Kładez’ mudrosti
Korneliuszowi Udałowi ukazał się we śnie przybysz z kosmosu.
— Posłuchaj, Korneliuszu — powiedział. — My w galaktyce wiemy, że jesteś bardzo przychylnie usposobiony do idei przyjaźni kosmicznej.
— Oczywiście — zgodził się Korneliusz. — Wierzę w możliwość kontaktów i w miarę sił…
— Zaczekaj — przerwał mu przybysz. — Mam niewiele czasu.
Przybysz był otulony błękitnym pledem i w blasku trudno było odróżnić jego kształty. Korneliusz rozumiał, że spotkanie odbywa się we śnie, ale do przebudzenia nie było mu spieszno, zawsze lubił pomówić z nowym człowiekiem.
— My tu w galaktyce naradziliśmy się — kontynuował przybysz, podlatując bliżej i obejmując Udałowa zasięgiem swego blasku. — I doszliśmy do wniosku, że jesteś odpowiednim człowiekiem. Sam rozumiesz.
— Rozumiem — rzekł Udałow.
— I oto w dowód wdzięczności za twoje przeszłe i przyszłe zasługi składamy ci coś w darze, coś na skalę kosmiczną. Jednocześnie muszę cię uprzedzić, że podarunek ten jest jakby egzaminem dla waszej planety i dla całej ludzkości. Jeśli potrafisz się nim posłużyć, będzie to znaczyć, że ludzkość już dorosła. Jeśli nie — trzeba będzie jeszcze zaczekać.
— A dlaczego wasz wybór padł właśnie na mnie? — zapytał Udałow przez skromność.
— Przecież powiedziałem, wzięliśmy pod uwagę twoje zasługi. A poza tym chyba ty właśnie jesteś najbardziej przeciętnym i zwyczajnym człowiekiem w Guślarze Wielkim i najbardziej typowym, jakiego Ziemia do tej pory nosiła.
— Ja? — spytał Udałow z pewną urazą.
— Tak, ty — odpowiedział przybysz. — Zresztą to nieważne. Spieszę się. Za chwilę energia się wyczerpie. Ażebym mógł utrzymać z tobą telepatyczną łączność, musieliśmy w tym czasie wyłączyć światło na dwudziestu trzech planetach. A więc przyjmuj podarunek i do widzenia. Na wypadek, gdybyś sobie nie poradził, powiedz tylko na głos „gra skończona”. I wszystko wróci na swoje miejsca.
Udałow nie zdążył niczego odpowiedzieć, nie zdążył nawet ręki wyciągnąć po ten dar, gdy przeleciała błyskawica i Udałow przebudził się.
Był wczesny poranek. Za oknem padał deszcz. Obok spała Ksenia i wzdychała we śnie. Ciekawe, pomyślał Udałow, czy ona słyszała naszą rozmowę? Gdzieś za trzecią ścianą zadzwonił budzik. Piąta trzydzieści. Stary Łożkin wstaje pewnie na poranną gimnastykę. Potem będzie karmić ptaszki. A może to wszystko tylko mu się śniło? Może nie było żadnego przybysza?
Udałow wyciągnął spod kołdry ręce. Ręce były puste. Daru ani śladu.
— Bzdura — burknął Udałow i znowu zasnął.
Powtórnie otworzył oczy o wpół do ósmej. Maksymek wybierał się do szkoły. Ksenia krzątała się w kuchni.
— Lekcje odrobiłeś? — zapytała syna. — Znowu wczoraj z Szaszką ganialiście za piłką aż do zmroku.
— Nic nie było zadane — odpowiedział Maksym Udałow, bardzo podobny do swojego ojca z zadartego nosa, z pszenicznego koloru włosów i ze skłonności do zbytniego fantazjowania.
— Jak to nie zadali? — gniewała się matka. — Sprawdziłam w dzienniczku. Z historii o buncie strzelców to komu zadali, mnie czy tobie?
— Ja o buncie umiem — wykręcał się Maksym.
— Boże, gdybym tylko mogła sprawdzić — mówiła Ksenia. — Już ja bym twoich lekcji dopilnowała, popamiętałbyś u mnie ruski miesiąc. Ale tyle roboty, cały dom na mojej głowie.
— Kseniu, po co mnie obudziłaś? — odezwał się Udałow. — Przecież do biura idę dziś na jedenastą. Mówiłem ci wczoraj.
— Wszystko jedno, wstawaj — odpowiedziała Ksenia, która z łatwością przenosiła swoje rozdrażnienie z jednego członka rodziny na drugiego. — Ileż to razy prosiłam: zreperuj zamek w przedpokoju. Pewnego pięknego dnia wszystkich nas wyniosą, a ty nawet nie zauważysz. Syn się znowu lekcji nie nauczył. O buncie strzelców nic nie wie.
