Rozdział dziewiąty

Kiedy dotarli do drogi pnącej się stromo ku latarni morskiej, Max miał wrażenie, że zamiast mięśni nóg ma trzęsącą się galaretę. Przed wyjazdem Alicja zasugerowała, że pojedzie na drugim rowerze, który drzemał jeszcze w cieniu garażu, ale Max z pogardą odrzucił jej propozycję, zapewniając, że zawiezie ją tak jak Roland wczoraj. Już po pierwszym kilometrze pożałował swojej brawury.

Roland czekał na nich u wylotu drogi, jakby intuicja podpowiedziała mu, że przyjaciel zmęczy się długą drogą. Na jego widok Max zatrzymał się, żeby siostra mogła zejść z roweru. Usiłował wyrównać oddech, rozmasowując jednocześnie zdrętwiałe mięśnie.

– Wyglądasz, jakbyś się skurczył o jakieś pięć centymetrów – powiedział Roland.

Max uznał, że szkoda mu sił na odpowiadanie na zaczepki. Alicja tymczasem bez słowa wsiadła na rower Rolanda. Chłopak, nie ociągając się, ruszył przed siebie. Max odczekał chwilę, po czym nacisnął na pedały i pojechał pod górę za przyjacielem. Wiedział już, na co przeznaczy swoją pierwszą pensję – kupi sobie motocykl.


***

Niewielka jadalnia domku latarnika, ze ścianami i podłogą z ciemnego drewna, pachniała świeżo parzoną kawą i fajkowym tytoniem. Właściwie pozbawiona była ozdób – poza nielicznymi żeglarskimi przyrządami, których Max nie zdołał zidentyfikować. Znajdowały się tam potężna biblioteka, piecyk, w którym paliło się drewnem, i stół przykryty ciemnym aksamitem. Jedynym luksusem, na jaki pozwolił sobie Victor Kray, były stare fotele z wyblakłej skóry.

Roland wskazał przyjaciołom fotele, sam zaś usiadł między nimi na drewnianym krześle. Czekali tak może pięć minut, prawie nie rozmawiając. Z piętra dochodziły ich kroki dziadka Rolanda.

W końcu leciwy latarnik ukazał się w drzwiach. Max wyobrażał go sobie zupełnie inaczej. Victor Kray był mężczyzną średniego wzrostu, o jasnej cerze i gęstej srebrnej czuprynie; jego twarz nie zdradzała prawdziwego wieku.

Jego zielone przenikliwe oczy zlustrowały niespiesznie dwoje nowych przyjaciół wnuka, jakby tropiły ich myśli. Max, nie mogąc znieść tego drążącego spojrzenia, uśmiechnął się nerwowo. Victor Kray odwzajemnił uśmiech.

– Jesteście pierwszymi gośćmi, których przyjmuję od wielu lat – odezwał się latarnik, zasiadłszy w jednym z foteli. – Musicie mi wybaczyć brak towarzyskiego obycia. Zresztą, kiedy ja byłem mały, uważałem, że cała ta etykieta i kurtuazja to zawracanie głowy. I myślę tak nadal.

– Nie jesteśmy już mali, dziadku – zaprotestował Roland.

– Dla mnie mali są wszyscy młodsi ode mnie – odparł Victor Kray. – Więc ty jesteś Alicja. A ty Max. Nie trzeba być geniuszem, żeby się tego domyślić, co?

Alicja uśmiechnęła się ciepło. Poznała go dopiero przed chwilą, ale jego ironiczny ton już zdążył przypaść jej do gustu. Max tymczasem przyglądał się uważnie twarzy leciwego latarnika, starając wyobrazić go sobie zamkniętego przez lata w tej latarni – jedynego strażnika sekretu „Orfeusza”.

– Wyobrażam sobie, co może teraz kłębić się w waszych głowach – powiedział Victor Kray. – Zastanawiacie się pewnie, czy to, co widzieliście, a może zdawało się wam, że widzieliście, w ciągu ostatnich dni, naprawdę się zdarzyło. W gruncie rzeczy miałem nadzieję, że nie będę musiał rozmawiać na ten temat z nikim, nawet z Rolandem. Ale w życiu nie zawsze dzieje się tak, jak chcemy.

