ZE

Bogaci dlatego bogatymi się zwą, że bogato sobie żyją.

Weźmy Warsonofija Siłycza, Wielgiego Baszę. On wszystkich Składów dogląda, wyznacza, kiedy Dzień Składowy być ma i czyja koleja nadeszła, i jaki towar ludziom rozdać.

Rozum ma Warsonofij Siłycz państwowy, takiż i wygląd: tuszę jako żywo zdumiewającą, rzadką nawet jak na baszę. Jeśli sześciu ludków razem zwiążesz, to dopiero połowę Warsonofija Siłycza miał będziesz; gdzie tam, ani połowy!

Głos ma ciężki, ochrypły i jakoby ociężały. Powiedzmy, że trzeba ogłosić pracownikom, żeby w niedzielę, przed Dniem Majowym od Roboty Wolnym, Centralny Skład otworzyli i wydali ludziom po pół puda chlebiody i po dwa motki nici niefarbowanych. Inszy toby, człek prosty, rozwarł gębę, rzekł, co potrzeba, i na powrót zamknął, do następnego razu.

Ale to by było podejście niepaństwowe i nikt by się takiego nie słuchał, i nie może taki Baszą być.

A Warsonofij Siłycz wszystko robi, jak potrzeba: zawezwie raniutko małych baszów, Składowych Pracowników, i zaczyna: „R-o-z-d-a-j-c-i-e…”, a co rozdać, tego nie powie i do wieczora, bo mu urzędowego dobra żal.

Bo i prawda, jakże nie żałować? Pół puda — to na każdego ludzika, a jeszcze wydać i na jego babę, i na dzieciątka, i na dziadka-babcię ślepych, chromych, i z każdego obejścia krewniaków abo parobków, a wygeneratów to karmić nie trzeba? Trzeba! A chat ileż w samej Centralnej Osadzie? Będzie z tysiąc; a jeśli cały Fiodoro-Kuźmiczów, cały gródek nasz zbiegnie się, żeby go karmić, to przecie nie nastarczysz dla wszystkich!

A samemu jeść? A rodzina? A Pracownicy Składowi? A raby ichnie? Ej, kochanieńcy… No właśnie! Bez podejścia nie da rady!

I rozum potrzebny: do dumania. Powiedzmy, takie pokrywki. Znowuż weźmy prostego ludzika, z tych litościwych; co by taki umyślił? Po prostu wziąłby wszystkie i rozdał. Migiem by się słuch rozszedł, zbiegłoby się luda — ani odetchnąć, tłok, ścisk, krzyki; chodzący nieśliby na grzbiecie uszkodzonych, tych podeptanych przeszłymi laty; a ci jęczą: „Inwalidzie!.. Inwalidzie pokrywkę!”. W tłumie się pętają małe dzieci — po kieszeniach grzebią, podkradają; niektóry i kota na sznurku ciągnie; inszy koziełka, żeby jedną pokrywkę więcej dostać: „To — powiada — mój szwagier, też by chciał, a że ma sierść, rogi czy wymię — to już, ludkowie, taki Effekt; wyście sami to może czyściutcy?”. No właśnie.

Pozabijają się, pokrywek naznoszą ile wlezie — niektóremu dźwigającemu to i serce wysiądzie na amen — a potym w chacie siedzą, patrzą, czego nabrali, i sami wyrozumieć nie mogą: co teraz będą robić z tymi pokrywkami? Co nimi pokrywać? Ta za wielga, tamta za mała, nigdzie tego nie wetkniesz. Poobracają, potłuką ze złości, a potym zwalą gdzie pod płotem w podwórzu.

Nie, z nami tak nie można.

Warsonofij Siłycz się zaduma, wszystko to rozpatrzy, rozważy, rozstrzygnie i rozporządzi: pokrywek nie wydawać. Tak i dla ludzi, i dla pokrywek będzie lepiej.

