28. Ned

Braciszkowie są w nas zakochani. Nie pasuje tu żadne inne słowo. Próbują utrzymać pokerowe twarze, próbują być poważni i hieratyczni, próbują zachować dystans, ale nie potrafią ukryć prostej radości, którą sprawia im nasza obecność. Odmłodziliśmy ich. Ocaliliśmy ich od wieczności niezmiennego znoju. Od półtora eonu nie mieli tu nowicjuszy, brak im było w domu świeżej krwi, wciąż ten sam zamknięty krąg braci, razem piętnastu: odprawiających obrzędy, pracujących w polu, wypełniających nakazane obowiązki. A teraz jesteśmy tu my, trzeba przeprowadzić nas przez rytuał inicjacji, a to dla nich nowość i kochają nas za to, że przybyliśmy.

I wszyscy współpracują w dziele oświecenia nas. Brat Antoni kieruje medytacjami, naszymi ćwiczeniami duchowymi. Brat Bernard prowadzi ćwiczenia fizyczne. Brat Klaudiusz — brat kucharz — nadzoruje dietę. Brat Miklos instruuje nas, w sposób wysoce zawikłany, co do historii zakonu, dostarczając nam, niezwykle pokrętnie, odpowiednich podstawowych informacji. Brat Javier jest bratem spowiednikiem; w dalekiej przeszłości przeprowadzi nas przez psychoterapię, która wydaje się kluczowym momentem procesu wtajemniczenia. Brat Franciszek, brat robotnik, wskazuje nam nasze obowiązki w zakresie rąbania drew i noszenia wody. Każdy z pozostałych braci ma do spełnienia jakąś rolę, lecz nie mieliśmy jeszcze okazji, by się z nimi spotkać. Są tu także kobiety w nieznanej liczbie, może tylko trzy lub cztery, może kilkanaście. Widzimy je z daleka, dostrzegamy to tu, to tam. Przesuwają się przez nasze pole widzenia zawsze dalekie, przechodząc z pokoju do pokoju w tajemniczych, nieznanych zamiarach, nie zatrzymując się nigdy i nigdy na nas nie patrząc. Tak jak bracia, wszystkie kobiety są jednakowo ubrane, choć nie w obdarte szorty, lecz w krótkie, białe sukienki. Te, które dostrzegłem, mają długie, czarne włosy i pełne piersi; ani Timothy, ani Oliver, ani Eli nie widzieli żadnych smukłych blondynek lub rudych. Kobiety są do siebie bardzo podobne i właśnie dlatego nie jestem pewny, ile ich właściwie jest; nie potrafię nigdy określić, czy te, które widzę, są nowe, czy też za każdym razem jest to ta sama grupka. Na drugi dzień po przyjeździe Timothy zapytał o nie brata Antoniego i został uprzejmie poinformowany, że zadawanie jakichkolwiek bezpośrednich pytań proceduralnych dotyczących jakiegokolwiek członka bractwa jest zabronione. Wszystko zostanie wam oznajmione w odpowiednim czasie, obiecał brat Antoni. Tym się musimy zadowolić.

