi jeszcze coś załatwić.
Domyśliła się, że wróci późno, co zresztą nie miało znaczenia. Żadne z nich nie przykładało wagi do godzin posiłków ani nie troszczyło się o to, jakie opakowania wyjąć z zamrażalnika, czy też kiedy włącza się mechanizm samoogrzewający.
Gdy wrócił, zdziwiła się. W jego zachowaniu nie było nic, co by się szczególnie rzucało w oczy. Pocałował ją jak zwykle, uśmiechnął się, po czym zdjął kapelusz i spytał, co słychać nowego. Wszystko było nieomal doskonale normalne. Nieomal.
Nauczyła się jednak dostrzegać drobiazgi — jego chód był nieco szybszy niż zwykle. Zdradziło to jej doświadczonemu oku, że był w stanie napięcia.
— Czy coś się stało? — spytała.
— Pojutrze wieczorem będziemy mieli gościa na kolacji, Caroline — odparł. — Czy masz coś przeciwko temu?
— Skądże. Ktoś znajomy?
— Nie. Młody wykładowca. Nowy. Rozmawiałem z nim. — Nagle odwrócił się ku niej, chwycił ją za ramiona, trzymał tak przez chwilę, po czym puścił zawstydzony, że okazał wzruszenie.
— Niewiele brakowało, a nie dogadałbym się z nim. Pomyśl tylko. Straszne, straszne, jak ugięliśmy się pod jarzmem, straszne, jak się do niego przywiązaliśmy!
Caroline Potterley nie była pewna, czy dobrze rozumie, ale już od roku obserwowała, jak jej mąż staje się coraz bardziej buntowniczy, coraz śmielszy w krytyce rządu.
— Mam nadzieję, że nie mówiłeś żadnych głupstw? — spytała.
— Nie wiem, co masz na myśli. Będzie zajmował się dla mnie neutriniką.
„Neutrinika” oznaczała dla pani Potterley jakiś czterosylabowy nonsens, wiedziała jednak, że nie ma ona nic wspólnego z historią.
— Arnoldzie — zaczęła nieśmiało — nie chcę, żebyś to robił. Stracisz pozycję. To jest…
— Anarchia intelektualna, kochanie — dokończył. — Tego zwrotu chciałaś użyć. Doskonale. Jestem anarchistą. Skoro rząd nie pozwala mi pchnąć naprzód moich badań, zrobię to na własną rękę. A kiedy pokażę drogę, inni pójdę moim śladem. Jeżeli nie, mniejsza z tym. Liczy się Kartagina i wiedza ludzka, a nie ty czy ja.
— Ale przecież nie znasz tego młodego człowieka. Może jest agentem Pełnomocnika d/s Badań?
— Mało prawdopodobne. Zaryzykuję. — Potarł zwiniętą pięścią lewą dłoń. — On teraz jest po mojej stronie. Dam sobie głowę uciąć. Nic na to nie poradzi — jest i koniec. Umiem rozpoznać intelektualną ciekawość w oczach, twarzy i postawie człowieka, a to jest choroba zgubna dla nieodpornego naukowca. Nawet dziś leczenie jest trudne i wymaga czasu, a młodzi są na tę chorobę bardzo podatni. Dlaczego poprzestawać na byle czym? Dlaczego nie zbudować własnego chronoskopu i kazać rządowi iść do…
Przerwał nagle, potrząsnął głową i odwrócił się.
— Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze — powiedziała pani Potterley, starając się ukryć niedobre myśli oraz zrozumiały lęk o profesorski status swego męża i zabezpieczenie na starość.
Ona jedna z nich wszystkich wyraźnie przeczuwała kłopoty. Bardzo przykre kłopoty.
Jonas Foster spóźnił się na kolację do Potterleyów prawie o pół godziny. Do końca nie był zdecydowany, czy skorzysta z zaproszenia. W ostatniej chwili doszedł jednak do wniosku, że nie wolno mu popełnić takiej zbrodni towarzyskiej, jaką byłoby odwołanie wizyty na krótko przed umówioną godziną. Poza tym nie dawała mu spokoju ciekawość.
Kolacja ciągnęła się w nieskończoność. Foster jadł bez apetytu. Pani Potterley siedziała roztargniona. Włączyła się do rozmowy tylko raz, pytając, czy jest żonaty, a na odpowiedź przeczącą, mruknęła coś z dezaprobatą. Doktor Potterley podjął neutralny temat, zaczął go wypytywać o karierę zawodową i słuchając, kiwał głową potakująco.
Trudno wyobrazić sobie coś równie sztywnego, ciężkiego i nudnego.
Wygląda tak nieszkodliwie, myślał Foster.
Ostatnie dwa dni spędził na czytaniu wszystkich materiałów dotyczących Potterleya, ale w sposób dorywczy i niemal ukradkiem. Wolał, by go nie widywano w Bibliotece Nauk Społecznych. Wprawdzie historia jest dziedziną z pogranicza literatury i dzieła historyczne często bywają czytywane w celach rozrywkowych lub poznawczych, niemniej trudno do tego ogółu zaliczyć fizyka. Uznano by go za dziwaka i po krótkim czasie kierownik katedry zadałby sobie pytanie, czy jego nowy wykładowca jest „właściwym człowiekiem na właściwym miejscu.”
Był więc ostrożny. Sadowił się w odosobnionych niszach, wkradał się i wymykał o różnych godzinach.
Okazało się, że doktor Potterley napisał trzy książki oraz kilka tuzinów artykułów na temat starożytnych państw śródziemnomorskich. Wszystkie ostatnie artykuły — zamieszczane w „Przeglądzie Historycznym” — dotyczyły przedrzymskiej Kartaginy i traktowały o niej z dużą dozą sympatii.
To przynajmniej zgadzało się z historią Potterleya i uśmierzyło nieco podejrzenia Fostera. Mimo to czuł, że byłoby znacznie mądrzej i bezpieczniej, gdyby zaniechał tej sprawy w zarodku.
Naukowiec nie powinien być zbytnio ciekawy, myślał niezadowolony z siebie. To bardzo niebezpieczna cecha.
Po kolacji Potterley zaprowadził go do swego gabinetu. Foster stanął w progu jak wryty — ściany pokoju były dosłownie od góry do dołu zastawione książkami.
Nie mikrofilmami, co byłoby normalne. Oczywiście, znajdowały się tam i mikrofilmy, ale ilość ich była znikoma w porównaniu z ilością normalnie drukowanych książek. Zaniepokoił się. Po co trzymać tyle książek w mieszkaniu, jeśli bez trudu można wypożyczyć mikrofilm z Biblioteki Uniwersyteckiej lub w najgorszym razie z Biblioteki Kongresu.
Taka biblioteka domowa kryła w sobie element tajemnicy. Pachniało to intelektualną anarchią. Dziwne, ale ta ostatnia myśl go uspokoiła. Chętniej widziałby w Potterleyu autentycznego anarchistę, niż grającego komedię płatnego prowokatora.
Odtąd godziny zaczęły płynąć szybko, a rozmowa stawała się coraz bardziej zadziwiająca.
— Otóż — mówił doktor Potterley jasnym spokojnym głosem — szło mi o znalezienie, o ile to możliwe, człowieka, który stosował już chronoskopię w swojej pracy. Oczywiście nie mogłem pytać otwarcie, ponieważ są to badania nielegalne.
— No tak — powiedział sucho Foster. Był trochę zaskoczony, że taki drobiazg mógł go powstrzymać.
— Używałem metod pośrednich…
Rzeczywiście. Foster zdumiał się masą listów dotyczących nie rozstrzygniętych zagadnień starożytnej kultury śródziemnomorskiej, w których to listach historyk raz po raz przemycał zdawkowe uwagi: „Ponieważ jednak nie stosowałem nigdy chronoskopii…”, lub: „W oczekiwaniu na załatwienie mojej prośby o dane chronoskopowe, co wygląda w tej chwili raczej mało prawdopodobnie…”
— Teraz nie dopytuję się na ślepo — ciągnął Potterley. — Instytut Chronoskopii wydaje co miesiąc broszurę, w której publikowane są prace dotyczące przeszłości określonej przy pomocy wejrzenia wstecznego. Ot, jedna lub dwie pozycje. Przede wszystkim poruszyła mnie błahość większości tych prac, ich nijakość. Dlaczegóż one miałyby mieć pierwszeństwo przed moimi? Napisałem więc do osób, które jak należało przypuszczać zajmowały się badaniami w kierunkach opisanych w broszurze. Żadna z nich nie używała chronoskopu. Prześledźmy teraz sprawę punkt po punkcie.
Foster, któremu już kręciło się w głowie od tej masy skrupulatnie zebranych przez Potterleya szczegółów, zapytał:
— Ale dlaczego?
— Nie wiem — odparł Potterley — mam jednak na ten temat pewną teorię. Chronoskop został wynaleziony przez Sterbinskiego — widzi pan, tyle wiem — i szeroko rozreklamowany. Następnie rząd przejął wynalazek i zabronił dalszych badań oraz jakiegokolwiek wykorzystania przyrządu. Ale w tej sytuacji ludzie mogliby zainteresować się, dlaczego nie jest wykorzystywany. Ciekawość jest wadą, doktorze Foster.
Owszem, zgodził się w duchu fizyk.
— A teraz proszę sobie wyobrazić skutki udawania — ciągnął Potterley — że chronoskop jest wykorzystywany. Przestałoby to być czymś tajemniczym, stałoby się rzeczą codzienną. Nie byłoby dłużej stosownym obiektem dla legalnej ciekawości, ani też atrakcyjnym obiektem dla ciekawości nielegalnej.
— Pan jednak był ciekawy — zauważył Foster.
Potterley zniecierpliwił się.
— Mój przypadek to coś zupełnie innego — powiedział opryskliwie. — To musi być zrobione i nie pogodzą się ze śmiesznym sposobem, w jaki mnie stale zbywają.
Ciekawy i trochę paranoik, myślał Foster ponuro.
Paranoik czy nie, a jednak czegoś dopiął. Foster nie mógł już dłużej zaprzeczać, że jeśli chodzi o neutrinikę, dzieją się dość dziwne rzeczy.
Ale czego szuka Potterley? Ta myśl nie dawała Fosterowi spokoju. Jeśli nie usiłował poddać próbie jego etyki, to czego chciał?
Zaczął logicznie dopasowywać fakty. Powiedzmy, że intelektualny anarchista z domieszką paranoi chce użyć chronoskopu, a jest przekonany, że władze będą mu w tym przeszkadzać. Jak wtedy postąpi?
Przypuśćmy, że to byłbym ja. Cóż bym zrobił?
— A może chronoskop w ogóle nie istnieje? — powiedział cedząc słowo po słowie.
Potterley drgnął. Jego stoicki spokój jakby z lekka został zachwiany. W ułamku sekundy Foster dostrzegł coś, co na pewno nie było spokojem.
Historyk zdołał jednak zachować równowagę i rzekł:
— To niemożliwe, chronoskop musi istnieć.
— Dlaczego? Czy pan go widział? Albo ja? Być może tu znajdziemy wytłumaczenie wszystkiego. Czy strzegą tak przemyślnie chronoskopu, który mają? Może go w ogóle nie mają.
— Przecież Sterbinski żył. Zbudował chronoskop. To jest fakt.
— Książki tak podają — powiedział zimno Foster.
