Ned wchodzi tanecznym krokiem, mrugając głupio i uśmiechając się afektowanie. Zawsze zachowuje się tak przesadnie, kiedy rzeczywiście się czymś przejmuje. — Wybacz mi ojcze, bom zgrzeszył — mówi śpiewnym głosem. Tańczy jakby stepował. Drży. Krzywi się. Przewraca oczami. Jest pokręcony i, jak się orientuję, podkręca go ten cały interes ze spowiedzią; po tylu latach odzywa się w nim ciągle stary jezuita. Chce się wywnętrznić i będzie się wywnętrzniał przede mną. Nagle sama myśl o tym, że będę musiał siedzieć tutaj słuchając jakiejś jego oślizgłej, zboczonej historyjki sprawia, iż dostaję mdłości. A niby czemu, do diabła, mam przyjmować jego śmierdzące wynurzenia? Kim w końcu jestem, by słuchać spowiedzi Neda?
— Czy naprawdę masz zamiar powierzyć mi wielki sekret twego życia? — spytałem.
Wyglądał na zaskoczonego.
— Ależ oczywiście!
— A musisz?
— Czy muszę? Timothy, tego się po nas spodziewają! A w każdym razie mam na to ochotę.
Tak, z pewnością miał na to ochotę. Drżał, napinał się, cały był czerwony i naładowany.
— Co z tobą, Timothy? Czy moje prywatne życie w ogóle cię nie interesuje?
— Nie.
— No, no. Niech nic, co ludzkie, nie będzie ci obce.
— Wcale tego nie chcę. I nie potrzebuję.
— To źle, kolego. Bo ja to muszę opowiedzieć. Brat Javier powiedział, że uwolnienie się od grzechu jest konieczne by przedłużyć mój pobyt na ziemi więc mam zamiar się przewentylować, człowieku. Mam zamiar się przewentylować!
— Jeśli musisz — powiedziałem, zrezygnowany.
— Usiądź wygodnie, Timothy. Otwórz szeroko uszy. Nie masz wyboru, musisz słuchać.
I słuchałem. Ned był ekshibicjonistą z zamiłowania, jak wielu takich jak on. Chciał się tarzać we własnych wyznaniach, we własnych objawieniach. Opowiadał swoją historię bardzo profesjonalnie, szkicując detale jak pisarz, za którego się uważa, podkreślając jedno, cieniując co innego. Opowiedział mi to, czego się po nim spodziewałem, brudną fantazję zboczeńca.
— Zdarzyło się to — powiedział — jeszcze nim mnie spotkałeś, na drugim semestrze pierwszego roku. Nie miałem nawet osiemnastu lat. Mieszkałem poza kampusem, razem z dwoma innymi mężczyznami. — Naturalnie obaj byli pedałami. Właściwie było to ich mieszkanie, Ned wprowadził się tam po przerwie semestralnej. Byli osiem czy dziesięć lat starsi od niego i przez dłuższy czas mieszkali razem — coś w rodzaju małżeństwa homoseksualistów. Jeden z nich był szorstki, męski i dominujący, zastępca profesora literatury francuskiej i twardy atleta — jego hobby był alpinizm — drugi bardziej przypominał stereotypowego zboczeńca, delikatnego i eterycznego, niemal kobiecego; wątły, nic już nie piszący poeta, który większość czasu spędzał w domu, sprzątał, gotował, podlewał kwiatki w doniczkach i, jak przypuszczam, robił także na drutach i może na szydełku.