Cały dzień jest zaprogramowany. Wstajemy ze słońcem; nie mając okien musimy polegać na bracie Franciszku, który chodzi o świcie korytarzem, gdzie mieszczą się sypialnie, i wali w drzwi. Pierwszą konieczną czynnością jest kąpiel. Później idziemy na pola, popracować godzinę. Bracia sami produkują dla siebie żywność w ogrodzie położonym około dwustu metrów za budynkiem. Skomplikowany system irygacyjny rozprowadza wodę z jakiegoś głębokiego źródła; sam ten system musiał kosztować fortunę, a na Dom Czaszek i fortuna by nie wystarczyła; ale podejrzewam, że Bractwo jest niesamowicie bogate. Jak zauważył Eli, każda samopowielająca się organizacja, która złożyła pieniądze na pięć lub sześć procent na trzy lub cztery stulecia, zdobędzie w końcu na własność całe kontynenty. Bracia uprawiają pszenicę, zioła i całe mnóstwo jadalnych owoców, jagód, korzeni i orzechów; nie mam pojęcia, czym jest większość roślin, które pielemy i którymi zajmujemy się z taką troską — podejrzewam, że wiele z nich to rośliny egzotyczne. Ryż, fasola, kukurydza i „ostre” warzywa takie jak cebula są tu zakazane. Pszenica, jak rozumiem, jest tolerowana z niechęcią jako duchowo szkodliwa, jakkolwiek konieczna dla ciała; nim zrobi się z niej chleb, przechodzi rygorystyczne, pięciokrotne przesiewanie i dziesięciokrotne mielenie, którym towarzyszą specjalne medytacje. Bracia nie jadają mięsa i my też nie będziemy go jedli, jak długo tu pozostaniemy. Mięso jest najwyraźniej źródłem negatywnych wibracji. Sól została wygnana. Pieprz pozbawiono prawa do istnienia. To znaczy czarny pieprz, chili mieszczą się w jadłospisie i bracia szaleją na ich punkcie zjadając je, jak Meksykanie, na wszystkie sposoby: świeże papryczki, suszone strąki, papryka w proszku, papryka marynowana itp, itd. Te, które uprawiają tutaj, są ostre. Eli i ja jesteśmy fanatykami przypraw i używamy chili bez ograniczeń, chociaż czasami łzy nam płyną z oczu, lecz Timothy i Oliver, dorastający na łagodniejszych pożywkach, w ogóle ich nie tolerują. Innym ulubionym tu daniem są jajka. Za domem jest kurnik pełen bardzo pracowitych kur i jajka w jakiejś postaci pojawiają się w menu trzy razy dziennie. Bracia produkują także różne likiery ziołowe z pewną zawartością alkoholu, pod nadzorem brata Maurycego, brata — destylarza. Kiedy już odpracujemy nasze godzinę na polu, wzywa nas gong; idziemy do pokojów, by znów się wykąpać, i nachodzi czas śniadania. Jedzenie podają w jednej ze wspólnych sal na eleganckich, kamiennych ławach. Dania zestawiane są według skomplikowanych zasad, których nam jeszcze nie zdradzono — wydaje się, że konsystencja tego, co jemy, gra taką samą rolę w planowaniu posiłku co wartości odżywcze. Jemy jajka, zupy, chleb, sałatki warzywne i tak dalej, wszystko obficie zaprawione chili, do picia mamy wodę, rodzaj pszenicznego piwa i — wieczorami — ziołowe likiery, lecz nic poza tym. Oliver, pożeracz steków, często skarży się na brak mięsa, mnie też brakowało go na początku, ale teraz przyzwyczaiłem się już zupełnie do tego specyficznego pożywienia, podobnie Eli. Timothy utyskuje cicho i za dużo pije. Trzeciego dnia przy obiedzie przesadził z piwem i wyrzygał na piękne płytki podłogi; brat Franciszek odczekał, aż skończy, po czym wręczył mu ściereczkę i gestem kazał posprzątać po sobie. Bracia wyraźnie nie lubią Timothy’ego i może się go boją; jest o piętnaście centymetrów wyższy od każdego z nich i najmniej o czterdzieści kilogramów cięższy od najcięższego. Resztę z nas, jak powiedziałem, kochają — i jakoś tak abstrakcyjnie — kochają także Timothy’ego.

Po śniadaniu przychodzi czas na poranne medytacje z bratem Antonim. Brat mówi niewiele — po prostu dostarcza nam duchowego kontekstu przy użyciu minimum słów. Spotykamy się w drugim skrzydle budynku, naprzeciw skrzydła mieszkalnego; jest ono w całości poświęcone funkcjom klasztornym. Zamiast sypialni ma kaplice; w sumie osiemnaście (przypuszczam, że odpowiadają one Osiemnastu Misteriom) meblowane tak oszczędnie i tak potężne, surowe i poważne jak inne pokoje; stoi w nich mnóstwo wręcz oszałamiających arcydzieł sztuki. Większość z nich reprezentuje okres prekolumbijski, lecz niektóre z kielichów i rzeźb wyglądają na pochodzące ze średniowiecznej Europy, widziałem tam także pewne obiekty o charakterze abstrakcyjnym (z kości słoniowej? kościane? kamienne?) które są mi kompletnie nie znane. W tej części budynku mieści się również wielka, zawalona książkami biblioteka; sądząc z widoku półek jest pełna białych kruków, ale na razie nie wolno nam wchodzić do tego pokoju, chociaż drzwi do niego nie są nigdy zamknięte.

Brat Antoni spotyka się z nami w kaplicy najbliższej ogólnej części budynku. Jest ona pusta, jeśli nie liczyć wiszącej na ścianie jednej z wszechobecnych masek w kształcie czaszki. Klęka i my klękamy, zdejmuje z szyi maleńki jadeitowy wisiorek, który oczywiście ma kształt czaszki, i kładzie go przed nami na podłodze jako jądro koncentracji naszych rozmyślań. Brat Antoni, przełożony, jako jedyny ma wisiorek jadeitowy, lecz brat Miklos, brat Javier i brat Franciszek mają prawo do podobnych wisiorków z polerowanego brązowego kamienia — obsydianu, jak myślę, lub onyksu. Ci czterej są Powiernikami Czaszek, elita Bractwa. Tym, co brat Antoni każe nam kontemplować, jest paradoks: czaszka pod skórą, obecność symbolu śmierci pod naszymi żywymi maskami. Poprzez ćwiczenie „wizji wewnętrznej” mamy się w założeniu oczyścić z dążności do śmierci, przyjmując, w pełni rozumiejąc i całkowicie niszcząc potęgę czaszki. Nie wiem, jakie sukcesy odnosi w tej dziedzinie każdy z nas — kolejna rzecz, której nam zabraniają, to porównywanie relacji z naszych postępów w nauce. Wątpię, czy Timothy w ogóle nadaje się do medytacji. Oliver najwyraźniej tak — patrzy na jadeitową czaszkę z intensywnością szaleńca, obejmując ją, otaczając, i myślę, że duch wypływa z niego i wchodzi w czaszkę. Ale czy porusza się we właściwym kierunku? Kiedyś, w przeszłości, Eli poskarżył mi się, że ma kłopoty z osiągnięciem wyższych poziomów mistycznego doświadczenia na prochach, jego umysł jest zbyt elastyczny, zbyt skoczny; Eli zmarnował już kilka podróży na kwasie, bo skakał to tu, to tam zamiast opanować się i poszybować w stronę Wszystkiego. I tu też, jak myślę, ma kłopoty z zebraniem myśli; w czasie medytacji wygląda na spiętego i niecierpliwego, jakby próbował na siłę przepchnąć się w regiony, których tak naprawdę nie jest w stanie dosięgnąć. Jeśli o mnie chodzi, to raczej lubię tę codzienną godzinę z bratem Antonim, paradoks czaszki oczywiście doskonale mieści się w moim poczuciu nieracjonalności i myślę, że odpowiednio się nim rozkoszuję, choć jestem świadom tego, że mogę oszukiwać sam siebie. Chciałbym przedyskutować moje postępy, jeśli w ogóle robię jakieś postępy, z bratem Antonim; lecz wszystkie tego rodzaju samoświadome badania duszy są na razie zabronione. A więc klękam codziennie, uwalniam duszę i toczę nieskończoną wewnętrzną walkę między niszczącym cynizmem a poniżającą wiarą.

