18. Eli

Mieli rację wybierając na miejsce dla Domu Czaszek ten okrutny, jakby skurczony od upału teren. By utrzymać się w miotanym bezustannymi sprzecznościami, sceptycznym, materialistycznym XX wieku starożytne kulty wymagają siedziby tajemniczej i romantycznie oddalonej od świata. Pustynia to idealne miejsce. Na pustyni powietrze jest aż boleśnie błękitne i czyste, ziemia leży cienką, przepaloną warstwą na skalistej opoce, drzewa i rośliny są powykręcane, kolczaste, niesamowite. Czas zatrzymuje się w miejscach takich jak to. Współczesny świat nie jest w stanie ani tu wkroczyć, ani niszczyć. Starzy bogowie nadal rządzą. Słowa dawnych modlitw wznoszą się do nieba, nie głuszone rykiem samochodów, warkotem maszyn. Kiedy powiedziałem o tym Nedowi, zaprzeczył. Pustynia jest tak teatralna i oczywista, powiedział, nawet trochę afektowana; właściwym miejscem dla takich reliktów przeszłości jak Powiernicy Czaszek byłby środek ruchliwego miasta; w ten sposób kontrast między światem ich i naszym byłby największy.

Powiedzmy — dom Wschodniej Sześćdziesiątej Trzeciej Ulicy, w którym kapłani mogliby radośnie oddawać się rytuałom ręka w rękę z galerią sztuki i salonami piękności dla psów. Zasugerował też inną możliwość: stojący w podmiejskim centrum przemysłowym jednopiętrowy ceglany budynek o oknach z taftowego szkła, w którym fabrykuje się urządzenia klimatyzacyjne i wyposażenie biurowe. — Kontrast we wszystkim — powiedział Ned. — Niespójność jest esencją, sekret sztuki leży w uzyskaniu poczucia właściwego kontrastu, a czym jest religia jeśli nie kategorią sztuki? — Ale myślę, że Ned po prostu pokpiwa sobie ze mnie jak zwykle, w każdym razie nie kupuję jego teorii o kontraście i jedności w różnorodności. Ta pustynia, to suche pustkowie jest idealnym miejscem na siedzibę tych, którzy nie umrą nigdy.

Na granicy między Nowym Meksykiem a południową Arizoną pozostawiliśmy za sobą ostatnie ślady zimy. Aż do Albuquerque powietrze było chłodne, nawet zimne, ale tam jest dość wysoko. Do granicy meksykańskiej, przy której skręciliśmy na Phoenix, jechaliśmy już w dół. Temperatura podskoczyła gwałtownie — od mniej więcej dziesięciu stopni do dwudziestu i więcej. Góry też są tu niższe i sprawiają wrażenie zrobionych z cząsteczek rudobrązowej ziemi wyciśniętej w kopce i spryskanej klejem; wydawało mi się, że w takim kamieniu mógłbym i wywiercić dziurę palcem. Miękkie, kruche, niezbyt strome wzgórza, właściwie nagie. Marsjański krajobraz I roślinność też jest tu inna. Zamiast ciemnych plam sagebruszów i pogiętych sosen podróżujemy teraz przez las rzadko rosnących, gigantycznych kaktusów wyłaniających się ityfalicznie z brązowej, pokrytej szczelinami ziemi. Ned bawi się dla nas w botanika. To saguaros, mówi, te kaktusy o wielkich gałęziach, wyższe do słupów telefonicznych, a te krzaczaste, błękitnozielone, bezlistne drzewa o ostrych gałązkach, które mogłyby pochodzić z innej planety, to palo verde, a te podobne do gałek, sterczące w górę kupki splątanych, drzewiastych gałęzi, te nazywają się ocotillo. Ned dobrze zna Południowy Zachód. Czuje się tu jak w domu, parę lat temu spędził jakiś czas w Nowym Meksyku. Wszędzie czuje się jak w domu, ten nasz Ned. Lubi mówić o międzynarodowym braterstwie homoseksualistów; gdziekolwiek dotrze, zawsze znajdzie dla siebie miejsce i towarzystwo gdzieś, wśród Swoich. Czasami mu zazdroszczę. Może warto byłoby znosić pewne niedogodności homoseksualizmu w heteroseksualnym społeczeństwie w zamian za pewność, że są miejsca, w których przyjmą cię tylko dlatego, że należysz do plemienia. Moje własne plemię nie jest takie gościnne.