— Nic nie wie, ale i tak więcej od was — wybuchnął Maksymek. — Wy pewnie nawet nie wiecie, że Suworow go stłumił.
— Historię to rzeczywiście doszczętnie zapomniałem — przyznał się Udałow.
I wtem coś jakby pyknęło w jego mózgu i jak gdyby strona otwartego podręcznika stanęła mu przed oczyma. Udałow przejrzał tę stronę i powiedział zupełnie spokojnie.
— Kiepsko was uczą, synku, jeśli twierdzisz, że Suworow stłumił powstanie strzelców. Przede wszystkim trzeba pamiętać, że za plecami stała caryca Sofia, starsza siostra Piotra I, i kniaź Golicyn, jej główny dowódca. Suworow, który nawiasem mówiąc, urodził się dopiero w 1730 roku, nie mógł mieć z tym nic wspólnego.
Powiedziawszy to Udałow spuścił nogi z łóżka, namacał bambosze i wstał. Syn Maksymek, tak jak stał przy drzwiach, po prostu skamieniał z wrażenia. Ksenia wyszła z kuchni z pokrywką od rondelka w ręku i zapytała:
— Ty tak sam z siebie, czy gdzieś zajrzałeś?
— Sam z siebie — powiedział Udałow. — Pamięć mam dobrą. Spiesz się, Maksymku, do szkoły i na przyszłość nie oszukuj tatusia. Też mi powiedział, Suworow…
— Chodź do stołu — poprosiła go Ksenia, udobruchawszy się. — Kasza stygnie.
— Miałem zadziwiający sen — zwierzył się Udałow, polewając kaszę mlekiem. — Że niby zjawił się u mnie przybysz z kosmosu i mówił: „Przyjmij, towarzyszu Korneliuszu Udałow, za twoje ogromne zasługi, niezwykły podarunek”.
— Dostaniesz w końcu kręćka na punkcie swoich przybyszów, Kornelciu — pożałowała go Ksenia. — A gdzie ten podarunek?
— W tym właśnie sęk, że nie wiem. Obudziłem się, a podarunku jak nie ma, tak nie ma.
— No właśnie. A wiesz, że wczoraj mi się przyśnił czołg. Wisiała na nim bielizna sąsiadów. Pewnie to też coś znaczy…
— Na pewno — przyznał Udałow rozczarowany. Żal mu było swojego niezwykłego snu.
— A przy okazji chcę ci coś powiedzieć — kontynuowała Ksenia. — Wczoraj dostałam rachunek za elektryczność — dwa ruble czterdzieści dwie kopiejki. Pomyśleć tylko, ile to prądu sama lodówka pożera!
— Dwa czterdzieści trzy — automatycznie poprawił ją Udałow. — A przybysz, aby przeniknąć do mojego umysłu, musiał kilka planet zostawić bez światła.
— Dwa czterdzieści dwie — powiedziała Ksenia. — Sprawdziłam.
— No tak, dwa czterdzieści trzy.
— Co ty ze mnie idiotkę robisz? Przecież, jak dostałam rachunek, od razu schowałam go do szkatułki. Kiedy zdążyłeś tam szperać?
— Nie widziałem twojego rachunku na oczy — szczerze obraził się Udałow. — Po prostu tak mi się wydawało, że dwa czterdzieści trzy.
— No to zaczekaj!
Ksenia wyjęła z komody pod lustrem kolorową szkatułkę fiedoskinskich mistrzów, którą dostała w prezencie ślubnym od kolegów szkolnych Udałowa. Otworzyła ją i wyjęła leżącą na samym wierzchu błękitną kartkę — rachunek za elektryczność.
— Masz — rzekła z przekąsem. — Naciesz się.
Ale kartki mężowi nie oddała, ponieważ zobaczyła, że na niej jest napisane: „Dwa ruble czterdzieści trzy kopiejki”.
— A jednak szperałeś — powiedziała z przekonaniem.
— Nie szperałem. Domyśliłem się — nie ustępował Udałow.
— Kłamiesz. Jesteś zazdrosny. Szperałeś, szukałeś moich listów.
— A komuś ty potrzebna do szczęścia? — odparował Udałow.
— A jednak byłam potrzebna, nie pamiętasz już, jak mi się Kola Siemionichin oświadczał?
— Ależ ten twój Kola zapomniał o tobie ze dwadzieścia lat temu!
— Dlaczego zapomniał? Bo najlepsze lata na ciebie straciłam.
Ksenia pogładziła się po rozłożystych biodrach i zaszlochała.