Po skończeniu godziny z bratem Antonim wracamy na pola. Pielemy, nawozimy (oczywiście wyłącznie nawozem organicznym) i sadzimy flance. W tym najlepszy jest Oliver. Zawsze próbował uwolnić się od farmerskiego rodowodu, lecz teraz nagle zaczął się nim chlubić, tak jak Eli chlubi się swymi odżywkami w jidysz, chociaż nie przekroczył progu synagogi od czasu swej bar micwy. Syndrom etniczności; Oliver wyrósł ze wsi i z rolnictwa, więc teraz wymachuje motyką i łopatą ze zdumiewającą siłą. Bracia próbują go opanować — myślę, że przeraża ich jego energia, lecz także boją się, iż dostanie porażenia słonecznego. Brat Leon, brat lekarz, wielokrotnie rozmawiał z Oliverem uświadamiając mu, że późnym rankiem temperatura przekracza tu trzydzieści stopni, a wkrótce będzie jeszcze goręcej. Oliver zaś, dysząc, parł przed siebie. Dla mnie to całe grzebanie w ziemi jest przyjemnie obce i obco przyjemne. Odpowiada romantyzmowi powrotu do natury który, jak przypuszczam, kryje się w sercach wszystkich całkiem zurbanizowanych intelektualistów. Nigdy przedtem nie wykonywałem żadnej pracy fizycznej cięższej od masturbacji, więc praca na polu oprócz zawrotu w głowie powoduje także bóle w krzyżu; ale poświęcam się jej z zapałem. Na razie. Stosunek Eliego do rolnictwa przypomina mój, chociaż Eli jest bardziej zapalony, bardziej romantyczny, opowiada o czerpaniu siły z kontaktów z Matką Ziemią. A Timothy, który oczywiście w życiu nie musiał nawet sznurować butów, przyjmuje arystokratyczną pozę dżentelmena — farmera: noblesse oblige, mówi każdym swym ospałym gestem, robiąc to, co każą mu robić bracia, lecz dając jasno do zrozumienia, że raczy brudzić sobie ręce tylko dlatego, iż bawi go udział w ich małych gierkach. Cóż, kopiemy wszyscy, każdy na swój sposób.

O dziesiątej — wpół do jedenastej robi się nieprzyjemnie gorąco i opuszczamy pola, wszyscy oprócz trzech braci rolników, których imion jeszcze nie znam. Oni spędzają poza domem dziesięć, dwanaście godzin; być może to ich pokuta? My wszyscy, zarówno bracia, jak i Naczynie, idziemy do naszych pokojów, żeby się znowu wykąpać. We czterech zbieramy się następnie w skrzydle klasztornym na naszą codzienną sesję z bratem Miklosem, bratem historykiem.

Miklos to mały, potężnie zbudowany człowieczek; ramiona ma jak uda, uda jak pnie drzew. Sprawia wrażenie starszego od reszty braci, chociaż, przyznaję, jest coś paradoksalnego w używaniu porównań w rodzaju „starszy” w grupie ludzi bezwiecznych. Mówi z lekkim, nierozpoznawalnym akcentem, a jego proces myślowy jest wyraźnie nielinearny: opowiada zdarzenia bez związku, skacze z tematu na temat, zmienia tok myśli. Sądzę, że robi to specjalnie, że umysł ma subtelny i niezgłębiony raczej niż starczy i niezdyscyplinowany. Być może przez stulecia znudził się logicznym wywodem; wiem, że ja bym się znudził.