A jeszcze co umyśli: kiedy się zupę bez pokrywki warzy, to bardziej zawiesista będzie, jakoby osiadła. Taka zasię smaczniejsza.

No i jeszcze: kiedy brak pokrywek, to każdy sobie marzyć może: ej, gdyby tak pokrywkę dostać! A z marzeniem i żyć łacniej, i zasypiać milej.

To właśnie się nazywa rozum państwowy.

Dlatego też Warsonofij Siłycz żyje sobie bogato, dom ma piętrowy, z kopułkami, na pięterku wokół domu mosteczek na podpórkach; nazywa się galeryja, a po galeryi — dla postrachu raby chodzą, popatrują, czy kto co złego przeciwko gospodarzowi nie zamyślił, nie chce aby kamieniem w jego dwór cisnąć abo co gorszego.

W podwórcu budowle rozmaite: szopy, stodoły, chlew dla wygeneratów i baraki, gdzie raby mieszkają. A rabów zatrzęsienie: są i mąkomielcy, i łapimychy, i kwasowary, i grzybalnicy, i skrzypiarze, i kogo tam nie ma! Są też dziewuchy: podłogomyjki i prządki, i tkaczki, a jest jedna baba specyjalna, ta ma śnieżki robić, w tartych świetlakach jako w mące taczać i podawać do stołu, a Warsonofij Siłycz zjadać je raczy. Benediktowi raz się udało własnym okiem ujrzeć Warsonofija Siłycza w całej sławie jego. Szedł sobie i nagle słyszy: „Stój, przejścia nie ma!”. Mali baszowie drogę zagradzają, na ludków powarkują, a niektórego i po plecach kijem zdzielą: „Nie leź, gdzie nie trzeba”. Wtedy tarcicowe wrota się otwierają, dzwoneczki dzwonią, wygeneraci walonkami tuptają, sanie skrzypią — matko jedyna! W saniach całą szyrokością swoją rozsiadł się Warsonofij Siłycz. Ludziska się ucieszyli, czapki pozdejmowali i kłaniają się w pas: „Dobrego zdrówka, długich lat życia tobie, Warsonofiju Siłyczu, żywicielu nasz kochaniutki, toż samo małżonce twojej i dziatkom takoż! Cóż byśmy bez ciebie jedli-pili, dobrodzieju ty nasz, szczęście ty nasze upragnione!”.

Tak to wszyscy krzyczą — i Benedikt też — żeby herod zmiękł odrobinkę i jadła kiedy niekiedy przydał: sadła, rzepy czy tam skrzypów, chociażby na to święto, a nie samemu wszystko zjadał.

A Fiodora Kuźmicza Benedikt nigdy w życiu nie widział. I już nie spodziewał się ujrzeć.

I popatrzcie no tylko, proszę: teraz, w zwykły dzień, najzwyklejszy, jaki być może lutowy dzionek, szary, mętnawy, wiatrem miecący, śniegiem prószący, północnym groźnym podmuchem, co śnieżny pyłek zmiata z dachów za kołnierze, szyje ludkom ziębi, nabija się do bród, uszy w makową barwę przyobleka, krótko mówiący, w zwykły taki dzień, dzisiaj! Dzisiaj! Podjechały do Chaty Pracy sanie, a w saniach gońcy wystrojeni, w pasach i w czapkach, rękawicach i nogawicach, i — Boże mój — czego tam zresztą na siebie nie nawkładali! I ogłosili: „Chatę waszą sam Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, zaszczyca najjaśniejszymi swymi odwiedzinami”.

A w Chacie Pracy, jop twoju w rzyć, od rana wygasły wszystkie piece. Nocni pracownicy, rozpalacze, miast drewka podkładać i ogień rozniecać, upili się rdzą, a może kwasem, a może nawet, łobuzy, grochodrzewu się nawąchali, choć swywola to jest, i… wszyściutcy zaspali. Ledwie oczy przetarli, rzucili się do pieców, a tam jeno popiół zimny, a i ten przez komin wywiało.

