Rozdział jedenasty

Kiedy stary latarnik skończył opowieść, zegarek Maxa wskazywał prawie piątą. Na dworze zaczął siąpić drobny deszczyk, a wiejący znad morza wiatr uparcie dudnił w okiennice domu przy latarni morskiej.

– Nadciąga burza – powiedział Roland, zapatrzony w ołowiany horyzont nad oceanem.

– Max, musimy wracać do domu. Niedługo zadzwoni tata – szepnęła Alicja.

Max pokiwał głową bez przekonania. Czuł, że musi gruntownie przemyśleć wszystko, co wyjawił im stary, i spróbować złożyć w całość części tej łamigłówki. Latarnik pogrążył się teraz w apatycznym milczeniu; widać było, że dzielenie się starymi wspomnieniami kosztowało go sporo wysiłku. Siedział bez ruchu w fotelu, zapatrzony w przestrzeń.

– Max… – powtórzyła Alicja.

Chłopiec wstał i bez słów pożegnał się z latarnikiem, który odpowiedział mu ledwo dostrzegalnym skinieniem głowy. Roland przyglądał się przez chwilę dziadkowi, po czym wyszedł razem z przyjaciółmi.

– Co o tym sądzisz? – Max zwrócił się do Alicji.

– Nie wiem – przyznała, wzruszając ramionami.

– Nie uwierzyłaś w historię dziadka Rolanda? – dopytywał się Max.

– Niełatwo w nią uwierzyć – odparła Alicja. – Na pewno to wszystko dałoby się wyjaśnić jakoś inaczej…

Max spojrzał pytająco na Rolanda.

– Ty też nie wierzysz dziadkowi?

– Jeśli mam być szczery, sam już nie wiem – odpowiedział Roland. – Chodźcie. Odprowadzę was. Może uda nam się zdążyć przed burzą.

Alicja wsiadła na rower Rolanda, po czym bez słowa ruszyli w drogę powrotną. Max odwrócił się, by jeszcze przez chwilę popatrzeć na domek latarnika. Zastanawiał się, czy w ciągu lat spędzonych samotnie na tym stromym klifie Victor Kray mógł sobie wymyślić tę mroczną historię, w którą wydawał się wierzyć bez zastrzeżeń. Max wystawił twarz na deszcz, potem wsiadł na rower i ruszył zboczem w dół.

Kiedy skręcał w drogę wiodącą skrajem plaży, cały czas miał jeszcze w głowie historię Kaina i Victora Kraya. Pedałując w deszczu, zaczął porządkować fakty w jedyny sposób, jaki wydawał mu się choć trochę prawdopodobny. Nawet jeśliby przyjąć, że dziadek Rolanda mówił prawdę – w co nie było znowu tak łatwo uwierzyć – sytuacja pozostawała niewyjaśniona. Potężny mag, pogrążony w długim śnie, wydawał się powoli wracać do życia. I śmierć Jacoba Fleischmanna miała być pierwszym zwiastunem owego powrotu. A jednak w całej tej historii, którą stary latarnik przez tyle lat trzymał w tajemnicy, coś się nie zgadzało.

Pierwsze błyskawice rozświetliły szkarłatne niebo i wiatr zaczął wściekle pluć wielkimi kroplami deszczu prosto w twarz Maxa. Chłopak przyspieszył, chociaż w nogach czuł jeszcze poranny maraton. Do domku przy plaży zostało parę kilometrów.

Max zrozumiał, że nie uda mu się uwierzyć w opowieść latarnika i tak po prostu przyjąć, że wyjaśnia ona wszystko. Przypomniał sobie mroczny ogród posągów i tajemnicze wypadki, wszystkie, jakie zaszły, odkąd przybyli do miasteczka, i pomyślał, że w ruch wprawiony został jakiś złowrogi mechanizm; i teraz nikt nie mógł przewidzieć, co się miało wydarzyć. Z udziałem Rolanda i Alicji czy nie, Max miał zamiar poprowadzić własne śledztwo i obiecał sobie, że nie spocznie, dopóki nie odkryje prawdy. Wiedział już, od czego zacząć: był pewien, że filmy Jacoba Fleischmanna zawiodą go do serca zagadki. Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że Victor Kray nie powiedział im całej prawdy. Ani nawet jej części.


***

Alicja i Roland czekali już na ganku domu przy plaży, kiedy Max, przemoczony do suchej nitki, schowawszy rower w garażu, puścił się pędem w kierunku domu, aby się schronić przed deszczem.

– Już drugi raz w tym tygodniu tak zmokłem – roześmiał się. – Jak tak dalej pójdzie, to się rozpuszczę. Nie masz chyba zamiaru wracać teraz do domu, prawda, Rolandzie?

