O

Domu Oleńki, rodziny ichniej, z ulicy nie widać. Płot wysoki, deska przy desce, wszystkie ostro zastrugane. Pośrodku są wrota. We wrotach — pierścień kamienny. U wrót, z boku — budka.

Benedikt, kiedy z Oleńką się zmawiał, chciał wprzódy swatów wysłać. To jakoś łatwiej, kiedy swatowie za ciebie wszystko co trzeba powiedzą, ręce przybiją, zmówią się. Będą wychwalać cię za oczy: żeś to już taki i siaki, i jeszcze inszy, żeś nie chłop, ale sokół jasny, po prostu róży pąk. Ale Oleńka nie chciała: nie, swatów nie trzeba… Jesteśmy nowoczesną rodziną… Nie trzeba. Przyjdźcie sami. Usiądziemy i obgadamy wszystko jak należy… Pojemy…

Wziął gościńce, myszy wiązkę, dzban kwasu i bukiet dzwoneczków, żeby z pustymi rękami do ludzi nie chodzić.

Niby wszystko jak trzeba. Ale jakoś strasznie. Co to będzie? Podszedł do wrót, postał. Z budki wyszedł rab. Niezadowolniony.

— Do kogo?

— Olgi Madejówny kollega z pracy.

— Umówiony?

— Umówiony.

— Czekaj tu.

Rab do budki wrócił, długo korą szurgał.

— Jak się nazywa?

Benedikt powiedział. Znowu rab brzozą poszurgał.

— Wchodź.

Furtkę małą w płocie otworzył — Benedikt przeszedł.

A tam drugi płot, o pięć arszynów od pierwszego. I jeszcze budka, w niej też rab, jeszcze bardziej od tamtego niezadowolniony.

— Do kogo?

— Olgi Madejówny kollega.

— Co niesiesz?

— Gościńce.

— Gościńce zdać.

— Jak to… Przeciem w gości proszony, jakże tak bez gościńców?

— Gościńce zdać i podpisać się o tu — rab jakoby nie słyszał Benedikta. Korę rozwinął i zapisał: „Mysza domowa spożywcza — tuzin. Kwasu dzban drewniany mały — jeden. Kwiatki niebieskie polne — pęczek”.

Wtedy się Benedikt — słusznie czy nie — rozeźlił:

— Kwiatków nie oddam!!! Nie macie prawa!!! Mnie w gości sama Olga Madejówna wezwała!!!

Wziął i zanim się podpisał, „kwiatki” wykreślił.

Rab myślał, myślał:

— A pies cię jechał. Wchodź.

Jak to brzydko powiedział — „pies”. Ale przepuścił. Za drugi płot przepuścił — a tu trzeci. Przy trzecim płocie dwaj rabowie z ławki się podnieśli, złego słowa nie mówiący, ale nie mówiący i dobrego, Benedikta od stóp do głów całego dłońmi obmacali: widać sprawdzali, czy nie schował czego w portkach abo pod koszulą. Ale nic niepotrzebnego poza ogonkiem nie miał.

— Wchodź.

Benedikt myślał, że tam znowu płot, ale nie, płotu nie było, tylko ogród ogrodzony z drzewami, kwiatami, i wszelakimi dobudówkami, a ścieżki żółtym piaseczkiem usypane, a w głębi ogrodu — dom. Do tej pory Benedikt się nie bał, i nagle się przestraszył: nigdy takiego dosytu i bogactwa nie widział. Serce w piersi tłuc się zaczęło, a ogonek z boku na bok — tam-sam, tam-sam — zaczął machać. I w oczach pociemniało. Nie pamiętał, jak go pod te białe rączki do domu wprowadzili.

A to go wprowadzili rabowie i samego zostawili w komnacie. Ileś tam czasu minęło i coś jakoby zaszurgało za drzwiami. Zaszurgało, drzwi się otworzyły i wychodzi On. Tatulek Oleńki. Pan tego wszystkiego dobra. Przyszły teść.

Uśmiechnął się.

— A witamy. Czekamy. Benedikt Karpycz? A ja jestem Madej Madejowicz.

I patrzy. I Benedikt patrzy. A ruszyć się nie może — nogi jakoby do podłogi przyrosły.

Madej Madejowicz wysoki jest, abo lepiej powiedzieć — długi. I szyję ma długą; a główkę małą. U góry ta główka łysawa jakoby, a wokół łysinki włosów wianuszek, bladych takich, jasnych. A brody nie ma, jeno usta długie niby kijaszek i kąty ich jakoby się zaginają. I te usta to zamknie, to letko otworzy, jakoby oddychać niezwyczajny był, i tak sobie próbował. A oczy ma krągłe i żółte jako świetlaki, a na dnie oka światło jakoweś się świeci.

Koszula na nim biała, przestronna, rozchełstana. Portki szyrokie, u dołu szyrsze. Na nogach łapcie domowe.

— Cóż tak stoicie, Benedikcie Karpyczu? Do stołu proszę.