Co krzyku! Krzyku brzydkiego, paskudnego — czasem przez rok tyle nie usłyszysz, ale co robić? Ano, nic nie robić, tylko pobiec do sąsiednich Chat Pracy po ogień, ale tamci nie dają. „Zeszłym razem toście wy nam nie dali, a my wam teraz. Gospodarstwo to sprawa rąk każdego z nas, sam sobie radź, człeku. A co nam do tego, żeście urzędowi — myśmy od was urzędowsi. Idźcie, idźcie stąd, kutaf ony zmęczone! Bo zaraz jednego z drugim piźniemy w ucho”.

No i nasi z niczym poszli, a tutaj, patrzcie no, gońcy przyjechali. Nasi się rozeźlili, zestrachali, mało nie płaczą. Jeden ręce załamuje, drugi zesikał się z bojaźni, a Konstantinowi Leonticzowi, co siedzi w kącie pod oknem, na jakiś czas jakoby rozum odjęło. Zaczął wrzeszczeć: „Widzę, widzę, słup bezcielesny, przeświatły, przeokropny, gromopodobny i stuoki, a na tym słupie kręcenie i płynienie, i skrzydła, i bestyja wściekła, idąca na świata cztery strony”.

Naczalstwo w samej rzeczy się wściekło i rozbiegło na cztery strony, z krzykiem i wrzaskiem: „Gdzie Nikita Iwanycz, Najwyższy Rozpalacz? Dawać tutaj Nikitę Iwanycza!”.

Benedikt razem ze wszystkimi się turbował i biegał, aże w skroniach zastukało, w oczach mrok plamami poszedł: Nikita Iwanycz! Gdzie Nikita Iwanycz!? U nas tu, cóż za zdarzenie, jaki to przypadek, Boże mój! Może raz na sto lat Fiodor Kuźmicz ludziom pokazać się raczy, niech się sławi imię jego! Jeden jedyny razik z domu wyszedł jasnego, spadzistodachego, spod rzeźbionych kurdzielin, co pod okapem powserniczane, spod makówek purpurowych, młodą rdzą farbowanych, kołokulczykami poobwieszanych, fikumikołkami poukraszanych! „Boooożeee, Boo… Co za radość, co za strach, co za radość! I to do mnie! Nie jestem godzien…! O Boże… No i gdzie ten Nikita Iwanycz, jop jego w…! Nie rozumie, czy jak?!”.

Gońcy tą porą z sań pozeskakiwali i dalej rozścielać wszystko, co przywieźli. Chodniki adamaszkowe, wzorzyste i plecione po całej Chacie rozwinęli; i na ganku chodniczek, i z ganku chodnik. Migiem śnieg dokoła chaty udeptali i miedźwiedzimi skórami jakoby półkrąg wyłożyli; śliczności takie, że choćbyś i umrzeć miał zaraz, to ci nie żal. Waśka Uszaty przypadł wszystkimi uszami do ziemi i słuchał, czy może nie jadą. I już krzyczy: „Słyszę! Jadą!”. I od razu w dali jakoby obłok biały zadrżał: tuman śniegu. Obłok wyrósł, zbliżył się, a ludzie mało nie poumierali, ale bez potrzeby, bo to jeno mali baszowie się zjawili, dla próżnej ważności przejechali: że niby już możecie drżeć.

