PE

Do pracy Benedikt całkiem przestał chodzić. A po co? Tak czy siak, koniec z nim. Na jego szczęście właśnie nadeszło lato i skrybom dali urlop. Bo inaczej zabraliby go na roboty drogowe jako Bezpożyteczny Element. Pora już była rzepę sadzić, ale smętek opadł go taki, że już dawnego nastrojenia do rzepy nie miał. Szedł do najdalszej osady, kupił u ludków grochodrzewu. Wąchał. Nie bardzo ulżyło. Leżał na wyrku. Płakał.

Chodził do Nikity Iwanycza, puszkina z drewna pomalutku rzezał. Główka bałwanowi już się okrągliła, duża jak kocioł. Smętna. Nos na pierś zwiesił. A łokieć sterczał, jak go tamten prosił.

— Nikito Iwanyczu. Jak wyście mówili, żeby ten ogon nazywać? — Atawizm.

— A jakie jeszcze atawizmy bywają?

— Mmm… Owłosione kobiety.

— A pazury?

— Nie słyszałem. Chyba nie.

Zamyślał wstąpić do Marfuszki. Ale się rozmyślił. Figlów mu się odniechciało, a do jej wrzasków i placków już dawnej ciekawości nie miał.

Poszedł do domu, gdzie mieszkała Warwara Łukiniszna. Popatrzył przez płot. Bielizna na sznurkach wisi. Na podwórcu rosną żółciochy. Nie wstąpił.

Rdzy wypił trzy beczki, chciał zapomnienia. Aleć rdza do głowy nie poszła, tylko na darmo się brzucho wzdęło. Uszy — tak, uszy jak gdyby z letka ogłuchły, owszem. Zwrok się też pomącił. Ale w głowie jasność niemożebna, abo inaczej przestwór, a w przestworze tym — pustka. Step.

Chciał torbę zabrać i… na południe. Maczugę dużą wystrugać dla obrony przed Czeczeńcami i… ku morzu. A jakie to morze — któż może powiedzieć? Kto jak chce, tak je sobie wystawia. Pieszo iść, jak mówią, trzeba ze trzy lata. A Benediktowi tak się przedstawiło: wychodzi na wysoką górę, a z niej jakiż widok daleki! Patrzy w dół, a tam morze: woda wielga, ciepła, modra i pluskająca, wszystka ona igra i pluszcze! A fala po niej bieży drobna i kędzierzawa, z białym loczkiem. A na tym morzu wszędzie wyspy, wyspy jak czapki spiczaste. I wszystkie zielone, i tą zielenią aże kipią. A w zieleni sady kwitnące, niebywałe. A w tych sadach rośnie drzewo Bez, o którym mateczka opowiadała. Kwiateczki u onego Bza jako kipiel sina, a postacią dzwonki przypominają; zwisają do ziemi, a wiater nimi porusza. A na samych szczytach onych wysp, na wierzchołkach stoją grody. Mury je opasują białe, kamienne. W murach wrota, a za wrotami droga brukowana. A po drodze na górę się wchodzi i dom będzie, a w domu wyrko złote. Na tym wyrku dziewczyna kosę rozplata, jeden włos złoty, drugi srebrny, jeden złoty, drugi srebrny… a na nogach ma pazury… I jak pazurem zadraśnie… jak pazurem…

To znowu na wschód chciał. Idzie się, idzie… Trawy coraz to wyższe i jaśniejsze. Słońce wschodzi i przez nie blaskiem swoim prześwieca… Idziesz sobie, strumyki małe przeskakujesz, rzeki w bród przebywasz. A las cały splątany jako tkane płótno, a chrząszcze tak fruwają, tak brzęczą. W lesie onym polana, a na polanie kwiatek Tulepan, czerwonym dywanem całą ją okrywa, aże ziemi nie widać. A na gałęziach ogon biały, misterny jako sieć koronkowa, to zejdzie się, to znowu rozpuści. A ponad nim, ponad ogonem onym właścicielka — Królewska Ptaszyca Pawica oczami patrzy, zachwyca się sama sobą. A usta ma czerwone jako Tulepan. I mówi do niego: „Witaj, Benedikcie, sokole jasny, nawiedzić mnie przyszedłeś? A nie ma ode mnie szkody nijakiej, wiesz o tym dobrze. Chodź tu, Benedikcie, pocałuj mnie…”.

