A jeśli Domu Czaszek nigdy tu nie było? A jeśli dotarliśmy do kresu drogi tylko po to, by trafić na mur nieprzebytych kolców i cierni? Przyznaję, że tego się właśnie spodziewałem. Cała ta wyprawa to kolejna wpadka, jeszcze jedno fiasko Eliego — szmeggege. Stojąca przy drodze czaszka okaże się fałszywą poszlaką, rękopis senną marą, artykuł w gazecie fałszywką, a krzyżyk na naszej mapie zwykłym bezsensownym dowcipasem. Przed nami nic prócz meskite i kaktusów, niechlujna pustka, śmierdząca pacha pustyni, na którą nawet świnie nie raczyłyby się wysrać — i co miałbym zrobić? Bardzo godnie obróciłbym się do moich trzech zmordowanych towarzyszy i powiedziałbym im: „Panowie, zostałem zwiedziony, a was wprowadzono w błąd. Sen mara, Bóg wiara”. W kącikach ust igrałby mi przepraszający uśmieszek. A oni, spokojnie i bez złośliwości, bo w końcu przecież od początku wiedzieli, że tak to się musi skończyć, złapaliby mnie, obdarli z ubrania, przebili serce drewnianym kołkiem, przybili do potężnego saguaro, zmiażdżyli pomiędzy wielkimi kamieniami, wbili kolce w oczy, spalili żywcem, zakopali w mrowisku, wykastrowali paznokciami, przez cały czas uroczyście śpiewając: szmeggege, szlemihl, szlemazel, szmendrick, szlep! A ja cierpliwie zniósłbym to w pełni zasłużone cierpienie. Znam uczucie poniżenia. Nie zaskakuje mnie klęska.
Poniżenie? Klęska? Jak to fiasko z Margo? Moja najświeższa, wielka porażka. Ciągle boli. W październiku, zaraz na początku semestru, deszczowa, mglista noc. Mieliśmy trochę pierwszorzędnego haszu, rzekomej Czerwonej Panamy, która dotarła do Neda przez rzekome podziemie pedałów, i przekazywaliśmy sobie fajeczkę, Timothy, Ned i ja; Oliver powstrzymywał się oczywiście i skromnie sączył jakieś tanie czerwone wino. W tle przygrywał jeden z kwartetów Rasoumowsky’ego, przygłuszając wymownie perkusję deszczu, wzlatywaliśmy wysoko, Beethoven wzmógł nas mistycznie, w sposób niewytłumaczalny drugi wiolonczelista wydawał się być wśród nas, w dziwnych momentach dotyczyło to także oboju, transcendentalny rejestr spod strun. Szalona, pięciowymiarowa muzykologia napranych. Ned nas nie kantował, ten hasz był wspaniały. I jakoś tak się stało, że wzleciałem w podróż gadaną, w spowiedź, wylałem z siebie wszystko i nagle powiedziałem Timothy’emu, że najbardziej w życiu żałuję tego, że nigdy jeszcze nie przespałem się z dziewczyną, którą uważałbym za prawdziwie piękną.
Timothy, zatroskany i współczujący, zapytał mnie, kogo uważam za dziewczynę naprawdę piękną. Umilkłem, rozpatrując otwierające się przede mną możliwości. Ned, chętny do pomocy, zasugerował Raquel Welch, Catherine Deneuve, Lainie Kazań. W końcu, zdobywając się na cudowną pomysłowość, zdołałem wykrztusić: — Uważam Margo za prawdziwie piękną dziewczynę. — Margo Timothy’ego. Jego bogini gojów, złota siksa. Kiedy to już powiedziałem, poczułem, jak w moim podbitym przez konopie mózgu rozbrzmiewa naszkicowana szybko seria kwestii dialogu; słowa brzmiały przez dłuższą chwilę, a później czas, jak to zwykle, kiedy się jest na haju, zawrócił biegu i usłyszałem cały mój scenariusz odegrany na żywo, z każdą kwestią wypowiadaną dokładnie na czas. Całkiem poważnie Timothy pytał, czy Margo rzeczywiście zawróciła mi w głowie. Odpowiedziałem mu równie poważnie, że tak. Chciał wiedzieć, czy czułbym się lepszy, bardziej spełniony, gdybym się z nią przespał. Już z większym wahaniem, zastanawiając się, na czym polega ta gra, odpowiedziałem mu bardzo wymijająco tylko po to, by, zdumiony, usłyszeć, że Timothy załatwi wszystko na jutrzejszy wieczór.