— Niech pan posłucha — Potterley chwycił Fostera za rękaw marynarki. — Potrzebuję chronoskopu. Muszę go mieć! Niech mi pan nie opowiada, że on nie istnieje! Najważniejsze dla nas jest zgłębienie na tyle neutriniki, aby móc…
Wyprostował się.
Foster wyswobodził rękaw. Nie czekał już na zakończenie zdania. Dopowiedział sam:
— Skonstruować własny?
Potterley miał kwaśną minę, jakby wolał nie nazywać rzeczy po imieniu. Niemniej zapytał:
— A czemuż by nie?
— Ponieważ jest to niemożliwe — odrzekł Foster. — Jeśli wierzyć temu, co przeczytałem, skonstruowanie chronoskopu zajęło Sterbinskiemu dwadzieścia lat i kosztowało łącznie kilka milionów z różnych dotacji. Czy wydaje się panu, że zdołamy to powtórzyć nielegalnie? Załóżmy, że mamy czas, którego nie mamy, załóżmy, że jestem w stanie nauczyć się z książek dostatecznie dużo, w co wątpię — gdzie zdobędziemy pieniądze i odpowiedni sprzęt? Na miły Bóg, chronoskop wypełniłby przypuszczalnie pięciopiętrowy budynek!
— A więc nie pomoże mi pan?
— Coś panu powiem. Widzę tylko jeden sposób.
— A mianowicie? — spytał skwapliwie Potterley.
— Mniejsza z tym. Nieważne. Możliwe, że będę w stanie dowiedzieć się dostatecznie dużo, aby poinformować pana, czy rząd rozmyślnie nie pozwala na badania za pomocą chronoskopu. Możliwe, że potwierdzę dowody, które pan już posiada, albo też wykażę ich nieprawdziwość. Nie wiem, jaki to panu przyniesie pożytek w obydwu przypadkach, ale to wszystko, co mogę zrobić. To jest granica, której nie przekroczę.
Foster pożegnał się i wyszedł, a Potterley, zły na siebie, stał patrząc za nim. Jak mógł być tak nierozważny i pozwolić, aby tamten odgadł, że myśli on o budowie chronoskopu?! To było stanowczo przedwczesne.
Ale z drugiej strony, dlaczego ten młody głupiec wyskoczył z przypuszczeniem, że chronoskop w ogóle nie istnieje?
Musi istnieć. Musi. Po cóż twierdzić, że nie istnieje?
I dlaczego nie można by zbudować drugiego? W ciągu tych pięćdziesięciu lat od wynalazku Sterbinskiego nauka zrobiła ogromny postęp. A wiedza jest wszystkim, czego potrzebują.
Niechże więc młody człowiek gromadzi wiadomości, niech sądzi, że do tego ograniczy się jego rola. Gdy wstępuje się na drogę anarchii — nie ma ograniczeń. Gdyby nawet nie popychał go naprzód impuls tkwiący w nim samym, już pierwsze kroki byłyby wystarczającym błędem, aby pociągnąć za sobą dalsze. Potterley był absolutnie pewny, że nie zawaha się użyć szantażu.
Pomachał ostatni raz Fosterowi i spojrzał na niebo. Zaczynał padać deszcz.
Tak, tak. Jeśli zajdzie konieczność — użyje szantażu, nic go nie powstrzyma.
Foster prowadził samochód przez ponure peryferie miasta, prawie nie zauważając deszczu.
Powtarzał sobie, że jest głupcem, nie mógł jednak zostawić rzeczy w ich obecnym stanie. Musiał wiedzieć. Przeklinał swoją niezdyscyplinowaną ciekawość, ale to było silniejsze od niego.
Dotrze tylko do wujka Ralpha. Poprzysiągł sobie stanowczo, że na tym poprzestanie. W ten sposób nie stworzy żadnego dowodu przeciwko sobie, żadnego rzeczywistego dowodu. Wujek Ralph będzie dyskretny.
Nawiasem mówiąc, w skrytości ducha wstydził się wujka Ralpha. Nie wspomniał o nim Potterleyowi częściowo przez ostrożność, a częściowo dlatego, że nie miał ochoty patrzeć, jak tamten podnosi brwi i uśmiecha się kątem warg. Skryptorzy prac naukowych, jakkolwiek użyteczni, pozostawali nieco poza nawiasem, traktowani dość protekcjonalnie. Fakt, że jako grupa zawodowa zarabiali więcej niż naukowcy prowadzący badania, oczywiście, pogarszał tylko sprawę.
Niemniej w pewnych sytuacjach skryptor w rodzinie był ogromną wygodą. Nie pracując w żadnej dziedzinie naukowo, nie musiał się specjalizować. W rezultacie dobry skryptor prac naukowych wiedział praktycznie wszystko. A wujek Ralph był jednym z najlepszych.
Ralph Nimmo nie posiadał stopnia naukowego i był z tego raczej dumny.
— Stopień naukowy — powiedział kiedyś do Jonasa Fostera, gdy obaj byli jeszcze znacznie młodsi — jest pierwszym krokiem na drodze do ruiny. Nie chcesz zmarnować tego, co już zdobyłeś, więc bierzesz się za pracę doktorską. Kończysz jako kompletny ignorant we wszystkich dziedzinach pomijając jeden wąski wycinek niczego. Jeśli natomiast będziesz strzegł pieczołowicie swego umysłu i zachowasz go w stanie nie skażonym chaosem informacji aż do wieku dojrzałego, jeśli będziesz nasycał go wyłącznie inteligencją i trenował w jasnym, logicznym myśleniu, to zyskasz do dyspozycji potężny instrument i będziesz mógł zostać skryptorem prac naukowych.
Nimmo otrzymał swe pierwsze zlecenie w wieku dwudziestu pięciu lat, w niecałe trzy miesiące po ukończeniu praktyki i wejściu na rynek. Nadeszło ono w postaci zmiętego rękopisu, który z powodu języka, jakim był napisany, nie wywołałby — bez wnikliwego studiowania i natchnionych domysłów — błysku zrozumienia nawet u kompetentnego czytelnika. Nimmo rozebrał go na czynniki pierwsze, następnie — po pięciu długich i denerwujących rozmowach z autorami-biofizykami — złożył z powrotem, czyszcząc język i czyniąc go klarownym i zrozumiałym.
— Czemu nie? — mówił do siostrzeńca, który odparowywał jego ostrą krytykę stopni naukowych, zarzucając mu zbytnią gotowość do trzymania się peryferii nauki. — Te peryferie są ważne. Twoi naukowcy nie potrafią pisać. Nie wymagamy przecież, aby byli arcymistrzami w szachach, czy też wirtuozami skrzypiec, czemu więc mielibyśmy oczekiwać, że potrafią wiązać ze sobą słowa? Dlaczego nie pozostawić tego specjalistom?
— Ale skryptorzy prac naukowych nie zdobywają uznania, wujku — zaprotestował młody Foster, który zaczynał właśnie swą akademicką karierę i był pełen najlepszych nadziei. — Mógłbyś być znakomitym badaczem.
— Niech ci się nawet przez moment nie wydaje, że nie zdobywam uznania — odpowiedział Nimmo. — Z pewnością biochemik czy stratometeorolog nie ukłoni mi się pierwszy, ale za to płacą mi całkiem dobrze. Wiesz, co się dzieje, kiedy na przykład pierwszorzędny chemik dowiaduje się, że Komisja obcięła jego roczny fundusz na usługi skryptorskie? Będzie walczył o uzyskanie funduszów wystarczających na pokrycie usług moich lub mego kolegi bardziej zażarcie niż o jonograf.
Uśmiechnął się szeroko, a Foster uśmiech odwzajemnił. W gruncie rzeczy był dumny ze swego wujka, choć zarazem wstydził się trochę tego pana o wydatnym brzuchu, okrągłej twarzy, serdelkowatych palcach, którego próżność kazała mu starannie maskować łysinę kosmykami włosów i ubierać się tak, że wyglądał jak rozrzucony stóg siana, ponieważ abnegacja była jego znakiem firmowym.
Tym razem, gdy Foster wchodził do zabałaganionego mieszkania wuja, na twarzy jego nie gościł uśmiech. Od wspomnianej rozmowy minęło dziewięć lat. Dziewięć lat, podczas których prace ze wszystkich dziedzin nauki napływały do Ralpha Nimmo w celu obróbki językowej i każda pozostawiała coś w jego chłonnym umyśle.
Nimmo jadł bezpestkowe winogrona, wrzucając je po jednym do ust. Rzucił kiść Fosterowi, a ten złapał ją w locie, po czym schylił się, aby podnieść pojedyncze grona, które upadły na podłogę.
— Zostaw to. Nie przejmuj się — powiedział niefrasobliwie Nimmo. — Sprzątaczka przychodzi tu raz na tydzień. Co się stało? Masz kłopoty z napisaniem podania o dotację?
— Właściwie się jeszcze do tego nie zabrałem.
— Co? Pospiesz się, chłopcze. Czekasz, bym ci zaproponował, że dokonam ostatecznej obróbki?
— Za drogi jesteś dla mnie, wuju.
— Och, daj spokój! Przecież wszystko zostanie w rodzinie. Odstąp mi prawo publikacji i pieniądze nie będą musiały przechodzić z rąk do rąk.
Foster przytaknął.
— Jeśli mówisz poważnie — załatwione!
— Załatwione!
Rzecz jasna był to hazard, ale Foster wiedział dostatecznie dużo o skryptorskim kunszcie swego wuja, aby zdawać sobie sprawę, że może się opłacać. Odkrycie u ogółu zainteresowania ludźmi pierwotnymi, nową techniką chirurgiczną, czy jakąś gałęzią spationautyki oznaczało niekiedy bardzo kasowy temat w którymś z masowych środków przekazu.
To właśnie Nimmo spreparował na użytek naukowy serię prac Bryce’a i jego współpracowników na temat subtelnej struktury dwóch wirusów raka, za którą to pracę zażądał bagatelnej sumy tysiąca pięciuset dolarów, pod warunkiem, że prawa publikacji przejdą na niego. Następnie napisał tę samą pracę już na własne konto, w formie półdramatu dla trójwymiarowego video. Otrzymał za to dwadzieścia tysięcy dolarów zaliczki plus tantiemy po pięciu latach od pierwszej emisji.
— Co wiesz o neutrinice, wujku? — zapytał otwarcie Foster.
— O neutrinice? — W małych oczkach Ralpha Nimmo odmalowało się wyraźne zdziwienie. — Pracujesz w tej dziedzinie? Myślałem, że zajmujesz się optyką pseudograwitacyjną.
— Bo tak jest. O neutrinikę tylko pytam.
— Piekielnie głupio robisz. Przekraczasz swoje kompetencje. Wiesz o tym, prawda?
— Chyba nie zawiadomisz Komisji tylko dlatego, że jestem trochę ciekawy.
— Być może powinienem to zrobić, zanim wplączesz się w kłopoty. Ciekawość jest chorobą zawodową naukowców. Obserwowałem, jak to działa. Ten czy ów będzie się spokojnie zajmował swoim zagadnieniem, a potem ciekawość zawiedzie go w nieznane zaułki. Minie jeszcze trochę czasu i stwierdzi tak nikłe rezultaty swej pracy we właściwej dziedzinie, że ani rusz nie zdoła umotywować przedłużenia dotacji. Widziałem więcej…
— Chcę tylko wiedzieć — cierpliwie powiedział Foster — co ostatnio przeszło przez twoje ręce.
Nimmo pochylił się w tył, żując w zamyśleniu winogrona.