— No, no — powiedział Udałow śpiesząc do wyjścia. — Nie płacz już, daj spokój…
Udałow szedł do pracy bez pośpiechu. Opuścił dom wcześniej, niż zamierzał, więc wybrał dalszą drogę do biura budowlanego — ulicą nadbrzeżną, obok soboru, obok osiemnaste wiecznego domu kupców Anuczinów przez rynek — wrześniowy, kolorowy, wesoły.
Po drodze Udałow myślał o wydarzeniach, które doprowadziły do władzy Piotra I. Przedtem nie zdarzyło mu się o tym myśleć, stale brakowało czasu. A teraz zrozumiał, że niestety wie mało, bardzo mało z zakresu podręcznika. A tak by chciał poznać dokładniej rolę bojarzyna Szakłowitego, ale podręcznik o tej roli prawie nic nie wspominał.
Ulicą szły dzieci. Korneliusz przyśpieszył kroku i zrównał się w końcu z jakąś dziewczynką, popatrzył na jej lekko błyszczącą teczkę ze sztucznego tworzywa i powiedział na głos:
— After morning tea I go to school.
Przy czym wypowiedział to mniej więcej poprawnie.
— Cóż to? — zapytała dziewczynka, odwróciwszy się. — Czyżby pan tę lekcję przerabiał?
— Właśnie przerabiam — przyznał się Udałow. I poczerwieniał od mimowolnego kłamstwa. W szkole uczył się niemieckiego, ale później językami się nie zajmował. I dziwne było nie to, że powiedział po angielsku jedno zdanie, wiedząc przy tym, że jest ono rzeczywiście angielskie. Zdanie mógł przypadkowo podsłuchać i zapamiętać. Dziwny był fakt, że Udałow znał cały podręcznik języka angielskiego do klasy piątej. Cały, calusieńki. I mógł na każde zawołanie zacytować dowolną stronę, włącznie z notką wydawniczą zamieszczoną na ostatniej stronie, gdzie wymieniono nakład, nazwisko korektora i datę oddania podręcznika do druku.
Potem, myśląc o tych wydarzeniach, Udałow nie mógł sobie darować, jak to się stało, że od razu na to nie wpadł, iż to jest właśnie ten kosmiczny dar. Ale wtedy się nie domyślił. Zdziwił się tylko i poszedł dalej.
Na ławce przy technikum siedzieli przyszli pracownicy żeglugi śródlądowej i wkuwali trygonometrię. Do głowy Udałowa wtargnęły tangensy oraz inne funkcje i z miejsca przemieszały się z wyczerpującymi wiadomościami o przygotowywaniu mącznych dań, gdyż z sąsiedniego domu wyszła akurat otyła kobieta z książką kucharską w ręku.
„Dziwna rzecz — pomyślał Udałow. — Co to człowiekowi chodzi po głowie”.
Przy wejściu na rynek na chwiejącym się stoliku leżał stos białych książek. Obok — garść monet w różowej mydelniczce. Na okładce pod wizerunkiem starożytnej królowej widniał napis: „Tajemnica złotej trumny”. Wiele ludzi, wychodząc z rynku, zatrzymywało się przy stoliku i kupowało książkę, mając nadzieję, że to kryminał lub książka szpiegowska. Znajomy Udałowa, pracownik miejscowej gazety, Misza Standal, także nabył książkę o złotej trumnie i przywitawszy się z Korneliuszem zapytał:
— A wy nie kupujecie?
— Nie interesuje mnie archeologia — odpowiedział głośno Udałow. — Ta publikacja jest nudna jak flaki z olejem.
— Proszę państwa! — nie pozwoliła mu dokończyć sprzedawczyni. — Gorąco polecam powieść o tajemnicach Egiptu. Kto zabił Nefretete? Zagadka starego domu na brzegu Nilu!
— Otóż to — przemówił mentorskim tonem Standal. — Mało czytacie, Korneliuszu Iwanowiczu.
— Czytam, ile mogę — odparł Udałow z godnością. — Nie mniej od innych. Ale ta praca ma charakter specjalistyczny. Dla fachowców.
— Skąd on może wiedzieć — powiedziała sprzedawczyni. — Dostaliśmy tę książkę dopiero dziś w nocy. Poza tym stoję tu zaledwie piętnaście minut. Jacy to są ludzie! Plotą niestworzone historie, aby tylko komuś humor zepsuć.
— Ach tak! — oburzył się Udałow, tracąc panowanie nad sobą. — To proszę, otwórzcie swoją tajemnicę na stronie… przypuśćmy, na stronie sto trzydziestej. Otworzyliście? Zaczynam: jedenasty wiersz od góry.
Standal przewracał strony. Wokół zgromadził się tłum gapiów.
