Gdy Max obudził się rano, poczuł, że głowę ma jak z galarety. Za oknem zapowiadał się pogodny, słoneczny dzień. Max usiadł leniwie na łóżku i sięgnął po leżący na nocnym stoliku kieszonkowy zegarek. W pierwszej chwili pomyślał, że zegarek się zepsuł. Przyłożył go do ucha. Mechanizm działał bez zarzutu, co oznaczało, że to Max nawalił. Było południe.
Wyskoczył z łóżka i zbiegł po schodach najszybciej jak mógł. Na stole w jadalni leżała złożona na pół kartka. Rozłożył ją i przeczytał staranne pismo siostry.
Dzień dobry, śpiąca królewno!
Kiedy będziesz to czytał, ja będę już z Rolandem na plaży. Pożyczyłam twój rower, chyba nie masz nic przeciwko temu. Zauważyłam, że w nocy byłeś „w kinie”, nie chciałam cię budzić. Tata zadzwonił z samego rana i powiedział, że nie wiedzę jeszcze, kiedy będą mogli wrócić do domu. U Iriny bez zmian, ale lekarze mówią, że prawdopodobnie w ciągu paru najbliższych dni wyjdzie ze śpiączki. Wytłumaczyłam tacie, że o nas nie musi się martwić (wcale nie było łatwe).
Aha, nie ma nic na śniadanie.
Jesteśmy na plaży. Miłych snów…
Alicja
Max, zanim odłożył liścik z powrotem na stół, przeczytał go trzykrotnie. Wbiegł na górę i szybko umył twarz. Wciągnął spodenki kąpielowe, włożył niebieską koszulę i poszedł do szopy po drugi rower. Nie zdążył jeszcze wyjechać na drogę, kiedy jego żołądek zaczął domagać się stałej porannej porcji. Dojechawszy do miasteczka, chłopak skręcił w stronę głównego placu, do znajdującej się nieopodal ratusza piekarni. Dochodzące już z daleka zapachy i coraz częstsze odgłosy całkowitej aprobaty wydawane przez jego żołądek utwierdziły go w przekonaniu, że podjął jedyną słuszną decyzję. Po trzech magdalenkach i dwóch czekoladkach znalazł się z powrotem na drodze na plażę. Na jego twarzy malowało się rozanielenie.
Rower Alicji stał oparty na nóżce przy ścieżce schodzącej na plażę, gdzie Roland miał swoją chatkę. Gdy Max stawiał swój rower obok roweru siostry, przez głowę przemknęła mu myśl, że choć miasteczko nie wygląda na siedlisko złodziei, nie od rzeczy byłoby kupić parę łańcuchów i kłódek. Popatrzył chwilę na wznoszącą się na szczycie klifu latarnię morską i zaczął schodzić ku plaży. Nim skręcił ze ścieżki biegnącej wśród wysokich traw i wychodzącej na maleńką zatokę, zatrzymał się.
Około dwudziestu metrów stamtąd, na brzegu plaży, tam, gdzie piasek stykał się z wodą, leżała Alicja. Przy niej klęczał Roland, z ręką na jej biodrze, i nachylał się, by pocałować ją w usta. Max cofnął się gwałtownie i skrył za trawami, z nadzieją, że ani siostra, ani Roland go nie widzieli. Przez chwilę stał bez ruchu, gorączkowo zastanawiając się, co ma właściwie dalej robić. Czy jak jaki uśmiechnięty głupek nagle pojawić się i jakby nigdy nic powiedzieć: dzień dobry, czy też raczej udać się na spacer.