Nie poszedł ani na południe, ani na wschód. W głowie niby jasność, ale i tępość. Spakował torbę, a potym znowu rozpakował, patrzy: czegóż tam napakowałem? Nożyk kamienny, którym puszkina wycinał. Drugi nożyk. Dłuto. Gwoździe nie wiedzieć czemu zabrał drewniane. Po co mu gwoździe na południu? Wyjął. Portki zapasowe, jeszcze mocne, prawie bez łat. Miskę, łychę włożył. Wyjął. Cóż z nich jeść będzie? Jakże strawę warzyć? Bez ognia?

Bez ognia nigdzie iść nie można.

Żeby tak wziąć ze sobą Nikitę Iwanycza… Szliby samowtór, rozmawiali. Nocą ognisko palili. Rybek nałapali i — jeśli nie trujące — zupę by warzyli…

Tylko daleko by nie zaszli. Złapią go. Jak u kogo piec wygaśnie, to od razu złapią. Zaczną biegać. „Nikitę Iwanycza! Dawać tu Nikitę Iwanycza!”. A i Benedikta złapią. Dogonią, gębę obiją, białe rączki wykręcą i powiodą: dalej do żeniaczki! Żenić się, żenić!

A może i prawda: ożenić się? Co tam pazury? Pazury obciąć można. Przystrzyc… Nie o to chodzi… Nie masz człeka bez feleru. Ten ma ogon, tamten rogi, inszy grzebień koguci, łuski, skrzela… Pysek sobaczy, dusza człowiecza. Tylko że nie tego chciał… Zamyślał spacerować po sadzie, po ogrodzie, we dwoje wąchać kwiatki-dzwoneczki. Rozmowę jaką poważną prowadzić, o życiu abo o przyrodzie, co w niej widać… Wiersz jaki wspomnieć…

Mocniejszy wszakże uścisk czuję, I głośniej jamszczyk pogwizduje, A szalonego blask księżyca, W twoich odbija się źrenicach.

A ona, żeby się dziwowała i słuchała. Oczu nie odwodziła. A wieczorem myszkę złapać, w kułaku schować i tak filuternie: „No, powiedz, co tu mam? Zgadnij!”. A ta jak nie pokraśnieje:

— Kontroluj się, sokole jasny.

Abo wrócić do roboty. Książczyny przepisywać. Wyciągniesz szyję — i przepisujesz… Ciekawie… Co tam takiego ludzie w książkach robią?

Dokądś pojechali… Abo jeden drugiego zabija… Abo jakąś miłość czują… Eeeej, iluż tych ludzi w książkach jest! Przepisuje się i przepisuje. Potym na palic spluniesz, świecę zgasisz — i do domu… Przyjdzie jesień, liście z drzew opadną… Ziemia śniegiem się pokryje… Zasypie chatę po same okna… Benedikt zapali świeczkę z mysiego sadła, siądzie za stołem, podeprze ręką głowę, zasmuci się, w wątły ogienek patrzący. Ciemne bierwiona nad głową, wycie śnieżnych pustaci za ścianami, wycie kysiowe na gałęziach ciemnych w północnej kniei: kyyyyyś! kyyyś! Tak zawyje, jakoby mu czego poskąpili, jakoby nie miał życia, póki żywej duszy nie wypije; nie ma spokoju, głodem kiszki skręciło i kręci niewidzialną głową, i wyciąga niewidzialne pazury, maca nimi w ciemnym powietrzu, i cmoka zimnymi ustami, szuka ciepłej szyi człeczej — żeby się przyssać, upić, nachłeptać czegoś żywego… Kręci głową, przewąchuje i nagle poczuł, i zeskoczył z gałęzi, i poszedł, i płacze, i skarży się: kyyyyyś! kyyyyyś! A śnieżne wiry podniosą się z ciemnych pól, gdzie ani światełka nad głową, ani wędrowca na bezdrożu; ani północy, ani południa, tylko biała oćma i ślepota zamieci; poniosą się wiry śnieżne i pochwycą kysia, i poleci nad gródkiem śmiertelna skarga, i ciężką zasypie zaspą moje słabe, niewidzące, chcące jeszcze pożyć serce…!