„Tutaj właśnie, w północnej części stolicy — przymknąwszy nieco oczy, recytował Udałow — zostały znalezione ozdoby z imionami innych królów i królowych: w ograniczonej ilości należące do Amenhotepa IV, w wielkiej ilości do Semnochkere oraz Tutenchamona. Razem z tabliczkami Nefretete…”
— Dosyć! — krzyknął Standal. — Jesteście iluzjonistą?
— Misza — powiedział Udałow z wyrzutem. — Przecież mnie znacie. Mnie każdy pies zna w tym mieście.
Udałow odwrócił się szukając poparcia wśród tłumu. Wiele ludzi stało wokół, trzymając w rękach otwarte na sto trzydziestej stronie białe książki; poruszali wargami, sprawdzając Udałowa.
— Nie ma tak dobrze — powiedział łysy facet w bluzie. — Powiedz pan lepiej coś ze strony sto dwudziestej, choć jeden wiersz. I od samej góry. Możeś się, bratku, sto trzydziestej specjalnie wyuczył.
— Proszę bardzo — powiedział Udałow. — Tylko nie o to chodzi…
— Mów pan, mów pan! — Ludzie zaczęli szukać strony sto dwudziestej.
— Państwo by lepiej za książki płacili! Okładka biała, a wszyscy biorą do ręki. Kto mi później kupi? — żaliła się sprzedawczyni, ale jej nie słuchano.
— „le lat żyła ona” — powiedział Udałow. — Oczywiście „le” zostało przeniesione ze strony sto dziewiętnastej, która kończy się wyrazem „wiele”.
— Bezbłędnie, a niech go gęś kopnie! — wpadł w zachwyt człowiek w bluzie. Wyjął z kieszeni bufiastych spodni wojskowych wielkie czerwone jabłko „jonathan” i podał Udałowowi. — Jedz, nie wstydź się. Z takim talentem powinieneś się dalej uczyć.
— Dziękuję — powiedział Udałow, pesząc się strasznie. Wyobraził sobie nagle, jak on musi wyglądać w oczach kogoś, patrzącego na to z boku. Stoi sobie kierownik miejskiego przedsiębiorstwa budowlanego przy wejściu na rynek i mamrocze o starożytnej Zjednoczonej Republice Arabskiej. Zrobiło mu się wstyd.
— Korneliuszu Iwanowiczu — powiedział Standal, doganiając Udałowa, który usiłował się wymknąć. — Musze z wami pomówić.
W ślad za nim rozbrzmiewał głos sprzedawczyni, która wreszcie odzyskała mowę.
— Kupujcie nowy kryminał o tajemnicach sarkofagów! Kto zabił Nefretete i jej męża? Dzisiaj dostaliśmy z Moskwy…
Standal nie zdążył schwytać Udałowa za łokieć, gdy nowe wydarzenia odwróciły uwagę naszego nawiedzonego bohatera. Po ulicy, zadarłszy głowy do góry w tym celu, aby obejrzeć wierzchołki cerkwi Praskowii Płatnicy, szła grupa zagranicznych turystów, rzadko pojawiających się w Wielkim Guslarze. Grupa składała się głównie ze starszych dam z pięknie ufryzowanymi puklami siwych włosów, w kapeluszach przyozdobionych papierowymi i nylonowymi kwiatami. Mężowie tych kobiet, zaoceaniczni emeryci, poobwieszani byli aparatami fotograficznymi, „Polarois” bądź „Canon”, i mieli całkiem rześki wygląd.
Turyści z ożywieniem dzielili się uwagami. Udałow jadł czerwone jabłko i nie mógł ruszyć się z miejsca, ponieważ wszystko rozumiał. Do ostatniego słowa. I nawet znał słowo w słowo treść angielsko-rosyjskich rozmówek, które wystawały z tylnych kieszeni zagranicznych gości. Turyści rozmawiali ze sobą z wyraźną intonacją wykrzyknikową.
— Cóż to jest, do diabła! Co za porządki!
— Co za wspaniała barbarzyńska architektura!
— Mój Boże, jaka tu wilgoć w tym miasteczku!
— Pani Henry, niechże pani tylko popatrzy na tego tuziemca z jabłkiem w ustach. Jaki on jest pocieszny! Co za słowiańska bezpośredniość!
— Diabli wiedzą, co za porządki! Czas na śniadanie, a tłumaczka gdzieś się zapodziała!
— Ta cerkiew wyglądałaby zadziwiająco na tle katedry Notre Dame de Paris!
— Co za skandal! Płacimy pełnowartościową walutą, a tłumaczka gdzieś przepadła!
— Ach, co pan mówi!
— Niechże pani tylko popatrzy na tego tuziemca z jabłkiem w gębie!