W każdym razie było sobie tych dwóch homoseksualnych facetów prowadzących szczęśliwe gospodarstwo. Spotkali Neda w jakimś ich barze, dowiedzieli się, że nie lubi miejsca, w którym mieszka, i zaprosili go, żeby się do nich wprowadził. Cały układ w założeniu miał dotyczyć wyłącznie mieszkania; Ned miał mieć własny pokój, płacić część komornego i część rachunków ze sklepów; nie było mowy o tym, żeby angażował się seksualnie z którymkolwiek z nich — zresztą tych dwóch było sobie wiernych. Przez miesiąc czy dwa wszystko szło dobrze. Lecz wierność wśród zboczeńców, jak przypuszczam, wcale nie jest mocniejsza niż wierność wśród normalnych i obecność Neda w domu zaczęła powodować niepokoje — w ten sam sposób, w jaki stała obecność dobrze zbudowanej osiemnastolatki wprowadziłaby napięcie w normalnym małżeństwie. — Świadomie czy nieświadomie — mówił Ned — podsycałem to napięcie. Chodziłem po mieszkaniu nago, flirtowałem z nimi, często stosowałem niby to przypadkowe pieszczoty. — Napięcie rosło i w końcu musiało nastąpić nieuniknione. Pewnego dnia kochankowie pokłócili się o coś, być może o niego, tego Ned nie był pewien, i ten męski z wściekłością wybiegł z domu. Ten kobiecy, cały drżący, przyszedł do Neda po pociechę. Ned pocieszył go, biorąc „ją” do łóżka. Po wszystkim obaj czuli się winni, ale to ich nie powstrzymało — Neda i tego poetę, który na imię miał Julian — od pójścia do łóżka w parę dni później i od zmienienia tego w regularną przygodę. W tym samym czasie ten drugi, Oliver — czy to nie interesujące, jeszcze jeden Oliver? — najprawdopodobniej niaświadom tego, co się działo między Nedem i Julianem zaczai się zalecać do Neda w końcu oni też poszli do łóżka. Tak więc przez kilka tygodni Ned miał równolegle i niezależnie dwie przygody z obydwoma z nich. — To było zabawne — mówił — w taki nerwowy sposób; to całe tajemnicze umawianie się, wszystkie te małe kłamstwa, strach, że któryś przyłapie mnie z tym drugim w łóżku. — Ale musiało to spowodować jakieś kłopoty. Obaj starsi zboczeńcy zakochali się w Nedzie. Każdy z nich zdecydował, że chce zerwać z dotychczasowym partnerem i żyć dalej z nim. Przeciąganie liny. Obaj zaoferowali się Nedowi. — Po prostu nie wiedziałem, jak się mam zachować w tej sytuacji — mówił Ned. — Oliver zdążył już przez ten czas odkryć, że coś mnie łączy z Julianem, Julian podejrzewał, że coś mnie łączy z Oliverem, ale żaden nie wystąpił jeszcze z jakimiś zdecydowanymi oskarżeniami. Jeśli musiałbym między nimi wybierać, wolałbym chyba Juliana, ale nie miałem zamiaru być tym, który podejmie najważniejsze decyzje.
W swej opowieści Ned przedstawiał mi się jako naiwne, niewinne dziecię uwięzione w trójkącie, który zawiązał się bez jego udziału. Bezradny, niedoświadczony, miotany burzliwymi uczuciami Olivera i Juliana itd, itp. Ale spod powierzchni coś wydobywało się na jaw, przekazywane mi nie słowami, lecz uśmieszkiem, przesadzonym podniesieniem brwi i innymi niewerbalnymi komentarzami do tej historii. W każdej kolejnej chwili Ned funkcjonuje co najmniej na sześciu poziomach i ile razy zacznie tłumaczyć, jaki to jest naiwny i niewinny, wiesz, że się z ciebie nabija. Historia, która wyglądała ku mnie zza zasłony pokazywała Neda złowrogiego i planującego kilka ruchów z góry, manipulującego dla zabawy tymi dwoma bezradnymi pedałami, wchodzącego między nich kuszącego ich i uwodzącego po kolei, zmuszającego obu do konkurencji o jego względy.