Przejechali i tylko ludzi po próżnicy przerazili, a już potym, gdy jakiś czas minął — csssiii! Jakoby dzwoneczki kamienne zastukały. Już i ptaki umykać jęły, i wszystko zmartwiało, i jakoby chmura śnieżna szła, a w niej wiry się kręciły. Wtedy wszyscy, co stali przy ganku: rozpalacze małodbali, skrybowie, mignęła nawet Oleńka, kucharze z Chaty Stołowej i przechodnie — wszyscy, którzy zbiegli się, żeby popatrzeć — czołem uderzyli, a Benedikt z nimi, tedy jako podjechali, jako z sań wychodzili, co to było i czy to ceremonija czy kotłowanina abo co jeszcze inszego — tego nie widział i nie słyszał, jeno w uszach mu stukało, tak mu się tłukło serce: Stuku-puk! Stuku-puk! Ocknął się dopiero, kiedy go kopniakami z zaspy podnieśli i do chaty pognali, żeby się zachwycał. A tam nawet jakoby cieplej się stało: śliczności, chodnikami wszystko zasłane, chodniki nawet na taburetach, na ławkach, okienka muślinem przesłonięte, cały śmieć z chaty po kątach poupychany i korą brzozową przykryty, tedy go nawet nie widać, tyle że pośmierduje; a świec nawtykali, aże strach, tyle że żadna się nie pali. Bo nie masz ognia. Nie masz Nikity Iwanycza. A ktoś Benedikta w plecy szturchnął: „Siadaj, kochaneczku, Fiodor Kuźmicz nie lubi, kiedy kto sterczy jako słup”. Benedikt usiadł, zastygł i patrzy.

Wszyscy zamarli i zrobiło się całkiem martwo. A za drzwiami słychać kroczki drobniutkie — stuk, stuk, stuk — i w mrok chaty, na chodniczek purpurowy wstępuje sam Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego.

— Jestem, ludkowie — mówi.

Wtedy ze strachu i radości Benediktowi żar głowę ogarnął, w piersi jakoby przestwór się uczynił jaki, a w środku tego przestworu jakoby kułakiem ścisnęło, naparło i ani westchnąć nie daje. Patrzy tedy Benedikt jako przez mgłę i dziwuje się: wzrostu Fiodor Kuźmicz nie większego niźli ten Kicio, Benediktowi ledwie po kolano. Tyle że Kicio miał rączki malutkie, paluszki różowe, a Fiodor Kuźmicz — ręce jako zasuwki u pieca; i ruszają się, cięgiem ruszają.

— Nie spodziewaliście się? — powiada Fiodor Kuźmicz, śmiejący się. — Obraz taki chcę namalować: „Nie spodziewali się”, aha. Myślę, że się spodoba. Tam jeden wchodzi, a insi z miejsc się pozrywali i zdziwieni. No to, wiecie, rozumiecie, pogadamy sobie. Jak tam się żyje, pracuje, co tam robicie?

— Przepisujemy, Fiodorze Kuźmiczu! — podnieśli hałas ludkowie, a Fiodor Kuźmicz się zaśmiał i mnodzy też śmiać się zaczęli, jakoby jakaś ulga na nich przyszła: zwykły taki Fiodor Kuźmicz się okazał, niech się sławi imię jego, może i strachać się nie ma co, tyle że rękami okrutnie rusza.

— A pozwólcie, to ja też usiądę — znowu zaśmiał się Fiodor Kuźmicz. — Chcę bliżej do ludu, aha.

Głową na boki pokręcił i hops na kolana Oleńce. A ona go w poprzek brzucha ułapiła, niby tego Kicia, i trzyma. Nie boi się.

— Mocniej trzymaj, bo zlecę, aha — powiada Fiodor Kuźmicz. — Pod pachy trzymaj, dwiema rękami. Tylko nie łaskocz, aha.

— Radziśmy wizycie waszej, Fiodorze Kuźmiczu! Obyście długo żyli!

— zagadali ludkowie. — Taki zaszczyt! Dziękujemy!

— Dziękujemy za waszą sztukę! — zawołał Waśka Uszaty.

Baby znowuż:

— Dzięki wam, że jesteście! Dzięki!

— Zawsze rad jestem spotkaniom z inteligencyją, aha. — Fiodor Kuźmicz główkę wykręcił i z dołu Oleńce w liczko popatrzył. — Osobliwie jeśli tu takie rybeńki-pipeńki mnie trzymają pod pachy. Prawda? Tylko nie łaskocz.