I wtedy Udałow zrozumiał, że tuziemiec to on. Wówczas ogarnął go gniew. Zrobił krok naprzód i przemówił z miłym brooklińskim akcentem:
— Proszę wybaczyć nieuczonemu tuziemcowi, ale chyba powinniście państwo skręcić teraz w lewo. Wyjdziecie prosto na hotel „Wołogda”.
— Ach! — powiedziała pani Henry. — Przepraszam, co pan powiedział?
— Przecież wyraził się nie mniej jasno niż prezydent Nixon — odparł jej mąż. — Posłuchajmy go lepiej i pójdźmy w lewo. Proszę wybaczyć, sir.
Cała grupa turystów posłusznie skręciła za mężem pani Henry i tylko jeden niewysoki turysta z wypomadowanymi kędzierzawymi włosami pozostał na miejscu.
— A pan czego stoi? — zapytał go po angielsku Udałow. — Ach tak, oczywiście, przecież pan jest Portorykańczykiem i nie wszystko pan zrozumiał.
Udałow niedbale przeszedł na hiszpański i powtórzył instrukcję w ojczystym języku Portorykańczyka.
— O, dziękuję, senior! — krzyknął turysta. — Ja nie zawsze rozumiem, kiedy się mówi po angielsku tak szybko jak pan.
I machnąwszy połami długiej, piaskowego koloru marynarki, turysta rzucił się w pogoń za współtowarzyszami.
Pani Henry, skręcając za róg, powiedziała do męża w nadziei, że Udałow nie usłyszy:
— Wydaje mi się, że widziałam go koło „Nationalu” w mundurze generała dywizji.
Udałow usłyszał to jednak i tylko się uśmiechnął gorzkim, pobłażliwym uśmiechem.
Wreszcie Standal ochłonął.na tyle, że był w stanie otworzyć usta i zapytać:
— Korneliuszu Iwanowiczu, dlaczego nigdy nie mówiliście…
— A co miałem mówić — odrzekł Udałow. Machnął ręką i szybko poszedł do biura, aby po drodze wszystko przemyśleć i podjąć decyzję. Błyskawicznie działająca wyobraźnia sprawiła, że Korneliusz ujrzał się nagle w roli głównego tłumacza „Inturista”. Oto wita on samolot na lotnisku Szeremietiewo, z którego wychodzą wysocy Murzyni.
— Witajcie — mówi do nich Udałow w języku suahili.
Za Murzynami kroczą mieszkańcy wysp Malediwy.
— Prosimy bardzo — zaprasza ich Udałow w ojczystym języku wysp.
Zbiegają po trapie japońskie dzieci ze lśniącymi bielą małymi żurawiami w rączkach.
— Z okazji waszego przybycia… — zaczyna Udałow w języku Krainy Wschodzącego Słońca.
A za nim już biegnie naczelnik z Wydziału Międzynarodowego.
— Towarzyszu Udałow! — woła nieswoim głosem. — Towarzyszu Udałow! Oto wasz paszport dyplomatyczny. Natychmiast wsiadajcie do samolotu. Jesteście niezbędni w Addis Abebie. Znaleziono tam napis w nieznanym nauce języku. Organizacja Narodów Zjednoczonych nalega na waszą kandydaturę.
Udałow leci do Addis Abeby. Czarna Afryka rozpościera się pod skrzydłami. Słonie, nosorożce, unosząc ciekawie głowy, odprowadzają samolot rykami i przyjaznymi okrzykami. A cesarz Etiopii we własnej osobie czeka na lotnisku wraz ze świtą etiopskich akademików.
— Jak się leciało? — pytają Korneliusza.
— A dziękuję — odpowiada on po etiopsku. A tam już czeka go nominacja na ambasadora lub nawet radcę do pewnego afrykańskiego kraju, którego języka nie zna nikt na świecie, oprócz Udałowa…
„Ftalan dwumetylu — osiem gramów — pojawiła się myśl w mózgu Udałowa — wodorotlenek amonowy… nie, na cóż mi on tutaj?” Udałow spojrzał w górę i zobaczył w otwartym oknie apteki farmaceutę Sawicza, piszącego coś właśnie w grubym notesie.
— Chce pan wynaleźć jakieś lekarstwo? — zapytał Udałow.
— Tak, przyszło mi coś do głowy.
— A wodorotlenek amonowy — zażartował Udałow — to jak po naszemu?
— Wodny roztwór amoniaku, czyli po prostu amoniak — powiedział Sawicz i jego oczy zaokrągliły się ze zdziwienia. — A co, rozmawiałem ze sobą na głos?
