I

Oj, pozazdrościł Benedikt Nikicie Iwanyczowi! Wieczorem, po robocie, przyszedł do domu; jako zawsze, niespokojny, sprawdził piec, a piec jak na złość wygasł, jako już często bywało. Gdyby się przyszło godzinkę wcześniej, to może i nic by nie było, jeszcze jakieś życie tliłoby się w węgielkach, jeszcze by chyba można, na kolana padłszy i szyję wykręciwszy, jakoby modlący się, dmuchać a dmuchać, i w końcu wydmuchać żywy ogienek z siwych, zasypiających drewienek. Tak, godzinę wcześniej — jeszcze by można było. Ale roboczy dzień długi jest, i zanim się do roboty dostaniesz, zanim z roboty biegiem wrócisz, to jakoby naumyślnie, jakoby kto wyliczył, że nie zdążysz na czas! Zupa, jasna rzecz, jeszcze nie wystygła, jeśli garniec szmatkami owinięty był jak należy; posiorbać można, ale smak ma smutny, wieczorny; jesz po omacku, w ciemnościach — przecie i świecy zapalić nie ma czym — i żal siebie, oj, jak żal! Chata też jeszcze nie wystygła, można położyć się spać, ale w siermiędze, w czapce, bo dopiero nocą zacznie podmarzać: zima wśliźnie się w chude szczeliny, w szpary, będzie przenikać do środka, chuchać zimnem z piwnicy. A rano w chacie — śmierć, i tyle.

Nie, długo tak nie pociągniesz, trzeba abo do rozpalaczy iść i poprosić o ogień — a wtedy szykuj siurpryzy, kochaneczku — abo do rodzin sąsiedzkich pukać i żebrać, jeśli nie bardzo źli. W rodzinie życie łatwiejsze, bo kiedy gospodarz pracuje, baba siedzi w domu, po gospodarstwie się szasta, pieca dogląda. Warzy. Piecze. Śmieci zmiata. Może i przędzie. Tylko że nie będziesz przecie tak każdego dnia prosić o jałmużnę, bo sąsiadom cierpliwości nie starczy: dadzą w łeb hołoblą. A może i spać legli abo łają się wzajem między sobą, jako w rodzinach jest przyjęte, abo biją, we włosy się wczepiwszy, a tu nagle ty: „Nie dalibyście to węgielków, dobrzy ludkowie?”.

A Nikicie Iwanyczowi ani rodzina widać, ani baba, ani sąsiedzi nie są potrzebni, a piec choćby i sto razy pogasi, to jemu — jeden pies.

Chuchnie i rozpali. Taki zapali, kiedy chce, czy to w lesie, czy w polu, czy gdzie indziej, bo nosi ogień ze sobą. Jak zechce, to ognisko rozpali, siądzie przy ogniu, podrzucający chrust suchy, gałązki opadłe, śmieć leśny; zacznie wpatrywać się w żywy, ciepły, czerwonożółty, ruszający się, pląsający płomień. Ani prosić nie musi, ani kłaniać się, ani czołem bić, ani lękać się — nic. Swoboda! Żeby tak Benedikt mógł! Właśnie tak!

Jeszcze raz, w ciemnościach nieprzeniknionych, namacał garniec z ciepłą zupą, poszukał rękami w okolicy: gdzie łycha? A diabli ją wiedzą, wsunął gdzieś i zapomniał. Znowu z brzegu siorbać? Nie można, przeciem nie kozieł.

Wyszedł na ganek. Boże! Jak ciemno! Na północ, na południe, na zachód, na wschód — ciemności, ciemności bez granic, bez kresu, a w tych ciemnościach kawałki mroku, cudze chaty niby te kłody, niby kamienie, jako czarne dziury w czarnej czarności, jako zapadliny w nicość wiodące, w mroźną niemotę, w noc, w zapomnienie, w śmierć, jako długi upadek do studni, który we śnie bywa — spada człek i spada, i nie masz dna, i serce staje się coraz mniejsze, coraz mniejsze, coraz żałośniejsze i słabsze. Boże!

A nad głową niebo też czarniejsze od czarnego, a na tym niebie błękitnawe plamki gwiazd, to gęściej, to rzadziej, i jakoby dychały, poruszały się, jakoby też łapały powietrze, szarpały się, chciały oderwać, ale nie mogły, przybite na fest do czarnej pokrywy nieba, mocno przytwierdzone, i ani się ruszą. Wprost nad głową Benedikta, zawsze nad głową, gdzie by tam poszedł — i Koryto, i Miska, i snopek Skrzypów Północnych, i jasnobiały Pępek, i chmara Pazurków, i mocno, ciasno, gęsto zbite Wrzeciono, biegnące smugą przez całe niebieskie utwierdzenie — wszystkie są, zawsze były, jak pamięcią sięgnąć. Czy się rodzisz, umrzesz, wstaniesz, leżysz, pląsasz na sąsiedzkim weselu abo rankiem na surowym, malinowym wschodzie obudzisz się jako po grzmotnięciu kijem, przestraszony, jakobyś sam jeden został żywy na tym świecie — one będą cięgiem tu, zawsze tu, blado migające, ślepawe, milczące, wieczne.

Za plecami stygnąca chata. Polewka. Wyrko. Na wyrku szmaty: wojłokowa kołdra, co po mateczce została się, letni serdak — żeby nogi zakrywać, brudna poduszka, pióry wypchana. Przy oknie winien być stół, przy stole taburet, na stole rozszczepa z łojową świecą, w komórce zapas świec i rdzy pół puda, a w schowanku, przed złodziejmi ukryte, zapasowe walonki, skarpety i łapcie na wiosnę, i kamienny nożyk, i wiązka suszonych grzybali, i kociołek z uchwytem. Przynajmniej rankiem były. Czego chcieć więcej? Wszystko jest. A cięgiem coś niedobrze. Coś cięgiem świerzbi, a świerzbi.

Zaliż bogactwa pragnę…? Abo swobody…? Zali pomrzeć się boję…? A może chcę dokądś umknąć…? Abo wznieść się na wyżyny swywoli, może wystawiam sobie, żem basza abo jaki władyka wielgachny, niebosiężny, czarodziejski, wszechwładny, główny-najgłówniejszy, co ludków depce, w domu wysokim mieszka, rękami porusza a głową kiwa? A jak Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, do sieni wszedł i wszyscy na twarz runęli… A jak Nikita Iwanycz ogniem zionął…

Stary to niczego się nie boi, nikt mu niepotrzebny — ani basza, ani sąsiedzi. Bo taka siła onemu jest dana, taki zazdrości godny Effekt: ogień mu we wątpiach się wytwarza. Jak zechce, to całą osadę spali. Co tam osadę: gród cały, wszystkie lasy wokoło, cały ziemski blin! Dlatego widać, naczalstwo go bokiem obchodzi, nie przyczepia się, jako do nas, prostych ludków; jego sława i siła, i władza ziemska…! Jejku, jej, a nam cichym-małym w nocy na ganku stać, wdychać mroźną ciemność, wydychać ciemność ledwie ciepłą, przestępować z nogi na nogę, zadzierać gębusię do dalekiego niebieskiego Wrzeciona, słuchać, jak ślozy mrożonym groszkiem szeleszczą, spadają na brodę krzaczastą, słuchać, jak czarne chaty cicho siedzą na czarnych pagórkach, jak poskrzypują wysokie drzewa, jak jęczy dujawica, jak wiater donosi w porywach — ledwie słyszalne, ale wyraźne — dalekie, północne, żałosne wycie.

Загрузка...