Rozdział szósty

Ledwie zaczęło dnieć, Alicja obudziła się, czując, że zza okna świdruje ją para przenikliwych żółtych oczu. Zerwała się gwałtownie, kot Iriny zaś niespiesznie oddalił się po parapecie. Alicja nie znosiła tego zwierzaka, jego wyniosłości i odstręczającego zapachu, który zdradzał jego obecność, choć fizycznie kot pojawiał się w pomieszczeniu dopiero po chwili. Już nie po raz pierwszy przyłapała go na tym, że w podejrzany sposób ją podpatruje. Od samego początku, gdy w końcu udało się Irinie sprowadzić wstrętnego kocura do domu na skraju plaży, Alicja widziała, że zwierzak bardzo często nieruchomieje na jakiś czas, przyczajony w progu lub w jakimś ciemnym zakamarku, nie spuszczając z oka wybranego członka rodziny, szpiegując niemal każdy jego ruch. W głębi serca Alicja miała nadzieję, że podczas którejś z nocnych eskapad zostanie rozszarpany na kawałki przez jakiegoś bezpańskiego psa.


***

Za oknem towarzysząca zawsze pierwszym światłom brzasku purpura nieba zaczynała się rozjaśniać i promienie słońca przebijały się przez las za ogrodem posągów. Kolega Maxa miał przyjechać po nich dopiero za kilka godzin. Alicja opatuliła się kołdrą i choć dobrze wiedziała, że już nie zaśnie, zamknęła oczy, wsłuchując się w daleki odgłos morskich fal rozbijających się o brzeg.

Po jakimś czasie Max delikatnie zastukał w jej drzwi.

Alicja cichutko zeszła na dół. Max i jego przyjaciel czekali na zewnątrz. Słysząc dochodzące z ganku głosy, zawahała się, lecz po chwili odetchnęła głęboko i pchnęła drzwi.

Max, oparty o barierkę, odwrócił się i uśmiechnął. Przy nim stał chłopak o ogorzałej twarzy i płowej czuprynie, wyższy o głowę od Maxa.

– To jest Roland – przedstawił go Max. – Rolandzie, moja siostra Alicja.

Roland przywitał się sympatycznie i szybko odwrócił wzrok ku rowerom, ale nie na tyle szybko, by uwagi Maxa uszedł moment, gdy spojrzenia siostry i przyjaciela się spotkały. Uśmiechnął się do siebie i pomyślał, że najbliższa przyszłość zapowiada się o wiele zabawniej, niż przypuszczał.

– Jak pojedziemy? – spytała Alicja. – Są tylko dwa rowery.

– Chyba najprościej będzie, jak Roland weźmie cię na ramę – zaproponował Max. – Prawda, Rolandzie?

Roland wbił wzrok w ziemię.

– Nie ma sprawy – burknął. – Ale ty bierzesz cały sprzęt.

Max elastyczną linką przytroczył do rowerowego bagażnika sprzęt do nurkowania. Dobrze wiedział, że w garażu stoi jeszcze jeden rower, ale pomysł, by Roland przewiózł jego siostrę, wydał mu się nader zabawny. Alicja usiadła na siodełku i objęła Rolanda w pasie. Na nic zdała się Rolandowi opalenizna. Max i tak dostrzegł, że jego nowy przyjaciel pomimo wysiłków czerwieni się po uszy.

– Już siedzę – powiedziała Alicja. – Mam nadzieję, że nie jestem za ciężka.

– No to w drogę – zakomenderował Max i ruszył ścieżką wzdłuż wybrzeża. Roland z Alicją na siodełku za nim.

Niebawem Roland go wyprzedził i znowu Max musiał mocno pedałować, jeśli nie chciał zostać w tyle.

– Wygodnie? – zapytał Roland Alicję.

Alicja przytaknęła, odwrócona i zapatrzona w dom na skraju plaży, który robił się coraz mniejszy, by w końcu zniknąć w oddali.