– Obawiam się, że tak – odparł Roland, wpatrzony w nieprzezierną zasłonę ulewy, która rozszalała się na dobre. – Nie chcę zostawiać dziadka samego.

– Weź przynajmniej pelerynę. Przeziębisz się i zapalenie płuc gotowe – stwierdziła Alicja.

– Nie potrzebuję. Jestem przyzwyczajony. Poza tym to letnia burza, szybko przejdzie.

– Głos doświadczenia przez ciebie przemawia – zadrwił Max.

– Żebyś wiedział – zapewnił Roland.

Troje przyjaciół popatrzyło po sobie w milczeniu.

– Chyba najlepiej będzie nie wracać do tematu aż do jutra – zaproponowała Alicja. – Musimy się porządnie wyspać, to pomoże nam zobaczyć wszystko w innym świetle. Tak się przynajmniej mówi…

– Nie wiem, kto będzie mógł spać spokojnie po wysłuchaniu podobnej historii – obruszył się Max.

– Twoja siostra ma rację – powiedział Roland.

– Lizus! – odgryzł się Max.

– Zmieniając temat: mam zamiar jutro znów zanurkować przy wraku. Może uda mi się wyłowić sekstans, który wczoraj wypadł komuś z rąk… – zapowiedział Roland.

Max już układał w myślach jakąś zjadliwą odpowiedź, która nie pozostawiałaby wątpliwości co do tego, że nurkowanie do wraku „Orfeusza” uważał za nie najlepszy pomysł, ale uprzedziła go Alicja.

– Przyjdziemy – zapewniła.

Szósty zmysł podpowiadał Maxowi, że siostra użyła liczby mnogiej z czystej kurtuazji.

– W takim razie do jutra – powiedział Roland, wpatrując się natarczywie w Alicję.

– Ja też tu jestem – rzekł Max śpiewnym głosem.

– Do widzenia, Max – pożegnał się Roland, wsiadając na rower.

Alicja i Max patrzyli za przyjacielem oddalającym się pośród burzy. Stali na ganku, dopóki jego sylwetka nie zniknęła za zakrętem drogi biegnącej skrajem plaży.

– Powinieneś się przebrać w suche ubranie. Ja tymczasem przygotuję kolację – zakomenderowała Alicja.

– Ty? – Max nie mógł wyjść ze zdziwienia. – Przecież nie umiesz gotować!

– A kto powiedział jaśnie wielmożnemu panu, że mam zamiar gotować? Restauracji nie prowadzę. A teraz do środka – oznajmiła Alicja, uśmiechając się złośliwie.

Max postanowił zastosować się do poleceń siostry i wszedł do domu. Nieobecność rodziców i małej Iriny potęgowała jeszcze wrażenie, jakiego doznał już pierwszego dnia – czuł się tutaj jak intruz, który zakradł się do cudzego mieszkania. Kiedy wchodził po schodach do swojej sypialni, zdał sobie nagle sprawę, że już od kilku dni ani razu nie widział obrzydliwego zwierzaka Iriny. Uznał, że nie jest to zbyt wielka strata, i szybko o tym zapomniał.


***

Zgodnie z zapowiedzią Alicja nie strawiła w kuchni ani minuty dłużej, niż było to absolutnie niezbędne. Przygotowała kanapki z żytniego chleba z masłem i marmoladą i nalała do szklanek mleka.

Mina Maxa, kiedy ujrzał tacę z tym substytutem kolacji, mówiła sama za siebie.

– Nie chcę słyszeć ani słowa sprzeciwu. Nie jestem stworzona do gotowania.

– Nigdy cię o to nie podejrzewałem – odparł Max, który nie był zresztą głodny.

Jedli w milczeniu, czekając na telefon ojca z wiadomościami ze szpitala. Aparat jednak uparcie milczał.

– Może dzwonili wcześniej, kiedy byliśmy w domku latarnika – odezwał się Max.

– Może – odburknęła Alicja.

Max zauważył niepokój na twarzy siostry.

– Gdyby stało się coś złego, na pewno by zadzwonili – powiedział Max. – Wszystko będzie dobrze.

Alicja uśmiechnęła się blado. Max pomyślał, że ma naprawdę wrodzony dar pocieszania innych argumentami, w które sam nie wierzy.

– Pewnie masz rację – bąknęła Alicja. – Chyba się położę. A ty?

Max dopił mleko i wskazał w kierunku kuchni.

– Też zaraz pójdę spać, ale najpierw muszę jeszcze coś zjeść. Umieram z głodu – skłamał.

Kiedy tylko usłyszał odgłos zamykających się drzwi do sypialni Alicji, odstawił szklankę i poszedł do garażu, w poszukiwaniu kolejnych filmów z kolekcji Jacoba Fleischmanna.