— Nic. Nigdy. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek dostał jakąś pracę na temat neutriniki.
— Co takiego? — szczerze zdumiał się Foster. — Któż wiać dostaje te prace?
— Doprawdy — powiedział Nimmo — nie mam pojęcia. Nie przypominam sobie, by ktoś wspominał o tym na dorocznych zjazdach. Myślę, że niewiele zrobiono w tej dziedzinie.
— Dlaczego?
— Ej tam, nie podniecaj się. Ja w każdym razie nie robię nic. Przypuszczam…
Foster był rozdrażniony.
— Więc nie wiesz?
— Powiem ci, co wiem o neutrinice. Zajmuje się zastosowaniami ruchu neutrino i sił oddziałujących…
— Tak, tak, oczywiście. Podobnie jak elektronika zajmuje się zastosowaniami ruchu elektronów i sił oddziałujących, a pseudograwityka zastosowaniami sztucznych pól grawitacyjnych. Nie po to do ciebie przyszedłem. Czy to wszystko, co wiesz?
— No i — ciągnął Nimmo spokojnie — neutrinika jest podstawą wejrzenia wstecznego. To jest wszystko, co wiem.
Foster zgarbił się na krześle, pocierając nerwowo policzek. Czuł gniewne niezadowolenie.
Idąc tu żywił podświadomą pewność, że Nimmo wskaże mu jakieś ostatnie sprawozdania, poruszy interesujące aspekty nowoczesnej neutriniki, dzięki czemu będzie mógł zakomunikować Potterleyowi, że nie miał on racji, że jego dane są nieprawdziwe, a wywód błędny.
Mógłby wówczas wrócić do swej właściwej pracy.
Ale teraz…
Myślał z irytacją: „A więc nie robią wiele w tej dziedzinie. Czy to wynik rozmyślnego zakazu? A jeśli neutrinika jest wyjałowioną dyscypliną? Możliwe. Nie wiem. Potterley również nie wie. Po cóż trwonić na darmo intelektualne zasoby ludzkości? Albo też badania są tajne z jakiegoś uzasadnionego powodu. Może to być…
Cały kłopot w tym, że musiał wiedzieć. Nie mógł pozostawić spraw w ich obecnym stanie. Nie mógł.
— Czy istnieje jakaś praca o neutrinice, wujku? Mam na myśli coś jasnego i prostego. Coś podstawowego.
Nimmo w zamyśleniu westchnął wydymając pulchne policzki.
— Zadajesz cholerne pytania. Jedyna, o jakiej słyszałem, została napisana przez Sterbinskiego i jeszcze kogoś. Nigdy jej nie widziałem, ale kiedyś wpadło mi w oczy coś na ten temat. Tak, Sterbinski i La Marr.
— Czy to ten Sterbinski, który wynalazł chronoskop?
— Chyba tak. To dowodzi, że książka powinna być dobra.
— Czy jest jakieś nowsze wydanie? Sterbinski zmarł trzydzieści lat temu.
Nimmo wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział.
— Możesz się dowiedzieć?
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, wreszcie Nimmo poprawił się na krześle, aż skrzypnęło pod potężną masą jego ciała, i rzekł:
— Powiesz mi w końcu, o co w tym wszystkim chodzi?
— Nie mogę. Czy mimo to pomożesz mi? Zdobędziesz dla mnie kopię tej pracy?
— No cóż, to ty nauczyłeś mnie wszystkiego, co wiem o pseudograwityce. Winienem ci wdzięczność. Zgoda więc, ale pod jednym warunkiem.
— Jakim?
Nimmo spoważniał nagle.
— Że będziesz ostrożny, Jonas. Cokolwiek robisz w tym kierunku, w sposób oczywisty przekraczasz swoje kompetencje. Nie niszcz swej kariery tylko dlatego, że ciekawi cię coś, do czego nie jesteś powołany i co nie jest twoją sprawą. Rozumiesz?
Foster kiwnął głową, ale prawie nie słyszał. Był zaabsorbowany swoimi myślami.
W tydzień później Ralph Nimmo wtoczył swą okrągłą postać do uniwersyteckiego dwupokojowego mieszkania Fostera i oznajmił ochrypłym szeptem:
— Mam coś.
— Co? — natychmiast ożywił się Foster.
— Sterbinski i La Marr. — wyciągnął kopię, a raczej jej rożek z kieszeni swego obszernego płaszcza.
Foster odruchowo obejrzał się na drzwi i okna, upewniając się, czy są zamknięte i zasłonięte, potem wyciągnął rękę.
Kaseta filmowa łuszczyła się ze starości, błona była wyblakła i łamliwa.
— Czy to wszystko? — spytał żywo.
— Wdzięczność, mój chłopcze, jeszcze wdzięczność! — Nimmo usiadł i sięgnął do kieszeni po jabłko.
— Och, jestem wdzięczny, ale to takie starocie.
— Ciesz się, że choć to udało mi się dostać. Usiłowałem zdobyć film z Biblioteki Kongresu. Nic z tego. Książka należy do prohibitów.
— A więc w jaki sposób to zdobyłeś?
— Gwizdnąłem. — Ogryzał z chrzęstem jabłko. — W Bibliotece Publicznej w Nowym Jorku.
— Co?!
— Całkiem proste. Miałem, oczywiście, dostęp do regałów. Przekroczyłem łańcuch, gdy nikogo nie było, wyciągnąłem to i wyszedłem sobie. Oni tam ufają ludziom. Nawiasem mówiąc, przez całe lata nie zauważą braku tej kopii. Ale ty raczej nie dopuść, by ktoś ją u ciebie zobaczył, siostrzeńcze.
Foster wpatrywał się w film, jakby mu parzył ręce.
Nimmo wyrzucił ogryzek i sięgnął po następne jabłko.
— Śmieszna rzecz. Nie ma nic nowszego w całej dziedzinie neutriniki. Żadnej monografii, żadnej pracy naukowej, żadnej wzmianki o postępie badań. Nic od czasu wynalezienia chronoskopu.
— Uhm — mruknął Foster nieobecny duchem.
Foster pracował wieczorami w domu Potterleya. Nie mógł zaufać swemu uniwersyteckiemu mieszkaniu. Wieczorna praca stała się dla niego ważniejsza od własnego podania o dotację. Chwilami odczuwał z tego powodu niepokój, ale wkrótce i to przestało go obchodzić.
Początkowo praca jego polegała na ciągłym przeglądaniu mikrofilmu. Później — na myśleniu (często w takich chwilach nie zauważał nawet, że taśma filmowa doszła do końca).
Od czasu do czasu Potterley schodził na dół, siadał, wpatrywał się w Fostera bystrymi oczami, jak gdyby oczekując, że procesy myślowe młodego naukowca skrystalizują się i ukażą wszystkie meandry swej drogi. Ingerował w dwojaki sposób. Nie pozwalał mu palić, a niekiedy mówił.
Nie była to rozmowa, nigdy. Raczej wygłaszany niskim głosem monolog, którym nie starał się przyciągnąć uwagi słuchacza. Wydawało się, że chce tylko rozładować wewnętrzne napięcie.
Kartagina! Zawsze Kartagina!
Kartagina, Nowy Jork starożytnych krajów śródziemnomorskich. Kartagina, imperium handlowe, królowa mórz. Kartagina, wszystko, czym udawały, że są Aleksandria i Syrakuzy. Kartagina, oczerniana przez swych wrogów i nie mówiąca słowa w swej obronie.
Foster na ogół nie słuchał, czasem jednak był do tego zmuszony. Wzdrygał się i robiło mu się niedobrze podczas krwawej opowieści o dzieciach składanych w ofierze.
Potterley mówił z przejęciem:
— Tak czy owak, to nieprawda. Dwu i pół tysiącletnia kaczka dziennikarska zapoczątkowana przez Greków i Rzymian. Oni mieli swoich niewolników, swoje ukrzyżowania i tortury, swoje walki gladiatorów. Nie byli święci. Historia o Molochu jest tym, co późniejsze stulecia nazwały wrogą propagandą, jest wielkim kłamstwem. Mogę tego dowieść. Mogę i, na Boga, zrobię to… zrobię…
Żarliwie mamrotał raz po raz tę obietnicę.
Pani Potterley również odwiedzała Fostera, ale rzadziej, zwykle we wtorki i czwartki, kiedy jej mąż z powodu wieczornych zajęć był w domu nieobecny.
Siedziała cicho, prawie się nie odzywając, z twarzą zwiotczałą i nalaną, oczami bez wyrazu, daleka i zamknięta w sobie.
Podczas pierwszej wizyty Foster, aczkolwiek przyszło mu to z trudem, spróbował dać jej do zrozumienia, że chce być sam.
— Czy panu przeszkadzam? — spytała bezbarwnym głosem.
— Nie, oczywiście, że nie — skłamał. — Po prostu… — urwał zmieszany.
Kiwnęła głową, jak gdyby przyjmując zaproszenie do pozostania. Otworzyła płócienną torbę, którą przyniosła ze sobą, wyjęła z niej librę vitronowych arkuszy, które zaczęła łączyć, manipulując szybko i delikatnie parą niewielkich czterofasetowych depolaryzatorów. Wyglądały w jej rękach jak ogromny pająk.
Pewnego wieczoru powiedziała miękkim tonem:
— Moja córka, Laurel, jest w pańskim wieku.
Foster drgnął zaskoczony zarówno nieoczekiwanym dźwiękiem jej głosu, jak i słowami.
— Nie wiedziałem, że państwo macie córkę.
— Ona umarła. Wiele lat temu.
Pod wpływem zręcznych manipulacji vitron przybierał kształt jakiejś części garderoby, której na razie Foster nie mógł zidentyfikować. Wymamrotał bez sensu:
— Bardzo mi przykro.
— Często mi się śni — westchnęła pani Potterley. Podniosła na niego swe niewidzące niebieskie oczy.
Drgnął i odwrócił wzrok.
Innym znów razem spytała, odrywając arkusz vi tronu przyczepiony z lekka do jej sukni:
— Co to właściwie jest wejrzenie wsteczne?
Foster, któremu jej uwaga przerwała skomplikowany tok myśli, odparł rozdrażnionym tonem:
— Doktor Potterley lepiej to pani wyjaśni.
— Próbował. Och, tak. Ale myślę, że mu trochę brak cierpliwości. Najczęściej nazywa to chronoskopią. Czy rzeczywiście widzi się sceny w przeszłości trójwymiarowo? Czy też są to tylko kropkowane kształty, tak jak z komputera, którego pan używa?
Foster spojrzał z niechęcią na swój ręczny komputer. Funkcjonował zupełnie dobrze, ale każda operacja musiała być sterowana ręcznie, a odpowiedzi uzyskiwało się zakodowane. Gdyby mógł korzystać z uczelnianego komputera… Ale o tym nie ma co marzyć, i tak obawiał się ściągnąć na siebie podejrzenia, opuszczając co wieczór swój gabinet z ręcznym komputerem pod pachą.
— Nigdy nie widziałem chronoskopu — odrzekł — ale mam wrażenie, że rzeczywiście ogląda się obrazy i słyszy dźwięk.
— Można także usłyszeć rozmowy ludzi?
— Myślę, że tak. — Potem rzekł na wpół z desperacją. — Proszę posłuchać, pani Potterley, to musi być dla pani okropnie nudne. Zdaję sobie sprawę, że nie chce pani pozostawić gościa samemu sobie, ale naprawdę, proszę się nie zmuszać…
— Ja się nie zmuszam — odparła. — Siedzę tu i czekam.