***

Mało uczęszczana, bo zbyt kamienista plaża na południowym krańcu miasteczka miała kształt wydłużonego półksiężyca. Pokryta była wygładzonymi przez wodę otoczakami, dużą ilością muszli i różnego rodzaju morskimi odpadkami, jakie na brzeg wyrzucały fale bądź nanosiły przypływy, by pozostawić je na pastwę słonecznych promieni. Plaża dochodziła do niemal pionowej ściany klifu, na którego szczycie wznosiła się samotnie ciemna sylwetka latarni morskiej.

– To latarnia mojego dziadka – powiedział Roland, wskazując ręką, gdy schodzili z rowerów, by pozostawić je przy jednej z wijących się pośród skał ścieżek na plażę.

– Mieszkacie tam? – zapytała Alicja.

– Można tak powiedzieć – odparł Roland – bo zbudowałem sobie już jakiś czas temu małą chatkę, tu, na samej plaży, i właściwie to jest mój dom.

– Swoją własną chatkę? – nie wierzyła Alicja, usiłując wypatrzyć ją na brzegu.

– Stąd jej nie zobaczysz – uprzedził Roland. – Tak naprawdę kiedyś była to rybacka szopa. Z czasem została przez mieszkańców porzucona i niszczała. Zrobiłem to i owo i teraz całkiem nieźle wygląda. Sami zobaczycie.

Roland doprowadził ich na plażę i zdjął sandały. Słońce świeciło coraz mocniej, a morze lśniło niczym roztopione srebro. Na plaży nie było nikogo, a znad oceanu nadchodziła bryza przesycona zapachem saletry.

– Uważajcie na kamienie. Ja jestem przyzwyczajony, ale jak ktoś nie ma wprawy, może się łatwo przewrócić.

Alicja z Maxem szli po kamieniach trop w trop za Rolandem, by po chwili stanąć przed jego chatką. Był to drewniany domek pomalowany na niebiesko i czerwono. Na zbitym z desek maleńkim ganku Max dostrzegł zwisającą z łańcucha zardzewiałą latarnię.

– To ze statku – wyjaśnił Roland. – Mam tutaj mnóstwo rzeczy wyciągniętych z wraku. No i co powiecie?

– Fantastyczna chata – wykrzyknęła Alicja. – Spisz tutaj?

– Czasami. Zwłaszcza latem. Zimą jest nieprzyjemnie, a poza tym nie lubię zostawiać dziadka samego w latarni.

Roland otworzył drzwi do chatki i wpuścił Alicję i Maxa.

– Zapraszam serdecznie. Witajcie w moim pałacu.

Wewnątrz chatka Rolanda podobna była do jarmarku żeglarskich staroci. Łupy, które przez lata zdołał wydrzeć morzu, tworzyły atmosferę tajemniczej galerii legendarnych korsarskich skarbów.

– Same śmieci – wyjaśnił Roland – ale je zbieram. Może dzisiaj uda nam się coś wyłowić.

W pokoju, poza morskimi zdobyczami, znajdowały się: stara szafa, stół, kilka krzeseł, łóżko polowe, parę półek z książkami nad łóżkiem i lampa naftowa.

– Fajnie byłoby mieć taki dom – szepnął Max.

Roland uśmiechnął się z niedowierzaniem.

– Czekam na propozycje – zażartował, nie kryjąc satysfakcji z wrażenia, jakie jego chatka wywarła na nowych przyjaciołach.

Wrócili na plażę. Max z Alicją przyglądali się, jak Roland rozpakowuje sprzęt do nurkowania.

– Statek znajduje się jakieś dwadzieścia pięć, trzydzieści metrów od brzegu. Woda jest tu o wiele głębsza, niż się na pierwszy rzut oka wydaje; po trzech metrach nie gruntujesz. Kadłub leży na głębokości mniej więcej dziesięciu metrów – tłumaczył Roland.