— Załatwi co? — zapytałem. — Margo — odpowiedział. W akcie chrześcijańskiego miłosierdzia Timothy załatwi mi Margo.
— A czy ona…?
— Jasne, że tak. Uważa, że jesteś fajny?
— Wszyscy uważamy, że jesteś fajny. — To był Ned.
— Ale ja nie mógłbym… ona nie powinna… co… jak?
— Daruję ci ją — powiedział dostojnie Timothy.
Wielkopański, arystokratyczny gest. — Nie pozwolę, by moi przyjaciele chodzili po świecie sfrustrowani i dręczeni niespełnionymi marzeniami. U niej, jutro, o ósmej. Powiem jej, żeby na ciebie czekała.
— Wygląda mi to na kant — stwierdziłem posępniejąc. — Za łatwe to, nieprawdziwe.
— Nie bądź głupi. Przyjmij, że jest to doświadczenie zastępcze. Jak pójście na film, tylko bardziej intymne.
— I bardziej dotykalne — stwierdził Ned.
— Nabierasz mnie! — powiedziałem Timothy’emu.
— Słowo harcerza! Jest twoja.
I zaczai opisywać mi łóżkowe gusta Margo, jej specjalne sfery erogenne, drobne sygnały, którymi się porozumiewali. Złapałem ducha wydarzeń, wzleciałem wyżej i wyżej, popadałem w chichoty, uzupełniałem obrazowe opisy Timothy’ego własnymi, rozbuchanymi fantazjami. Oczywiście kiedy po godzinie czy dwóch spadłem na ziemię, byłem pewien, że Timothy rzeczywiście mnie nabierał i wtrąciło mnie to w ciemną otchłań smutku. Zawsze bowiem przekonany byłem, że Margo tego świata nie jest dla mnie. Tacy jak Timothy przelecą lotem koszącym całe brygady Margo, ja nigdy nie złapię nawet jednej z nich. Szczerze mówiąc, adorowałem ją z daleka. Prototypowa siksa, owoc aryjskiej kobiecości, smukła, długonoga, pięć centymetrów wyższa ode mnie (kiedy dziewczyna jest wyższa od ciebie, pięć centymetrów wydaje się znacznie dłuższe), jedwabiste złote włosy, błyszczące humorem niebieskie oczy, mały zadarty nosek, szerokie ruchliwe usta. Dziewczyna silna, dziewczyna pełna życia, gwiazda drużyny koszykówki (sam Oliver podziwiał jej grę), znakomita studentka, obrotny, giętki umysł — rany!, ona była przerażająco, paraliżująco doskonała, jedna z tych kobiet bez skazy, które nasza arystokracja płodzi w tak wielkich ilościach, urodzona do łagodnych rządów w wiejskich posiadłościach lub paradowania ze stadem pudli po Second Avenue. Margo i ja? Mam ją przykryć mym włochatym, spoconym ciałem? Mój szczeciniasty policzek ma drapać jej aksamitną skórę? Jasne, a żaby będą krzyżować się z kometami! Dla Margo musiałem być czymś szorstkim i gruboskórnym, żałosnym przedstawicielem podrzędnego gatunku. Jakiekolwiek związki między nami będą czymś nienaturalnym; stop srebra i miedzi, mieszanina alabastru i węgla. Wyrzuciłem z pamięci cały ten pomysł. Ale przy obiedzie Timothy przypomniał mi o randce.
— To niemożliwe — powiedziałem, przytaczając szybko sześć różnych powodów: nauka, zaległa praca, trudne tłumaczenia i tak dalej. Odrzucił moje wątłe wyjaśnienia machnięciem ręki. — Bądź w jej pokoju o ósmej — powiedział. Poczułem falę strachu. — Nie mogę, nalegałem. — Prostytuujesz ją, Timothy. Co mam według ciebie zrobić: wejść, rozpiąć rozporek i rzucić się na dziewczynę? To nie może zadziałać. W żaden sposób. Nie urzeczywistnisz marzenia machnięciem czarodziejskiej różdżki. — Timothy tylko wzruszył ramionami.