Przekroczyliśmy granicę stanu i pomknęliśmy na zachód, w stronę Phoenix, na jakiś czas kraj zrobił się bardziej górzysty, a krajobraz mniej zniechęcający. To kraina Indian — Pimów. Dostrzegliśmy tamę Coolidge’a, wspomnienie z lekcji geografii w trzeciej klasie. Już sto kilometrów na zachód od Phoenix pojawiły się znaki zachęcające — nie, nakazujące — zatrzymać się w jednym ze śródmiejskich moteli. „Życzymy Szczęśliwych Wakacji w Dolinie Słońca”. Słońce wdarło się już do samochodu; tutaj, późnym popołudniem, zawisło nad przednią szybą i szyje pociskami czerwonozłotego blasku wprost w oczy. Oliver, który prowadzi jak robot, założył błyszczące, posrebrzane okulary przeciwsłoneczne w szerokiej oprawce i tylko docisnął pedał. Przelecieliśmy przez miasteczko o nazwie Miami. Ani tu plaży, ani starych dam w norkach. Powietrze jest ciemnoczerwone i jaskraworóżowe od dymów bijących z wysokich kominów, śmierdzi doprawdy jak w Auschwitz. Co oni tu palą? Tuż przed środkową częścią miasteczka dostrzegliśmy wielką, szarą, przypominającą kształtem krążownik górę ziemi zdjętej znad kopalni miedzi; wielka kupa odpadków gromadzonych w tym miejscu przez wiele lat. Ogromny, bijący w oczy krzykliwą architekturą motel stał po drugiej stronie autostrady, przeznaczony — jak przypuszczam — dla tych, którzy uwielbiają oglądanie w zbliżeniu gwałtu dokonywanego na środowisku naturalnym. Palą tu zwłoki Matki Natury. Chorzy; z obrzydzenia pośpiesznie wjechaliśmy w pustkowie. Saguaro, pało verde, ocotillo. Przemknęliśmy przez długi górski tunel. Pejzaż samotnej pustki. Wydłużone cienie. Rosnący, straszny upał. I nagle, znikąd, ciągle jeszcze dalekie Phoenix wyciągnęło ku nam macki miejskiego życia: przedmieścia, centra handlowe, stacje benzynowe, budki z indiańskimi pamiątkami, motele, światła neonów, stoiska z przekąskami ofiarujące tacos, słodką piankę, hot dogi, pieczone kurczaki, kanapki ze smażonym befsztykiem. Skłoniliśmy Olivera do zatrzymania samochodu, pod niesamowitym, żółtym światłem ulicznych lamp zjedliśmy tacos — i w drogę. Szosę flankują szare bryły wielkich, pozbawionych okien magazynów. Kraina pieniędzy, dom dla najzamożniejszych. Byłem obcym w obcym kraju: biedny, zagubiony, wyobcowany Żydek z Upper West Side przelatujący ze świstem wśród kaktusów i palm. Tak strasznie daleko od domu. Te płaskie miasteczka, te błyszczące, parterowe banki z zielonymi szybami i psychodelicznymi, plastykowymi szyldami. Pastelowe domki, różowy i zielony stiuk. Ziemia, na którą nigdy nie padał śnieg. Powiewa nad nią amerykańska flaga. Kochaj albo wynoś się, Mac! Main Street, Mesa, Arizona. Tuż przy autostradzie eksperymentalne gospodarstwo Uniwersytetu Stanu Arizona. Dalekie góry czerniejące w błękitnym mroku. Jesteśmy teraz na Bulwarze Apaczów w miasteczku Tempe. Pisk opon, zakręt. I — nagle — znów pustynia. Brak ulic, brak tablic z ogłoszeniami — nic, ziemia niczyja. Ciemne, guzełkowate kształty po lewej: wzgórza, góry.