Alicja i Max wymienili wymowne spojrzenia.

– Tak, za pierwszym razem nie powinno się w ogóle próbować schodzić tak nisko. Czasami, podczas martwej fali, tworzą się niebezpieczne prądy. Kiedyś przeraziłem się nie na żarty.

Roland podał Maxowi maskę i płetwy.

– No dobrze. Mamy tylko dwa komplety. Kto schodzi pierwszy?

Alicja wskazała na Maxa.

– Bardzo uprzejmie z twojej strony – burknął Max.

– Nie przejmuj się, Max – uspokoił go Roland. – Pierwsze koty za płoty. Kiedy nurkowałem po raz pierwszy, myślałem, że dostanę zawału. W jednym z kominów nagle zobaczyłem ogromną murenę.

– Ogromną co? – przerwał mu Max.

– Nic takiego – odparł szybko Roland. – Żartowałem. Tam na dole nie ma żadnych bestii. Słowo honoru. To dziwne, bo zazwyczaj zatopione wraki są jak ogromne akwaria pełne morskich stworzeń. A ten nie. Pewnie im nie przypadł do gustu. Ty, słuchaj, chyba nie masz cykora?

– Ja? Cykora? – obruszył się Max.

Max, choć zajęty wkładaniem płetw, kątem oka zdołał zauważyć, że Roland bezczelnie taksuje jego siostrę, jak zdejmuje bawełnianą sukienkę, by zostać tylko w białym kostiumie kąpielowym, zresztą jedynym, jaki miała. Alicja ostrożnie zamoczyła stopy, a następnie weszła do wody po kolana.

– Ty, słuchaj – szepnął Max do Rolanda. – To moja siostra, a nie ciastko. Rozumiemy się?

Roland posłał mu szelmowskie spojrzenie.

– Sam ją tu przyprowadziłeś – odparł z uśmiechem.

– Do wody – uciął Max. – Dobrze ci to zrobi.

Alicja odwróciła się i drwiącym spojrzeniem obrzuciła chłopców, ubranych w stroje, które upodabniały ich do ludzi-żab.

– Zabójczo wyglądacie.

Max i Roland spojrzeli na siebie przez maski.

– Jeszcze jedno – zaczął Max. – Nigdy wcześniej tego nie robiłem. Nie nurkowałem, znaczy. Pływałem w basenach, to tak, ale nie wiem, czy będę umiał…

Roland wzruszył ramionami.

– Umiesz oddychać pod wodą? – zapytał.

– Nie mówiłem, że jestem idiotą, tylko że nie potrafię nurkować – odpowiedział Max.

– Jeśli umiesz wstrzymać oddech pod wodą, umiesz nurkować – zamknął dyskusję Roland.

– Uważajcie na siebie – poprosiła Alicja. – Max, jesteś pewien, że to dobry pomysł?

– Nic się nie stanie, nie bój się – zapewnił Roland, potem odwrócił się do Maxa i poklepał go po ramieniu. – Pan pierwszy, kapitanie Nemo.


***

Max nurkował w morzu po raz pierwszy w życiu i ku swemu największemu zdziwieniu odkrył, że przed jego oczyma otwiera się zupełnie nowy świat, kosmos świateł i cieni, którego istnienia nawet nie potrafił sobie wyobrazić. Snopy słonecznych promieni przenikały przez wodę, tworząc falujące leniwie, jasnomgliste zasłony, a tafla nad głową przypominała drżące, mętne zwierciadło. Max wstrzymał oddech na jakiś czas, po czym wypłynął na powierzchnię zaczerpnąć powietrza. Roland, płynący kilka metrów od niego, nie spuszczał zeń oka.

– Wszystko w porządku? – zapytał.

Max przytaknął z entuzjazmem.

– Widzisz? To łatwe. Trzymaj się mnie – krzyknął Roland, zanurzając się ponownie.