Zrozumiałem, że to załatwia sprawę. Tego wieczoru Oliver miał trening koszykówki. Ned poszedł do kina. Wpół do ósmej ulotnił się także Timothy. — Idę do biblioteki — powiedział — do zobaczenia o dziesiątej. Zostałem sam w naszym wspólnym mieszkaniu. Nie podejrzewałem niczego. Przygotowywałem referat. O ósmej w zamku obrócił się klucz, weszła Margo, porywający uśmiech, płynne złoto, Ja: panika, konsternacja. — Jest Timothy? — zapytała, swobodnie zamykając za sobą drzwi. Łomot w piersi. — Biblioteka — wybełkotałem. — Wraca o dziesiątej, — Nie mam się gdzie ukryć. Margo wydęła wargi. — Byłam pewna, że go tu znajdę. Cóż, jego strata. Bardzo jesteś zajęty, Eli? — Radosne mrugnięcie błękitnego oka. Ułożyła się swobodnie na kanapie.
— Robię ten referat — powiedziałem. — O nieregularnych formach czasownika…
— Jakie to fascynujące! Chcesz zapalić? Zrozumiałem. Zastawili pułapkę. Konspiracja.
Uszczęśliwianie na siłę, czy tego chcesz, czy nie. Poczułem się poniżony, użyty, oszukany. Czy powinienem kazać jej wyjść? Nie, szmendrik, nie bądź durniem. Na dwie godziny jest twoja. Do diabła ze skrupułami. Koniec wieńczy dzieło. Oto twoja szansa, druga już ci się nie trafi. Podszedłem do kanapy dumnym krokiem. Tak! Eli, dumnym krokiem! Miała dwa grube, profesjonalnie zrobione skręty. Zapaliła jednego spokojnie, pociągnęła głęboko, wręczyła mi. Wziąłem skręta drżącą dłonią i cały w nerwach, rozżarzonym końcem omal nie przypaliłem jej ramienia. Czysty hasz, rozkaszlałem się, poklepała mnie po plecach. Szlemil. Szlep. Zaciągnęła się i podniosła brwi, jakby chciała mi powiedzieć: „O, rany!” Ale mnie hasz wcale nie ruszył, byłem zbyt napięty, adrenalina wypalała jego efekty, mogły się pojawić. Czułem smród własnego potu. Skręt nagle zmienił się w peta. Margo, już wyglądająca na naładowaną, zaproponowała następnego. Potrząsnąłem głową. — Później — zaproponowałem.
Wstała i zaczęła się przechadzać po pokoju. — Strasznie tu gorąco, prawda? — Co za banalny numer.
Dziewczyna tak sprytna jak Margo powinna wymyślić coś lepszego. Przeciągnęła się. Ziewnęła. Miała na sobie obcisłą białą mini i skąpą bluzeczkę, płaski opalony brzuch był nagi. Oczywiście żadnych majtek i żadnego biustonosza — widziałem wyraźnie małe wzniesienia sutek, obciśnięta na okrągłych, małych pośladkach spódniczka nie ujawniała linii bielizny. Och, Eli, ty spostrzegawczy diable, ty światowcu, tak zręcznie operujący kobiecymi ciałami. — Tak tu gorąco — powtórzyła Margo w narkotycznym transie. Precz z bluzeczką. Obdarzyła mnie niewinnym uśmiechem, jakby chciała powiedzieć. „Wszyscy tu jesteśmy starymi przyjaciółmi, nie musimy dręczyć się głupimi tabu, dlaczego cycki mają być świętsze od łokci?” Piersi miała niezbyt duże, pełne, wysokie i cudownie twarde; z pewnością najwspanialsze kobiece piersi, jakie kiedykolwiek widziałem. Szukałem sposobu, żeby zerkać na nie niezauważalnie. Na filmie idzie to łatwiej, z wydarzeniami dziejącymi się na ekranie nie ma bezpośredniego związku. Zaczęła pleść o astrologii — myślę, że próbowała mnie odprężyć. Mnóstwo gadania o koniunkcjach planet w takim to a takim domu. Mogłem tylko wybełkotać jej coś w odpowiedzi. Gładko przeszła na czytanie z dłoni; to był jej najnowszy pomysł, to czytanie z dłoni. — Cyganki na ogół po prostu nabierają ludzi — stwierdziła poważnie — ale to nie znaczy, że w samym pomyśle nie ma jakiegoś sensu. Widzisz, całe przyszłe życie zaprogramowane jest w cząsteczkach DNA, a właśnie one rządzą wzorem linii na twej dłoni. No, daj mi popatrzeć. Wzięła mnie za rękę, pociągnęła, usiadłem obok niej na kanapie. Jak głupio się czułem, praktycznie męska dziewica, przynajmniej w postępkach a nie sądząc po doświadczeniu, trzeba mnie było wabić w tak oczywistej sytuacji. Margo pochyliła się głęboko nad moją dłonią, łaskocząc mnie.