— Prawda, Fiodorze Kuźmiczu — podnieśli hałas ludkowie.

— Siła obrazów zamyślam namalować — powiedział Fiodor Kuźmicz — jeśli oczywiście rdzy starczy, aha.

Wtedy już wszyscy się do imentu rozweselili: czego jak czego, ale rdzy to nigdy nie brakuje.

— Zbuduję chatę wielgachną, obrazów namaluję i gwoździkami do ścian poprzybijam — dzielił się Fiodor Kuźmicz swoimi pomysłami — i na swoją cześć nazwę Galeryja Kabłukowska. Jeśli kto nie wie, Kabłukow to moje przezwisko.

Wtedy wszyscy szum podnieśli: któż by tego nie wiedział.

— Pytania są? Może powiedziałem coś niezrozumiałego, to pytajcie. Kto pyta, nie błądzi. Prawda?

— Prawda. Oj, prawda, Fiodorze Kuźmiczu, długich lat życia wam życzymy! — zawołali ludkowie. — Słusznie! W samo sednoście ugodzili! W sam środeczek! Prawda! Prawda! Jeszcze jaka prawda! Święta prawda!

— A obrazy — co to takiego? — Oleńka głosik z siebie wydobyła. Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, znowu główkę wykręcił i znowu na nią popatrzył.

— A zobaczycie. Siurpryzę będziecie mieli. To jak rysunek, tylko farbowany. Jeden temat wymyśliłem śmieszny, aże strach. Tam jeden ludzik myszę je, a drugi, znaczy się, wchodzi do niego do chaty. A ten, który je, znaczy się, myszę chowa, żeby tamten drugi mu nie zabrał. A nazywać się toto będzie „Śniadanie arystokraty”, aha. A jeszcze com wymyślił. Jeden obraz malowałem, ale mi za bardzo nie wyszedł. Nazwałem go „Demon”. Wszystko tam na sino zasmarowałem, aha. Umyśliłem go wam do Chaty Pracy podarować, aha. Powieście go gdzieś u siebie, co ma u mnie po próżnicy dyndać. — I machnął ręką do świty. — Dajcie go tutaj.

Wtedy jeden ze świty wsadził rękę za pazuchę, wyjął koszyk z kory brzozowej, z koszyka wyjął szmatkę, rozwinął, a tam jakoby liść jaki był — kora czy nie kora, ale bielsza. Cieniusieńka. We czworo złożona. Rozwinął, a tam tak jasno; popatrzyli — a i nie zrozumiesz, czym to tam jest nasmarowane, ale w samej rzeczy wszystko sine. Podali Fiodorowi Kuźmiczowi, a ten obraz rękami wygładził i z powrotem podaje:

— Kto u was najstarszy? Powieście na ścianie.

Konstantinowi Leonticzowi akurat knebel z gęby wyjęli — przyszedł do siebie troszeńkę; głośniej od inszych zawołał „dzięki”, głośno i cienko niby kozieł wprost Benediktowi nad uchem: ogłuszył, kruca… A Benedikt nie wiedział, co myśleć: pierwszy, świeży strach go odstąpił, a miast niego w duszy ponurość jakaś. Wypada się mocniej zachwycić, a tu zachwyca się człek jakoś słabo. Kwaśno jakoś. Gdyby tak na ziemi się rozpłaszczyć, na czworakach, kolana ugiąwszy, a ręce do przodu i na boki rozrzucać, a czołem bić o podłogę — to by lepiej wyszło. Nie na darmo coś takiego wymyślili. Wtedy zachwyt z ciebie prze jakoby czkawka. Tak bywa, kiedy się objesz skrzypami w zalewie: w brzuchu piecze i ściska, a z wątpi do gardzieli beki a beki idą cięgiem. A na taburecie siedzący, jakże tu się zachwycać? Jakobyś ty, zwykły ludzik, Najwyższemu Baszy był równy: ty siedzisz i on siedzi; on tobie słowo, ty jemu słowo. Do niczego. I nawet, co gorsza, czelność w wątpiach się rodzi i zawiść chyta: „Ej, Baszo, po coś to Oleńce na kolanach usiadł? Złaź mi zaraz. A jak nie, to sam cię zsadzę”. Pomyślał tak i jeszcze bardziej ponuro się zrobiło: to ci dopiero. Jakże on o Fiodorze Kuźmiczu teraz pomyślał. Czego tak?