Wykłada dwa tematy: pochodzenie i rozwój Bractwa oraz historię idei ludzkiej długowieczności. W pierwszym z nich jest najbardziej nieuchwytny, jakby zdecydowany na to, by nie dać nam nigdy prostego zarysu faktów. Jesteśmy bardzo starzy, powtarza, bardzo, bardzo starzy i nie sposób rozstrzygnąć, czy ma na myśli braci, czy Bractwo; myślę, że chyba i jedno, i drugie. Być może niektórzy z braci biorą w tym udział od początku, ich życie liczy się nie w zwykłych dekadach lub stuleciach, lecz w całych millenniach. Pozwala, byśmy domyślali się prehistorycznego powstania Bractwa w jaskiniach Pirenejów, w Dordogne, w Lascaux i Altamirze, sekretne stowarzyszenie szamanów, przetrwałe od zarania ludzkości; ale ile z tego jest prawdą, a ile baśnią, nie potrafię powiedzieć, tak jak nie wiem, czy Różokrzyżowcy rzeczywiście wywodzą się od Amenhotepa IV. Lecz gdy brat Miklos mówi, mam wizje zadymionych jaskiń oświetlonych drżącym płomieniem pochodni, półnagich artystów ubranych tylko w skóry kosmatych mamutów, malowideł z błyszczących farb na ścianach, czarowników składających ofiary z bizonów i nosorożców… i wizje naradzających się szeptem szamanów, mówiących do siebie: nie umrzemy, bracia, będziemy żyli dalej, zobaczymy Egipt wyrastający na bagnach Nilu, zobaczymy narodziny Sumeru, spotkamy Sokratesa, Cezara i Jezusa, i Konstantyna i — tak! — będziemy żyli gdy, nagle, grzyby jak słońca rozkwitną nad Hiroszimą i kiedy ludzie z metalowych statków zejdą po drabinie na powierzchnię Księżyca. Lecz — czy Miklos mówił to mnie, czy może wyobrażałem to sobie w mgiełce upalnej o południu pustyni? Nic nie jest jasne, wszystko zmienia się i topi, i niknie w lawinie wirujących wokół siebie, krążących, tańczących, splątanych słów. Słyszymy także, w zagadkach i w peryfrazach, o zaginionym kontynencie, o cywilizacji, która znikła; to z jej mądrości wywodzi się Bractwo. A my gapimy się szeroko otwartymi oczami, zerkając na siebie w zdumieniu, nie wiedząc, czy mamy skrzywić się w sceptycznym grymasie, czy westchnąć z zachwytu. Atlantyda! Jak udało się Miklosowi dokonać tego, by zakląć w nasze umysły obrazy kraju błyszczącego złotem i kryształem, szerokich, zasypanych liśćmi alei, wysokich budynków o białych ścianach, lśniących rydwanów, dostojnych filozofów w powiewających szatach, mosiężnych instrumentów służących zapomnianej wiedzy, aury dobroczynnej karmy, potężnych dźwięków przedziwnej muzyki odbijającej się echem od ścian wielkich świątyń poświęconych nieznanym bóstwom. Atlantyda? Jakże wąską wysnuliśmy nić między fantazją a głupotą. Nigdy nie słyszałem, by Miklos wypowiedział tę nazwę ale on już pierwszego dnia włożył mi to słowo w głowę i coraz mocniej przekonuję się, że zrozumiałem je prawidłowo, że on istotnie utrzymuje, iż Bractwo wywodzi się z Atlantydy. Czym są dekoracje z czaszek na fasadach świątyń? Czym są wysadzane klejnotami czaszki noszone w wielkim mieście jako pierścienie i wisiory? Kim są ci misjonarze w ciemnoczerwonych płaszczach docierający na kontynent, przybywający do górskich osad, przerażający i zdumiewający łowców mamutów latarkami i pistoletami, wznoszący w górę święte czaszki i wzywający jaskiniowców, by padli przed nimi na kolana. A szamani w swych wymalowanych jaskiniach, skuleni przy plujących iskrami ogniskach, szepczą i godzą się po cichu i w końcu składają hołd wspaniałym obcym, chylą się przed czaszką i całują ją, grzebią swych własnych bożków, gruboude Wenus i rzeźbione odłamki kości. Dajemy wam życie wieczne, mówią nowo przybyli i pokazują błyszczące ekrany, w których pływają obrazy ich miasta: wieże, rydwany, świątynie, klejnoty — a szamani kiwają głowami, wyłamują palce i zalewają wodą święte ogniska, tańczą, uderzają w dłonie, poddają się, poddają, patrzą w błyszczące ekrany, zabijają utuczonego mastodonta, zapraszają swych gości na ucztę przyjaźni. I tak rodzi się przymierze między ludem z gór i ludem z wysp, tak się ono zaczyna o chłodnym poranku, przepływ karmy do skutego lodem kontynentu, przebudzenie, nauczanie. Gdy więc przychodzi trzęsienie ziemi, kiedy rozdarta zostaje zasłona, kiedy drżą kolumny i nad światem zawisa czarny całun, gdy aleje i wieże pożera gniewny ocean — coś żyje dalej, coś może przetrwać w jaskiniach; sekrety, obrzędy, wiara, Czaszka, Czaszka, Czaszka! Czy tak było, Miklos? I czy to tak działo się przez dziesięć, piętnaście, dwadzieścia tysięcy lat przeszłości, której zdecydowaliśmy się zaprzeczyć? Jaką rozkoszą było żyć w tym świecie! A ty wciąż tu jesteś, bracie Miklosu? Przyszedłeś do nas z Altamiry, z Lascaux, z samej skazanej na zagładę Atlantydy; i ty, i brat Antoni, i brat Bernard, i reszta; przeżywszy Egipt, przeżywszy Cezarów, klękając przed Czaszką, znosząc wszystko, gromadząc dobra, uprawiając ziemię, wędrując z jednego miejsca na drugie, z błogosławionych jaskiń do nowo powstałych neolitycznych wiosek, z gór nad rzeki, przez całą Ziemię, do Persji, do Rzymu, do Palestyny, do Katalonii, ucząc się języków, w miarę jak powstawały, rozmawiając z ludźmi, udając kapłanów ich bogów, budując świątynie i monastery, kłaniając się Izydzie, Mitrze, Jehowie, Jezusowi, bogowi temu i bogowi owemu, przyjmując wszystko i znosząc wszystko, przenosząc Krzyż nad Czaszkę, kiedy Krzyż był w modzie, opanowując sztukę przetrwania, rozmnażając się od czasu do czasu przez przyjmowanie nowych Naczyń, domagając się zawsze świeżej krwi, choć wasza nigdy nie ochłodła. A później? Przenieśliście się do Meksyku, kiedy Cortez złamał dla was jego lud. Tu czekał na was kraj, który znał potęgę śmierci, tu było miejsce, którym zawsze władała Czaszka, być może przyniesiona, jak do waszego kraju, przez Wyspiarzy, prawda?, przez misjonarzy z Atlantydy, którzy pojawili się w Cholula i Tenochtitlan, wskazując drogę maski śmierci. Na kilka stuleci zyskaliście żyzne pola. Lecz wam zależy na tym, by ciągle się odnawiać, więc poszliście dalej, zabierając ze sobą wasze zdobycze, wasze maski, wasze czaszki, wasze posążki, wasze paleolityczne skarby; poszliście na północ, w nowy kraj, pusty kraj, w pustynne serce Stanów Zjednoczonych, w kraj bomby i bólu; za zgromadzone przez stulecia procenty zbudowaliście wasz najnowszy Dom Czaszek, co Miklos? i siedzicie tu wy, i siedzimy tu my, A może wszystko to śniłem, posklecałem twe niejasne nieokreślone słowa w krzykliwy sen, którym sam się oszukałem? Jak to przesądzić? Czy kiedyś jeszcze dowiem się czegoś na pewno? Mam tylko to, co sam mi powiedziałeś — co zaciera się, drży i umyka z mego mózgu. I widzę to, co wokół mnie, pierwotne wyobrażenia skażone wizją aztecką, wizją chrześcijańską, wizją atlantyjską i mogę tylko wątpić, Miklos, jakim cudem jesteś tu ty, kiedy ze sceny zeszły mamuty; czy jestem głupcem, czy prorokiem? Druga część tego, co brat Miklos ma nam do powiedzenia, jest mniej pokrętna, łatwiej zrozumiała i łatwiej przyswajalna. Składa się na nią seminarium o przedłużeniu życia, w którym przenosi się on swobodnie w czasie i w przestrzeni poszukując idei, które łatwo mogły się znaleźć na świecie sporo po tym, gdy on sam się na nim znalazł. Tak na początek: dlaczego w ogóle mamy się przeciwstawiać śmierci — pyta nas Miklos? Czy śmierć nie jest naturalnym, pożądanym zakończeniem cierpień, wyzwoleniem, na które czekać trzeba z radością? Czaszka pod skórą przypomina nam, że każde stworzenie musi odejść we właściwym mu czasie, że nie ma wyjątków, czemuż więc sprzeciwiać się powszechnej woli? Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz, co? Ciało musi zginąć, znikamy ze świata tak jak świerszcze i nie jest rzeczą rozsądną bać się tego co nieuniknione. Tak, tylko czy możemy być aż takimi filozofami? Jeśli przeznaczone nam jest odejść, to czy naszym życzeniem nie jest opóźnienie momentu odejścia tak długo, jak długo się da? Pytania, które zadaje Miklos, są retoryczne. Siedząc po turecku naprzeciw tej potężnej twierdzy minionych lat nie ośmielamy się przerwać mu rytmu myśli. Patrzy nawet na nas, nie widząc. A co, pyta, a co, jeśli ktoś mógłby istotnie opóźnić moment śmierci w nieskończoność, lub przynajmniej przesunąć go w daleką przyszłość? Oczywiście, trzeba przy tym zachować zdrowie i siłę, nie ma najmniejszego sensu w skazywaniu na nieśmiertelność kogoś starego, zaplutego, bełkoczącego, kogoś o zaropiałych oczach, zdziecinniałej masy zgnilizny, prawda? Przypomnijcie sobie Titonusa, który poprosił bogów, by wyjęli go spod władzy śmierci, i otrzymał nieśmiertelność, lecz nie wieczną młodość; posiwiały, zwiędnięty, uwięziony w czterech ścianach podatnego na rozkład i rozkładającego się ciała leży do dziś w zapieczętowanym pokoju, ciągle się starzejąc. Nie. Musimy szukać i zdrowia, i długowieczności.