Max spojrzał na brzeg, na którym stała uśmiechnięta Alicja, machając ręką. Kiwnął do niej i ruszył za oddalającym się w głąb morza Rolandem. Gdy zatrzymali się i spojrzeli za siebie, cieniutka linia plaży i mała postać Alicji wyglądały, jakby pozostały bardzo daleko, chociaż Max był świadom, że od lądu dzieli ich zaledwie trzydzieści metrów. Morze sprawia, że dystanse się wydłużają. Roland dotknął ramienia Maxa i pokazał, że w tym miejscu powinni się zanurzyć. Max nabrał powietrza i upewniwszy się, że maska przylega szczelnie, zanurkował za Rolandem. Jego oczy potrzebowały paru sekund, by przyzwyczaić się do delikatnego podmorskiego półmroku. Dopiero wtedy ujrzał kadłub statku, przechylony na jedną z burt i otoczony aureolą magicznego światła. Wrak mógł liczyć około pięćdziesięciu metrów, może nawet więcej. Od dziobu po kil ziała ogromna wyrwa. Dziura w kadłubie wyglądała jak czarna otwarta rana, którą zadały ostre szpony podwodnych skał. Na dziobie, pod miedzianą warstwą rdzy i alg, można było odczytać nazwę: „Orfeusz”.

„Orfeusz” wyglądał raczej na frachtowiec niż jednostkę pasażerską. Wgnieciona i poobtłukiwana stal kadłuba pokryta była kępami alg, lecz – tak jak mówił Roland – przy statku nie było ani jednej ryby. Chłopcy, nie zanurzając się zbyt głęboko i nabierając powietrza co sześć, siedem metrów, płynęli wysoko nad wrakiem, obserwując podmorski krajobraz po katastrofie. Roland twierdził, że statek leży na głębokości dziesięciu metrów, ale Maxowi owa odległość wydawała się teraz nieskończonością. Zaczął się zastanawiać, jakim cudem Roland zdołał wyłowić wszystkie przedmioty, które zgromadził w swojej chatce. Przyjaciel, jakby czytając w jego myślach, dał mu znak, by poczekał, po czym, szybko uderzając płetwami, odpłynął.

Max patrzył, jak Roland schodzi coraz niżej, by w końcu dotknąć palcami kadłuba „Orfeusza”. Chwytając się wystających części wraku, nurek powoli przemieszczał się w stronę platformy, która w swoim czasie była mostkiem kapitańskim. Choć Max znajdował się dość daleko, wydawało mu się, iż ze swojego miejsca dostrzega nie tylko zarys koła sterowego, ale również przyrządy wewnątrz pomieszczenia. Roland znalazł się przy wyrwanych z zawiasów drzwiach i wpłynął do wnętrza zatopionego statku. Kiedy zniknął Maxowi z oczu, ten poczuł lekki dreszcz niepokoju. Nerwowo zastanawiając się, co miałby zrobić, gdyby Rolandowi w środku przydarzyło się coś nieoczekiwanego, nie odrywał wzroku od wyrwanych drzwi. Po kilku sekundach Roland wyłonił się ze sterówki i szybko zaczął się wynurzać, zostawiając za sobą girlandę pęcherzyków. Max wychylił głowę nad wodę i łapczywie zaczerpnął powietrza. Roland, uśmiechnięty od ucha do ucha, wychynął metr od Maxa.

– Niespodzianka! – wykrzyknął.

Max zauważył, że przyjaciel trzyma coś w ręku.

– Co to jest? – zapytał, wskazując dziwny metalowy przedmiot wyłowiony przez Rolanda ze sterówki.

– Sekstans.

Max uniósł brwi. Nie miał pojęcia, o co chodzi.

– Przyrząd, który służy do pomiaru położenia statku na morzu – wyjaśnił Roland, łapiąc zachłannie powietrze, po tym jak przez niemal minutę musiał wstrzymywać oddech. – Zanurkuję jeszcze raz. Potrzymaj.

