KA

Przez tydzień miotał się Benedikt w gorączce — hańba i wstyd. Jakoby dziecię małe. Stary mu i ogień rozpalił, i bułeczek słodkich napiekł, i wrzątek podawał do picia. Sami we dwóch wszystko zjedli.

No i macie święto Nowy Rok. Przeszło, minęło, jakoby go nie było — taki żal, wszystko przegapili! A ludkowie, widać, weselili się na całego, pląsali: parami i w korowodach, i świeczki podług Ukazu palili, i rdzę pili. A po święcie, jako zwykle, rannych i okaleczonych w gródku przybyło. Idziesz ulicą i od razu wiesz, że święto było i wesele: ten na szczudłach kuśtyka, ten oko ma wybite abo mordę przekrzywioną na bok.

Benedikt, kiedy do zdrowia wrócił, frasował się: życie bokiem przeszło, nawet go nie powąchał — jak zawsze, jak zawsze! Taka krzywda! Przykrość wielga! Czy to nie szykował się, czy rozumu do sprawy nie użył? Zali myszy nie łapał, na strawę nie wymieniał? Przecie dobre dwa tygodnie żył w oczekiwaniu czegoś jasnego, radosnego: goście, świece, muzyka!

A życie nasze jakie jest? Trudy, chłody i wiatru świst! Prawda? Rzadko kiedy zasię święto wypada.

A on pewnikiem zaziębił się, naderwał abo co inszego — abo z głodu, abo co nieświeżego w Chacie Stołowej zjadł — kto tam wie? I od razu upały, gorączka, i gdzieście wy teraz, dni złote?

A Nikita Iwanycz mówi, że Benedikt to nie UROTYK. No cóż, jak nie urotyk, to nie, widać nie każdemu się szczęści. Tyle że przykro, aże ślozy ciekną.

A tamten jeszcze mówi, że to chwała Bogu, że zdrowszy będziesz, ręce-nogi zachowałeś, przydadzą ci się jeszcze, młodzieńcze nierozumny, wartogłowie, marzycielu — zbłąkany, jak i cała wasza rasa, całe wasze pokolenie i cały ludzki ród! A nie lubi on świąt naszych, oj, jak nie lubi!

Cóż z tego, że kiedy niekiedy szkodę kto poniesie? Inszym razem i na lodzie się poślizgniesz. Abo do dziury wpadniesz, na konar się nadziejesz abo zjesz co niezdrowego. A co to, od starości się nie umiera? Nawet Dawni Ludkowie, co po trzysta lat żyją, umrą tak czy siak. Nowi ludkowie się rodzą.

Pewne, że siebie to żal, aże serce się ściska. Co tam gadać. Krewnych, przyjaciół też żal, ale mniej. A obcych jakoś nie. Przecie to obcy. Jak można równać jednych z drugimi? Kiedy mateczka pomarła, Benedikt tak płakał, tak się trapił, że cały spuchł. A jak pomrze, no chociażby Anfisa Terentijówna, czyby płakał? Gdzie tam! Pogapiłby się, wypytał, szyję wyciągnąwszy, brwi na czoło dźwigający: Od czego pomarła? Objadła się czego, czy tak zwyczajnie? Gdzie chować ją zamyślają? I czy się ożeni teraz Polikarp Matwieicz z kim inszym, czy dużo po Anfisie Terentijównie dobra się zostało i jakiego. O wszystko wypyta, przecie to ciekawe.

A i na stypę poproszą — to też rozrywka. Jadło jeść będą. Do chaty zaproszą: wchodzisz, patrzysz, jaka to tam u nich chata, w którym kącie piec, gdzie mają okno, czy jest jakie ukraszenie — może ławę rzeźbioną ma jaki zbytnik, może chodnik farbowanymi nitkami wyszyty abo półkę przybili i na niej książki trzymają. Najesz się, napijesz, po chacie chodzisz, oczami łypiesz, do półki podejdziesz i książki oglądasz. Jak się ciekawa trafi, to o ścianę się bokiem oprzesz, nogą nogę okręcisz, w łeb się drapiesz, stoisz i czytasz. Tyle różnych rzeczy!

Ale samemu umierać się nie chce, nie ma gadania. Broń Boże! A tylko jeszcze straszniej, jeśli kyś. Teraz to jakoby kyś odstąpił, widać stracił Benedikta z oczu. A może to Nikita Iwanycz mu drogę przeciął i dlatego kyś odstąpił.

A dlaczego kyś straszniejszy od śmierci? Dlatego, że już jak umarłeś, to umarłeś, i koniec. Nie ma cię. A jeśli cię ten stwór zepsuje, to jeszcze żyjesz z tym! A jak to jest? Jak oni siebie sobie przedstawiają, jak tam im, tym zepsutym? Co tam w środku czują? CO?