Rodzina Oleńki do wesela się szykuje. Wyznaczyli na jesień. „I do nas — powiadają — się przeprowadzisz. Najesz się, sił nabierzesz, a potym o dobrą pracę ci się postaramy”. Jaką oni tam mogą dać pracę, sanitarze… Lepiej nawet nie myśleć…

Puszkina chyba znowu trzeba podłubać. Nikita Iwanycz stary ma teraz dwa marzenia idyjotyczne: Benediktowi odrąbać ogonek i puszkina wznieść na rozstajach, na Białej Górce. Co też on z tym puszkinem! Trzęsie się nad nim i Benediktowi trząść się każe, że niby zachwyt wzbudza. „Że siła wierszy ponapisywał, myślał, że niby wydepcą ścieżki do niego miliony ludzkich stóp, ale jeśli się ścieżek — mówi Nikita Iwanycz — nie plewi, to zarosną. Co ten — powiada — Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, wyrabia: siadł na książkach i przepisuje. Śmieci na tych ścieżkach. Żeby całą zasługę sobie przypisać, a to jest molarność. To nieładnie. Rozumiesz, Benedikcie, że to nieładnie? A my razem, młodzieńcze, pomnik wzniesiemy na rozstajach i będzie to naszym wyzwaniem i protestem. Pracuj z natchnieniem i zapamiętale, a jeśli czasem pokrzyczę na ciebie, to nie zwracaj uwagi na moje filipiki”. A kiedy z drewna rączka z paluszkami wyjrzała, to Nikita Iwanycz aże klasnął w ręce: „Zaiste, masz talent, Benedikcie, talent! Jeszcze tutaj troszeńkę podetnij”. Niechże tak stoi, główkę skłoniwszy, i słucha, jak szurga mysza, jak wiaterek powiewa, jak życie idzie sobie dokądś, idzie i idzie cięgiem, cięgiem idzie a idzie, dzień w dzień! Dzień w dzień!

Lato się w barwę wspaniałą oblekło, dni zrobiły się dłuższe. Już się i kaftan puszkina wyłonił. W dzień Benedikt rzezał puszkina, pod wieczór — drzazgi na rozpałkę, żeby zupę zagrzać, pojeść i potem na ganek, rdzę kurzyć. Palisz sobie, wzdychasz, w dal patrzysz, głowę masz niczym nie zajętą, a tu znowu w niej widzenia się zalęgły.

Znowu, o wieczornej porze, kiedy zorza żółknie i gaśnie, kiedy mgła zbiera się w nizinach, pierwsza gwiazda na niebie wschodzi, drzewianica w dąbrowie miauczy — o tej porze znowu zaczęła się Benediktowi Oleńka przedstawiać. Siedzi Benedikt na ganku, kurzy rdzę, patrzy, jak niebo gaśnie; już powietrze sine się robi a chłodne; cisza nadchodzi, jak gdyby kołdrę kto na uszy naciągnął. W trawie zaszurgało — i znowu cisza. W dole wszystko siniusieńkie, a u góry równo, żółto się świeci, dogasa. A po żółtym to różowym maźnie, to znowuż szary obłok wrzecionem rozciągnie, powisi, powisi, malinowy brzeżek ponad sobą wystawi i ściemnieje, i nie masz go. Jakoby kto palcami wodził, zorze rozmazywał.