— Jak by tu powiedzieć… — odrzekł Udałow i poszedł dalej. W tej chwili głowa jego była wypełniona wiadomościami, zdobytymi po drodze w ciągu dwóch godzin. I Korneliusz zaczął wreszcie rozumieć, że jego osobista pamięć nie ma tu nic do rzeczy. Sytuacja wyglądała na znacznie bardziej skomplikowana. Z jakiej przyczyny zyskał on zdolność momentalnego wchłaniania, jak gąbka, dowolnej informacji pisemnej, w której pobliżu się znajdował. I w tym celu nie musiał wcale ani otwierać książki, ani zaglądać do cudzych notesów. Po prostu należało tylko podejść bliżej. Udałow mógł, na przykład, położyć obok siebie kilka podręczników i po sekundzie już wiedział, co w nich było napisane do ostatniej kropki.
— Ciekawe diabelstwo — powiedział Udałow. — A jeśli od tego łeb człowiekowi pęknie?
W tym momencie Udałow przechodził koło kiosku z gazetami. Wchłonął przy tym od razu treść wszystkich gazet i czasopism, nawet starych, które leżały na ladzie i były rozwieszone po bokach. Między innymi ten właśnie numer czasopisma „Zdrowie”, w którym była mowa o tym, że normalny człowiek wykorzystuje najwyżej jeden procent swojego mózgu. Pozostałe komórki leżą bez ruchu, jak darmozjady, po próżnicy zużywają jedzenie i witaminy.
— Aha — rzekł Udałow i zatrzymał się pośrodku ulicy. — Wszystko jasne. To jest właśnie ten dar. Okazuje się że nie był to sen, lecz fantastyczna rzeczywistość. Jakże ja, z moimi nowymi zdolnościami, nie mogłem wpaść na coś tak oczywistego? Przecież to wstyd i hańba!
A jeśli świecący przybysz powiedział prawdę, to dar ten trzeba umieć wykorzystać w taki sposób, aby przyniósł on pożytek ludzkości i sprzyjał międzynarodowej przyjaźni i wzajemnemu zrozumieniu.
Jaki następny krok winien przedsięwziąć rozumny człowiek, który, jeśli zechce, jutro może zostać akademikiem lub przynajmniej członkiem — korespondentem Akademii Nauk? Pójść do biblioteki? Nie, nie wolno. Tam niechcący można wchłonąć tyle różnych bredni, że nawet dziewięćdziesiąt dziewięć procent mózgu nie da sobie z nimi rady. Oddać się w ręce medycyny? Szkoda wolności.
A nogi w tym czasie, niezależnie od myśli, niosły i niosły Udałowa naprzód, aż zawiodły do drzwi przedsiębiorstwa budowlanego. Ręce bezwiednie otworzyły drzwi, a język sam przez się powitał obecnych tam współpracowników. A ponieważ głowa Udałowa zaprzątnięta była niezwykłymi myślami, więc w odpowiedzi na pytanie księgowego, czy trzeci rejon ma zamknąć sprawozdania, Udałow odpowiedział zagadkowo: „Akademia Nauk wie lepiej” — i wszedł za przegrodę, do gabinetu.
Tam spoczął na krześle, oparł łokcie o plik zestawień i, stale jeszcze nie uświadamiając sobie, gdzie się znajduje, kontynuował swoje rozmyślania.
Nęciła go kariera dyplomatyczna. Czarny samochód „Wołga” przed bramą rezydencji, pełni szacunku cudzoziemcy z cocktailami i z whisky w wypielęgnowanych palcach oraz ich sekretarki w wydekoltowanych sukniach. Chciałoby się także spróbować swoich sił w programie kosmicznym. „Tylko pan, profesorze Udałow, może nam odpowiedzieć, czy warto podłączyć do tej rakiety trzeci stopień”. A wokół stoją bohaterowie — kosmonauci i czekają na odpowiedź. Przecież od decyzji Udałowa zależy, czy mają lecieć na Marsa, czy raczej się wstrzymać. Albo można jeszcze odkryć tajemnice starożytnej cywilizacji i dowiedzieć się, czy istniała Atlantyda, czy tylko się przywidziała. Taka droga wiodła do cichego akademickiego gabinetu i bezpłatnych skierowań do domu wczasowego dla wybitnych myślicieli. No i oczywiście do międzynarodowych kongresów…
„Nie — postanowił wreszcie Udałow. — Z opublikowaniem nie ma się co spieszyć. Nie jest wykluczone, że jutro wszystko minie i okażę się durniem. W czasie przerwy obiadowej zajdę do technikum i wchłonę w siebie wyższą matematykę. Nigdy nie zaszkodzi. A potem do muzeum. Dowiem się, co tam mają o Piotrze I”.
— Wy do mnie? — zapytał, podnosząc głowę.
— My już piętnaście minut staramy się zwrócić na siebie waszą uwagę, Korneliuszu Iwanowiczu — powiedział mężczyzna o czekoladowych oczach, z bokserskim nosem i żółtą importowaną teczką.