W dali widoczne światła samochodów. Kilka minut jazdy i kończy się pustka — przejechaliśmy z Tempe do Phoenix. Jesteśmy już na Van Buren Street. Sklepy, domy, motele. — Jedź, aż znajdziemy się w śródmieściu — mówi Timothy. Jego rodzina, jak się zdaje włożyła kupę pieniędzy w jeden z moteli w samym środku miasta — tam się zatrzymamy. Jeszcze dziesięć minut. Jedziemy ulicą pełną antykwariatów i hotelików dla zmotoryzowanych po pięć dolarów za noc — i już jesteśmy w śródmieściu. Dziesięcio — i dwunastopiętrowe wieżowce: banki, redakcje gazet, duże hotele. Upał jest fantastyczny, powyżej trzydziestu stopni. Koniec marca, jaką pogodę mają tu w sierpniu? Oto nasz motel. Przed wejściem pomnik wielbłąda. Wielka palma. Ciasny, skąpo umeblowany hall. Timothy nas rejestruje. Będziemy mieli apartament, na pierwszym piętrze, od tyłu. Mijamy basen. — Kto chce popływać? — pyta Ned. — A po kąpieli meksykańska kolacja — mówi Oliver. Czujemy radość w sercach. W końcu to przecież Phoenix. Dotarliśmy tu, mimo wszystko. Niemal dopięliśmy celu. Jutro wyruszymy na północ, poszukując samotni Powierników Czaszek.

Mam wrażenie, jakby to wszystko zaczęło się lata temu. Ta przypadkowa wzmianka, podana lekko w niedzielnej gazecie, taka ciekawostka. „Klasztor” na pustyni, niezbyt daleko na północ od Phoenix, w którym dwunastu czy piętnastu „mnichów” praktykuje swą prywatną wersję tak zwanego „chrystianizmu”. „Przybyli z Meksyku mniej więcej dwadzieścia lat temu i — jak się uważa — w Meksyku zjawili się z Hiszpanii w czasach Corteza. Ekonomicznie samowystarczalni, trzymają się na osobności i nie zachęcają gości do odwiedzin, choć są uprzejmi i serdeczni dla każdego, kto trafi do ich odciętej od świata, otoczonej kaktusami samotni. Ich sztuka dekoracyjna jest dziwna, wydaje się kombinacją średniowiecznego stylu chrześcijańskiego i czegoś, co przypomina motywy azteckie. Symbolem dominującym, powodującym, że klasztor sprawia ponure, a nawet niesamowite wrażenie, jest ludzka czaszka. Czaszki są wszędzie. Uśmiechnięte i poważne, w wypukłych reliefach lub w przedstawieniach trójwymiarowych. Jeden długi fryz złożony z czaszek wydaje się wzorowany na ornamencie z Chichen Itza w Jukatanie. Mnisi to szczupli, promieniujący energią mężczyźni o ciałach opalonych i skórze twardej od wystawiania na słońce i wiatr pustyni. To dziwne, ale wydają się jednocześnie młodzi i starzy. Ten, z którym rozmawiałem i który odmówił podania swego nazwiska, mógł mieć trzydzieści lat lub trzysta, nie sposób to było określić…

Dostrzegłem tę notatkę zupełnie przypadkowo, przeglądając dodatek dla podróżnych. I tylko przypadkiem te wzmianki o przedziwnych przedstawieniach: fryz czaszek, młodo-stare twarze utkwiły mi w pamięci. Tylko przypadkiem w kilka dni później natrafiłem w uniwersyteckiej bibliotece na rękopis Księgi Czaszek.