A z mroku znowu Oleńka się wyłania, jakoby w powietrzu narysowana. Sama ledwo się świeci, jako świetlak, a przez nią wszystko widać, słabiutko tak, ciemno. Główkę ma gładziutko przyczesaną, a przedziałek się świeci. Liczko bielusieńkie, a nie poruszy się; szyję w tuzin sznurów korali spowitą, aże po on dołeczek na podbródku. I na czole, i na uszach — wszędzie korale, korale, wisiorki także samo. A oczęta Oleńka ma ogromne, u góry aże pode brwi podchodzą, po bokach do samych skroni, niby ciemne, a błyszczą jako woda w beczce o północy. A patrzy tymi oczętami w środek ciebie samego; tak patrzy, jakoby co chciała rzec, a nic nie rzeknie. Patrzy i z oczu cię nie spuszcza, i jakoby się uśmiechała abo pytania czekała, abo jakoby zaraz zaśpiewać miała, ust nie otwierający. Usteczka ma Oleńka czerwone, a sama ona biała, a od widzenia tego taki strach, jakoby nie Oleńka to była, ale sama Królewska Ptaszyca Pawica, tylko nie dobra, a jakoby zabiła kogo i wielce z tego rada.

I takie zwidy Benedikta nachodzą, jakoby się grochodrzewu nawąchał. Nogi, siedzenie jakoby mrozem owionęło, a w palcach jakoby dźwięczenie jakie i mrówki chodziły. I w piersiach, abo inaczej w żołądku, też dźwięk głuchy taki, jakoby kto tam puste kamienne wiadro wetknął. A zwid ten, do Oleńki podobny, rzęsami powiedzie i znowu patrzy, a oczyska jeszcze większe jemu się zrobiły, a brwi parzyste, czarne, a między brwiami kamuszek, jakoby miesiąc łezkę uronił.

Czegóż ona chce od niego, przeklęta?

Ten puszkin-ropuszkin też pewnie żenić się nie chciał, zapierał się, płakał, a potym się ożenił — i nic. Prawda? Łeb buntowniczy wzniósł i wyżej w chwale stanął niż aleksandra pyszny słup. Jeździł saniami. Myszy się bał. Za babami biegał, figle-migle stroił. Sławny był; teraz z niego pinokia wycinamy.

A myśmy niczym nie gorsi. Tak? Czy nie?

— Immanuel Kant — pouczał Najwyższy Rozpalacz. — A tobie, skłonnemu do filozofowania, wypadałoby to nazwisko zapamiętać — Immanuel Kant zdumiewał się dwóm rzeczom: prawu moralnemu w piersi i gwiaździstemu niebu nad głową. Jakże takie coś trzeba rozumieć? A tak, że człowiek jest skrzyżowaniem dwóch otchłani, tak samo bezdennych i tak samo niedosięgalnych: świata zewnętrznego i świata wewnętrznego. I podobnie jak wszystkie świecidła, komety, mgławice i reszta ciał niebieskich porusza się zgodnie z prawami słabo nam znanymi, ale ściśle określonymi — słuchasz mnie? — tak samo i moralne prawa, mimo całej naszej niedoskonałości, są ustalone, nakreślone diamentowym rylcem w annałach sumienia! Ognistymi literami w księdze żywota! I choć ta księga ukryta jest przed naszymi krótkowzrocznymi oczami, choć tai się w dolinie mgieł, za siedmioma wrotami, choć pomieszane są jej karty, alfabet dziwaczny i niezrozumiały, ale mimo wszystko istnieje, młodzieńcze! Świeci nawet nocą! Życie nasze, młodzieńcze, jest poszukiwaniem owej księgi, bezsenną drogą w głuchej puszczy, błądzeniem po omacku, wreszcie odkryciem niespodzianym! I nasz poeta, któremu skromny ołtarz wspólnie wznosimy, wiedział to, młodzieńcze! Wszystko wiedział! Puszkin to nasze wszystko: i niebo gwiaździste, i prawo moralne!

— No dobra, Nikito Iwanyczu — rzekł Benedikt. Rzucił niedokurek, rozgniótł łapciem. — Chuj wam w oko. Ucinajcie ogon.

I legł w poprzek ławki.

Загрузка...