— Rozstrzygnięcie przyszło w pewien majowy weekend — mówił Ned — kiedy to Oliver zaprosił mnie na wspólną wspinaczkę w New Hampshire, zostawiając Juliana w domu. Wyjaśnił, że mamy sobie sporo do powiedzenia i że czyste powietrze górskiego szczytu stworzy najlepszą atmosferę do dyskusji. — Ned zgodził się, co spowodowało, że Julian dostał ataku histerii. — Jeśli pójdziesz z nim, szlochał, ja się zabije! Neda zdumiał ten emocjonalny szantaż, ale powiedział Julianowi po prostu, żeby się uspokoił, to w końcu tylko jeden weekend, jeden weekend nic nie znaczy, wróci w niedzielę wieczorem. Julian awanturował się dalej, wciąż gadając o samobójstwie. Nie zwracając na niego uwagi Oliver i Ned spakowali się na wspinaczkę. Nie zobaczycie mnie już żywego! — zaskrzeczał Julian. Opowiadając mi to wszystko Ned wiernie i pogardliwie imitował paniczne skrzeki Juliana. — Obawiałem się, że może mówić serio — powiedział. — Aż drugiej strony wiedziałem, że byłoby błędem przestraszyć się takiego ataku. No, i — głęboko, w sekrecie — byłem zaszczycony myślą, że jestem dla kogoś tak ważny, by rozważał samobójstwo z mojego powodu. — Oliver powiedział Nedowi, żeby się nie przejmował Julianem. On po prostu histeryzuje, stwierdził. I w piątek pojechali do New Hampshire.
W sobotę, późnym popołudniem, byli na zboczu jakiejś dużej góry, na wysokości półtora tysiąca metrów. Oliver wybrał tę chwilę żeby się zdeklarować. Żyj ze mną i bądź mym kochankiem, powiedział, a będziemy mieli wszystkie rozkosze świata. Zabawa się skończyła; chciał natychmiastowej decyzji. Wybieraj między mną i Julianem, powiedział, i wybierz szybko. — Przez ten czas zdążyłem już zdecydować, że nie dbam szczególnie o Olivera, który bywał hałaśliwy i strasznie supermęski, przedstawiając się jako coś w rodzaju Hemingwaya pedałów — mówił Ned. — I chociaż uważałem Juliana za atrakcyjnego myślałem też, że jest o wiele za słaby i zbytnio zależny, takie sobie dzikie wino na ścianie. Co więcej, niezależnie od tego, którego bym wybrał, mogłem być pewien, że ten drugi z pewnością jojczałby mi nad głową; sceny zazdrości, pogróżki, bójki i co tam jeszcze. A więc — mówi dalej Ned — powiedziałem uprzejmie, że nie chcę być przyczyną zerwania Olivera i Juliana, których uczucie bardzo szanuję, i że zamiast dokonywać tak niemożliwego wyboru, po prostu się od nich wyprowadzę. Na to Oliver zaczął oskarżać Neda, że woli Juliana, że konspiruje z Julianem aby usunąć jego, Olivera. Dyskusja przerodziła się w głośną i bezsensowną kłótnię, z wszystkimi możliwymi oskarżeniami i zaprzeczeniami. — Nie potrafię już żyć bez ciebie, Ned, powiedział w końcu Oliver. Obiecaj, że zostaniesz ze mną, a nie z Julianem, obiecaj natychmiast. Albo skoczę.