Byli i tacy, zauważa brat Miklos, którzy zdobyli się na poszukiwania i walczyli z bierną akceptacją śmierci. Przypomina nam o Gilgameszu, który wędrował między Tygrysem i Eufratem w poszukiwaniu kolczastej rośliny wieczności i stracił ją na korzyść głodnego węża. Dokąd biegniesz, Gilgameszu? Życia, którego szukasz, nie znajdziesz, gdy bowiem bogowie stworzyli ludzkość, skazali ją na śmierć, zostawiając życie na własność sobie. Rozważcie Lukrecjusza, mówi Miklos, Lukrecjusza, który dostrzegł, że nie ma sensu walczyć o przedłużenie życia, niezależnie bowiem od tego, ile życia możemy zyskać w walce, nie znaczy to nic w porównaniu z nieskończonością, którą spędzimy w śmierci. Przedłużając życie nie odejmiemy i nie wymażemy ni joty z okresu naszej śmierci… Możemy walczyć o to, by pozostać, ale kiedyś musimy odejść i nie ma różnicy, ile pokoleń dodaliśmy do naszego życia — czeka nas zawsze niezmienna, wieczna śmierć. I Marek Aureliusz: „Choćbyś miał zamiar żyć trzy tysiące lat i tyle samo dziesiątków tysięcy lat, pamiętaj zawsze, że człowiek nie traci życia innego niż to, którym żyje teraz… najdłuższe i najkrótsze niczym się więc nie różnią… wszystkie rzeczy w wieczności mają tę samą formę i wracają jakby w kole… nie ma różnicy, czy człowiek zobaczy te same rzeczy w ciągu stu lat, czy dwustu, czy wieczności”. I z Arystotelesa urywek, który wziąłem sobie do serca: „Stąd wszystkie rzeczy na Ziemi przez cały czas są zmienne, stają się i giną… nigdy nie są wieczne, zawierając sprzeczne wartości”.