Max nie miał chęci na szpiegowanie, ale nie mógł się powstrzymać, by nie zerknąć raz jeszcze poprzez trawy na siostrę i Rolanda. Wyraźnie słyszał ich śmiechy i mógł dostrzec, jak dłonie Rolanda przesuwają się nieśmiało po ciele Alicji, nie tylko wstydliwie, z drżeniem, które wskazywałoby, iż czynią to po raz pierwszy, najwyżej drugi. Maxowi nasunęło się pytanie, czy i dla Alicji była to pierwsza sytuacja tego typu, i, ku swojemu zdziwieniu, stwierdził, że nie potrafi na nie odpowiedzieć. Choć przeżyli pod jednym dachem całe dotychczasowe życie, jego siostra Alicja była dlań jedną wielką tajemnicą.
Widok leżącej tam, na plaży, siostry całującej się z Rolandem był czymś całkowicie niespodziewanym i zbijającym z tropu. Od początku czuł, że między Rolandem i Alicją przepływają wzajemne prądy, ale czymś innym jest wyobrażanie sobie czegoś, a czymś zupełnie innym zobaczenie tego na własne oczy. Raz jeszcze nachylił się, żeby rzucić okiem na plażę, i nagle ogarnęło go przekonanie, że nie ma prawa tu przebywać i że ta chwila należy wyłącznie do jego siostry i do Rolanda. W milczeniu zaczął się cofać, by wrócić do miejsca, gdzie zostawił rower.
Oddalając się od plaży, zastanawiał się, czy przypadkiem nie jest zazdrosny. Może wszystko wynikało z tego, że przez tyle lat uważał siostrę za dużą dziewczynkę, pozbawioną jakichkolwiek sekretów i oczywiście niezdolną całować się tak po prostu z kimkolwiek. Zaśmiał się z własnej naiwności, by po chwili zacząć odczuwać radość z tego, co zobaczył. Nie mógł przewidzieć, co stanie się w tydzień później ani co przyniesie ze sobą koniec lata, ale tego dnia był pewien, że jego siostra czuje się szczęśliwa. I było to znacznie więcej, niż można było o niej powiedzieć przez wiele lat.
Znowu popedałował do centrum miasteczka i zatrzymał się przy budynku biblioteki miejskiej. Przy wejściu, w starej gablocie wisiały za szybą informacje o godzinach otwarcia oraz inne komunikaty, łącznie z miesięcznym repertuarem jedynego w promieniu wielu kilometrów kina i mapą miasteczka. Max skupił uwagę na mapie, chcąc dokładnie ją przestudiować. Obraz miasteczka odpowiadał mniej więcej wyobrażeniu, jakie zdążył sobie wyrobić.
Na mapie zaznaczono dokładnie port, centrum, plażę północną z domem Carverów, zatokę „Orfeusza” i latarnię, boiska sportowe tuż przy stacji kolejowej oraz cmentarz. Nagle coś go tknęło. Miejski cmentarz. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślał? Spojrzał na zegarek i stwierdził, że jest dziesięć po drugiej. Ponownie wsiadł na rower i pojechał główną ulicą w stronę małego cmentarza, na którym spodziewał się znaleźć grób Jacoba Fleischmanna.
Miejscowy cmentarz, typowy prostokąt ziemi, usytuowany był na końcu długiej alei wysadzonej smukłymi cyprysami. Niczym szczególnym się nie wyróżniał. Kamienne mury wydawały się umiarkowanie stare, a samo miejsce wyglądało identycznie jak niemal każdy prowincjonalny cmentarz, na który z wyjątkiem kilku szczególnych dni w roku – nie licząc miejscowych pogrzebów – mało kto zaglądał. Furtka była uchylona, a metalowa, pokryta rdzą tabliczka oznajmiała, że cmentarz otwarty jest w godzinach od dziewiątej do siedemnastej latem i od ósmej do czwartej zimą. Jeśli był jakiś stróż, Max nie zdołał go wypatrzyć.
Spodziewał się znaleźć miejsce ponure i odstręczające, ale słońce pierwszych dni lata nadawało cmentarzowi charakter małej, spokojnej, choć niepozbawionej melancholii samotni.