— Czeka pani? Na co?
Odparła ze spokojem:
— Podsłuchiwałam was pierwszego wieczora. Wtedy, gdy pan po raz pierwszy rozmawiał z Arnoldem. Podsłuchiwałam pod drzwiami.
— Co?!
— Wiem, że nieładnie postąpiłam, ale byłam bardzo niespokojna o Arnolda. Czułam, że zamierza zrobić coś, czego nie powinien. Chciałam za wszelką cenę dowiedzieć się…
I wtedy właśnie usłyszałam… — Przerwała, pochylając się nad vi tronem i wpatrując się weń z natężeniem.
— Co pani usłyszała?
— Że nie zbuduje pan chronoskopu.
— Oczywiście że nie.
— Myślałam, że może zmieni pan zdanie.
Foster utkwił w niej wzrok.
— Jeśli dobrze rozumiem, schodzi pani tu do mnie w nadziei, że zbuduję chronoskop, czeka pani, aż to zrobię.
— Tak, mam nadzieję, że pan to zrobi, doktorze Foster. Och, mam nadzieję!
Nagle jakby gęsty welon opadł z jej twarzy, odkrywając jasne i wyraziste rysy, przydając koloru policzkom, życia oczom, wywołując pełne napięcia drżenie w jej głosie.
— Czy nie byłoby cudowne — wyszeptała — mieć coś takiego? Ludzie przeszłości mogliby żyć ponownie. Faraonowie, królowie i… zwyczajni ludzie. Wierzę, że zbuduje pan chronoskop, doktorze Foster. Naprawdę… wierzę w to…
Wzruszenie zdławiło jej głos, pozwoliła arkuszom vitronu zsunąć się z kolan. Wstała i wybiegła z sutereny, a oczy Fostera śledziły jej niezdarne ruchy ze zdziwieniem i strapieniem.
Cała ta sprawa zapadła głęboko w duszę Fostera, nie mógł spać po nocach, nękany myślami aż do bólu. Było to coś w rodzaju niestrawności umysłowej.
Jego prośba o dotację kulejąc trafiła w końcu do Ralpha Nimmo. Nie miał prawie żadnej nadziei. Myślał w odrętwieniu: „Nic z tego nie będzie”.
Jeśli prośbę odrzucą, w katedrze wybuchnie skandal i prawdopodobnie jego kontrakt uniwersytecki nie zostanie odnowiony pod koniec roku akademickiego.
Nie przejmował się tym zbytnio. Neutrino, neutrino, tylko neutrino. Jego ślad wił się, skręcał gwałtownie i prowadził niezbadanymi ścieżkami, po których nie poruszali się nawet Sterbinski i La Marr.
Zadzwonił do Nimma.
— Wujku, potrzebuję kilku rzeczy. Dzwonię spoza terenu uniwersytetu.
Twarz Nimma na ekranie wideofonu była jowialna, ale głos ostry.
— Wiem, czego potrzebujesz — powiedział — przeszkolenia w zakresie komunikatywności. Mam cholerne kłopoty ze zrobieniem z twego podania czegoś do przełknięcia. Jeśli właśnie po to dzwonisz…
Foster niecierpliwie potrząsnął głową.
— Nie po to dzwonię. Muszę mieć te rzeczy. — Nagryzmolił coś szybko na kawałku papieru i przytrzymał przed kamerą wideofonu.
Nimmo jęknął.
— Ejże, do jakich jeszcze sztuczek jestem zdolny według ciebie?
— Możesz to zdobyć, wujku. Wiesz przecież, że tak. Nimmo przeczytał raz jeszcze listę pozycji samymi tylko ruchami grubych warg. Minę miał poważną.
— A co później? Gdy złożysz to wszystko do kupy?
Foster pokręcił głową.
— Masz wyłączne prawo publikacji wszystkiego, co zrobię. Jak zwykle. Ale, proszę, nie zadawaj mi teraz żadnych pytań.
— Nie potrafię robić cudów.
— Zrób ten jeden. Musisz. Jesteś skryptorem prac naukowych, a nie badaczem. Nie potrzebujesz tłumaczyć się z niczego. Masz przyjaciół i koneksje. Będą teraz patrzyli przez palce, aby przy okazji następnych publikacji wydębić od ciebie zniżkę.
— Twoja wiara we mnie, siostrzeńcze, jest wzruszająca. Spróbuję.
Ralph Nimmo dokonał jednak cudu. Prywatny samochód turystyczny przywiózł rzeczy późnym wieczorem. Nimmo i Foster wtaszczyli je do środka stękając przy tym i sapiąc, jako że nie przywykli do pracy fizycznej.
Po odejściu Nimma w drzwiach sutereny stanął Potterley.
— Na co to wszystko? — zapytał cicho.
Foster odgarnął włosy z czoła i pomasował lekko nadwerężony nadgarstek.
— Chcę przeprowadzić kilka prostych doświadczeń — odpowiedział.
— Doprawdy? — Oczy historyka płonęły podnieceniem. Foster był wyczerpany. Miał uczucie, jak gdyby czyjeś palce ściskały go za nos i prowadziły niebezpieczną drogą, a on, mimo że wyraźnie uświadamiał sobie czekającą na końcu tej drogi katastrofę, szedł ochoczo i zdecydowanie. Co najgorsze, czuł, że te palce na nosie, są jego własnymi palcami.
To Potterley był sprawcą wszystkiego, Potterley, który teraz stał, wlepiając w niego oczy, imperatyw jednak tkwił w samym Fosterze. Powiedział cierpko:
— Potrzebuję trochę odosobnienia, Potterley. Nie życzę sobie, abyście pan i pańska żona schodzili tu i naprzykrzali mi się.
Jeśli poczuje się obrażony, myślał, to niech mnie wykopie. Niech położy temu kres.
W głębi duszy był jednak przekonany, że to wykopanie niczemu by kresu nie położyło.
Tymczasem Potterley nie przejawił nawet cienia obrazy. Dalej patrzył łagodnym wzrokiem.
— Naturalnie, doktorze Foster, naturalnie. Takie odosobnienie, jakiego tylko pan sobie życzy.
Wyszedł. Foster został sam — dalej kroczył tą samą drogą, przekornie z tego zadowolony i równocześnie pełen nienawiści do siebie za to uczucie.
Zaczął nocować na składanym łóżku w suterenie Potterleya i spędzać tam całe weekendy.
W tym czasie nadeszła wstępną wiadomość, że jego podanie o dotację, uzdrowione przez Nimma, zostało zaakceptowane. Kierownik katedry zawiadomił go o tym i pogratulował sukcesu.
Foster popatrzył nań nieobecnym wzrokiem i mruknął: „Świetnie. Cieszę się.” — z tak małym przekonaniem, że kierownik zmarszczył brwi i odwrócił się bez słowa.
Foster natychmiast zapomniał o tej sprawie. To był drobiazg nie wart uwagi. On planuje coś, co naprawdę się liczy, decydującą próbę na ten wieczór.
Minął jeden, dwa, trzy wieczory, aż wreszcie zmizerowany i na wpół przytomny z podniecenia zawołał Potterleya.
Profesor stanął w połowie schodów i powiódł wzrokiem po skleconej przez Fostera aparaturze.
— Rachunki za elektryczność są bardzo wysokie — przemówił swoim łagodnym głosem. — Nie chodzi mi o wydatek, po prostu może to zwrócić uwagę władz miejskich. Czy jest na to jakaś rada?
Wieczór był ciepły, Potterley jednak miał na sobie kamizelkę i kołnierzyk zapięty pod szyją. Foster, ubrany tylko w podkoszulek, podniósł na niego załzawione oczy i rzekł drżącym głosem:
— To już nie będzie długo trwało, doktorze Potterley. Poprosiłem pana na dół, gdyż chcę panu coś oznajmić. Chronoskop może być zbudowany. Nieduży, oczywiście, ale może.
Potterley przytrzymał się poręczy. Postać jego zwiotczała nagle.
— Można go zbudować tutaj? — z trudem wydobył z siebie szept. — Tak, tutaj w suterenie.
— Mówił pan…
— Wiem, co mówiłem — wykrzyknął niecierpliwie Foster. — Mówiłem, że nie da się tego zrobić. Nie wiedziałem wtedy nic. Nawet Sterbinski nie wiedział.
Profesor potrząsnął głową.
— Jest pan pewien? Nie myli się pan, doktorze Foster? Nie przeżyłbym, gdyby…
— Nie mylę się — odparł Foster. — Do diabła, gdyby wiadomości teoretyczne były wystarczające, moglibyśmy mieć chronoskop już ponad sto lat temu, kiedy zaczęło się mówić o neutrino. Całe nieszczęście w tym, że pierwsi badacze uważali je wyłącznie za tajemniczą cząstkę elementarną nie posiadającą masy czy ładunku, które dałyby się wykryć. Było to po prostu coś dla wyrównania bilansu i uratowania zasady zachowania masy i energii.
Nie miał pewności, czy Potterley dobrze go rozumie. Było mu zresztą wszystko jedno. Pragnął obecności jakiejś żywej istoty, aby dać ujście swym skłębionym myślom. Potrzebował także tła do tego, co będzie musiał za chwilę oznajmić Potterley owi. Ciągnął więc:
— To Sterbinski pierwszy odkrył, że neutrino przedziera się przez barierę przekroju czynnego czasu i przestrzeni, że podróżuje przez czas i dlatego pozostaje nie wykryte. On pierwszy stworzył metodę zatrzymania neutrino. Wynalazł przyrząd, rejestrujący je i doszedł do tego, jak objaśnić wzór strumienia neutrino. Oczywiście, na strumień oddziałuje i odchyla go każda rzecz, przez którą neutrino przechodzi w swej podróży przez czas, a odchylenia mogą być analizowane i przekształcane w obrazy rzeczy, powodujących te odchylenia. Możliwe jest wejrzenie wsteczne. W ten sposób można wykryć nawet wibrację powietrza i przekształcić w dźwięk.
Potterley wyraźnie nie słuchał.
— Tak. Tak — mruknął. — Ale kiedy będzie pan w stanie zbudować chronoskop?
— Proszę pozwolić mi skończyć — nalegał Foster. — Wszystko zależy od metody użytej do wykrywania i analizowania strumienia neutrino. Metoda Sterbinskiego była trudna i okrężna. Wymagała ogromnej energii. Ale ja studiowałem pseudograwitykę, doktorze Potterley, naukę o sztucznych polach grawitacyjnych. Specjalizowałem się w dziedzinie zachowania się światła w takich polach. To nowa nauka, Sterbinski nic o tym nie wiedział, inaczej znalazłby — każdy by znalazł — znacznie lepszą i wydajniejszą metodę, wykorzystującą pole pseudograwitacyjne. Gdybym zaczynając znał lepiej neutrinikę, od razu bym na to wpadł.
Potterley rozpogodził się trochę.
— Wiedziałem — rzekł. — Nawet jeśli wstrzymają badania w dziedzinie neutriniki, rząd nie może mieć żadnej absolutnie pewności, że odkrycia w innych gałęziach nauki nie dostarczą wiedzy na temat neutriniki. Taka jest wartość scentralizowanego zarządzania nauką. Doszedłem do tego wniosku na długo przedtem, zanim pan przystąpił tu do pracy, doktorze Foster.