Wtedy Warwara Łukiniszna nieśmiało głos wydaje:

— Fiodorze Kuźmiczu, chciałam was spytać… W waszych wierszach coraz częściej dominuje motyw konia… Powiedzcie, proszę, co to jest „koń”?

— Co, co? — nie dosłyszał Fiodor Kuźmicz.

Fiodor Kuźmicz uśmiechnął się i pokiwał głową.

— Sami, znaczy się, nie umiemy… Nie dajemy rady, aha… No, kto domyślny?

— Mysza — ochryple wyszło Benediktowi, chociaż i założył sobie, że milczał będzie, tak mu na duszy krzywo było.

— Właśnie. Widzicie, kochaneczko? Ten ludzik dał radę.

— No, a „skrzydlaty koń”? — pyta dalej przejęta Warwara Łukiniszna. Fiodor Kuźmicz się nachmurzył i rękami zaczął ruszać.

— Latająca mysza. Niedoperz.

— A jak rozumieć: „Szorował zgrzebłem koński grzbiet”?

— No, kochanieńka, chyba nie będziecie jeść surowej myszy. Skórkę zdejmiecie, prawda? Jeśli suflet abo galart z niej zrobicie, przecie ją obedrzecie całą, prawda? Abo jeśli umyśliliście zgotować z myszy pti fri ala mod w orzechowym rosołku abo zapiec i podać w beszamelu z krutonami. A jak myszątek małych nałowicie i dalej pichcić sznel-klopsa nadziewanego z pampuszkami. Czyliż ich nie oczyścicie? — Fiodor Kuźmicz zaśmiał się jakoś z niedowierzaniem i główką pokręcił. — No?! A co ja mam was uczyć. Myślicie, że mi się łatwo pisze? Dla jednego słowa zmarnujesz rad tysiące ton językowej rudy, aha. Zapomnieliście? Przecie o tym pisałem. Nie śpij, artysto, nie śpij, nie zasypiaj znużony. A i poza sztuką kłopotów mam mnóstwo: codziennie człek coś wynajduje, uwija się, uwija, aże mózg spuchnie. Całe państwo mam na głowie. Czasem to i usiąść nie ma kiedy. Teraz właśnie ukaz napisałem, na dniach dostaniecie, aha. Ładny, ciekawy. Jeszcze mi podziękujecie.

— Sława Fiodorowi Kuźmiczowi! Długich lat życia! Jużeśmy wdzięczni! — zawołali ludkowie.

Wówczas otwarły się drzwi i wszedł Nikita Iwanycz. Wszyscy ku niemu się zwrócili. Fiodor Kuźmicz także. A ten wszedł jak do siebie do domu, niezadowolniony, w brodzie rdza mu uwięzła, czapki nie zdjął, na kolana nie padł, nie wzniósł oczu pode czoło. Ani nie zmrużył.

— Dzień dobry, obywatele — rzekł rozdrażniony. — Przecież prosiłem tyle razy: uważajcie przy piecach. Trzeba pilnować. Staremu człowiekowi każecie biegać bez ustanku.

— Rozpalaczu Nikito, czyń powinność swoją: rozpal piec! — zawołał Szakal Demianycz głosem wielgim i strasznym.