Max zostawił rower oparty o cmentarny mur i wszedł za furtkę. Na pierwszy rzut oka na cmentarzu wydawały się dominować skromne grobowce, należące przypuszczalnie do rodzin od dawna tu osiadłych, oraz wzniesione stosunkowo niedawno kolumbaria.
Max dopuszczał myśl, że Fleischmannowie mogli w swoim czasie wybrać miejsce pochówku małego Jacoba daleko stąd, niemniej intuicja podpowiadała mu, że szczątki potomka doktora Fleischmanna pogrzebane zostały w miasteczku, w którym chłopiec przyszedł na świat. Pół godziny zajęło Maxowi odnalezienie grobu. Znajdował się na krańcu cmentarza, w cieniu dwóch starych drzew. Był to niewielki kamienny grobowiec, zniszczony przez upływ czasu i deszcze. Konstrukcja miała kształt wąskiego marmurowego mauzoleum, poczerniałego i pokrytego brudem, z małą furtką z kutego żelaza, strzeżoną przez dwa anioły wznoszące boleściwy wzrok ku niebu. Spomiędzy zardzewiałych prętów zwisała jeszcze, od niepamiętnych czasów, wiązanka zeschniętych kwiatów.
Max poczuł, że miejsce emanuje smutkiem i choć nie było wątpliwości, że od dawna nikt tego grobu nie odwiedzał, wciąż zdawało się pobrzmiewać echo bólu i tragedii. Max wszedł na wyłożoną kamiennymi płytami alejkę i stanął na progu. Furtka była niedomknięta. Z wnętrza unosił się zaduch zamkniętego pomieszczenia. Wokół panowała absolutna cisza. Raz jeszcze rzucił okiem na kamienne anioły strzegące grobu Jacoba Fleischmanna i przekroczył próg mauzoleum, zdając sobie sprawę, że jeszcze chwila, a odwróci się na pięcie i ucieknie.
We wnętrzu panował półmrok, więc Max mógł dostrzec resztki leżących na posadzce kwiatów, a dalej płytę, na której wyryte było imię i nazwisko Jacoba Fleischmanna. Ale było tam coś jeszcze. Pod napisem, w środku nagrobka, widniał symbol sześciopromiennej gwiazdy wpisanej w krąg.
Max poczuł nieprzyjemne mrowienie i dopiero teraz zapytał sam siebie, co go skusiło, żeby przyjść tu samemu. Za jego plecami światło słoneczne zdawało się nieznacznie słabnąć. Wyjął zegarek, chcąc sprawdzić godzinę, całkiem poważnie brał bowiem pod uwagę absurdalną ewentualność, że się zasiedział i stróż zamknął bramę, nie wiedząc, że ktoś został. Wskazówki jego zegara wskazywały parę minut po trzeciej. Odetchnął głęboko i uspokoił się.
Raz jeszcze rozejrzał się po krypcie i doszedłszy do wniosku, że nie ma tam nic, co rzuciłoby nowe światło na historię doktora Kaina, postanowił odejść. W tym właśnie momencie dostrzegł, że nie jest w mauzoleum sam i że po suficie przesuwa się cicho niczym owad ciemna sylwetka. Poczuł, jak zegarek wyślizguje się mu z dłoni, pokrytych zimnym potem, i uniósł wzrok. Jeden z kamiennych aniołów, które widział przed wejściem, szedł po suficie z głową w dół. Raptem zatrzymał się, popatrzył na Maxa, uśmiechając się psim uśmiechem, i wyciągnął ku niemu oskarżycielki palec. Powoli rysy twarzy kamiennego anioła zaczęły się przeistaczać w znajome oblicze klowna, za którym skrywał się doktor Kain. Max zdołał dojrzeć pałającą w jego spojrzeniu wściekłość i nienawiść. Chciał rzucić się ku furtce, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Po chwili zjawa rozwiała się w półmroku, ale Max stał jeszcze przez jakiś czas kompletnie sparaliżowany.