Max chciał gwałtownie zaprotestować, ale nie zdążył nawet otworzyć ust, kiedy Roland zniknął pod wodą. Max zaczerpnął głęboko powietrza, by śledzić ruchy Rolanda, który płynął wzdłuż kadłuba ku rufie. Max na górze przepłynął parę metrów, by móc dobrze widzieć przyjaciela. Roland zbliżył się do jednego z bulajów, starając się zajrzeć do środka. Max wstrzymywał oddech, póki nie poczuł, że pękają mu płuca. Wypuścił powietrze, by szybko się wynurzyć i złapać tchu.

W tej samej jednak chwili jego oczom ukazał się widok, który go zmroził. Na wystającym z rufy „Orfeusza” maszcie falowała wystrzępiona i przegniła bandera. Max wytężył wzrok i rozpoznał ledwo widoczny symbol sześciopromiennej gwiazdy wpisanej w koło. Poczuł, jak strach chwyta go za gardło, a ciało pokrywa się gęsią skórką. Świetnie pamiętał ten symbol wykuty na żelaznej bramie ogrodu posągów.

Sekstans Rolanda wysunął mu się z rąk i powoli zniknął w toni. Ogarnięty panicznym strachem Max, rozpaczliwie machając rękoma, zaczął płynąć w stronę brzegu.


***

Pół godziny później, siedząc w cieniu ganku, Roland z Maxem przyglądali się Alicji szukającej między kamieniami starych muszli.

– Jesteś pewien, że gdzieś już widziałeś ten symbol?

Max skinął głową.

– Wiesz, pod wodą łatwo ulec złudzeniom: to, co widzisz, wcale nie jest tym, co ci się wydaje, że widzisz – zaczął Roland.

– Dobrze wiem, co widziałem – uciął Max. – Rozumiemy się?

– No dobra – ustąpił Roland. – Widziałeś symbol, który rzekomo znalazłeś również na tym niby-cmentarzu, na tyłach waszego domu. I co z tego?

Max zerwał się na równe nogi i natarł na przyjaciela.

– Jak to co z tego? Mam ci jeszcze raz wszystko od początku opowiadać?

Max przez ostatnie dwadzieścia pięć minut relacjonował ze wszystkimi szczegółami to, co zobaczył najpierw w ogrodzie posągów, a następnie na filmie Jacoba Fleischmanna.

– Nie ma takiej potrzeby – odparł sucho Roland.

– To dlaczego nie chcesz mi uwierzyć? – wybuchnął Max. – Myślisz, że sobie to wszystko wymyśliłem?

– Nie mówiłem, że ci nie wierzę – bronił się Roland, uśmiechając się lekko do Alicji, która wracała już ze swojego nadmorskiego spaceru z małą torbą pełną muszli. – Udany spacer?

– Ta plaża to muzeum – powiedziała Alicja, grzechocząc torbą zdobyczy.

Max, wściekły, wywrócił oczyma.

– Wierzysz mi czy nie? – zapytał, wbijając wzrok w Rolanda.

Przyjaciel rzucił mu szybkie spojrzenie i przez jakiś czas się nie odzywał.

– Wierzę – szepnął, wpatrzony teraz w dal horyzontu. Cień smutku przemknął mu po twarzy, co nie uszło uwagi Alicji.

– Max mówi, że twój dziadek był na tym statku w noc katastrofy – powiedziała, kładąc mu rękę na ramieniu. – Naprawdę tak było?

Roland przytaknął niechętnie.

– Tylko on przeżył.

– Ale jak to się stało? – drążyła Alicja. – A może nie chcesz o tym rozmawiać? Przepraszam.

Roland pokręcił głową i uśmiechnął się do obojga.

– Nie, nie o to chodzi. I nie jest tak, Maksie, że nie wierzę w twoją opowieść. Rzecz w tym, że to już któryś raz słyszę o tym symbolu.