— Widzisz, tu jest linia życia, o, jaka długa, jaka bardzo długa. — Patrzyłem z ukosa na jej cuda, ona odwalała swój wróżbiarski numer. — A to — powiedziała — jest wzgórek Wenery. Widzisz, jak linia się tu zagina? To mówi mi, że jesteś mężczyzną potężnych uczuć i że je powstrzymujesz, że ukrywasz w sobie bardzo wiele. Czy to prawda? — W porządku. Zagram w twoją grę, Margo. Zarzucam jej nagle rękę na plecy, dłonią sięgam po jej pierś. — Och tak, Eli, Tak, tak, tak! — Fuszeruję. Klincz, mokry pocałunek. Usta miała rozchylone i zrobiłem to, czego się po mnie spodziewano. Nie czułem uniesienia, potężnego ani jakiegokolwiek innego. Wszystko to wydawało się formalne jak menuet, sterowane z zewnątrz, nie mogłem się w tym znaleźć — co to w ogóle za pomysł robić to z Margo? Nierealne, nierealne, nierealne. Nie czułem pożądania nawet wtedy, gdy mi się wyślizgnęła, zrzuciła spódniczkę obnażając ostre kości bioder, twarde, chłopięce pośladki, gęste, jasnożółte loki. Uśmiechnęła się do mnie, skinęła zapraszająco. Dla niej nie było w tym niczego bardziej apokaliptycznego od potrząśnięcia dłonią, od cmoknięcia w policzek. Dla mnie zawirowały galaktyki. Jakże łatwo powinno mi się udać. Zrzucić spodnie, na dziewczynę, wetknąć, ruszać biodrami, ach, och, ach, hej, wspaniale! Ale cierpiałem na przeintelektualizowanie seksu, byłem zbyt przejęty Margo jako nieosiągalnym symbolem doskonałości, by zauważyć, że jest całkiem osiągalna i nawet nie taka znów doskonała — jasna blizna po wyrostku robaczkowym, niewielkie rozstępy na biodrach — czasowe wspomnienie po znacznie tęższej, małej dziewczynce, odrobinkę za cienkie uda.
No i spartoliłem. Tak, rozebrałem się i tak, wskoczyliśmy do łóżka i tak, nie mogłem stanć i tak, Margo mi pomogła i w końcu libido zwyciężyło upokorzenie i byłem już odpowiednio sztywny i pulsujący i wtedy, dziki byk z pampasów, rzuciłem się na nią drapiąc, walcząc wręcz, przerażając ją mą gwałtownością, właściwie gwałcąc ją tylko po to, by mi członek zwiotczał w krytycznym momencie… a później, och, tak, klęska za klęską, niezręczność za niezręcznością, Margo na zmianę przerażona, rozbawiona i współczująca, i w końcu przyszło spełnienie, a tuż za nim erupcja, a po niej fale pogardy dla samego siebie i morze obrzydzenia. Nie mogłem nawet spojrzeć na dziewczynę. Odtoczyłem się na bok, ukryłem w poduszkach, przeklinałem samego siebie, przeklinałem Timothy’ego, przeklinałem D.H. Lawrence’a. — Czy mogę ci jakoś pomóc? — spytała Margo — dotykając mych spoconych pleców. — Odejdź, proszę — powiedziałem. — Proszę. I nic nikomu nie mów. — Ale oczywiście powiedziała. Dowiedzieli się wszyscy. Dowiedzieli się o mej niezdarności, mej absurdalnej niekompetencji, mych siedmiu rodzajach tajemniczości kumulujących się w końcu w siedmiu rodzajach impotencji. Szmeggege Eli, marnujący swą wielką szansę z najwspanialszą dziwką, jakiej kiedykolwiek dotknął. Kolejne w jego długiej serii wspaniale przygotowanych niepowodzeń. A tu pewnie mamy następne, pełzniemy przez Kaktusowo ku ostatecznemu rozczarowaniu, a ich trzech na zakończenie naszej wędrówki może spokojnie powiedzieć: „Czego właściwie mogliśmy się spodziewać po Elim?”