***

Max zakręcił korbą projektora i snop światła rozlał się na ścianie, ukazując zamazany obraz czegoś, co przypominało plątaninę znaków. Powoli obraz zaczął nabierać ostrości i Max pojął, że nie były to żadne symbole, a cyfry rozmieszczone w okręgu, i że ma przed oczyma tarczę zegarka. Jego nieruchome wskazówki rzucały na tę tarczę wąskie cienie, co pozwalało się domyślać, że ujęcie nakręcone zostało w pełnym słońcu lub w pobliżu źródła silnego światła. Jeszcze przez kilka sekund film ukazywał tylko ten uśpiony zegarek, aż nagle wskazówki ruszyły z miejsca, najpierw bardzo powoli, potem coraz szybciej, by w końcu zawirować w szalonym biegu na wspak. Kamerzysta cofał się i widz mógł się teraz przekonać, że zegarek wisi na dewizce. Kolejne półtora metra do tyłu i widać było, że dewizka wisi na białej dłoni. Dłoni posągu.

Max natychmiast rozpoznał ogród posągów – scenerię pierwszego filmu Jacoba Fleischmanna, tego, który oglądali przed paroma dniami. I po raz kolejny posągi rozstawione były zupełnie inaczej, niż Max pamiętał ze swojej wizyty na opuszczonej posesji. Kamera zaczynała wędrówkę pośród posągów, bez cięć i bez pauz, dokładnie jak na pierwszym filmie. Co dwa metry zatrzymywała się przed twarzą któregoś z posągów. Max przyglądał się po kolei członkom cyrkowej trupy, ich zastygłym w bezruchu rysom, wyobrażając sobie, jak walczą z żywiołem w ciemnościach pod pokładem „Orfeusza”, a lodowata woda odbiera im życie.

Na koniec kamerzysta podchodził powoli do figury znajdującej się w samym środku sześciopromiennej gwiazdy. Klown. Doktor Kain. Książę Mgły. U jego stóp Max dostrzegł nieruchomą postać kota wyciągającego w powietrze łapę zakończoną ostrymi pazurami. Max, który nie pamiętał go ze swojej wizyty w ogrodzie posągów, założyłby się o cokolwiek, że niepokojące podobieństwo kamiennego kota do zwierzaka przygarniętego przez Irinę pierwszego dnia na stacji nie było bynajmniej przypadkowe. Kiedy patrzył na te obrazy, słysząc szum deszczu bijącego o szyby i odgłosy burzy oddalającej się teraz w głąb lądu, nie było mu wcale trudno uwierzyć w historię, którą stary latarnik opowiedział im tego popołudnia. Już sama złowieszcza obecność tych budzących lęk posągów wystarczała, by zagłuszyć wszelkie wątpliwości, nawet te najbardziej racjonalne.

Kamera robiła teraz najazd na twarz klowna, zatrzymała się od niej niecałe pół metra i trwała tak w bezruchu dobrych kilka sekund. Max kątem oka spojrzał na szpulę i zobaczył, że film niedługo się skończy – zostało już tylko kilka metrów taśmy. Wtedy na filmie stało się coś, co ponownie przykuło jego uwagę. Kamienne oblicze drgnęło w sposób niemal niezauważalny. Max wstał i podszedł do ściany. Źrenice w kamiennej twarzy klowna rozszerzyły się, a usta wykrzywiły powoli w okrutnym uśmiechu, odsłaniając rząd długich i ostrych jak u wilka zębów. Max poczuł, że serce podchodzi mu do gardła.

Po chwili obraz zniknął i rozległy się odgłosy końcówki taśmy, której luźny koniec uderzał teraz o projektor. Film się skończył.

Max wyłączył projektor i zaczerpnął głęboko powietrza. Teraz wierzył we wszystko, co Victor Kray im opowiedział, ale wcale nie czuł się z tym lepiej, wręcz przeciwnie.

Wszedł do sypialni i zamknął za sobą drzwi. Wyjrzał przez okno i zatrzymał wzrok na majaczącej w oddali posesji z posągami. Tak jak zwykle kontury kamiennego ogrodu tonęły w gęstej, nieprzeniknionej mgle.

Tej nocy jednak tańczące opary nie napływały wcale znad lasu, lecz wydawały się emanować z wnętrza samego ogrodu.

Nieco później, usiłując zasnąć i wymazać z pamięci twarz klowna, Max pomyślał, że owa mgła nie była niczym innym niż lodowatym oddechem doktora Kaina, który uśmiechając się, czekał cierpliwie, aż wybije wreszcie godzina jego powrotu.

Загрузка...