— Gratuluję panu — powiedział Foster — ale jest jedna rzecz…
— Och, wszystko to nieważne. Niech pan mi odpowie, proszę. Kiedy pan będzie w stanie skonstruować chronoskop?
— Niech mi pan pozwoli dokończyć, doktorze Potterley. Chronoskop na nic się panu nie przyda. (Nareszcie mam to z głowy, pomyślał).
Potterley powoli zszedł ze schodów. Stanął, patrząc Fosterowi prosto w oczy.
— Co chce pan przez to powiedzieć? Dlaczego ma się nie przydać na nic?
— Nie zobaczy pan Kartaginy. To jest właśnie to, co chciałem panu powiedzieć. To jest to, do czego prowadziłem. Nigdy nie będzie pan mógł zobaczyć Kartaginy.
— Och, nie, myli się pan. Jeśli pan będzie miał chronoskop, nastawimy po prostu odpowiednią ostrość….
— Nie, doktorze Potterley. To nie kwestia ostrości. Istnieją przypadkowe czynniki, które oddziałują na strumień neutrino, tak jak oddziałują na wszystkie cząstki elementarne atomu. Nazywamy to zasadą niepewności. Gdy strumień jest zarejestrowany i zinterpretowany, przypadkowy czynnik występuje jako brak wyrazistości lub „szumy”, jak nazywają to łącznościowcy. Im dalej przenika się w głąb czasu, tym większy jest brak wyrazistości, większe szumy. Wreszcie szumy zatapiają obraz. Czy rozumie pan?
— Większa moc — rzekł Potterley martwym głosem.
— To nie pomoże. Kiedy szumy rozmazują jakiś detal, powiększa się on, powodując z kolei zwiększanie się szumów.
Nie zobaczy pan nic na wyblakłym filmie powiększając go, prawda? Własności fizyczne wszechświata stawiają pewne ograniczenia. Przypadkowe ruchy termiczne molekuł powietrza wyznaczają granice wykrywalności dźwięku za pomocą przyrządu. Długość fali świetlnej lub elektronowej stawia ograniczenia co do wielkości obiektów, dających się zobaczyć za pomocą przyrządu. W ten sam sposób działa to w chronoskopii. Może pan zastosować wejrzenie wsteczne do określonej głębokości.
— Ale jak głęboko? Jak?
Foster zaczerpnął tchu.
— Sto dwadzieścia pięć lat. To jest maksimum.
— Przecież miesięczny biuletyn Komisji dotyczy niemal całkowicie historii starożytnej. — Potterley zaśmiał się nerwowo. — Pan się myli! Rząd jest w posiadaniu danych aż z trzechtysięcznego roku przed naszą erą!
— Odkąd to zaczął pan im wierzyć? — spytał pogardliwie Foster. — Rozpoczął pan tę całą historię od udowadniania mi kłamstwa, gdy utrzymywałem, że żaden historyk nie korzystał z chronoskopu. Czy nie rozumie pan teraz, dlaczego? Bo nic by mu to nie dało, z wyjątkiem kogoś zainteresowanego historią współczesną. Żaden chronoskop, w żadnych warunkach, nie może wejrzeć w głąb czasu dalej niż do roku 1950.
— Myli się pan. Nie wie pan wszystkiego — powtarzał Potterley.
— Prawda nie zawsze jest taka, jaką chciałby pan ją widzieć. Niech pan zrozumie. Rola rządu polega tu na podtrzymywaniu oszustwa.
— Dlaczego?
— Nie wiem.
Perkaty nos Potterleya drgał. Oczy wychodziły z orbit.
— To tylko teoria, doktorze Foster. Niech pan zbuduje chronoskop — błagał. — Niech pan zbuduje i wypróbuje.
Foster uwięził ramię Potterleya w gwałtownym uścisku.
— Czy myśli pan, że go nie mam? Że powiedziałbym panu to wszystko przed sprawdzeniem na wszelkie znane mi sposoby? Zbudowałem chronoskop. Znajduje się tu, obok pana. Niech pan spojrzy.
Podbiegł do przełączników kabli zasilających. Nacisnął jeden po drugim. Wyregulował opornik, pokręcił gałkami, zgasił światło w piwnicy.
— Niech pan zaczeka. Musi się rozgrzać.
Mniej więcej pośrodku ściany ukazał się malutki jasny punkt. Potterley wymamrotał coś bez związku, ale Foster znów krzyknął:
— Niech pan patrzy!
Światło wyostrzyło się, rozjaśniło, następnie rozłamało na ciemne i jasne desenie. Kobiety i mężczyźni! Niewyraźni. Rysy zamazane. Ręce i nogi — po prostu smugi. Przemknął staromodny naziemny pojazd, niewyraźny, ale dający się rozpoznać, jeden z tych używanych ongiś z silnikiem spalinowym na benzynę.
— Połowa dwudziestego wieku — powiedział Foster. — Nie mogę złapać na razie fonii, dlatego nic nie słychać. Z czasem dodamy dźwięk. W każdym razie połowa dwudziestego wieku stanowi właśnie tę najgłębszą granicę, poza którą nie zdołamy sięgnąć. Proszę mi wierzyć, to jest najlepsza ostrość, jaką można uzyskać.
— Niech pan zbuduje większy aparat, silniejszy. Niech pan ulepszy obwody.
— Człowieku, nie pokona pan przecież zasady niepewności, podobnie jak nie można zamieszkać na Słońcu. Istnieją granice fizyczne wszelkich poczynań.
— Kłamie pan. Nie wierzę panu. Ja…
Nagle dobiegł ich uszu jeszcze jeden głos natężony aż do ostrego krzyku.
— Arnoldzie! Doktorze Foster!
Młody fizyk obejrzał się natychmiast. Potterley zamarł na długą chwilę, po czym spytał nie odwracając się:
— Co to ma znaczyć, Caroline? Wyjdź stąd!
— Nie! — Pani Potterley zeszła ze schodów. — Słyszałam wszystko. Musiałam wysłuchać. Czy nią pan chronoskop tu na miejscu, doktorze Foster?
— Tak, proszę pani. Rodzaj chronoskopu. Nie najlepszy. Nie mogę uzyskać dźwięku, obraz jest piekielnie zamazany, ale chronoskop działa.
Pani Potterley splotła dłonie i przycisnęła mocno do piersi.
— Cudownie! Cudownie!
— Wcale nie cudownie — warknął Potterley. — Młody głupiec nie potrafi sięgnąć wstecz głębiej niż…
— Niechże pan pozwoli… — zaczął Foster z irytacją.
— Chwileczkę! — krzyknęła pani Potterley. — Wysłuchajcie mnie. Arnoldzie, czy nie rozumiesz, że skoro uda się z jego pomocą sięgnąć dwadzieścia lat wstecz, możemy znów zobaczyć Laurel? Co nas obchodzi Kartagina i czasy starożytne! Możemy zobaczyć Laurel! Ona znów dla nas ożyje. Niech pan tu zostawi ten przyrząd, doktorze Foster. Proszę nam pokazać, jak się go uruchamia.
Foster spojrzał na nią, potem na jej męża. Twarz Potterleya zbielała. I choć mówił głosem niskim i równym, jego spokój zniknął.
— Jesteś głupia!
— Arnoldzie! — jęknęła słabo pani Potterley.
— Jesteś głupia, powtarzam jeszcze raz. Co zobaczysz? Przeszłość. Martwą przeszłość. Czy Laurel zrobi choćby jedną rzecz, której nie robiła? Czy zobaczysz coś, czego przedtem nie widziałaś? Nie, będziesz przeżywać w kółko tamte trzy lata, patrząc na dziecko, które nigdy nie dorośnie, choćbyś oczy wypatrzyła!
Głos mu się z lekka załamał, ale opanował się. Podszedł do niej, chwycił za ramię i potrząsnął brutalnie.
— Czy wiesz, co stanie się z tobą, jeśli to zrobisz? Przyjdą po ciebie i zabiorą, ponieważ zwariujesz! Tak, zwariujesz! Czy chcesz być zamknięta, poddawana badaniom psychiatrycznym?
Pani Potterley wyrwała się. Nie było w niej śladu łagodności czy niezdecydowania. Zmieniła się w megierę.
— Chcę zobaczyć moje dziecko, Arnoldzie. Ona jest w tym aparacie. Chcę ją mieć!
— Nie ma jej. Jest tylko obraz. Nie możesz tego zrozumieć? Obraz! Coś nierealnego!
— Chcą mieć moje dziecko! Słyszysz?! — rzuciła się na niego wrzeszcząc i tłukąc go pięściami. — Chcę mieć moje dziecko!
Historyk krzyknął zaskoczony szaleńczą gwałtownością ataku. Foster chciał ich właśnie rozdzielić, gdy pani Potterley, szlochając dziko, osunęła się na podłogę.
Potterley odwrócił się, szukając czegoś pełnymi desperacji oczami. Nagłym ruchem chwycił pręt, zamachnął się, nim Foster sparaliżowany tą sceną zdążył go powstrzymać.
— Odsuń się! — wrzasnął Potterley prawie bez tchu. — Albo cię zabiję! Przysięgam!
Znów zamachnął się wściekle. Foster uskoczył.
Potterley rzucał się z furią na każdą część stojącego w piwnicy aparatu, Foster zaś po pierwszym brzęku tłuczonego szkła już tylko przyglądał się osłupiały.
Wreszcie Potterley wyładował swą furię, stanął spokojnie pośród skorup i drzazg z połamanym prętem w dłoni.
— A teraz niech się pan stąd wynosi! — szepnął patrząc na Fostera. — I nigdy nie wraca! Jeżeli poniósł pan jakieś koszta, proszę przysłać rachunek. Zapłacę podwójnie.
Foster wzruszył ramionami, włożył koszulę i zaczął wchodzić po schodach na górę. Słyszał głośne szlochanie pani Potterley, a kiedy obejrzał się po raz ostatni, zobaczył doktora Potterleya schylającego się nad nią z twarzą wykrzywioną cierpieniem.
W dwa dni później, gdy dzień uniwersytecki miał się ku końcowi, a Foster, znużony, sprawdzał, czy nie nadeszły jakieś dane dotyczące jego niedawno zatwierdzonego projektu, które chciał zabrać do domu, raz jeszcze pojawił się doktor Potterley. Stał w otwartych drzwiach gabinetu.
Wyglądał, jak zwykle, bardzo schludnie. Uniósł rękę gestem, który był zbyt niezdecydowany jak na pozdrowienie, a zbyt nieudolny jako przeprosiny. Foster patrzył na niego lodowatym wzrokiem.
— Czekałem do piątej, aż pan będzie… Czy mogę wejść? — spytał Potterley.
Foster skinął głową.
— Sądzę, że powinienem przeprosić pana. Byłem straszliwie zawiedziony, nie panowałem nad sobą. Niemniej zachowałem się w sposób niewybaczalny.
— Przyjmuję pańskie przeprosiny — odrzekł Foster. — Czy to wszystko?
— Podobno moja żona dzwoniła do pana?
— Owszem, dzwoniła.
— Jest zupełnie rozhisteryzowana. Poinformowała mnie o tym, ale nie mogłem mieć pewności…
— Dzwoniła do mnie.
— Czy zechce mi pan powiedzieć… czy byłby pan uprzejmy powiedzieć mi, czego chciała?
— Chciała mieć chronoskop. Oświadczyła, że ma trochę własnych pieniędzy. Proponowała zapłatę.