W naszej bibliotece jest geniza — magazyn strzępków, kuriozów i fragmentów manuskryptów, apokryfów i dziwów, których nikt nie pofatygował się przetłumaczyć, rozszyfrować, skatalogować lub nawet w miarę szczegółowo zbadać. Przypuszczam, że magazyn taki znajdzie się w bibliotece każdego z wielkich uniwersytetów, wypełniony stosami dokumentów otrzymanych w darach lub wykopanych przez ekspedycje archeologiczne, oczekujących (dwadzieścia lat? pięćdziesiąt?) na naukowe zbadanie. Nasz jest znacznie ciaśniej upchany niż większość innych, być może dlatego, że trzy generacje naszych bibliotekarzy o zapędach prawdziwie imperialnych kupowało jak leci, nabywając stosy starożytności szybciej niż najsprawniejszy batalion naukowców mógł poradzić sobie z badaniami. Gdy stosuje się taki system, coś zawsze zostaje odłożone na bok, zalane strumieniem nowych zakupów, by wreszcie zaginąć, zapomniane i osierocone. Mamy więc regały zawalone dokumentami babilońskimi spisanymi pismem klinowym, większość z nich wydobyta podczas słynnych ekspedycji do południowej Mezopotamii w latach 1902-1905, mamy baryłki pełne nie tkniętych jeszcze przez nikogo papirusowych dokumentów z czasów późnych dynastii, mamy kilogramy materiałów z synagog Iraku — i są tam nie tylko zwoje Tory, lecz także kontrakty małżeńskie, wyroki sądów, dokumenty finansowe, poezje; mamy rzeźbione laseczki z drzewa tamaryszku z grot Tuan-Huang, zapomniany dar Aurela Steina sprzed wielu lat, mamy teczki akt parafialnych z zapleśniałych archiwów zimnych zamków w Yorkshire, mamy szczątki i resztki prekolumbijskich meksykańskich kodeksów, mamy stosy tekstów mszalnych i hymnów z XIV wieku, z monasterów w Pirenejach.Nikt nie wie, czy w naszej bibliotece nie ma jakiegoś Kamienia z Rosetty, mogącego odkryć sekrety rękopisu z Mohendżo-daro, czy nie ma w niej napisanego przez cesarza Klaudiusza podręcznika gramatyki etruskiej, czy nie spoczywają gdzieś, nieskatalogowane, pamiętniki Mojżesza albo dziennik Jana Chrzciciela.

Odkryć tych, jeśli w ogóle nastąpią, dokonają inni badacze, polujący wśród pokrytych kurzem magazynów pod głównym budynkiem biblioteki. Ja byłem tym, który znalazł Księgę Czaszek.

Nie szukałem jej. Nawet o niej nie słyszałem. Wycyganiłem pozwolenie na wejście do magazynów w poszukiwaniu kolekcji rękopisów katalońskiej poezji mistycznej z XIII wieku, kupionych być może od barcelońskiego handlarza starożytnościami, Jaime Maura Guidola, w 1893 roku. Profesor Vasquez Ocana, z którym współpracuję podobno przy zbiorze przekładów z katalońskiego, słyszał o rękopisach Maura od swojego profesora trzydzieści lub czterdzieści lat temu i nawet wydawało mu się, że pamięta, iż miał w ręku kilka z tych manuskryptów. Sprawdzając księgi akcesyjne zapisane wyblakłym, XIX — wiecznym, sepiowym atramentem zdołałem się zorientować, gdzie mniej więcej mógłbym znaleźć manuskrypty Maura i poszedłem ich szukać. Ciemna sala, zapieczętowane pudła, nieskończone szeregi tekturowych teczek, nic. Kaszlę i duszę się z kurzu. Czarne od brudu palce, ponura twarz. Spróbujemy jeszcze jednego pudła i damy spokój. I nagle: sztywna, czerwona, papierowa opaska otaczająca pięknie iluminowany manuskrypt zapisany na kartach delikatnego welinu. Bogato zdobiony tytuł: Liber Calvarium. Księga czaszek. Fascynujący tytuł, tajemniczy, romantyczny. Odwróciłem stronę. Eleganckie uncjały, pisane czysto pewną ręką w X lub XI wieku. Słowa nie pochodzą z łaciny, lecz z mocno obciążonego łaciną katalońskiego, który automatycznie przekładam:

„Posłuchaj tego, o Szlachetnie Urodzony: dajemy ci życie wieczne”. Najcholerniejszy incipit, jaki kiedykolwiek spotkałem. Pomyliłem się? Nie. „Dajemy ci życie wieczne”. Na stronie ustęp tekstu, całość znacznie trudniejsza do przetłumaczenia niż incipit, u dołu strony i w górę po lewym marginesie osiem pięknie iluminowanych ludzkich czaszek oddzielonych od siebie szeregiem kolumn i małym łukiem romańskim. Tylko jedna z czaszek ma jeszcze dolną szczękę. Jedna leży na boku. Lecz wszystkie uśmiechają się, a w ciemnych oczodołach ukrywają złowrogą przekorę; każda z twarzy mówi zza grobu: „Przydałoby ci się poznać to, czego my się już dowiedziałyśmy”.

Usiadłem na pudle starych pergaminów i szybko przerzuciłem manuskrypt. Mniej więcej dwanaście kart zdobionych groteskami wywodzącymi się z symboliki śmierci: skrzyżowane piszczele, przewrócone nagrobki, oddzielone od ciała jedna czy dwie kości miednicy. I czaszki, czaszki, czaszki. Nie potrafiłem przetłumaczyć tego tak z miejsca, znaczenie większości słów było niejasne, nie należało ani do łaciny, ani do katalońskiego, był to jakiś język snu, zbliżony raz do jednego, raz do drugiego. Ale szybko rozszyfrowałem generalne znaczenie mojego znaleziska. Tekst został napisany dla jakiegoś księcia przez opata klasztoru, którym książę się opiekował, i był przede wszystkim zaproszeniem, by książę wycofał się ze świata i włączył w „misteria” zakonu. Uprawiane przez mnichów ćwiczenia, twierdził opat, poświęcone są zwycięstwu nad śmiercią, przez co rozumiał on nie tryumf ducha w innym świecie, lecz raczej tryumf ciała w naszym. „Dajemy ci życie wieczne”. Kontemplacje, ćwiczenia duchowe i fizyczne, odpowiednia dieta i tak dalej — oto wrota do wiecznego życia.

Godzina mozołu, po którym ociekałem potem, doprowadziła mnie do takich oto rezultatów:

„A Pierwsze Misterium jest to: że czaszka leży pod skórą, tak jak śmierć towarzyszy życiu. Lecz, o Szlachetnie Urodzony, nie ma w tym paradoksu, śmierć bowiem jest towarzyszką życia, a życie jest posłańcem śmierci. Gdyby ktoś mógł tylko sięgnąć przez twarz do leżącej pod nią czaszki i poznać ją, mógłby (nieczytelne)…

„A Szóste Misterium jest to: że nasz dar będzie zawsze odrzucany, że pośród ludzi zawsze będziemy wygnańcami, że uciekać będziemy z miejsca na miejsce, z jaskiń północy do jaskiń południa z (niepewne) pól do (niepewne) miast i było tak przez setki lat mojego życia i setki lat życia mych poprzedników…

„A Dziewiąte Misterium jest to, że ceną życia jest zawsze życie. Wiedz, o Szlachetnie Urodzony, że wieczność musi wyrównywać się zagładą; przeto wymagamy, byś radośnie przyjął narzucony ci porządek. Dwóch spośród was dopuścimy i przyjmiemy do naszej owczarni, dwóch odejść musi w ciemność. Tak jak żyjąc codziennie umieramy, tak umierając będziemy żyć wiecznie. Czy jest wśród was jeden, który odrzuci wieczność dla swych braci z czterobocznej figury, by mogli pojąć znaczenie samozaprzeczenia? Czy jest wśród was ktoś, kogo jego towarzysze gotowi są poświęcić tak, by pojąć znaczenie wyłączenia? Niech ofiary wybiorą się same. Niech same określą jakość swego życia jakością swej śmierci…”