– A kto jeszcze go widział? – zapytał zaintrygowany Max. – Kto jeszcze mówił ci o nim?

– Mój dziadek. Od dziecka o nim słyszę. – Roland ruchem głowy zaprosił ich do środka. – Robi się chłodno. Wejdźmy lepiej do chatki. Opowiem wam historię statku.


***

Z początku Irinie zdawało się, że słyszy dochodzący z dołu głos matki. Andrea Carver często mówiła do siebie, krzątając się po domu, i nikt z rodziny nie dziwił się, że jej myśli stają się słyszalne. Ale chwilę później ku swojemu zdziwieniu Irina zobaczyła przez okno, jak matka żegna Maximiliana Carvera udającego się do miasteczka w towarzystwie znanego już dziewczynce tragarza -jednego z osiłków, którzy poprzedniego dnia pomogli im przetransportować bagaż z dworca. Irina pojęła natychmiast, że w tej chwili jest w domu sama i że głos, który zdawało jej się słyszeć, musiał być jedynie złudzeniem. Ledwie to jednak pomyślała, usłyszała go znowu: tym razem rozlegał się w jej pokoju niczym przenikający przez ściany jednostajny pomruk.

Głos zdawał się dochodzić z szafy, a szeptanych słów nie sposób było rozróżnić. Po raz pierwszy, odkąd sprowadzili się do domu na skraju plaży, Irinę ogarnął strach. Wbiła wzrok w ciemne drzwi szafy i zauważyła tkwiący w zamku kluczyk. Nie zastanawiając się długo, przyskoczyła i przekręciwszy klucz, zamknęła mebel na cztery spusty. Cofnęła się parę kroków i głęboko odetchnęła. Wówczas znów usłyszała ów dźwięk i zrozumiała, że nie był to jeden szept, ale szmer kilku nakładających się na siebie głosów.

– Irina? – zawołała z dołu matka.

Ciepły głos Andrei Carver wyrwał ją z oszołomienia. Uspokoiła się, znów poczuła się bezpieczna.

– Irina, jesteś tam? Mogłabyś zejść na chwilę? Potrzebuję pomocy.

Nigdy wcześniej Irina nie miała tak wielkiej ochoty, by pomóc matce. Było jej wszystko jedno przy czym. Już miała zbiec schodami, kiedy poczuła, jak lodowaty powiew muska jej twarz i wypełnia sypialnię. Drzwi do pokoju zamknęły się z trzaskiem. Irina rzuciła się do nich i zaczęła szarpać klamkę, która najwyraźniej się zacięła. Kiedy bezskutecznie siłowała się z drzwiami, usłyszała, jak za jej plecami kluczyk w drzwiach szafy zaczyna się powoli przekręcać, a owe głosy, pochodzące jakby z najgłębszych zakamarków domu, zanoszą się złowrogim śmiechem.


***

– Kiedy byłem mały – zaczął Roland – dziadek opowiadał mi tę historię tyle razy, że wreszcie w kółko mi się śniła. Wszystko zaczęło się, kiedy dawno temu straciłem rodziców w wypadku samochodowym i zamieszkałem w tym miasteczku.

– Nie wiedziałam, bardzo mi przykro – przerwała Alicja. Czuła, iż choć Roland sprawia wrażenie pogodnego chłopaka, który bez problemu może opowiedzieć historię dziadka i statku, wracanie wspomnieniami do tych bolesnych wydarzeń nie przychodzi mu łatwo.

– Byłem bardzo mary. Rodziców właściwie nie pamiętam – powiedział Roland, unikając spojrzenia Alicji, której to oczywiste kłamstwo nie mogło zwieść.

– I co się wtedy stało? – dopytywał się Max.

Alicja spiorunowała go wzrokiem.

– Dziadek mnie przygarnął. Zamieszkaliśmy razem w latarni. Dziadek jest inżynierem i od lat opiekuje się tą latarnią morską. W związku z tym, że zbudował ją właściwie sam, w 1919 roku, władze miejskie przyznały mu to stanowisko dożywotnio. To bardzo ciekawa historia, posłuchajcie.