Nikt się nie odezwał.

– No dobrze. Do rzeczy. Najpierw musicie powiedzieć mi wszystko, co wiecie. I jeśli mówię wszystko, to wszystko. Z najdrobniejszymi szczegółami, choćby wydawały się wam nie wiem jak błahe. Zrozumiano?

Max popatrzył na siostrę i przyjaciela.

– To może ja zacznę?

Alicja i Roland przytaknęli. Victor Kray dał mu znak, by rozpoczął swoją opowieść.


***

Przez następne pół godziny Max opowiadał ostatnie wydarzenia ze wszystkimi szczegółami, jakie zdołał sobie przypomnieć. Stary latarnik słuchał go w skupieniu i wbrew oczekiwaniom Maxa wydawał się wierzyć każdemu jego słowu. Nie wyglądał też wcale na zdziwionego.

Kiedy Max skończył, Victor Kray sięgnął po fajkę i zaczął nabijać ją z całym ceremoniałem.

– Nieźle – mruknął pod nosem. – Całkiem nieźle.

Wreszcie zapalił fajkę i chmura pachnącego słodko dymu zasnuła jadalnię. Victor Kray, rozkoszując się pierwszym szczypiącym haustem, rozsiadł się w fotelu. Później, patrząc po kolei w oczy każdemu z trojga przyjaciół, zaczął mówić…


***

– Jesienią skończę siedemdziesiąt dwa lata i chociaż mogę się pocieszać, że nie wyglądam na swój wiek, każdy rok ciąży mi na ramionach jak głaz. Dopiero z upływem lat zaczyna się dostrzegać pewne rzeczy. Teraz wiem na przykład, że życie dzieli się zasadniczo na trzy etapy. Najpierw człowiek nawet nie myśli o tym, że się zestarzeje, że czas płynie i że od pierwszej chwili, od samych narodzin, zmierzamy do wiadomego końca. Kiedy mija pierwsza młodość, wkraczamy w drugi okres i uświadamiamy sobie, jak kruche jest nasze życie. To, co z początku jest tylko bliżej nieokreślonym niepokojem, przybiera na sile, stając się wreszcie morzem wątpliwości i pytań, które towarzyszą nam przez resztę dni. I w końcu u kresu życia rozpoczyna się trzeci etap, okres pogodzenia się z rzeczywistością. Wówczas nie pozostaje nam nic innego, jak tylko zaakceptować naszą kondycję i czekać. Poznałem wiele osób, które ugrzęzły w którymś z tych stadiów i nigdy nie zdołały przejść do następnego. To tragiczne, możecie mi wierzyć.

Victor Kray przerwał, sprawdzając, czy słuchają go z należytą uwagą. Chociaż tak było, z ich wzroku wyczytał, że nie do końca wiedzą, o czym właściwie mówi. Zamilkł na chwilę, zaciągnął się fajką i uśmiechnął do swojej kameralnej publiczności.

– Każdy z nas musi się nauczyć podążać samotnie tą drogą do końca, prosząc Boga, by nie pozwolił mu z niej zboczyć. Gdybyśmy byli zdolni zrozumieć tę prostą prawdę już na początku życia, nie musielibyśmy przeżywać wielu niedoli i nieszczęść tego świata. Ale, i jest to jeden z największych paradoksów, dostępujemy tej łaski dopiero wtedy, gdy jest już za późno. Koniec wykładu.

Zastanawiacie się pewnie, dlaczego wam to wszystko mówię. Otóż dlatego, że czasem, niezwykle rzadko, może raz na milion, trafia się ktoś bardzo młody, kto pojmuje, że życie jest drogą, z której nie ma powrotu, i uznaje, że to gra nie dla niego. To tak, jak oszukiwać w grze, która się nie podoba. W większości przypadków szybko zostaje się zdemaskowanym i zabawa skończona. Ale od czasu do czasu kanciarzowi się udaje. A jeśli w grze chodzi nie o kości ani karty, lecz o życie i śmierć, nasz oszust może być naprawdę bardzo niebezpieczny.