Ale Dom Czaszek tu był.
Ścieżka wspinała się na niewielkie wzgórze, prowadząc nas przez jeszcze gęściejsze zarośla choli i meskitów, aż nagle weszliśmy na dużą, piaszczystą polanę. Przez całą jej szerokość stały szeregiem bazaltowe czaszki, podobne do tej, którą widzieliśmy wcześniej, lecz znacznie mniejsze, wielkości mniej więcej piłki do koszykówki. Stały w piasku, rozstawione co pół metra. Po drugiej stronie rzędu czaszek, jakieś pięćdziesiąt metrów za nimi dostrzegliśmy Dom Czaszek skulony jak sfinks na pustyni; całkiem duży parterowy budynek o płaskim dachu i szorstkich, żółtobrązowych, stiukowych ścianach. Pozbawiona okien fasada ozdobiona była siedmioma kolumnami z białego kamienia. Sprawiało to wrażenie surowej prostoty, złamane jedynie biegnącym pod dachem fryzem: płytkim reliefem przedstawiającym czaszki ujęte z lewego profilu. Zapadłe policzki, wpadnięte nozdrza, wielkie, okrągłe oczy. Usta szeroko otwarte w potwornym uśmiechu. Duże, ostre, dokładnie przedstawione zęby wydawały się gotowe, by gwałtownie gryźć. I te języki — ach, coś doprawdy przedziwnego, czaszki z językami — języki zwinięte w delikatne, straszne leżące „S”, z końcami wystającymi tuż poza zęby, drżące jak rozdwojone języki węży. Dziesiątki obsesyjnie identycznych, powtarzających się czaszek, zamarłych w tajemnym zawieszeniu, jedna za drugą, i następna, i następna, znikających z pola widzenia za rogiem budynku; była w nich ta koszmarna jakość, którą czułem w niemal całej sztuce prekolumbijskiej. Czułem też, że bardziej pasowałyby do jakiegoś ołtarza, na którym obsydianowymi nożami wyrywano serca z poruszającej się jeszcze piersi.
Budynek, zdawało się, miał kształt litery „U”, z dwoma długimi skrzydłami dobudowanymi za jego frontem. Nie dostrzegłem drzwi lecz mniej więcej piętnaście metrów przed fasadą, na środku polany, widać było wejście prowadzące w dół pod kamiennym łukiem — otwierało się, ciemne i tajemnicze, jak wrota do podziemnego świata. Zorientowałem się od razu, że musi to być przejście prowadzące do Domu Czaszek. Podszedłem i zajrzałem w głąb. W środku ciemno. Czy odważymy się wejść? Czy nie powinniśmy czekać na kogoś, kto pojawi się, by nas wezwać? Lecz nie pojawiał się nikt, a upał był straszliwy. Czułem, jak sztywnieje mi i puchnie skóra na policzkach i nosie, czerwona, lśniąca od poparzeń — zimowa biel wystawiona przez pół dnia na pustynne słońce. Popatrzyliśmy na siebie. W mojej — i prawdopodobnie w ich — głowie płonęło wspomnienie Dziewiątego Misterium. Możemy wszyscy wejść, ale nie wszyscy wyjdziemy. Kto będzie żyć, kto umrze? Wbrew własnej woli pomyślałem o kandydatach do zniszczenia, ważąc wady i zalety mych przyjaciół. Oddałem śmierci Timothy’ego i Olivera, a później zmieniłem zdanie, raz jeszcze rozważyłem treść wydanego pochopnie wyroku, podstawiłem Neda za Olivera, Olivera za Timothy’ego, Timothy’ego za Neda, siebie za Timothy’ego, Neda za siebie, Olivera za Neda i tak dalej, i tak dalej, nic ostatecznego, nic zdecydowanego. Wiara, którą darzyłem Księgę Czaszek, nigdy nie była mocniejsza. Uczucie, że stoję na granicy nieskończoności nigdy nie było silniejsze i bardziej