A pewnikiem tęskność straszną, okrutną, niebywałą! Mrok czarny, czarniutki, ślozy jadowite, rzadkie, cieknące! Ot, jak niektóry raz we śnie bywa: niby leziesz, nogi za sobą wlokący, i cięgiem skręcasz w lewo — nie chcesz, a idziesz, jakobyś czego szukał, i im dalej idziesz, tym bardziej już po tobie! A powrotu nazad nie masz! Idziesz jakoby po dolinach pustych, paskudnych, a spod śniegu trawa sucha wystaje i szeleści! Cięgiem szeleści! Ślozy płyną a płyną, z twarzy na kolana, z kolan na ziemię, tak że i głowy nie podniesiesz! A gdybyś podniósł, to na darmo, bo patrzeć tam nie ma na co! Nie masz nic!

Kiedy się zdarzy taka straszna rzecz z człowiekiem, że kyś go wyssie, żyłkę pazurem przerwie, to lepiej, żeby co prędzej pomarł, lepiej już niech w nim bąbelek pęknie, i koniec. Ale kto tam wie, może jemu te dwa abo trzy dni do śmierci całym życiem się przedstawiają? U siebie w głowie, we środku, może i po polach jakich chodzi, i ożenił się, i dzieci małych napłodził, i wnuków się doczekał, i powinność państwową jakąś ma, drogi naprawia abo haracz płaci. We środku? Tyle że wszystko ze ślozami, z krzykiem duszy, z wyciem nieznośnym, nieludzkim, nieustannym: kyś! kyyyyyyyś!

No właśnie. A nie pytać: „Po co rana?”. Rana to sprawa zwyczajna. Wybiją ci oko — toć i jednym można się słoneczku radować, wybiją zęby — toć i szczerbaty szczęściem swoim się napawa, zadowolniony.

Ale Benedikt i oczy ma w porządku, i zęby, takoż i ręce-nogi. No więc, o co chodzi. Dobrze jest, i już.

Ale insza sprawa, że samemu żyć jakoś nudno. Kompanija potrzebna. Rodzina. Baba.

Baba niezawodnie potrzebna jest ludzikowi — jakże tak bez baby? W tej babiej sprawie Benedikt chodził do wdowy, do Marfuszki: raz abo dwa na tydzień, ale zawsze do Marfuszki wstąpił. Na twarzy to już nie można powiedzieć, żeby szczególnie ładna była. Prawdę rzekłszy, cała facyjata jakoby na bok zjechała, jakoby Marfuszkę kto hołoblą w gębusię zajechał. I jedno oko zapuchnięte. Figurka też nie można powiedzieć, żeby udatna. Podobna do rzepy. Ale Effektów nie ma: gdzie trzeba, wszystko u niej wypuczone, a gdzie nie trzeba — wklęśnięte. Ale przecie nie oglądać ją chodził, tylko z babią sprawą. Kto ma chęć patrzeć, niech wyjdzie na ulicę i patrzy, póki oczu nie wypatrzy. A tu co inszego. To, jak Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, napisał: I nie dlatego, że światło od niej bije, Ale dlatego, że światła z nią nie trzeba.

Żadnego światła z nią nie trzeba, a nawet przeciwnie: Benedikt, kiedy do niej przyjdzie, to od razu świeczkę gasi i dawaj tarzać się, i obracać, i koziołkować, i wszelakim sposobem miłować. I w przysiadzie, i w rozkroku, i tak, i siak, i po chacie skaczący — Boże mój, co to niekiedy wyrabiać człekowi do głowy nie przyjdzie! Kiedy sam siedzi, myśli sobie, łychą w zupie gmera, nigdy po chacie skakać nie będzie ani na głowie nie stanie. Jakoś tak głupio. Kiedy zasię przyjdzie do baby — to proszę bardzo. Od razu portki w dół i — figle-migle. Do figli najporęczniejszy jest tułów babski, abo inaczej cielesność.

Jak się nafiglujesz, toś umęczony srodze. Potym taka ochota do żarcia cię najdzie, jakobyś trzy lata nie żarł. No dawaj, coś tam nagotowała!

A ona: „Ach, Benedikcie, czegóż ty ode mnie stronisz? Chcę — powiada — jeszcze się pitygrylić”. Niezmordowana kobieta. Ogniowa.

— Nie, babo, już dosyć pitygrylenia, dawaj tu, dawaj wermiszelu i czegoś kwaszonego, kwasu, rdzy, wszystko dawaj. Pojem i pobiegnę, bo mi tam piec wygaśnie.

— Co tam piec, ja ci dam węgielków!

Co prawda, to prawda: i nakarmi, i pieróg ci w co zawinie, i węgielków nakładzie do ogniowego garnca.

A niektóry raz Benedikt jej wiersze czyta, jeśli Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, o babiej sprawie napisać raczy! On, widać, też żwawy, że ho ho!

Płomień strzela, wzwyż się pnie,

Co z nim będzie dalej?