Wiele lat temu, kiedy byłem w waszym wieku, los postawił na mej drodze jednego z największych oszustów, jakich nosiła ziemia. Nigdy nie dowiedziałem się, jak się naprawdę nazywał. W ubogiej dzielnicy, w której mieszkałem, wszyscy mówili o nim Kain. Nazywano go Księciem Mgły, gdyż, jak niosła wieść, zawsze wynurzał się spośród gęstej mgły spowijającej nocą ciemne zaułki, by przed nastaniem świtu ponownie rozpłynąć się w mroku.

Kain był przystojnym młodzieńcem; jego pochodzenie pozostawało dla wszystkich tajemnicą. Noc w noc Kain zbierał chłopców z naszej dzielnicy, ubranych w łachmany, umorusanych, czarnych od fabrycznej sadzy, by zaproponować im pewien pakt. Każdy z nich mógł sformułować życzenie, które on miał spełnić. W zamian Kain żądał tylko jednego: całkowitego posłuszeństwa. Pewnej nocy mój najlepszy przyjaciel, Angus, zabrał mnie na takie spotkanie. Kain wyglądał jak dżentelmen wybierający się na przedstawienie operowe, a uśmiech nie schodził mu z ust. Jego oczy w półmroku zdawały się zmieniać kolor, głos miał niski, monotonny. Chłopcy sądzili, że Kain jest magiem. Ja, który nie wierzyłem ani jednemu słowu z krążących o nim w całej dzielnicy legend, tamtego wieczoru zamierzałem uśmiać się serdecznie z rzeczonego czarnoksiężnika. Okazało się jednak – pamiętam to jak dziś – że w jego obecności gasła wszelka chęć drwiny. Kiedy go ujrzałem, ogarnął mnie paniczny strach i, jak się możecie domyślić, nie odezwałem się ani słowem. Tej nocy wielu chłopców z dzielnicy wyjawiło Kainowi swoje życzenia. Kiedy skończyli, Kain skierował lodowate spojrzenie w to miejsce, gdzie siedzieliśmy z przyjacielem. Zapytał, czy nie chcemy o nic poprosić. Ja milczałem jak zaklęty, Angus jednak, ku mojemu wielkiemu zdumieniu, przemówił. Tego dnia jego ojciec stracił pracę. Huta, w której zatrudniona była większość mężczyzn z naszej dzielnicy, zwalniała pracowników, zastępując ich maszynami, które pracowały szybciej i wydajniej, a w dodatku nie mogło być mowy o protestach. Pierwsi znaleźli się na ulicy przywódcy związkowi, podburzający innych robotników. Ojciec Angusa nie miał szans.

Tego samego popołudnia zrozumiał, że nie będzie mógł utrzymać swojej licznej rodziny – Angus miał pięcioro rodzeństwa – gnieżdżącej się w mizernym mieszkanku, przesiąkniętym zapachem wilgoci i zgnilizny. Angus łamiącym się głosem wyraził swoje życzenie: pragnął, by jego ojciec wrócił do pracy w hucie. Kain pokiwał głową, po czym, tak jak mnie uprzedzano, oddalił się bez słowa, by w końcu zniknąć we mgle. Następnego dnia ojciec Angusa w niewytłumaczalny sposób został przywrócony do pracy. Kain dotrzymał słowa.

Dwa tygodnie później wracaliśmy z Angusem z wędrownego jarmarku za miastem. Zrobiło się ciemno, a my, żeby nie przychodzić do domu za późno, postanowiliśmy pójść na skróty, ścieżką biegnącą wzdłuż nieużywanej linii kolejowej. W bladym świetle księżyca krajobraz sprawiał upiorne wrażenie. Nagle spostrzegliśmy, jak z gęstej mgły wyłania się postać owinięta w pelerynę z wyszytą złotymi nićmi gwiazdą sześciopromienną wpisaną w okrąg. Postać szła ku nam środkiem torów. Był to Książę Mgły. Zamarliśmy ze strachu. Kain zbliżył się i, ze swym nieodłącznym uśmiechem na ustach, zwrócił się do Angusa. Powiedział, że nadszedł czas, by odwdzięczył się za przysługę. Angus przytaknął, oniemiały z przerażenia. Kain oświadczył, że ma dla niego bardzo łatwe zadanie: chodziło o zwykłe wyrównanie rachunków. Najzamożniejszym wówczas mieszkańcem dzielnicy, w rzeczywistości jedynym rzeczywiście bogatym, był niejaki Skolimowski, polski kupiec, w którego wielobranżowym sklepie z żywnością i odzieżą wszyscy się zaopatrywaliśmy. Angus miał podłożyć ogień pod ów magazyn, i to już następnej nocy. Mój przyjaciel chciał zaprotestować, ale słowa uwięzły mu w gardle. We wzroku Kaina było coś, co było rozkazem bezwzględnego posłuszeństwa. Magik tymczasem zniknął równie błyskawicznie, jak się pojawił.