przerażające. — Idziemy! — powiedziałem ochrypłym, załamującym się głosem i zrobiłem kilka niepewnych kroków. Kamienne schody prowadziły stromo w głąb podziemi. Półtora, dwa metry w dół; znalazłem się w ciemnym tunelu, szerokim, lecz niskim, miał najwyżej półtora metra wysokości. Powietrze było chłodne. W stłumionym świetle dostrzegłem fragmenty dekoracji na ścianach: czaszki, czaszki, czaszki. W tym tak zwanym klasztorze nigdzie jeszcze nie dostrzegłem ani śladu chrześcijańskiej symboliki, wszechobecna była za to symbolika śmierci. Ned krzyknął na mnie z góry: — Co widzisz? — opisałem tunel i kazałem im iść za mną. Zeszli na dół powoli, niepewnie: Ned, Timothy, Oliver. Poszedłem przed siebie, zgarbiony. Powietrze było tu o wiele chłodniejsze, nie widzieliśmy już nic oprócz czerwonawej poświaty od wejścia. Próbowałem liczyć kroki: dziesięć, dwanaście, piętnaście. Z pewnością teraz już jesteśmy pod budynkiem. Nagle pojawiła się przede mną bariera z polerowanego kamienia, jedna bryła całkowicie przegradzająca tunel. Dopiero w ostatniej chwili zorientowałem się, że tam jest, dostrzegłem zimny odblask światła na jej powierzchni i zatrzymałem się, nim w nią walnąłem. Ślepa uliczka? Tak, oczywiście, za chwilę za naszymi plecami rozlegnie się huk i dwudziestotonowy głaz spadnie przed wyjściem z tunelu, zostaniemy w pułapce, umrzemy z głodu, udusimy się, a w uszach będą nam dźwięczeć fale potwornego śmiechu. Lecz nie zdarzyło się nic aż tak melodramatycznego. Z wahaniem dotknąłem palcami chłodnego głazu, który przegradzał nam drogę i — jak w prawdziwym Disneylandzie, cudowna zabawka — głaz drgnął i przesunął się gładko. Był wspaniale wyważony, najlżejszy dotyk wystarczył, by go poruszyć. Zupełnie słusznie — czułem, że powinniśmy dostać się do Domu Czaszek w ten operowy sposób. Spodziewałem się usłyszeć melancholijne puzony, klarnety altowe i chór basów intonujących Requiem na opak: Pietatis fons, me salva, gratis salvas salvandos qui, majestatis tremendae rex. W górze wyjście. Popełzliśmy tam na ugiętych kolanach. Kolejne schody. W górę. Jeden po drugim wyszliśmy do dużego kwadratowego pokoju o ścianach z jakiegoś grubego jasnego piaskowca. Nie było w nim sufitu, zastępowało go kilkanaście wielkich, ciemnych drewnianych bali rozstawionych mniej więcej co metr, wpuszczających do środka słońce i przeraźliwy upał. Podłoga sali zrobiona była z płyt, które wydawały się tłuste i błyszczały. Pośrodku stała fontanna z zielonego jadeitu wielkości wanny, wyrastała z niej ludzka figura wysoka na niespełna półtora metra, zamiast głowy miała czaszkę, spomiędzy szczęk wypływał ciągły strumyczek wody wpadający do basenu. W czterech rogach stały wysokie, kamienne statuetki w stylu Majów lub Azteków przedstawiające mężczyzn o ostrych, wygiętych nosach, cienkich, okrutnych ustach i zwisających z uszu wielkich, bogato zdobionych kolczykach. Na ścianie naprzeciw wyjścia z podziemi znajdował się otwór i stał w nim mężczyzna tak nieruchomy, że najpierw pomyślałem, że też jest posągiem. Kiedy już wszyscy znaleźliśmy się w sali, mężczyzna powiedział głębokim, dźwięcznym głosem: — Dzień dobry. Jestem brat Antoni.