Dwudziestego trzeciego czerwca 1918 roku mój dziadek znalazł się na pokładzie „Orfeusza” w porcie Southampton, choć nie zaokrętował się jako pasażer. „Orfeusz” nie był statkiem pasażerskim; był tylko frachtowcem i nie cieszył się dobrą sławą. Dowodził nim holenderski kapitan, przekupny jak mało kto, pijaczyna, który użyczał statku, komu popadnie, pod warunkiem, że ten ktoś płacił z góry. Jego głównymi klientami byli przemytnicy z jednej i z drugiej strony kanału La Manche. „Orfeusz” miał tak złą sławę, że nawet niemieckie okręty wojenne go nie atakowały, chyba z litości. Ale pod koniec wojny interes zaczął kuleć i latający Holender – jak mówił o nim dziadek – zmuszony był rozejrzeć się za innymi, choćby i najmętniejszymi źródłami dochodów, żeby spłacić karciane długi, w których od dawna tonął. Podobno podczas jednej z tych nocy, kiedy szczęście, jak zwykle, mu nie sprzyjało, przerżnął w karty ostatnią koszulę. Grał z nim wtedy niejaki Mister Kain, dyrektor objazdowego cyrku, który w zamian za darowanie długu zażądał przyjęcia na pokład całej trupy cyrkowej i przemycenia jej przez kanał. Ale domniemany cyrk Mister Kaina skrywał coś więcej niż zwykłe wozy. Cała trupa chciała zniknąć jak najszybciej, bez śladu, bez świadków, cichaczem. Holender nie miał właściwie wyjścia, więc się zgodził; w przeciwnym razie straciłby statek.

– Zaraz, zaraz – przerwał Max. – A co z tym wszystkim wspólnego miał twój dziadek?

– Do tego właśnie zmierzam – kontynuował Roland. – Jak mówiłem, Mister Kain, choć domyślacie się pewnie, że nie było to jego prawdziwe nazwisko, miał wiele na sumieniu. Dziadek już od dawna śledził jego poczynania. Mieli zaległe porachunki i dziadek sądził, że jeśli Mister Kainowi i jego bandzie uda się przepłynąć przez kanał, szanse ich schwytania będą stracone na zawsze.

– Dlatego dostał się na „Orfeusza”? – zapytał Max. – Jako pasażer na gapę?

Roland przytaknął.

– Ale czegoś nie rozumiem – wtrąciła się Alicja. – Dlaczego twój dziadek nie powiadomił policji? Przecież był inżynierem, a nie żandarmem. Jakie zaległe porachunki mógł mieć z Mister Kainem?

– Mogę dokończyć historię? – zapytał Roland.

Rodzeństwo skinęło zgodnie.

– Dziękuję. Tak więc znalazł się na statku – ciągnął Roland. – „Orfeusz” wypłynął z portu w południe i zamierzał dotrzeć do miejsca przeznaczenia późno w nocy, ale sprawy się pokomplikowały. Po północy zerwał się sztorm, który zepchnął statek ku wybrzeżu. „Orfeusz” rozbił się o skały i w parę minut zatonął. Dziadek się uratował, bo był ukryty w szalupie ratunkowej. Reszta zginęła.

Max przełknął ślinę.

– Chcesz powiedzieć, że ciała są jeszcze tam, we wraku?

– Nie, skądże – odparł Roland. – świcie gęsta mgła zaległa nad całym wybrzeżem. Miejscowi rybacy znaleźli na plaży mojego dziadka. Leżał nieprzytomny. Kiedy mgła ustąpiła, łodzie rybackie przeczesały całą strefę katastrofy. Nigdy nie odnaleziono żadnego ciała.

– Ale, wobec tego… – przerwał Max cichutko.