Było tego więcej — aż osiemnaście misteriów z dodatkiem wierszowanej i całkowicie niezrozumiałej peroracji. Doznałem olśnienia. Olśniła mnie fascynująca jasność tekstu, jego surowa piękność, złowrogie ozdoby, potężny rytm — raczej to niż powiązanie z pustelnią w Arizonie. Nie mogłem oczywiście zabrać rękopisu z biblioteki, ale poszedłem na górę, wyłaniając się z podziemi jak brudny duch Bańka i zamówiłem miejsce w czytelni, głęboko w cieniu półek. Potem poszedłem do domu i wykąpałem się, nie wspominając Nedowi o mym odkryciu, choć on oczywiście się zorientował, że coś mnie zajmuje. Wróciłem do biblioteki uzbrojony w notatnik, ołówki, moje własne słowniki. Rękopis leżał już na biurku. Do dziesiątej wieczorem, aż do zamknięcia, walczyłem z nim w źle oświetlonej samotni. Tak, bez żadnych wątpliwości: ci Hiszpanie twierdzili, że znają technikę osiągnięcia nieśmiertelności. W rękopisie nie podawano szczegółów, stwierdzono tylko, że była ona skuteczna. Wiele było w nim za to symboliki „czaszki pod skórą”; jak na kult aż tak zorientowany na życie mnichów bardzo pociągały wyobrażenia śmierci. Być może była to konieczna niespójność, manifestacja zmysłu drażniących kontrastów, z którymi tak się obnosi Ned w swych teoriach estetycznych. W tekście wspominano jasno, że niektórzy z mnichów — wyznawców czaszki (jeśli nie wszyscy) — żyli od setek lat (a może tysięcy? Skomplikowany fragment z Szesnastego Misterium mógł się odnosić do genealogii starszej od (faraonów).Ich długowieczność najwyraźniej naraziła ich na niechęć śmiertelników, wieśniaków, pasterzy i baronów, wielokrotnie przenosili się z miejsca na miejsce szukając zawsze otoczenia, w którym mogliby prowadzić swe ćwiczenia w spokoju.