Złapawszy wreszcie oddech, pobiegł ile sił w nogach do bramy cmentarza, nie oglądając się za siebie. Skoczył na rower i pedałował jak szalony, póki nie uznał, że od murów cmentarza dzieli go już spora odległość. Pedałowanie pomogło mu powoli odzyskać kontrolę nad nerwami. Zrozumiał, że padł ofiarą jakiejś sztuczki, makabrycznej manipulacji swymi własnymi łękami. Mimo to nawet przez myśl mu nie przeszło, by zawrócić i poszukać zegarka. Uspokoiwszy się, ruszył w stronę zatoczki. Tym razem jednak nie po to, by spotkać się z Alicją i Rolandem, ale po to, by odnaleźć starego latarnika, któremu chciał koniecznie zadać parę pytań.
Latarnik wysłuchał z ogromną uwagą relacji o tym, co się wydarzyło na cmentarzu. Gdy Max skończył opowieść, pokiwał głową i wskazał chłopcu miejsce obok siebie.
– Mogę być z panem szczery? – zapytał Max.
– Mam nadzieję, że właśnie tak będzie – odparł Victor Kray. – Mów śmiało.
– Wydaje mi się, że wczoraj nie powiedział nam pan wszystkiego. Tylko niech mnie pan nie pyta, skąd to przekonanie. Tak mi się wydaje i już – zaczął Max.
Twarz latarnika nie zdradziła żadnych emocji.
– I co ci się jeszcze wydaje, Max? – zapytał.
– Wydaje mi się, że ten cały doktor Kain, czy jak mu tam, coś szykuje i nie każe nam długo czekać – ciągnął chłopiec. – I że wszystko, czego jesteśmy świadkami w tych dniach, to tylko zapowiedź tego, co ma nadejść.
– Tego, co ma nadejść – powtórzył latarnik. – Ciekawy sposób wyrażania, Maksie.
– Proszę pana – zakonkludował Max. – Przed chwilą śmiertelnie się przeraziłem. Od kilku dni dzieją się bardzo dziwne rzeczy i jestem pewien, że mojej rodzinie, panu, Rolandowi i mnie grozi jakieś niebezpieczeństwo. Nie zniosę więcej tajemnic.
– To lubię. Prosto z mostu i zdecydowanie – uśmiechnął się trochę wymuszenie Victor Kray. – Posłuchaj, chłopcze, jeśli wczoraj opowiedziałem wam historię doktora Kaina, to nie po to, by was zabawić czy też żeby powspominać stare dzieje. Zrobiłem to, żebyście wiedzieli, co się wokół was dzieje, i trzymali się na baczności. Ty od paru dni jesteś przejęty, a ja, od dwudziestu pięciu lat żyjąc w tej latarni morskiej, mam jeden cel: pilnować tego potwora. To jedyny sens mego życia. Też będę z tobą szczery. Nie wyrzucę za burtę dwudziestu pięciu lat tylko dlatego, że jakiś dopiero co przybyły chłopak chce bawić się w detektywa. Może nie powinienem wam nic mówić. Może lepiej będzie, jak zapomnisz o wszystkim, co ci powiedziałem, dasz sobie spokój z posągami i zostawisz w spokoju mojego wnuka.
Max chciał zaprotestować, ale latarnik uniósł dłoń, nakazując mu milczenie.
– Opowiedziałem wam o wiele za dużo. Nie musicie aż tyle wiedzieć – zawyrokował. – Ostrożnie, Max, nie przeciągaj struny. Zapomnij o Jacobie Fleischmannie i jak najszybciej, dziś jeszcze, spal filmy. To najlepsza rada, jaką ci mogę dać. I już cię tu nie ma, młody człowieku.