Taki chłód. Taki pesymizm. Zaakceptować, przyjąć, poddać się i… umrzeć, umrzeć, umrzeć!

Co mówi tradycja judeochrześcijańska? Człowiek narodził się z niewiasty na krótkie, trudne dni. Rozkwita jak kwiat i zostaje ścięty, przemija jak cień i ginie. Widząc, że dni jego są policzone, że miesiące zależą od Ciebie, określiłeś jego granice i ich nie przekroczy. Pogrzebowa mądrość Hioba, zdobyta najtrudniejszą drogą. A jakie nowiny przynosi święty Paweł? Dla mnie życiem jest Chrystus, a śmierć jest zyskiem. Jeśli mam żyć w ciele, oznacza to owocną pracę. Jednak nie potrafię powiedzieć, co wybiorę. Jestem rozdarty między jednym i drugim.

Moim życzeniem jest odejść i być z Chrystusem, jest to bowiem znacznie lepsze. Lecz, pyta nas brat Miklos, czy musimy zaakceptować taką naukę? (Sugeruje, że Paweł, Hiob, Lukrecjusz, Marek Aureliusz, Gilgamesz, że oni wszyscy są dziećmi, chudymi w uszach, beznadziejnie postpaleolitycznymi; jeszcze raz rzuca nam przed oczy krótki obraz ciemnej jaskini i na falach tego tematu powraca w zamieszkałą przez bizony przeszłość). Teraz wynurzamy się nagle z tej otchłani przygnębienia i szerokim zakrętem wracamy do recytacji annałów długowieczności, wszystkie te grzmiące imiona, którymi huczał nam nad głową Eli podczas zimowych miesięcy, gdy żeglowaliśmy w stronę tej przygody, płyną samotne z prądem wielkiej rzeki, od jej źródła w górach do jej ujścia w morzu i Miklos wskazuje nam Wyspy Blest, krainę Hyperborejczyków, celtycką Krainę Młodości, perską krainę Yima, och, nawet Shangri-la (widzicie, mówi nam ten stary lis, też jestem współczesny, znam świat), mówi nam o przeciekającej fontannie Ponce’a de Leon, daje nam przykład rybaka Glaukusa, skubiącego zioła za morzem i zieleniejącego z nieśmiertelności, przytacza baśnie z Herodota, wyciąga Utarakurusa i drzewo Jambu, przed naszymi zdumionymi oczami wiesza setki mitów, tak że aż chcemy krzyczeć: Tu! Przybądź, Wieczności! — i klęknąć przed Czaszką… i znów zmienia temat, prowadzi nas w taniec Moebiusa, znów wciąga nas do jaskiń, daje nam odczuć powiew wichru od lodowca, poczuć zimny pocałunek plejstocenu, ciągnie za uszy, obraca na zachód, daje spojrzeć w gorące słońce płonące nad Atlantydą, popycha nas na tej drodze, zataczających się i kulejących, w stronę morza, w stronę Krainy Zachodu, w stronę zatopionych cudów i poza nie, do Meksyku i jego bogówdemonów, bogów czaszek, złowrogo skrzywionego Huitzilopochli i straszliwego, wężowego Coatlicue, czerwonych ołtarzy Tenochtitlan, bogów obdartych ze skóry, wszystkich paradoksów życia w śmierci i śmierci w życiu; pierzasty wąż śmieje się i potrząsa grzechoczącym ogonem, klik-klik i jesteśmy przed Czaszką, przed Czaszką, przed Czaszką, pod czaszkami wprost z labiryntów w Pirenejach, bije nam wielki gong, pijemy krew byków z Altamiry, tańczymy z mamutami z Lascaux, słyszymy bębenki szamanów, klękamy, dotykamy czołami kamienia, dzielimy się wodą, płaczemy, drżymy w rytmach bębnów Atlantydy huczących przez trzy tysiące mil oceanu w furii zrodzonej z nieodwracalnej straty, słońce wstaje i ogrzewa nas światło, i uśmiecha się Czaszka, i rozwierają się ramiona i ciału wyrastają skrzydła, i zwycięstwo nad śmiercią jest tuż tuż, lecz właśnie upłynęła godzina, odszedł brat Miklos — zostawiając nas mrugających, tracących równowagę, nagle roztrojonych, samych, samych, samych… do jutra.