— Nawet dłużej — poparł go malutki staruszek. Staruszek był w okularach, a soczewki okularów były tak grube i silne, że mieściła się w nich tylko dziesięciokrotnie powiększona tęczówka błękitnego koloru, z żyłkami. Staruszek także trzymał w ręku żółtą importowaną teczkę.
— Aha, zjawiliście się — powiedział Udałow.
I w jednej chwili poznał do ostatniego wiersza treść wypchanych teczek. Leżały tam głównie sprawozdania, zaświadczenia, specyfikacje i czyste blankiety spółdzielni, dostarczające ich instytucji wyrobów żelaznych, zamków, kluczy i wszelkich drobiazgów.
Goście usiedli naprzeciw Udałowa i mężczyzna z bokserskim nosem powiedział:
— Mamy dziś piękny dzień, Korneliuszu Iwanowiczu.
Dzień był paskudny, wietrzny, ponury, pochmurny. Całe szczęście, że choć deszcz przestał padać. Udałow w milczeniu zgodził się z gościem i mimochodem przestudiował wszystkie papiery, znajdujące się u tamtego w kieszeniach. I zrozumiał, że może stać się największym rewizorem współczesności, wyjątkowym rewizorem, którego ze względu na znajomość języków będą zapraszać na delegacje służbowe do republik związkowych, do krajów obozu socjalistycznego i może nawet na Zachód. A na drzwiach jego gabinetu zawiśnie skromna tabliczka: „Komisarz milicji pierwszej rangi, naczelnik wydziału specjalnego do szczególnie ważnych poruczeń — K. L Udałow.”
— Tak, dzień jest niezły — przyznał staruszek i powiększone żyłki pod okularami wyraźnie się zaczerwieniły. — A wy do nas, jak słyszeliśmy, macie pretensje. Bezpodstawne i krzywdzące.
— A właśnie — powiedział Udałow zagadkowo i zastukał palcami o blat biurka.
— Nie, Korneliuszu Iwanowiczu, tak nie można — rozpaplał się mężczyzna z bokserskim nosem i wzruszył barczystymi ramionami. — Spółdzielnia się stara, wykonuje i przekracza plan, bez zakłóceń zaopatruje wasze biuro w towary wysokiej jakości i w zamian za to taka wdzięczność? Ja pójdę aż do miejskiej rady narodowej.
— A choćby do powiatowej — rzucił niedbale Udałow. Treść jednej z karteczek w prawej górnej kieszeni marynarki człowieka z bokserskim nosem niesłychanie go zainteresowała. Wyskrobywanie na specyfikacji było tak nieudolne, że widziało się to gołym okiem.
— Dlaczego wy tak, towarzyszu Udałow — molestował staruszek. — Wszystkie dokumenty mamy ze sobą. Najlepszy metal daliśmy na te zasuwki. Doświadczonym majstrom powierzyliśmy robotę. Pracowali dniami i nocami. I wszystko, okazuje się, na nic? A premia kwartalna?
— Zaczekaj — przerwał mu współtowarzysz. — Jeśli się jest z czegoś niezadowolonym, to po co zaraz taką oficjalną drogą? Powiedzcie, ja powiem Porfirjiczowi, a Porfirjicz już zrobi, co trzeba.
— Zrobię — powiedział staruszek. — Najlepiej polubownie.
— A zasuwki gną się pewnie od wiatru — powiedział Udałow. — Zamki widelcem nawet można otworzyć. Budowę domu wypoczynkowego trzeba było przerwać. A towar sprzedaliście na lewo. Czyż nie tak było?
— Nic podobnego — z przekonaniem zaprzeczył Porfirjicz.
— A trzy tysiące osiemset nieuczciwych rubelków podzieliliście między sobą?
— Jakie pieniądze! — oburzył się staruszek.
Współtowarzyszowi wystąpił nagle pot na czole.
— Ile? — zapytał.
— Trzy tysiące osiemset co do kopiejki. Przecież do tej pory wszystkie wasze obliczenia leżą w kieszeni spodni. Ołówkiem napisałeś tak: „Porfirjiczowi dać siedemset dwadzieścia. Szurowowi — trzysta. Udałowowi, jeśli będzie podskakiwał, dać stówę na odczepnego”. Czy to nieprawda?
Człowiek o czekoladowych oczach stracił panowanie nad sobą. Zerwał się z krzesła, sięgnął w popłochu do kieszeni.
— Zdrajca! — jęknął.
Porfirjicz z krzesła nie wstawał. Porfirjicz zbladł tylko. Nawet oczy mu pobladły.
— Trzy tysiące osiemset? A mnie siedemset dwadzieścia? Tak… Nie będzie dla ciebie, bezczelny draniu, żadnej litości od ludu ani na tym, ani na tamtym świecie — wyrzekł cienkim, lecz surowym głosem.