Victor Kray patrzył, jak Max oddala się w dół drogi na swoim rowerze. Nie szczędził chłopcu twardych i niesprawiedliwych słów, ale w głębi ducha naprawdę wierzył, że było to najrozsądniejsze. Chłopak był inteligentny i nie dawał się oszukać. Domyślał się, że latarnik coś przed nimi ukrywa, ale same domysły nie wystarczały, żeby pojąć charakter i wagę sekretu. Wydarzenia nabierały tempa i po ćwierćwieczu wszystkie obawy i trwoga przed powrotem doktora urzeczywistniały się właśnie teraz, u kresu jego życia, kiedy czuł się już bardzo słaby i osamotniony.
Latarnik usiłował odsunąć gorzkie wspomnienia życia w cieniu tej złowrogiej postaci, od brudnego przedmieścia, w którym się wychował, po uwięzienie w latarni morskiej. Książę Mgły odebrał mu najlepszego przyjaciela z dzieciństwa, jedyną kobietę, którą kochał, wreszcie okradł go z każdej minuty jego dojrzałego życia, jego samego przemieniając w swój cień. Podczas niekończących się nocy w latami Kray myślał nieraz, jak wyglądałoby jego życie, gdyby los nie postawił na jego drodze potężnego maga. Teraz już wiedział, że wspomnienia z ostatnich lat byłyby jedynie fantazjami z życiorysu, którego nigdy nie przeżył.
Jedyną nadzieję pokładał teraz w Rolandzie i w złożonej sobie niezłomnej przysiędze, że przyszłość, którą zgotuje chłopcu, będzie jak najdalsza od tego koszmaru. Czasu było coraz mniej i sił zaczynało mu już brakować. Za dwa dni miało minąć dokładnie dwadzieścia pięć lat od nocy, podczas której zatonął „Orfeusz”, a Victor Kray czuł, że Kain odzyskuje moc z każdą mijającą minutą.
Stary latarnik podszedł do okna i przyjrzał się ciemnej sylwetce kadłuba „Orfeusza” zanurzonego w błękitnych wodach zatoki. Wiedział, że jeszcze kilka godzin światła słonecznego, a później przyjdzie zmierzch i zacznie się jego ostatnia być może nocna wachta w latarni morskiej.
Kiedy Max wszedł do domu, liścik Alicji wciąż leżał na stole w jadalni, co wskazywało, że siostra jeszcze nie wróciła i nadal przebywa w towarzystwie Rolanda. Pustka w domu spotęgowała jego uczucie osamotnienia. W głowie rozbrzmiewały mu wciąż słowa starego latarnika. I choć zabolał go sposób, w jaki potraktował go dziadek Rolanda, nie czuł do niego żalu. Był przekonany, że tamten coś ukrywa; ale zarazem nie opuszczała go pewność, iż jeśli latarnik pozwalał sobie na takie zachowanie, to znaczyło, że miał ku temu powody. Poszedł do swego pokoju i położył się na łóżku. Miał wrażenie, że sprawa zdecydowanie go przerasta, i choć widział poszczególne elementy tajemnicy, nie czuł się na siłach, by je ze sobą połączyć.
Być może powinien iść za radą Victora Kraya i o wszystkim zapomnieć, choćby nawet na kilka godzin.
Spojrzał na nocny stolik i zobaczył, że książka o Koperniku, mimo kilkudniowego zapomnienia, wciąż tam leży, niczym antidotum racjonalności na wszystkie pojawiające się ostatnio zagadki. Otworzył ją na stronie, na której przerwał lekturę, i spróbował skupić się na wywodzie o obrotach ciał niebieskich. Przypuszczalnie wsparcie i pomoc Kopernika pewnie bardzo by się przydały, by rozwikłać nurtującą Maxa tajemnicę. Ale nie ulegało wątpliwości, że kolejny raz Kopernik wybrał niewłaściwą porę na spędzenie swych wakacji gdzieś na świecie. W nieskończonym wszechświecie było zbyt wiele rzeczy, których ludzki rozum nie ogarniał.