— Czy pan… zobowiązał się w jakikolwiek sposób?
— Odpowiedziałem, że nie zajmuję się produkcją.
— To dobrze — odetchnął z ulgą Potterley. — Proszę nie przyjmować żadnych telefonów od niej. Ona nie jest… całkiem….
— Niech pan posłucha, doktorze Potterley — powiedział Foster. — Nie wtykam nosa w kłótnie rodzinne, lepiej jednak, by pan sobie zdawał z pewnych rzeczy sprawę. Chronoskop może być zbudowany przez każdego. Jeśli zdobędzie pan kilka prostych części, które można kupić przez ośrodek handlowy drogą radiową, może pan go zbudować w domowym warsztacie, a przynajmniej część video.
— Ale przecież nikt oprócz pana o tym nie pomyśli. Dotychczas nikomu to nie przyszło do głowy.
— Nie zamierzam robić z tego tajemnicy.
— Nie może pan przecież tego opublikować: To są badania nielegalne.
— To absolutnie nie ma znaczenia, doktorze Potterley.
Najwyżej stracę moją dotację. Jeżeli nie spodoba się to uniwersytetowi, złożę rezygnację. To zupełnie już nie ma znaczenia.
— Ależ pan nie może tego zrobić!
— Do tej pory — powiedział Foster — nie obchodziło pana, że ryzykuję utratą funduszów i pozycji. Czemu teraz przejawia pan taką dbałość o mnie? Pozwoli pan, że coś panu wyjaśnię. Kiedy przyszedł pan do mnie po raz pierwszy, wierzyłem w zorganizowane i kierowane badania. Uważałem pana, doktorze Potterley, za intelektualnego anarchistę i niebezpiecznego człowieka. Ale z takiej czy innej przyczyny od miesięcy sam stałem się anarchistą i osiągnąłem wielkie rzeczy. Nie dlatego, że jestem genialnym uczonym. Wcale nie. A więc dlaczego? Otóż, gdy badania naukowe są kierowane odgórnie, pozostają dziury, które mogą być wypełnione przez kogokolwiek, kto umie spojrzeć we właściwym kierunku. I każdy mógłby wiele osiągnąć, gdyby rząd aktywnie nie usiłował temu zapobiec. Niech pan mnie dobrze zrozumie. Ciągle wierzę, że kierowane badania mogą być użyteczne. Nie jestem zwolennikiem odwrotu do całkowitej anarchii. Ale musi istnieć coś pośredniego. Badania kierowane winny zachować elastyczność. Trzeba pozwolić naukowcom, aby podążali tropem swej ciekawości, przynajmniej w wolnym czasie.
Potterley usiadł.
— Porozmawiajmy o tym, Foster, — rzekł ujmująco. — Doceniam pański idealizm. Jest pan młody. Chce pan sięgnąć do gwiazd. Ale nie może pan zniszczyć samego siebie z powodu ekstrawaganckich zapatrywań na istotę badań. Ja pana w to wciągnąłem. Jestem za to odpowiedzialny i ostro siebie potępiam. Działałem pod wpływem emocji. Moje zainteresowanie Kartaginą zaślepiło mnie, byłem głupcem.
Foster przerwał mu.
— Mam uwierzyć, że zmienił się pan całkowicie w ciągu dwóch dni? Kartagina nic już nie znaczy? Hamowanie badań przez rząd też nie ma znaczenia?
— Nawet taki głupiec jak ja może się czegoś nauczyć, Foster. Moja żona mnie nauczyła. Teraz rozumiem, dlaczego rząd zakazał badań w dziedzinie neutriniki. Jeszcze dwa dni temu nie rozumiałem. A dziś ten zakaz w pełni aprobuję. Widział pan, w jaki sposób zareagowała moja żona na wieść, że mamy u siebie chronoskop. Przewidywałem użycie chronoskopu do celów badawczych. Ona widziała w tym tylko przyjemność neurotycznego powracania do własnej przeszłości, martwej przeszłości. Badacze w ścisłym tego słowa znaczeniu, Foster, stanowią mniejszość. Tacy ludzie jak moja żona będą przeważali. Rząd stoi na stanowisku, że popieranie chronoskopii umożliwiłoby ludziom wejrzenie nie tylko we własną, lecz i w cudzą przeszłość. Urzędnicy państwowi byliby narażeni na szantaż i niestosowną presję, bo któż na tym świecie ma absolutnie czyste konto. Jakikolwiek zorganizowany rząd byłby nie do pomyślenia. Foster oblizał wargi.
— Możliwe. Możliwe, że stanowisko rządu jest w pewnym stopniu usprawiedliwione. Ale tu chodzi o ważną zasadę. Któż wie, jakie jeszcze osiągnięcia nauki mogą być blokowane, skoro uczeni są zepchnięci na wąską ścieżkę. Jeżeli chronoskop stanie się powodem przerażenia kilku polityków, jest to cena, którą trzeba zapłacić. Ogół powinien uświadomić sobie, że nauka musi być wolna i najbardziej dramatycznym sposobem, aby tego dopiąć, jest publikacja mojego odkrycia — tak czy inaczej, legalnie czy nielegalnie.
Krople potu wystąpiły na czoło Potterley a, ale głos jego pozostał spokojny.
— Och, nie tylko kilku polityków, doktorze Foster, proszę tak nie myśleć. Mnie czeka to samo. Moja żona będzie spędzać czas na ciągłym obcowaniu z naszą zmarłą córką. Będzie odbiegać coraz dalej od rzeczywistości. Zwariuje przeżywając w kółko te same sceny. Zresztą, nie tylko o mnie chodzi. Takich jak Caroline będzie wielu. Dzieci poszukujące swych zmarłych rodziców lub własnej młodości. Cały świat zacznie żyć przeszłością. Szczyt obłędu.
— Aspekty moralne nie mogą być tu brane pod uwagę — odparł Foster. — Nie ma takiego osiągnięcia w historii, którego ludzkość nie przeinaczyłaby w pomysłowy sposób. Ludzkość musi również znaleźć środki zapobiegawcze. A co do chronoskopu, to grzebiącym się w martwej przeszłości dość szybko się to uprzykrzy. Przyłapią swoich ukochanych rodziców na pewnych sprawkach, które ukocham rodzice popełniali, i stracą entuzjazm do całego przedsięwzięcia. Ale to wszystko jest bez znaczenia. Mnie chodzi o ważną zasadę.
— Niech pan zapomni na chwilę o pańskiej zasadzie. Czy ludzie nie są dla pana równie ważni? Czy nie rozumie pan, że moja żona będzie przeżywała pożar, który zabił nasze dziecko? Żadna siła jej przed tym nie powstrzyma. Znam ją. Będzie śledziła każdy najdrobniejszy szczegół usiłując zapobiec nieszczęściu. Stale, raz po raz mając nadzieję, że ono się nie stanie. Ile razy chce pan zabić Laurel?
Głos mu się załamał. Fosterowi zaświtała nagła myśl.
— Czego pan się naprawdę boi, doktorze Potterley? Co ona odkryje? Co się stało tej nocy, gdy wybuchł pożar?
Historyk gwałtownie ukrył twarz w dłoniach, zatrząsł się od suchego szlochu. Foster poczuł się nieswojo, odwrócił się i zaczął wyglądać przez okno.
Po chwili Potterley odezwał się.
— Od lat mnie to gnębi. Caroline nie było wówczas w domu. Doglądałem dziecka. Wszedłem wieczorem do dziecinnego pokoju, by sprawdzić, czy Laurel nie skopała pościeli. Trzymałem w palcach papierosa. Wtedy jeszcze paliłem. Musiałem go zgasić kładąc na popielniczce, która stała na komodzie. Byłem zawsze ostrożny. Dziecko spało spokojnie. Wróciłem do saloniku i zasnąłem oglądając video. Obudziłem się, dusząc się od dymu, otoczony płomieniami. Nie wiem, jak powstał pożar.
— Ale myśli pan, że mógł to sprawić papieros, prawda? — powiedział Foster. — Papieros, którego tym razem zapomniał pan zgasić?
— Nie wiem. Próbowałem ją ratować, ale gdy wydostałem się z płomieni, była już martwa w moich ramionach.
— Przypuszczam, że nigdy nie wspomniał pan żonie o papierosie.
Potterley potrząsnął głową.
— Ale żyję z tym.
— Tylko że teraz ona, mając chronoskop, może to odkryć. A jeśli nie był to papieros? Jeśli pan go zgasił? Czy nie jest to możliwe?
Skąpe łzy obeschły na twarzy Potterleya. Czerwień ustąpiła z policzków.
— Boję się tego ryzyka. Ale to nie tylko o mnie chodzi, Foster. Przeszłość kryje przerażające rzeczy dla większości ludzi. Niech pan nie wypuszcza tych strachów na rodzaj ludzki.
Foster przemierzał pokój. No tak, to w pewnym sensie tłumaczyło gwałtowną irracjonalną pasję, z jaką Potterley głosił chwałę Kartagińczyków, a głównie starał się obalić historię o rzucanych w ogień ofiarach dla Molocha. Oczyszczając ich z winy dzieciobójstwa przez całopalenie, sam w sposób symboliczny się z tej winy oczyszczał.
Ten sam ogień, który doprowadził do zainicjowania budowy chronoskopu, teraz doprowadził do zniszczenia przyrządu.
Foster popatrzył ze smutkiem na starszego człowieka.
— Rozumiem pańskie uczucia, doktorze Potterley, dla mnie jednak jest to sprawa wyższego rzędu. Chcę zniszczyć to, co ściska naukę za gardło.
Doprowadzony do ostateczności Potterley zawołał:
— Jednym słowem chce pan rozgłosu i bogactwa, które towarzyszą takiemu odkryciu.
— Nie wiem nic o bogactwie, ale i ten motyw może wchodzić w grę. Jestem tylko człowiekiem. — Nie przemilczy pan swego odkrycia?
— Bez względu na okoliczności — nie! — głos Fostera brzmiał stanowczo.
— No cóż, w takim razie… — historyk podniósł się i stał przez chwilę przeszywając go wzrokiem.
Foster przeraził się na moment. Potterley był starszy od niego, niższy, słabszy i chyba nie uzbrojony. Jednak…
— Jeżeli myśli pan o tym — powiedział — żeby mnie zabić lub o czymś równie szalonym, to chcę pana zawiadomić, że zostawiłem w sejfie informację, którą odpowiedni ludzie znajdą tam w razie mego zniknięcia lub śmierci.
— Niech pan nie będzie idiotą! — odrzekł Potterley z godnością i wyszedł.
Foster zamknął drzwi, przekręcił klucz i usiadł, aby to wszystko przemyśleć. Było mu głupio. Nie zostawił, oczywiście, żadnej informacji w sejfie. Takie melodramatyczne środki zapobiegawcze normalnie nie przyszłyby mu do głowy. Teraz jednak…
Poczuł się jeszcze bardziej głupio. Spędził godzinę na wypisywaniu wzorów dotyczących zastosowania optyki pseudograwitacyjnej do neutrinicznego zapisu oraz na rysowaniu kilku schematów szczegółów technicznych konstrukcji. Włożył to do koperty, zapieczętował, a na wierzchu nakreślił nazwisko Ralpha Nimmo.
Noc przeszła mu bezsennie. Następnego ranka, w drodze na uniwersytet, z» stawił kopertę w banku, wydając odpowiednie instrukcje urzędnikowi, podpisał dokument zezwalający na otwarcie depozytu po jego śmierci.