Roland ruchem ręki poprosił, żeby pozwolił mu kontynuować.

– Zawieziono dziadka do miejscowego szpitala. Przez wiele dni nie odzyskiwał przytomności. Kiedy wrócił do siebie, postanowił, że w podzięce za wyratowanie i opiekę wybuduje na szczycie klifu latarnię morską, by już nigdy nie doszło do podobnej tragedii. Z czasem został latarnikiem morskim.

Gdy opowieść dobiegła końca, zapadła długa cisza. W końcu Roland wymienił spojrzenie z Alicją, a następnie z Maxem.

– Rolandzie – Max starał się tak dobierać słowa, by przypadkiem nie zranić przyjaciela. – W tej historii coś mi nie pasuje. Nie obraź się, ale wygląda to tak, jakby dziadek nie opowiedział ci wszystkiego do końca.

Roland przez chwilę wstrzymywał się z odpowiedzią. A potem uśmiechnął się blado i spojrzawszy na Alicję i Maxa, powoli pokiwał głową.

– Wiem o tym – wyszeptał. – Wiem.


***

Irina poczuła, jak ręce cierpną jej od bezskutecznego szarpania się z klamką. Z trudem łapiąc powietrze, odwróciła się i z całych sił naparła plecami na drzwi. Nie mogła oderwać wzroku od kluczyka przekręcającego się w drzwiach szafy.

Kluczyk nagle przestał się obracać i jak popchnięty niewidzialnymi palcami, wypadł z zamka na podłogę. Drzwi od szafy zaczęły się otwierać, skrzypiąc przejmująco. Irina chciała wrzasnąć na całe gardło, ale poczuła, że brak jej tchu nawet na najcichszy szept.

Z półmroku szafy wyjrzała para błyszczących i znajomych oczu. Irina westchnęła z ulgą. To był jej kot. To był tylko jej kot. Chwilę wcześniej myślała, że ze strachu serce jej wyskoczy z piersi. Uklękła, by podnieść swego milusińskiego, i wtedy odkryła, że oprócz kota w głębi szafy jest jeszcze jakaś istota. Zwierzę rozdziawiło szczęki, wydając z siebie ostry, podobny do syku węża dźwięk, od którego skóra cierpła, po czym cofnęło się z powrotem w ciemności szafy, do swojego pana. Świetlisty uśmiech rozbrysł w półmroku i na Irinie spoczęło spojrzenie pary oczu koloru roztopionego złota, a głosy, teraz unisono, wołały ją po imieniu, Irina krzyknęła na całe gardło i rzuciła się w stronę drzwi, nacierając na nie całym ciężarem ciała. Drzwi ustąpiły, a dziewczynka runęła na podłogę korytarza. Nie tracąc ani chwili, podniosła się i popędziła po schodach, czując jeszcze na karku lodowate tchnienie prześladujących ją głosów.

Andrea Carver z przerażeniem zobaczyła, jak jej młodsza córka, z twarzą wykrzywioną przerażeniem, rzuca się na oślep w dół z samego szczytu schodów. Krzyknęła, by ją powstrzymać, ale było już za późno. Córeczka potoczyła się po stopniach niczym bezwładny worek. Andrea Carver doskoczyła do Iriny i uniosła jej głowę. Łza krwi płynęła po czole dziewczynki. Matka położyła palce na jej szyi i wyczuła słaby puls. Próbując opanować ogarniający ją atak histerii, podniosła córkę z podłogi, gorączkowo zastanawiając się, co ma teraz zrobić.

Czując, że przeżywa najgorsze pięć sekund swego życia, powoli spojrzała ku górze schodów. Z ostatniego stopnia schodów kot Iriny śledził każdy jej ruch. Wytrzymała szydercze i okrutne spojrzenie zwierzęcia, po czym, uświadomiwszy sobie, że trzyma w ramionach nieprzytomną córkę, otrząsnęła się i pobiegła do telefonu.

Загрузка...