— Znam twoją opowieść — powiedział Ned. — Znam ją całą. — Uśmiechał się do mnie wstydliwie. Łagodne oczy, krowie oczy, wpatrzone wprost w mą twarz. — Nie musisz wstydzić się tego, kim jesteś, Oliverze. Nigdy nie wstydź się tego, kim jesteś. Czy nie dostrzegasz, jak ważne jest poznać siebie, zbadać, co ci siedzi w głowie tak głęboko, jak tylko uda ci się dotrzeć, a później działać na podstawie tego, co dostrzegłeś? Ale zamiast tego całe mnóstwo głupców buduje głupie mury między tobą i sobą, mury złożone z bezużytecznych abstrakcji. Mnóstwo „nie będziesz…” i „nie ośmielisz się…” Czemu? Po co to wszystko?
Twarz mu płonęła. Diabeł — kusiciel. Eli musiał mu wszystko powiedzieć, Karl i ja, ja i Karl. Roztrzaskałbym mu za to łeb. Uśmiechnięty Ned krążył wokół mnie; poruszał się jak kot, jak zapaśnik gotowy do ataku. Mówił cicho, niemal gruchał.
— Chodź, Ol. Rozluźnij się. LuAnn się nie dowie. Ja nie gram „w pocałuj i powiedz kto”. Chodź Ol, zróbmy to, zróbmy to wreszcie. Znamy się dobrze. Wystarczająco długo trzymaliśmy się z dala od siebie. To ty, Oliverze, to prawdziwy Oliver chce wyjść z ukrycia i nadszedł właściwy moment, byś mu na to pozwolił. Pozwolisz mu, Ol? Pozwolisz mu? Teraz masz szansę. Jestem tu.
I Ned podszedł do mnie. Podniósł głowę i spojrzał mi w oczy. Drobny, niski Ned, sięgał mi głową do piersi. Jego palce poruszały się lekko po mym ramieniu.
— Nie — powiedziałem, potrząsając głową. — Nie dotykaj mnie, Ned. — Ale on nadal się uśmiechał. I nadal mnie pieścił.
— Nie odrzucaj mnie — szepnął. — Nie zaprzeczaj mi. Bo jeśli mi zaprzeczysz, zaprzeczysz sobie, zaprzeczysz prawdzie własnego istnienia, a tego nie możesz zrobić. Oliverze, prawda? Nie, jeśli chcesz żyć wiecznie. Jestem stacją, na której w tej podróży musisz się zatrzymać. Wiedzieliśmy o tym od lat, ukrywaliśmy tę wiedzę gdzieś, głęboko. A teraz wyszła ona z ukrycia, Ol. Wszystko teraz wyszło z ukrycia, zbiegło się; czas zmierza do tego punktu, Ol, do tego miejsca, do tego pokoju, do tej nocy. Tak? Tak? Powiedz tak, Oliverze. Powiedz tak!