Potem zadzwonił do Nimma powiadamiając go o istnieniu koperty i opryskliwie odmawiając jakiejkolwiek informacji o jej zawartości.
Nigdy dotąd nie czuł się tak absurdalnie zażenowany jak w tej chwili.
Tej i następnej nocy Foster spał tylko dorywczo, stanąwszy oko w oko z problemem publikacji danych zdobytych w sposób nieetyczny.
„Sprawozdania Towarzystwa d/s Pseudograwityki”, biuletyn, który znał najlepiej, z pewnością nie tknie żadnych materiałów nie zawierających magicznego odnośnika: „Badania opisane w tej pracy zostały zakwalifikowane Dotacją Nr taki-a-taki przez Komisję d/s Badań ONZ”.
Niewątpliwie ta sama historia powtórzyłaby się i w „Biuletynie Fizycznym”.
Pozostawały jeszcze pomniejsze wydawnictwa, które mogłyby, ze względu na sensacyjność artykułu, przymknąć oko na jego charakter, to jednak pociągnęłoby za sobą konieczność małych negocjacji finansowych, na co nie mógł się zdecydować. W sumie może nawet bardziej by się opłacało ponieść koszty opublikowania niewielkiej broszury, która trafiłaby do rąk naukowców. Mógłby wtedy obejść się bez usług skryptora, poświęcając błyskotliwość formy na rzecz szybkości. Musiałby znaleźć drukarza godnego zaufania. Wujek Ralph z pewnością jakiegoś zna.
Idąc korytarzem do swego gabinetu rozważał w duchu, czy przypadkiem nie byłoby lepiej nie tracić już czasu, nie stwarzać sobie nowych okazji do wahań. Może jednak zaryzykować, zadzwonić do Ralpha z aparatu znajdującego się w gabinecie? Tak był zaprzątnięty ciężkimi myślami, że nawet nie spostrzegł, iż ktoś jest u niego. Dopiero podszedłszy do biurka zobaczył Potterleya i jakiegoś mężczyznę, którego nie znał.
Podniósł brwi, zaskoczony.
— Słucham, o co chodzi?
— Przykro mi, ale musiałem podjąć jakieś kroki, by pana powstrzymać — odezwał się Potterley.
Foster nie spuszczał z nich oczu.
— O czym pan mówi?
— Pozwoli pan, że się przedstawię — powiedział obcy. Miał duże, trochę nierówne zęby, co było szczególnie widoczne, gdy się uśmiechał. — Jestem Thaddeus Araman, kierownik katedry na Wydziale Chronoskopii. Przyszedłem do pana w związku z informacją otrzymaną od profesora Arnolda Potterleya i potwierdzoną przez nasze własne źródła…
— Wziąłem na siebie całą winę, doktorze Foster — mówił Potterley urywanym głosem. — Wyjaśniłem, że to ja namówiłem pana wbrew pańskiej woli do nieetycznych praktyk. Biorę na siebie pełna odpowiedzialność i tylko ja winienem ponieść karę. Nie chcę, aby pan był choćby w najmniejszym stopniu poszkodowany. Z chronoskopią trzeba po prostu skończyć.
Araman przytaknął.
— Owszem, doktor Potterley istotnie wziął na siebie całą winę, ale o dalszych posunięciach już nie on decyduje.
— A więc — powiedział Foster — co pan zamierza zrobić? Głosować czarną gałką w sprawie funduszu badawczego dla mnie?
— To jest w mojej mocy.
— Zlecić, by mnie zwolniono z uniwersytetu?
— I to jest w mojej mocy.
— Świetnie, proszę więc uważać to za fakt dokonany. Opuszczę mój gabinet razem z panem. Po książki przyślę później. Jeśli pan będzie się domagał — zostawię moje książki. Czy to wszystko?
— Niezupełnie — odparł Araman. — Musi pan jeszcze zobowiązać się, że zaprzestanie pan definitywnie badań w zakresie chronoskopii, nie opublikuje żadnego ze swych odkryć i, rzecz jasna, że nie zbuduje pan chronoskopu. Będzie się pan znajdował pod stałą inwigilacją, abyśmy mogli mieć pewność, że dochowuje pan tej obietnicy.
— Przypuśćmy, że odmówię? Co wówczas zrobicie? Badania nie związane z własną specjalnością mogą być nieetyczne, nie są jednak przestępstwem kryminalnym.
— W przypadku chronoskopii, młody przyjacielu — powiedział Araman — jest to przestępstwo kryminalne. Jeśli zajdzie konieczność, trafi pan do więzienia.
— Dlaczego?! — krzyknął Foster. — Czy chronoskopią jest tajemnicą państwową?
— Mniejsza z tym — odrzekł wymijająco Araman. — Nie możemy pozwolić na żadne nowe wydarzenia w tej dziedzinie. Zagwarantowanie tego jest moim obowiązkiem, a ja zwykłem robić to, co do mnie należy. Niestety ani ja, ani nikt inny w katedrze nie wiedział, że optyka pól pseudograwitacyjnych może mieć tak bezpośrednie zastosowanie w chronoskopii. Punkt dla powszechnej ignorancji, od tej pory jednak badania będą i pod tym względem odpowiednio kierowane.
— To nie pomoże — powiedział Foster. — Na pewno da się zastosować coś innego, co ani panu, ani mnie nie przyszłoby w tej chwili do głowy. Nauka tworzy organiczną całość. Jeśli chce pan zahamować jedną część, musi pan zahamować wszystkie. — Niewątpliwie, ma pan rację — odparł Araman — ale tylko w teorii. Natomiast jeśli chodzi o praktykę, to przez pięćdziesiąt lat całkiem nieźle radziliśmy sobie z utrzymaniem chronoskopii na pierwotnym etapie Sterbinskiego. A ponieważ złapaliśmy pana w porę, doktorze Foster, mamy nadzieję utrzymać ten stan w nieskończoność. I nie znaleźlibyśmy się o krok od klęski, gdybym ocenił doktora Potterleya nieco wnikliwiej, nie tylko z fizjonomii.
Odwrócił się do historyka i zmarszczył brwi z wyrazem żartobliwej samokrytyki.
— Obawiam się, sir, że byłem zbyt nieopatrzny traktując pana podczas naszej pierwszej rozmowy wyłącznie jako profesora historii. Gdybym wykonał moją pracę w sposób właściwy i przeprowadził wywiad o panu, nie stałoby się to, co się stało.
— Czy jest ktoś, kto ma upoważnienie do korzystania z rządowego chronoskopu? — spytał gwałtownie Foster.
— Nikt spoza naszego Wydziału i pod żadnym pretekstem. Jestem z panem szczery, ponieważ nie mam wątpliwości, że tyle pan się już sam domyślił. Ostrzegam jednak, że jakiekolwiek działania w tym zakresie znajdą się już w kolizji z paragrafem, nie tylko z etyką.
— Za pomocą waszego chronoskopu można wejrzeć w czas najwyżej na sto dwadzieścia pięć lat wstecz lub coś koło tego, prawda?
— Tak.
— W takim razie te historie w waszym biuletynie o wejrzeniu wstecznym w epokę starożytną są wierutną bujdą?
— Przy wiedzy, jaką pan obecnie posiada, nie wątpię, że pan z łatwością to odgadł — odrzekł chłodno Araman. — Potwierdzam mimo to pańską uwagę. Są wierutną bujdą.
— Wobec tego — powiedział Foster — nie zobowiążę się zataić mego odkrycia. Jeśli chce pan mnie aresztować, proszę bardzo. Moja obrona na procesie wystarczy, aby zniszczyć domek z kart, jakim są kierowane badania, i spowodować, że się zawali. Kierowanie zresztą — to inna rzecz, natomiast zakazywanie badań i pozbawianie ludzkości ich dobrodziejstw — to znów zupełnie coś innego.
— Postawmy sprawę jasno, doktorze Foster — powiedział Araman. — Jeśli nie zechce pan współdziałać z nami, pójdzie pan bezpośrednio stąd do więzienia. Nie zobaczy pan adwokata, nie sporządzi się aktu oskarżenia, nie odbędzie się żaden proces. Zostanie pan po prostu osadzony w więzieniu.
— No, no — odparł Foster — bluffuje pan. To nie dwudziesty wiek.
Za drzwiami gabinetu powstał jakiś ruch, rozległ się tupot nóg i ostry krzyk — Fosterowi wydało się, że poznaje ten głos. Drzwi otworzyły się z taką siłą, że wyskoczył zamek, i do pokoju wtoczyły się trzy skłębione postacie.
Jeden z mężczyzn podniósł broń i uderzył drugiego kolbą w głowę.
Uderzony jęknął ze świstem i oklapł, jakby zeń wypuszczono powietrze.
— Wujek Ralph! — krzyknął Foster. Araman zmarszczył brwi.
— Posadźcie go na tym krześle — polecił — i dajcie trochę wody.
Ralph Nimmo, pocierając głowę z wielką ostrożnością i jakby z obrzydzeniem, odezwał się:
— Nie było potrzeby posuwać się do takiej brutalności, Araman.
— Strażnicy powinni byli wcześniej się do niej posunąć — odparł Araman — i trzymać pana na odległość. Lepiej byłoby, gdyby pan nie mieszał się do tej sprawy.
— To wy się znacie? — spytał Foster.
— Miałem do czynienia z tym facetem — odparł Nimmo ciągle pocierając głowę. — Jeśli widzę go w twoim gabinecie, siostrzeńcze, to musi być z tobą niewesoło.
— Z panem też — powiedział Araman gniewnie. — Wiem, że doktor Foster zasięgał pańskiej rady w sprawie materiałów z zakresu neutriniki.
Nimmo zmarszczył czoło, potem je rozprostował, krzywiąc się przy tym, jak gdyby sprawiło mu to ból.
— No i co jeszcze o mnie wiecie?
— Bardzo niedługo będziemy wiedzieli wszystko. Tymczasem ta jedna rzecz wystarczy, żeby pana wkopać. Co pan tu robi?
— Drogi panie Araman — Nimmo odzyskał nieco zwykłego humoru — przedwczoraj ten osioł mój siostrzeniec zadzwonił do mnie. Umieścił pewną tajemniczą informację…
— Nie mów mu! Nie mów nic! — krzyknął Foster.
Araman spojrzał na niego zimno.
— Wiemy wszystko, doktorze Foster. Sejf został otwarty, a jego zawartość wyjęta.
— Ale skąd pan mógł wiedzieć… — w głosie Fostera brzmiał nie ukrywany zawód.
— Tak czy owak — ciągnął Nimmo — domyśliłem się, że sieć zaciska się wokół niego, więc załatwiłem kilka spraw i przyszedłem mu powiedzieć, żeby plunął na to wszystko. To nie jest warte jego kariery.
— Czy to oznacza, że wiedział pan, co on robi? — spytał Araman.
— Nigdy mi się nie zwierzał, ale ja mam piekielne doświadczenie, jestem skryptorem prac naukowych. Wiem, z której strony atomu gromadzi się więcej elektronów. Foster specjalizuje się w optyce pseudograwitacyjnej i trochę poduczył mnie w tej materii. Wymógł na mnie, abym zdobył dla niego pracę z zakresu neutriniki, więc ją po drodze przejrzałem. Nie jestem w ciemię bity. Prosił mnie również o trochę sprzętu fizycznego i to też stanowiło dowód. Proszę mi przerwać, jeśli się mylę — mój siostrzeniec zbudował półprzenośny chronoskop małej mocy. Tak czy… Tak?