Po trzech dniach ciężkiej pracy osiemdziesiąt pięć procent tekstu miałem już przetłumaczone, a resztę przynajmniej rozumiałem. Tłumaczyłem sam, choć w przypadku kilku kłopotliwych fragmentów konsultowałem się z profesorem Vasguezem Ocana, ukrywając jednak przed nim, co tłumaczę (kiedy zapytał mnie, czy odnalazłem teczkę Maura Guidola, odpowiedziałem wymijająco). Wtedy ciągle jeszcze miałem całą tę rzecz za pełną uroku fantazję. Jako dziecko czytałem Zaginiony Horyzont, pamiętałem Shangri-la, tajemniczą pustelnię w Himalajach, mnichów praktykujących jogę i oddychających czystym powietrzem i to cudowne, szokujące zdanie: „To, że żyjesz, ojcze Perrault”. Takich rzeczy nie traktuje się poważnie. Wyobraziłem sobie, jak publikuję moje tłumaczenie w — powiedzmy — Speculum, oczywiście z komentarzami dotyczącymi średniowiecznej wiary w nieśmiertelność, z odniesieniami do mitów o Presterze Johnie, do sir Johna Mandeville’a, do romansów o Aleksandrze. Bractwo Czaszki, Powiernicy Czaszki, którzy są jego Wielkimi Kapłanami. Próba, przed którą stanąć musi jednocześnie czterech kandydatów; tylko dwóm pozwala się przetrwać, smak starożytnych misteriów przekazywanych przez tysiąclecia — cóż, mogłaby to być któraś z baśni opowiadanych przez Szeherezadę, prawda? Naraziłem się na kłopot przewertowania burtonowskiej wersji Tysiąca i jednej Nocy, wszystkich szesnastu tomów myśląc, że to być może Maurowie przenieśli opowieść o czaszkach do Katalonii w VIII lub XIX wieku. Nie. Cokolwiek znalazłem, nie jest to fragment Nocy Arabskich. Więc może fragment cyklu karolińskiego? Lub jakaś anonimowa opowiastka romańska? Przekopywałem się przez opasłe indeksy romańskich motywów mitologicznych. Nic. Cofnąłem się jeszcze dalej. Stałem się ekspertem od całej literatury dotyczącej długowieczności i nieśmiertelności — w ciągu zaledwie tygodnia. Titonos, Matuzalem, Gilgamesz, Uttarakus i drzewo Jambu, rybak Glaukus, nieśmiertelni taoiści; tak, cała bibliografia. I nagle — przeczucie rewelacji, krew uderza mi do głowy, dziki krzyk sprowadza ze wszystkich zakątków czytelni do mego stolika studentów pracujących w bibliotece. Arizona! Mnisi, którzy przybyli z Meksyku, a przedtem do Meksyku z Hiszpanii. Fryzy czaszek. Poszukałem artykułu w niedzielnym dodatku. Czytałem go jak w delirium. „Czaszki są wszędzie. Uśmiechnięte i poważne, w wypukłych reliefach lub w przedstawieniach trójwymiarowych… Mnisi to szczupli, promieniujący energią mężczyźni… Ten, z którym rozmawiałem… mógł mieć trzydzieści lat lub trzysta, nie sposób to było określić”. „To, że żyjesz, ojcze Perrault”. Moja zaskoczona dusza drgnęła. Czyż potrafię uwierzyć w coś takiego? Ja — sceptyk, szyderca, materialista, pragmatyk? Nieśmiertelność? Kult sprzed wieku? Czy coś takiego może w ogóle istnieć? Powiernicy Czaszek, żyjący wśród kaktusów? Cała ta sprawa to nie średniowieczny mit, lecz coś, co istnieje nieprzerwanie do dziś, co spenetrowało nawet nasz zautomatyzowany świat, co mogę odwiedzić, jeśli tylko zdecyduję się na podróż. Zaofiarować się jako kandydat. Przejść Próbę. Eli Steinfeld dożywający początku trzydziestego szóstego stulecia. Przekraczało to granice prawdopodobieństwa. Odrzuciłem zestawienie manuskryptu i artykułu z gazety jako nieprawdopodobny przypadek, po czym, po medytacjach, udało mi się odrzucić odrzucenie. A jeszcze później — akceptacja. By zaakceptować to, na co się natknąłem, musiałem koniecznie uczynić świadomy akt wiary, pierwszy, na który się zdobyłem. Zmusiłem się do wiary w to, że mogą istnieć moce, których nie pojmie współczesna nauka. Zmusiłem się do odrzucenia długiego jak życie zwyczaju odrzucania wszystkiego co nieznane, póki, dzięki dowodom nie do obalenia, zmieni się w znane. Z własnej woli i z satysfakcją stanąłem w jednym szeregu z wyznawcami latających talerzy, Atlantydy, ze scientologami, z wyznawcami wiary w płaską Ziemie, z czytelnikami Forta, z makrobiotykami, z astrologami, z legionami łatwowiernych, w których towarzystwie rzadko do tej pory czułem się wygodnie. W końcu i ja uwierzyłem. Uwierzyłem w pełni, choć dopuszczałem możliwość błędu. Uwierzyłem. Później powiedziałem Nedowi, a po jakimś czasie także Oliverowi i Timothy’emu. Pomachałem im przed nosem przynętą. Dajemy ci życie wieczne. I oto jesteśmy w Phoenix. Palmy, kaktusy, wielbłąd przed motelem. Oto jesteśmy. Jutro rozpoczynamy ostatnią fazę poszukiwań Domu Czaszek.

Загрузка...