A ty trwonisz, trwonisz mnie,

Nie oszczędzasz wcale.

O właśnie! Abo jeszcze:

Pragnę być śmiałym i zuchwałym,

Pragnę szaty zerwać z ciebie!

Jak pragniesz, to zrywaj, kto ci broni? Benedikt kiedyś się dziwił: Któż jemu, Najwyższemu Baszy, oby żył długo, słowo na przekór powie? Zrywaj, tyś tu pan. Ale teraz, jasna sprawa, kiedy własnymi oczami pisane mu było zobaczyć Fiodora Kuźmicza, niech się sławi imię jego, teraz wyrozumienie zaczął mieć: pewnikiem z takim wzrostem do baby nie doskoczy, to się i skarży. Sam, powiada, nie dam rady, pomóż no mi!

Ale z tymi wierszami spotkała Benedikta konfuzyja. Przepisywał raz wiersze, już takie jakieś, trzeba powiedzieć, ciężkie!

Za nic mam namiętności gwałtowne porywy…

— tak to Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, wyrazić raczył. Benedikt nawet się zdumiał: A czemuż to ma za nic? Może chory? A tam na końcu Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, wyjaśnił, że on niby nową, dziwaczną modą tę babią sprawę postanowił wypróbować: Leżąc tak chłodna, nieruchoma, niema, Mimo woli się musisz rozpalić pomału, Aż całkiem rozgorzejesz od mego zapału!

Benediktowi tak się zachciało sprawdzić, co to Najwyższy Basza, oby żył długo, wyrabia, że swywoli się dopuścił: jeszcze jeden zwoik dla siebie przepisał i schował do rękawa, a potym biegiem rzucił się do Marfuszki i ten wiersz jej przeczytał. I prepozycyję uczynił. „Zróbmy tak — powiada — i my: ty pac! i leż jak kłoda, nieruchoma-niema, ale — uważaj! — uczciwie, tak jak się umówiliśmy. A ja na tobie brykał będę i zobaczymy, co to za pańskie wymysły. Zgoda?”

„Zgoda”.

Jako rzekli, tak uczynili. A skończyło się konfuzyją. Marfuszka wszystko uczciwie zrobiła, jak jej kazano — ani mru-mru, baczność, spocznij, pięty razem. Ani nie łapała Benedikta, ani nie łaskotała, żadnych tam wygibów nie uskuteczniała. I wcale nie rozgorzała od zapału, jako stało napisane, żadnych tam namiętności gwałtownych porywów — skądżeby, cały wieczór przeleżała jak wór. Zapału, prawdę mówiący, żadnego nie było — Benedikt poszturchał, poszturchał i jakoś oklapł, skisł, splunął, ręką machnął, czapkę namacał, drzwiami strzelił, do domu poszedł i skończona bajka. A Marfuszka się rozeźliła, dopędziła i posłała za nim — wiąchę. A on jej. To ona jemu. Pożarli się, włosów sobie nawydzierali, a potym, po dwóch tygodniach, na powrót się pogodzili, ale już nic nie było takie samo. Nie było już, jakoby to powiedzieć, tak ogniście.

No, z tą sprawą to i do Kapitolinki chodził, i do Krzywej Wierki, i Głaszka Kudłaszka go mamiła, i mnogie insze. Teraz Warwara Łukiniszna się naprasza, można by zajść, ale okrutnie już straszna. A nuż cały tułów ma kogucim frędzlem ukraszony?

Tyle że wszystkie te babie sprawy — pójść, wrócić i zapomnieć. I z głowy precz. Insza całkiem sprawa, kiedy się widzenie przyczepi, obraz cudny, mara jasna — ot, jak Oleńka zaczęła się Benediktowi zwidywać… On leży sobie na wyrku, rdzę kurzy, a ona tuż obok i uśmiecha się… A dość rękę wyciągnąć — i znika! Powietrze! Nie ma jej — i na powrót jest. Cóż to znowu?!

Może wziąć i w swaty do niej ruszyć? A? Wyswatać się? Że tak to a tak, luba Oleńko-duszeńko, krasawico ty moja, chcę się z tobą ożenić! Wesele huczne wyprawimy! Będziemy żyć lata długie w zdrowiu, szczęściu, pomyślności! Co się jeszcze w takich razach mówi? Szczęść Boże młodej parze! Czym chata bogata!

A co! Chociaż rodzinę ma znamienitą, kożuszek zajęczy nosi i sańmi jeździ, to starających się wokół niej nie widać. Surowa, znaczy się. Skromna. A na Benedikta popatruje. Popatrzy i zarumieni się.

Kiedy Benediktowi gorączka przeszła i wrócił do roboty, to Oleńka się rozpromieniła. Zajaśniała jako ta świeczka; tylko ją w rozszczepę wstawić, a w największych ciemnościach widać ją będzie ze wszystkich stron.

To by warto było obmyślić.

Загрузка...