— Tak. — Araman sięgnął zamyślony po papierosa i — spoglądając takim wzrokiem, jakby to wszystko było snem — nie zwrócił uwagi na doktora Potterleya, który odskoczył z jękiem na widok białego cylindrycznego przedmiotu w jego palcach. — Jeszcze jeden błąd z mej strony. Powinienem złożyć rezygnację. Trzeba było i pana mieć na oku, zamiast koncentrować się wyłącznie na Potterleyu i Fosterze. Nie miałem zbyt dużo czasu, no i na szczęście wylądował pan w końcu tutaj, ale to mnie nie usprawiedliwia. Jesteś aresztowany, Nimmo.
— Za co?
— Nielegalne badania.
— Nie prowadziłem takowych. Nie mogę, nie jestem zarejestrowanym naukowcem. A nawet, gdybym je prowadził, nie jest to przestępstwo kryminalne.
— Nie wysilaj się, wujku — wybuchnął Foster. — Ten biurokrata ustanawia swoje własne prawa.
— Na przykład jakie? — zapytał Nimmo.
— Dożywotnie więzienie bez procesu.
— Bzdura! — obruszył się Nimmo. — To nie dwudziesty w…
— Próbowałem tego — przerwał Foster. — Nie przejął się.
— Uważaj, Araman! — wrzasnął Nimmo. — Mój siostrzeniec i ja mamy krewnych, z którymi nie straciliśmy kontaktu. Przypuszczam, że i profesor ma ich również. Nie możemy tak po prostu zniknąć. Będzie mnóstwo pytań i skandal. To nie jest dwudziesty wiek. A więc jeśli próbuje pan napędzić nam pietra, nic z tego.
Araman zgniótł w palcach papierosa, cisnął go w kąt z wściekłością.
— Do diabła, nie wiem, co robić. Nigdy przedtem nie spotkałem się z czymś takim. Słuchajcie! Wszyscy trzej jesteście głupcami, którzy nie mają zielonego pojęcia, co czynią! Nic nie rozumiecie! Możecie mi poświęcić chwilę uwagi?
— Och, naturalnie — odparł ponuro Nimmo.
(Foster siedział w milczeniu z zaciśniętymi wargami i złością w oczach. Ręce Potterleya wiły się jak splecione węże).
— Przeszłość jest dla was martwym czasem — zaczął Araman. — Założę się, że dyskutując o niej używaliście tego określenia. Martwa przeszłość. Nie uwierzycie, ile razy to słyszałem! Ludzie wymawiając słowo „przeszłość” myślą zwykle o czymś martwym, dalekim i dawno minionym. Zachęcamy ich, aby tak właśnie myśleli. W naszych raportach na temat wejrzenia wstecznego mówimy zawsze o obrazach z odległej o całe stulecia przeszłości. Oni to kupują. Przeszłość oznacza Grecję, Rzym, Kartaginę, Egipt, epokę kamienną. Im bardziej martwa, tym lepiej. Obecnie wam trzem wiadomo, że mniej więcej wiek stanowi granicę, cóż zatem nazywacie przeszłością? Waszą młodość? Waszą pierwszą dziewczynę? Waszą nieżyjącą matkę? Dwadzieścia lat wstecz? Trzydzieści? Pięćdziesiąt? Im bardziej martwa — tym lepiej. Ale od którego miejsca w czasie naprawdę się zaczyna?
Przerwał wzburzony. Patrzyli na niego bez słowa, Nimmo poruszył się niespokojnie.
— No więc, od którego miejsca zaczyna się przeszłość? Rok wstecz? Pięć minut? Sekundę? Czy to nie oczywiste, że przeszłość zaczyna się w danej chwili? Martwa przeszłość jest po prostu inną nazwą żywej teraźniejszości. Co się stanie, jeśli nastawicie chronoskop na jedną setną sekundy wstecz? Czy nie będziecie obserwować teraźniejszości? Czy wreszcie to do was dociera?
— Niech to diabli! — zaklął Nimmo.
— Niech to diabli — przedrzeźnił go Araman. — Gdy przedwczoraj wieczorem Potterley przyszedł do mnie ze swą opowieścią, jak myślicie, w jaki sposób zdobyłem dalsze informacje o nich obydwóch? Zrobiłem to za pomocą chronoskopu, śledząc momenty kluczowe aż do chwili obecnej.
— Stąd pan wiedział o depozycie bankowym, tak? — spytał Foster.
— Jak i o każdym innym ważniejszym fakcie. A teraz spróbujcie wyobrazić sobie, co się stanie, gdybyśmy pozwolili przeniknąć na zewnątrz wieści, że można mieć chronoskop na prywatny użytek. Ludzie zaczną od obserwowania własnej młodości, rodziców i tak dalej, ale niebawem zacznie ich korcić, by wykorzystać tę okazję. Pani domu zapomni o swych drogich nieobecnych i zabierze się do obserwowania sąsiadki w domu, a męża w biurze. Businessman będzie obserwował swego konkurenta, pracodawca — pracownika. Przestanie istnieć takie pojęcie jak intymność. Telefon towarzyski, wścibskie oko zza firanki staną się w porównaniu z tym dziecinną igraszką. Gwiazdy video będą stale, z niezdrową ciekawością obserwowane przez wszystkich. Każdy człowiek będzie miał swego podglądacza i nie znajdzie sposobu na ukrycie się przed nim. Nawet ciemność nie będzie ucieczką, ponieważ chronoskop można nastawiać na podczerwień i postacie ludzkie będą widzialne dzięki ciepłu wydzielanemu przez ciało. Sylwetki będą, oczywiście, niewyraźne, a otoczenie ciemne, niewykluczone jednak, że podglądanie stanie się przez to bardziej podniecające. Nawet obecnie ludzie, pod których pieczą znajduje się przyrząd, eksperymentują od czasu do czasu mimo przepisów zakazujących.
Twarz Nimma była ziemistego koloru.
— Można przecież zabronić prywatnej produkcji…
Araman odwrócił się do niego gwałtownie.
— Tak, tak, można, ale sądzi pan, że to da jakiś rezultat? Czy istnieje pewność, że ustawy zakazujące picia, palenia, cudzołóstwa lub oszczerstw będą przestrzegane? A ta mieszanina wścibstwa i lubieżności opęta ludzkość w znacznie silniejszym stopniu. Od tysiąca lat próbujemy bezskutecznie zlikwidować handel heroiną, a pan mówi o ustawie wymierzonej przeciwko przyrządowi do podglądania kogo tylko pan zechce i kiedykolwiek pan zechce? Zwłaszcza gdy ten przyrząd można skonstruować w warsztacie domowym?
— Rezygnuję z publikacji — odezwał się nagle Foster.
Potterley wykrzyknął na wpół ze szlochem:
— Od nas nikt się nie dowie! Och, nie przebaczę sobie…
— Czy doprawdy nie śledził mnie pan za pomocą chronoskopu? — przerwał mu Nimmo zwracając się do Aramana.
— Nie było czasu — odrzekł Araman. — Wypadki nie toczą się w chronoskopie szybciej niż w rzeczywistości. To nie film, który można puścić w przyspieszonym tempie. Straciliśmy okrągłe dwadzieścia cztery godziny próbując uchwycić ważniejsze fakty z życia Potterleya i Fostera w, ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Na nic innego nie było już czasu, no i to zresztą wystarczyło.
— Nie wystarczyło — powiedział Nimmo.
— Co pan ma na myśli? — Na twarzy Aramana odmalował się wyraźny popłoch.
— Otóż mój siostrzeniec Jonas zawiadomił mnie telefonicznie, że złożył ważną informację w depozycie bankowym. Tak postępuje człowiek, który znalazł się w cholernych tarapatach. Jonas jest moim bliskim krewnym. Spróbowałem więc pomóc mu i wyciągnąć go z tych tarapatów. Zajęło mi to zresztą niewiele czasu. I właśnie teraz przyszedłem zakomunikować mu o moich posunięciach. Przecież mówiłem panu w chwilę po tym, jak pański człowiek wyrżnął mnie w łeb, że załatwiłem parę spraw.
— Ale co pan załatwił?!
— Wysłałem szczegółowe informacje na temat podręcznego chronoskopu do pół tuzina moich stałych agencji reklamowych.
Ani słowa. Ani dźwięku. Nawet oddechu. Jakby w pokoju nie było nikogo.
— Czego tak na mnie patrzycie! — krzyknął Nimmo. — Nie rozumiecie, o co mi chodziło? Mam prawo publikacji. Jonas to potwierdzi. Wiedziałem, że nie może tego opublikować legalnie w żadnym z biuletynów naukowych. Byłem więc pewny, że zamierza opublikować swe odkrycie nielegalnie i dlatego przygotował depozyt. Kombinowałem sobie, że jeśli wcześniej pchnę te informacje, cała odpowiedzialność spadnie na mnie. Jego kariera będzie uratowana. I jeśli odbiorą mi w rezultacie licencję skryptora prac naukowych, to i tak wyłączne posiadanie danych chronometrycznych pozwoli mi uniezależnić się na resztę życia. Spodziewałem się, że Jonas będzie zły, ale wyjaśniłbym mu pobudki i podzielilibyśmy się fifty-fifty. Czego tak na mnie patrzycie! Skąd mogłem wiedzieć…
— Żaden z was nic nie wiedział — rzekł z goryczą Araman — ale wszyscy przyjęliście za pewnik, że rząd jest bezsensownie biurokratyczny, złośliwy, tyrański, skłonny do zakazywania badań ot tak sobie, z łaski na uciechę. Nikomu nie przyszło do głowy, że usiłujemy chronić ludzkość najlepiej jak tylko potrafimy.
— Nie siedźmy tu i nie gadajmy — lamentował Potterley. — Niech pan weźmie nazwiska ludzi, którzy zostali poinformowani…
— Za późno — odpowiedział Nimmo wzruszając ramionami. — Mieli na to więcej niż dzień. Wystarczy, aby informacja się rozeszła. Moi reklamiarze z pewnością dzwonili do kilku fizyków, by sprawdzić moje dane przed podjęciem dalszych kroków, fizycy będą z kolei dzwonić do innych przekazując wiadomość. Skoro uczeni raz powiążą neutrinikę z pseudograwityką, prywatna chronoskopia stanie się rzeczywistością. Zanim minie tydzień, pięćset osób będzie wiedziało, jak zbudować mały chronoskop. Czy podobna wyłapać ich wszystkich? — Jego pulchne policzki zapadły się. — Przypuszczam, że nie sposób wtłoczyć z powrotem grzyba atomowego w ładną błyszczącą kulę uranu.
Araman wstał.
— Spróbujemy, Potterley, ale zgadzam się z Nimmem. Jest już za późno. Nie wiem, jaki świat będziemy odtąd mieli, trudno to przewidzieć, ale świat, który znaliśmy, już nie istnieje. Dotychczas każdy obyczaj, każdy nawyk, każda intymna dziedzina życia miała zawsze w pewnym stopniu zagwarantowaną otoczkę dyskrecji. Wszystko to przepadło.
Ukłonił się z przesadnym ugrzecznieniem.
— Wy trzej stworzyliście nowy świat. Gratuluję. Życzę szczęścia w tym akwarium wam, sobie i wszystkim innym. I niech was piekło pochłonie.
Przełożyła z angielskiego Elżbieta Zychowicz