— A zeznanie dla milicji napiszemy od razu — przemówił Udałow, kując żelazo, póki gorące.
— Ja nic nie wiem — powiedział człowiek z bokserskim nosem, usiłując przeżuć wyciągniętą ze spodni notatkę. Napisał ją jednak na dobrym, grubym papierze, który jakoś nie dawał się żuć.
— Nie pomoże — zauważył Udałow. — W prawej kieszeni marynarki Porfirjicza leży podrobiona specyfikacja na blachę.
— A leży — powiedział Porfirjicz. — Lepiej niech sam już posiedzę jako niewinny wspólnik, ale tę żmiję wsadzę do kryminału.
— I słusznie — zgodził się Udałow. — On was i przedtem za nos wodził.
— Fy ne oszmielicze szę — usiłował krzyknąć z zapchanymi ustami dyrektor spółdzielni. — Ja szę poszkarżę.
— Skarż się, skarż — powiedział mściwie Porfirjicz.
— Nie ma dla niego ratunku — dodał Udałow. — Przecież macie w kieszeni niezbite dowody.
I widząc, że trzeba zadać ostatni cios i znokautować przeciwnika, Udałow postarał się przypomnieć sobie, co mówi w takich wypadkach oficer śledczy na filmach. Niedawno usłyszane słowa błądziły mu po głowie… „Wasze karty zostały odkryte! …” Nie, nie to… „Ręce do góry!”… Nie. Blisko, całkiem blisko. Aha. I Udałow wyrzekł straszliwym głosem sakramentalne słowa, że jemu samemu stanęły dęba na głowie przerzedzone złociste włosy.
— Gra skończona! Siadajcie i piszcie zeznanie. Szczere przyznanie się do winy — oto jedyna rzecz, która może złagodzić wasz los!
Błysnęła błyskawica, zapachniało ozonem, blady jak płótno dyrektor spółdzielni opadł na krzesło, wyjął długopis i przy pomocy Porfirjicza zaczął pisać zeznanie.
A Udałow poczuł nagle straszną pustkę w głowie. Taką pierwotną, nieznośną pustkę. Nie pamiętał treści ani jednego z tych papierków, które leżały w teczkach spółdzielców. Zapomniał języka angielskiego i hiszpańskiego, nie mógł przypomnieć sobie ani jednej funkcji trygonometrycznej. Wypadły mu z głowy nawet dobitne rymy poematu opublikowanego w ostatnim numerze czasopisma „Ogoniok”.
— Ale dlaczego? — krzyknął zrozpaczony. — Za co?
Spółdzielcy popatrzyli na niego wystraszonym wzrokiem i jeszcze szybciej zaczęli pisać zeznanie.
— Sami zaniesiecie na milicję — przykazał im Udałow i niczego więcej nie uświadamiając sobie, rzucił się do wyjścia.
Znowu kropił deszczyk po pożółkłych liściach. Było cicho i jakoś zwyczajnie. I z jasnością oddalającego się nocnego grzmotu zadźwięczały w uszach Udałowa słowa przybysza: „Na wypadek, gdybyś sobie nie mógł poradzić, powiedz na głos słowa: gra skończona i wszystko wróci na swoje miejsce”.
— Ależ ja nie chciałem! — krzyknął błagalnie Korneliusz Udałow, wznosząc ku niebu ręce. — To nieporozumienie. Ja potrafię się nim posłużyć. To przypadkowa pomyłka.
…Udałow wrócił do domu i do wieczora nie przemówił ani słowa. Nie zgodził się na rozmowę z Miszą Standalem, który oczekiwał go przy bramie, nie chciał jeść ulubionej zupy z kluskami. Leżał na kanapie, nie zdjąwszy nawet spodni, i przeżywał swoją pomyłkę, która nie tylko zamknęła przed nim drogę do kariery dyplomatycznej, ale i pozbawiła całą ludzkość może na zawsze przyjaźni z rozwiniętą galaktyką.
I dopiero wieczorem, wypiwszy na uspokojenie sto gramów pieprzówki i wypowiedziawszy niezrozumiałe dla domowników słowa: „Może zorientują się i zmienią decyzję”, Udałow podszedł do stolika syna i zapytał go:
— Gdzie masz podręcznik do historii?
— A po co, tato? Nie mamy jutro historii. Nie zadawali.
— Głupi jesteś — odpowiedział ojciec. — Po prostu chcę przeczytać o Piotrze I. A trygonometrii nie chowaj… Człowiek uczy się, póki żyje… W galaktyce z naszą tępotą aż wstyd się pokazać.
Przełożył Eligiusz Madejski