Był niewysoki, mocno zbudowany, miał nie więcej niż metr sześćdziesiąt wzrostu, a na sobie wyłącznie spłowiałe dżinsy z nogawkami obciętymi w połowie uda. Mocno opalony, niemal na odcień mahoniu, miał skórę przypominającą bardzo cienki rzemień. Jego potężna, wysoka czaszka była całkowicie łysa, nawet za uszami nie dostrzegłem ani śladu włosów. Szyję miał krótką i mocną, ramiona szerokie i potężne, wielką pierś, muskularne ręce i nogi — sprawiał wrażenie nieprawdopodobnie silnego i żywotnego. Sam jego wygląd i to, jak promieniał wiedzą i siłą, niezwykle przypomniało Picassa — małego, potężnego, stojącego poza czasem człowieka zdolnego przetrwać wszystko. Nie miałem pojęcia, ile może mieć lat, oczywiście nie był młody, ale także nie niedołężny. Pięćdziesiąt? Sześćdziesiąt? Dobrze zakonserwowany siedemdziesięciolatek? Wydawał się bezwieczny i to było w nim najbardziej niepokojące. Sprawiał wrażenie, jakby czas go nie dotknął, jakby nie miał na niego najmniejszego wpływu — tak, pomyślałem, powinien wyglądać nieśmiertelny.
Uśmiechnął się ciepło, pokazując duże, nieskazitelne zęby i powiedział: — Tylko ja jestem tu, by was powitać. Odwiedza nas tak niewielu gości; nie spodziewaliśmy się nikogo. Inni bracia są teraz na polach, powrócą dopiero na popołudniowe obrzędy. — Używał doskonałej, ale neutralnej i pozbawionej akcentu angielszczyzny, czegoś, co mógłbym nazwać językiem IBM. Głos miał równy i melodyjny, mówił niespiesznie, bardzo pewnie. — Proszę, uważajcie się za zaproszonych na tak długo, jak długo zechcecie z nami zostać. Jesteśmy przygotowani na przyjęcie gości i zapraszamy was, byście dzielili z nami naszą samotnię. Czy zostaniecie z nami dłużej niż jedno popołudnie?
Oliver spojrzał na mnie. Timothy też. I Ned. A więc to ja miałem być naszym rzecznikiem. W ustach czułem smak miedzi. Absurdalność, całkowita niedorzeczność tego, co miałem powiedzieć, objawiła się i zamknęła mi usta. Czułem, jak moje poparzone słońcem policzki płoną ze wstydu. „Zawróć i uciekaj, zawróć i uciekaj”, przemówił wewnętrzny głos. „Ukryj się w mysiej dziurze. Uciekaj, uciekaj. Uciekaj, póki jeszcze możesz”.
Wykrztusiłem z siebie jedną, chrapliwą sylabę.
— Tak.
— W takim razie musicie mieć miejsce do spania. Proszę za mną.
Zamierzał wyjść z pokoju. Oliver rzucił mi wściekłe spojrzenie.
— Powiedz mu — szepnął ostro.
Powiedz mu. Powiedz, powiedz. Dalej, Eli, powiedz mu. Co ci może grozić? W najgorszym razie zostaniesz wyśmiany. To nic nowego, prawda? Więc powiedz. Wszystko zbiegało się w tej jednej chwili, cała retoryka, wszystkie uspokajające hiperbole, wszystkie gorące filozoficzne rozważania, wszystkie wątpliwości i wątpliwości na temat wątpliwości, wszystkie motywy. Dotarłeś tu. Sądzisz, że to właściwe miejsce. Więc powiedz mu, czego tu szukasz. Powiedz mu. Powiedz.
Brat Antoni usłyszał szept Olivera, zatrzymał się i spojrzał na nas przez ramię.
— Tak? — zapytał spokojnie. Oszołomiony, szukałem po omacku słów i w końcu znalazłem te właściwe.
— Bracie Antoni, powinieneś wiedzieć… że każdy z nas czytał Księgę Czaszek…
Tak!
Jego maska niewzruszonej obojętności na moment opadła. Przez króciutką chwilę widziałem w tych czarnych, tajemniczych oczach — co? Zaskoczenie? Zaniepokojenie? Ale przytomność wróciła mu szybko.
— Doprawdy? — zapytał głosem jak poprzednio niewzruszonym. — Księga Czaszek? Co za dziwna nazwa? Ciekawe, czym właściwie jest Księga Czaszek?
Pytanie to było najwyraźniej retoryczne. Uśmiechnął się do mnie jasnym, krótkim uśmiechem, przypominającym tnący mgłę promień światła latarnii morskiej. Lecz jak kpiący Piłat, brat Antoni nie czekał na odpowiedź. Spokojny, poszedł przed siebie, niedbałym skinieniem palca dając do zrozumienia, że mamy iść za nim.