Co sił w nogach pognaliśmy z powrotem do domu. Kiedy żegnałem się z przyjacielem pod drzwiami jego mieszkania, czający się w jego oczach strach sprawił, że ścisnęło mi się serce. Następnego dnia szukałem Angusa wszędzie, ale on jakby zapadł się pod ziemię. Zacząłem się już nawet obawiać, że postanowił wypełnić zbrodniczą misję powierzoną mu przez Kaina i z zapadnięciem zmierzchu postanowiłem stanąć na czatach przed magazynem Skolimowskiego. Angus się jednak nie pojawił i magazyn Polaka nie stanął w płomieniach. Ogarnęły mnie wyrzuty sumienia, że zwątpiłem w przyjaciela. Pomyślałem, że muszę spróbować go pocieszyć. Przypuszczałem, że najpewniej zaszył się w domu i trzęsie się ze strachu w obawie przed szykanami złowrogiego czarnoksiężnika. Kiedy przyszedłem do mieszkania przyjaciela, świtało. Angusa nie było. Drzwi otworzyła mi jego matka i ze łzami w oczach oznajmiła, że nie wrócił na noc. Błagała mnie, bym go odnalazł i przyprowadził do domu.

Ze ściśniętym sercem przebiegłem całą dzielnicę wzdłuż i wszerz, nie omijając nawet najbardziej cuchnącego zaułka. Nikt nie widział mojego przyjaciela. Zapadał już wieczór, czułem się wyczerpany i zupełnie już nie wiedziałem, gdzie szukać, kiedy nagle mroczne przeczucie kazało mi wrócić na ową drogę biegnącą wzdłuż nieużywanych torów kolejowych. Nie musiałem iść długo obok połyskujących w ciemnościach szyn. Ujrzałem mojego przyjaciela leżącego na torach dokładnie w tym samym miejscu, gdzie poprzedniej nocy Kain wyłonił się z mgły. Chwyciłem dłoń Angusa, szukając pulsu. Z przerażeniem zdałem sobie sprawę, że nie dotykam ciała, lecz lodu. Mój przyjaciel zmienił się w żałosny posąg błękitnego lodu, który parował, roztapiając się powoli na opuszczonym torowisku. Na szyi zawieszony miał medalion z wygrawerowanym symbolem – tym samym, który widziałem poprzedniego dnia na płaszczu Kaina – sześciopromiennej gwiazdy wpisanej w okrąg. Siedziałem przy nim, patrząc, jak rysy jego twarzy powoli rozpływają się w kałuży lodowatych łez.

Tej samej nocy, kiedy ja z przerażeniem odkryłem, jaki los spotkał mojego przyjaciela, magazyn Skolimowskiego spłonął doszczętnie, strawiony przez okrutny ogień. Nigdy nikomu nie opowiedziałem o tym, czego świadkiem byłem wtedy, na torach.

Dwa miesiące później moja rodzina przeprowadziła się na południe. Mieszkając daleko, szybko uległem złudzeniu, że Książę Mgły jest tylko jeszcze jednym gorzkim wspomnieniem mrocznych lat przeżytych w nędznym, brudnym i pełnym przemocy mieście mojego dzieciństwa… I wtedy nasze drogi znów się spotkały i zrozumiałem, że to, co najważniejsze, ma się dopiero rozegrać.

Загрузка...