Z lekcji historii idziemy na obiad. Jajka, sałatka z chili, piwo, gruby, ciemny chleb. Po obiedzie — godzina prywatnych medytacji; każdy we własnym pokoju, walczymy, by nadać jakiś sens temu, co wtłoczono nam w głowy. Potem odzywa się gong wzywający nas jeszcze raz na pola. Upał popołudniu już się zmniejszył, lecz nawet Oliver zachowuje się z rezerwą; poruszamy się wolno, czyścimy kurnik, sortujemy sadzonki, pomagamy braciom rolnikom, niezmordowanym, pracującym cały dzień. Trwa to dwie godziny, całe bractwo pracuje ramię przy ramieniu, wszyscy oprócz brata Antoniego, który pozostaje, samotny, w Domu Czaszek (w tym czasie pojawiliśmy się tu po raz pierwszy).

W końcu zostajemy uwolnieni od roboty. Spoceni, przepaleni słońcem, wleczemy się do naszych pokojów, kąpiemy po raz kolejny i odpoczywamy, w samotności, do kolacji.

A więc — kolejny posiłek. Dania jak zwykle. Po kolacji pomagamy przy sprzątaniu. Gdy zbliża się zachód słońca, idziemy z bratem Antonim i — najczęściej — z kilkoma innymi braćmi na niskie wzgórza tuż za Domem Czaszek, gdzie spełniamy rytuał nazywany „piciem oddechu słońca”. Dokonuje się tego przyjmując szczególną i niewygodną pozycję; siadając ze skrzyżowanymi nogami, coś jakby krzyżówka między pozycją lotosu a pozycją startową sprintera — i patrząc wprost w czerwoną kulę zachodzącego słońca. Dokładnie w chwili, w której myślimy, że słońce wypali nam dziury w źrenicach, musimy zamknąć oczy i medytować o spektrum kolorów płynących do nas ze słonecznego dysku. Poinstruowano nas, że powinniśmy skoncentrować się na przeniesieniu tego spektrum do wnętrza naszych ciał, od powiek, przez zatoki i kanały nosowe do gardła i piersi. Światło słoneczne ma w końcu osiąść w naszym sercu i promieniować z serca życiodajnym światłem i ciepłem. Kiedy staniemy się prawdziwymi adeptami, mamy podobno zdobyć umiejętność kierowania wprowadzonym w ciało promieniowaniem do każdej jego części potrzebującej specjalnie ożywienia — powiedzmy do nerek lub genitaliów, lub trzustki i co tam jeszcze jest. Bracia, którzy kucają przy nas na szczycie wzgórza, robią prawdopodobnie właśnie to. Ile w tym prawdy nie potrafię osądzić, nie rozumiem, jaki może to mieć sens w świetle nauki — ale, jak lubił od początku powtarzać Eli, w życiu jest więcej, niż mówi nauka, i jeśli praktykowane tu techniki długowieczności polegają na metaforycznej i symbolicznej reorientacji metabolizmu, prowadzącej do empirycznych zmian w mechanizmach ciała, jest być może bardzo ważne, byśmy pili oddech słońca. Bracia nie przedstawili nam aktów urodzenia, i całą tą operację, tak jak ją poznaliśmy, musimy brać wyłącznie na wiarę.