Kiedy już Ned dotarł do tej części opowieści, miał w oczach dziwaczny błysk, diabelski blask świadczący o tym, że dobrze się bawi. Zaczarowała go jego elokwencja. W pewien sposób mnie też. Mówił: — Znudziło mnie to podwójne wygrywanie groźby samobójstwa. Złapali mnie w sieć, każdy ruch dyktowała mi czyjaś groźba, że popełni samobójstwo jeśli się do niego nie dostosuję. Gówno, powiedziałem Oliverowi, ty też masz zamiar wykonać ten numer? To się sam pieprz. Idź i skocz, no! Gówno mnie obchodzi, co zrobisz. Zakładałem, że Oliver blefuje jak to zwykle ludzie mówiący coś takiego. Ale Oliver nie blefował. Nie odpowiedział mi, nawet się nie zawahał, by pomyśleć, po prostu zrobił krok w pustkę. Zobaczyłem, jak chyba przez dziesięć sekund wisi w powietrzu, patrząc na mnie; twarz miał bardzo łagodną, spokojną i spadł z pięćset metrów, uderzył w zbocze, odbił się jak rzucona w dół lalka i poleciał na ziemię. To wszystko zdarzyło się tak szybko, że nawet nie zacząłem tego rozumieć: groźba, moja opryskliwa, kąśliwa odpowiedź, skok; raz, dwa, trzy. I nagle zaczęło to do mnie docierać. Zacząłem się cały trząść. Wrzeszczałem jak szaleniec. — Przez kilka minut, mówił, rozważał nawet serio pomysł, żeby skoczyć za Oliverem. A potem zebrał się nieco do kupy i zaczął schodzić górską ścieżką, co nie było łatwe bez pomocy Olivera. Zejście zabrało mu kilka godzin i na dole znalazł się już nocą. Nie miał pojęcia, gdzie spadło ciało Olivera, w okolicy nie było strażników ani telefonu, ani nic; Ned przeszedł dwa kilometry do autostrady i zaczął polować na okazję, żeby wrócić do szkoły. (Wtedy jeszcze nie umiał prowadzić, więc musiał zostawić samochód Olivera zaparkowany u stóp góry). — Przez całą drogę powrotną byłem w stanie absolutnej paniki — mówił. — Ludzie, którzy mnie podwozili, myśleli, że jestem chory, jeden z kierowców uparł się nawet, żeby mnie odwieźć do szpitala. Myślałem tylko o tym, że jestem winien, winien, winien śmierci Olivera. Czułem się odpowiedzialny za jego śmierć, tak jakbym sam go popchnął. — Jak poprzednio słowa Neda mówiły mi jedno, a wyraz jego twarzy zupełnie co innego. — Wina — mówił głośno, a telepatycznie odbierałem „satysfakcja”. — Odpowiedzialny za śmierć Olivera — mówił głośno, a po cichu: „zachwycony, że ktoś popełnił samobójstwo z miłości do mnie”. — W panice — mówił głośno, a po cichu przekazywał: „zachwycony sukcesem w manipulowaniu ludźmi”. I dalej: — Próbowałem wmówić w siebie, że to nie była moja wina, że nie miałem powodu, by myśleć, iż Oliver mówi poważnie, ale to mi się nie udało. Oliver był homoseksualistą, a homoseksualiści z definicji są niezrównoważeni, prawda? Prawda. I jeśli Oliver mówił że skoczy, nie powinienem go dosłownie namawiać do skoku, bo tylko tego potrzebował, żeby przekroczyć granicę. — Słowami Ned mówił mi: — Byłem niewinny i głupi — a ja odbierałem: „Byłem sukinsynem, morderca”. I dalej: — A później zacząłem się zastanawiać, co też powiem Julianowi. Oto wszedłem do ich domu, flirtowałem z nimi aż dostałem, czego chciałem, wszedłem między nich i w końcu właściwie spowodowałem śmierć Olivera. Julian został całkiem sam i co ja miałem zrobić w tej sytuacji? Ofiarować się jako następca? Do końca życia dbać o biednego Juliana. Och, to był potworny bałagan, zupełny bałagan. Wróciłem do mieszkania około czwartej nad ranem, tak mi drżały ręce, że z trudem włożyłem klucz w zamek. Przećwiczyłem sobie z osiem różnych przemówień dla Juliana, wszystkie wyjaśniające, wszystkie mające mnie usprawiedliwić. Ale okazało się w końcu, że żadnego z nich nie potrzebuję.
— Julian uciekł z dozorcą — podsunąłem.
— Kiedy wyjechaliśmy w piątek, Julian podciął sobie żyły — powiedział Ned. — Znalazłem go w wannie. Nie żył co najmniej od dwunastu godzin. Widzisz, Timothy, zabiłem ich obu. Rozumiesz? Oni mnie kochali, a ja ich zniszczyłem. Żyję z tą winą do dzisiaj.
— Czujesz się winny temu, że nie potraktowałeś ich serio, kiedy grozili samobójstwem?
— Czuję się winny temu, że tak strasznie podnieciło mnie ich samobójstwo — powiedział Ned.