— Panie Szakalu, proszę mnie tutaj nie tykać — obruszył się Nikita Iwanycz. — I nie rozkazywać!.. Mam trzysta lat i biurokratycznego chamstwa jeszcze za Dawnego Życia się napatrzyłem, dziękuję pokornie! To jest pańskie zadanie, pańskie podstawowe zadanie: utrzymywać minimum porządku! Pańscy koledzy chleją, a mnie ciągacie z byle powodu. A za masowy alkoholizm częściowo pan sam, Szakalu, ponosi winę. Tak, tak! Nie pierwszy raz to mówię! Nie zwykł pan szanować jednostki ludzkiej. Jak zresztą liczni. I pański status kombatanta — Nikita Iwanycz podniósł głos i krzywym palicem po stole postukał. — Bardzo proszę nie przerywać! Pański status kombatanta nie upoważnia pana, żeby mną pomiatać!! Jestem takim samym homo sapiens, obywatelu i mutancie, jak pan! Tak zresztą, jak pozostali obywatele!

Wszyscy już od dawna wiedzą, że Nikity Iwanycza nie ma co słuchać: plecie bógwico, sam pewnie ani połowy tych słów nie rozumie.

— Sam Fiodor Kuzmicz, niech się sławi imię jego, jest tutaj przytomny! — zatrząsł się Szakal Demianycz.

— Tutaj jestem przytomny — zakaszlał Fiodor Kuźmicz. — Na miłość Boską, rozpalicie piec, kochaneczku, bo mi nogi zmarzły. Rozpalajcie, czego po próżnicy się ciskać.

Nikita Iwanycz tylko ręką machnął. Ze złością. I podszedł do pieca. A że nie pierwszy lepszy, tylko sam naczelnik państwa najjaśniejszymi odwiedzinami uszczęśliwić raczył, że rozmowę z ludem wiedzie, że dumami swoimi państwowymi się dzieli, że obraz w darze raczył przekazać, że straża z osękami i halabardami stanęła na baczność, że Konstantin Leonticz znowu z kneblem siedzi, sznurkami skrępowany, żeby się nie ośmielił, że Warwarze Łukinisznej od napięcia wszystkie grzebyki się trzęsą, że podłoga purpurowymi chodnikami ukraszona — to mu jakoby wszystko jedno było. Łapciami po państwowych chodniczkach przeszedł, śladów narobił. Wszyscy stanęli jak wryci.

— No dobrze, a gdzie drwa? — mruknął niezadowolniony.

Mali baszowie podbiegli z drewkami, powrzucali do pieca. Patrzą tedy wszyscy, patrzy Fiodor Kuźmicz, patrzy i Benedikt: nigdy nie widział, jak Najwyższy Rozpalacz ogień rozpala. A ten w rękach nic nie ma. Ani mu nic z kieszeni nie wystaje.

Przysiadł w kucki. Posiedział. Podumał. Głowę obrócił i wzrokiem po wszystkich powiódł. A potym gębę rozwarł i jak nie chuchnie: chuuuuuuuuuuch! I z gęby mu, jako słup, jako wiater wyszedł kłębiący się ogień i wszedł do pieca szyrokiego, a wtedy w piecu jęknęło, zatrzeszczało i zapalił się, buchnął płomień złotymi językami, jakoby drzewo Jucha w kwieciu wiośnianym całe.

Od strachu i krzyków ciżby znowu pomąciło się Benediktowi w głowie, zdążył tylko zobaczyć, że Fiodor Kuźmicz rączkami się odpycha i na podłogę hops, i tyle go widział. Kiedy się ocknął, rzucił się na ulicę i patrzy: tylko śnieg z ziemi do nieba się podniósł, a w tym śniegu znowu wiry chodzą. I mali baszowie w powrotną drogę się puścili.

A w chacie znowu ani chodniczków, ani skór, jeno ściany gołe, zakopcone, podłoga śmieciem pokryta, piec huczy, ciepło od niego falami idzie, i od tego ciepła siny „Demon” na ścianie się rusza, jakoby chciał zejść.

Загрузка...