Po zachodzie słońca zmywamy się do jednego z większych pokojów publicznych, by wypełnić ostatni obowiązek dnia — sesję gimnastyczną z batem Bernardem. Według Księgi Czaszek troska o sprawność ciała jest najistotniejsza do przedłużenia życia. Cóż, nic nowego, lecz oczywiście specjalny mistyczno-kosmologiczny aspekt wzbogaca używane przez Bractwo techniki troski o sprawność ciała. Zaczynamy od ćwiczeń oddechowych, których wagę objaśnił nam Brat Bernard w zwykły lakoniczny sposób; ma to coś wspólnego z przemianą relacji między człowiekiem a wszechświatem zjawisk fizycznych, tak by makrokosmos istniał we wnętrzu, a mikrokosmos na zewnątrz; tak przynajmniej myślę, ale mam nadzieję, że w miarę upływu czasu otrzymam dalsze wyjaśnienia. Jest w tym także mnóstwo ezoterycznego gadania o wykształceniu „oddechu wewnętrznego”, ale najwyraźniej nie uważa się, byśmy musieli pojąć to już teraz. W każdym razie siadamy i energicznie hiperwentylujemy, pozbywając się z płuc wszystkich nieczystości i wciągając w nie dobre, czyste, duchowo zaaprobowane nocne powietrze; po dłuższej chwili wypełnionej wdechami i wydechami zaczynamy ćwiczenia z wstrzymywaniem oddechu, po których jesteśmy nieco chwiejni i mamy bardzo podniosły nastrój; później następują ćwiczenia w przenoszeniu oddechu, przy których musimy się nauczyć, jak kierować wdychane powietrze do różnych części naszego ciała dokładnie tak, jak robiliśmy to przedtem ze słońcem. Wszystko to to ciężka praca, lecz skutkiem hiperwentylacji jest satysfakcjonująca euforia; głowy mamy lekkie, jesteśmy nastawieni optymistycznie i łatwo przekonujemy samych siebie, że przeszliśmy już kawałek po drodze prowadzącej do życia wiecznego. I może to i racja — jeśli tlen = życie, a dwutlenek węgla = śmierć.

Gdy brat Bernard dochodzi do wniosku, że naoddychaliśmy się już aż do stanu łaski, zaczynamy się kręcić i wić. Co wieczór uprawiamy inne ćwiczenia, jakby nasz brat czerpał z repertuaru nieskończonego, wypracowanego przez tysiące stuleci. Usiądź ze skrzyżowanymi nogami i piętami na podłodze, załóż ręce na głowę, szybko dotknij łokciami podłogi, pięć razy (uch!). Dotknij lewą ręką lewego kolana, podnieś prawą rękę nad głowę, odetchnij głęboko dziesięć razy. Powtórz to z prawą ręką na prawym kolanie, lewą ręką w górze. Teraz obie ręce wysoko w górę, skłaniaj głowę gwałtownie, aż za zamkniętymi oczami pojawią się gwiazdy. Wstań, połóż ręce na biodrach, przechyl się gwałtownie na bok, aż ciało masz pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, najpierw w lewo, później w prawo. Stań na jednej nodze, przyciągnij kolano do piersi, skacz jak szaleniec. I tak dalej, włączając w to rzeczy, na których robienie nie jesteśmy jeszcze wystarczająco giętcy: stopa założona za głowę albo ramiona wyciągnięte w odwrotnej pozycji, wstawanie i siadanie ze skrzyżowanymi nogami i tak dalej. Staramy się jak najlepiej potrafimy, ale nigdy nie potrafimy wszystkiego, nie potrafimy usatysfakcjonować brata Bernarda, który uświadamia nam bez słów, sprawnością własnego ciała, do jakiego to wielkiego celu dążymy. Każdego dnia jestem przygotowany na to, że powiedzą mi, iż celem osiągnięcia życia wiecznego będę musiał niestety opanować sztukę wsadzania sobie łokcia do gęby, a jeśli mi się to nie uda, trudno, chłopcze, lecz jesteś skazany na to, by więdnąć na poboczu wielkiej drogi.

Brat Bernard ćwiczy nas aż do granicy wyczerpania. On sam wykonuje wszystkie ćwiczenia, których od nas wymaga, nie opuszczając nigdy żadnego ze skłonów i wyciągnięć; tak brykając nie pokazuje po sobie ani śladu zmęczenia. W tej gimnastyce najlepszym z nas jest Oliver, najgorszym Eli, on jednak uprawia ją z przedziwnym, niezręcznym entuzjazmem, który zasługuje na podziw.

W końcu zostajemy zwolnieni, zazwyczaj po mniej więcej półtorej godzinie ćwiczeń. Reszta wieczoru jest wolna, nie korzystamy jednak z naszej wolności — jesteśmy w tym momencie zdolni tylko do tego, by paść na łóżko — i padamy, świt bowiem nadejdzie aż za szybko i znów usłyszę brata Franza pukającego radośnie do mych drzwi. A więc spać. Śpię głęboko, głębiej niż kiedykolwiek w życiu.

Taki jest nasz rozkład dnia. Co to wszystko znaczy? Czy młodniejemy tutaj? Czy starzejemy się? Czy lśniąca jasnym blaskiem obietnica z Księgi Czaszek spełni się dla któregokolwiek z nas? Czy coś z tego, co robimy każdego dnia, ma jakikolwiek sens? Czaszki na ścianach nie dają mi żadnej odpowiedzi. Uśmiechy braci kryją wszystkie ich myśli. Nie rozmawiamy ze sobą o niczym. Spacerując po mym ascetycznym pokoju słyszę paleolityczny gong bijący we wnętrzu mej własnej czaszki, bim, bom, bim; czekaj i patrz, czekaj i patrz. Dziewiąte Misterium wisi nad nami jak miecz zawieszony na włosku.

Загрузка...