I pod łokieć do drugiej izby popycha. A w drugiej izbie stół nakryty. Leeeeee! Czego tam na nim nie ma! Od jednego krańca do drugiego — miski, miski, miski, dania rozmaite, kotły i talerze! Pierożków bez liku, bliny, placki, racuszki plecione, precle, wermiszel różnokolorowy! A co grochu! A ze skrzypów snopki zrobione i po kątach rozstawione! A grzybali całe miednice, aże po brzegi, że tylko patrzeć, jak przez krawędź powyskakują! A ptaszyny calutkie, maleńkie, w ciasto zawinięte: z jednego koniuszka nóżki sterczą, a z drugiego główka! A pośrodku stołu tusza mięsna: ani chybi kozieł! Caluśkiego kozła na stół rzucili, a przecie tego koziełka jeszcze mogli podchować! A znać, słusznie mu gościńce odebrali, bo gdzie tam jemu z myszami pchać się, kiedy tu taki kozieł!

A za stołem Oleńka siedzi, wystrojona, zarumieniona, oczka spuściła. Tak samo Benediktowi w zwidach się przedstawiała, tak właśnie siedzi: bluza na niej biała, szyjka koralami owinięta, główka gładziutko przyczesana, na czole wstążka! A jak Benedikt do izby wszedł, to Oleńka jeszcze bardziej pokraśniała, a oczu nie podniosła, tylko sama do siebie się uśmiecha.

Strach!

A z drugiej strony izby jeszcze jedne drzwi się otwierają, i wchodzi teściowa. Abo lepiej powiedzieć: wpływa. Baba szyrokości nieogarnionej, połowa już w izbie, powitanie wygłasza, a druga połowa jeszcze przez drzwi nie weszła, czekać na nią wypada.

— A to — powiada teść — małżonka nasza, Fiewronia. Rodu starożytnego, z Francuzów.

— Taka jest u nas legenda rodzinna — mówi teściowa.

Benedikt teściowej do nóg padł, ręką pokłon uczynił, drugą ręką bukiet dzwoneczków podał.

— Jadło stygnie — mówi teściowa. — Jedzcie, nie pogardźcie. Siedli do stołu, na ławkach. Benedikt naprzeciw Oleńki, teść z teściową po bokach.

— Kładźcie sobie — mówi teściowa.

Benedikt znowu się przeląkł: jak tu się zachować. Jak sobie dużo nałoży, pomyślą: a to ci zięć żarłoczny! Takiego wykarmić trudno! A jak mało, pomyślą: o jaki słabosilny! Pewnikiem i gwoździa nie wbije. No, chyba wezmę pierożek. Wyciągnął rękę po pierożek, a wszyscy na tę rękę popatrzyli. Cofnął ją.

— Lubimy tęgo pojeść — mówi teściowa. Nałożyła sobie. Madej Madejowicz też sobie nałożył. I Oleńka. Benedikt znowu rękę wyciągnął — po placki, i wszyscy zaraz — aha! — znowu popatrzyli. Znowu cofnął.

Jedzą.

— Słyszę — mówi teść — że się żenić chcecie.

— Chcę.

Znowu nic nie mówią, tylko jedzą. Benedikt trzeci raz zamyślał sobie czegoś na talerz nałożyć i tylko rękę uniósł, a tamci znowu — patrzą! I u teścia w oczach jakoby ogień jakiś błysnął. Co to takiego…

— Ożenek to poważna sprawa… Ja, kiedym się z małżonką swoją Fiewronią żenił, to tak jej właśnie powiedziałem: poważna sprawa.

— Tak, dużośmy na weselu zjedli — znowu teściowa.

— Dobrześmy na weselu pojedli — teść.

Robią uwagi czy co? Benediktowi ze zdenerwowania ogonek zaczął leciutko o ławkę postukiwać.

— Czemu tak marnie jecie? — znowu teściowa.

Ej, było nie było. Wyciągnął ręce, kozła nóżkę łaps, na talerzyk ją — pac, a jeszcze na wierzch wermiszelu. Skrzypów też wziął. I jak to zrobił, to nagle im wszystkim w oczach znowu jakoby światło jakieś mignęło, jakoby jaki promień.

— Znaczy się, do rodziny naszej przyłączyć się macie życzenie — to teść.

— Mam życzenie.

— Trudności rodzinnych się nie boicie? Gospodarstwo prowadzić to nie to, co w brodę się drapać.

— Nie boję się. Ja do każdej roboty zdatny jestem.

— Do każdej?

— Aha.

— No, a jeśli ta robota bardzo poważna?

— Gotowy. Proszę bardzo.

— Ho ho.

Wtedy przy stole jakoby znowu krzynę jaśniej się zrobiło. Benedikt się przemógł, oczy podniósł, popatrzył — a u teścia w oczach, faktycznie, coś się świeci. To jakoby świetlak przez siebie ogień przepuszczał. I w izbie — a już się zmierzchać zaczęło — z tych oczu promienie się rozchodzą. To jako od łuczywa, kiedy na nie przez kułak patrzeć: zagniesz paluchy i patrzysz. Jakoby miesiąc ci przyświecał. Patrzy teść w swój talerzyk, a wszystko, co na nim nałożono, widać i o zmroku. Patrzy na stół i przyświeca jako ogniem. Na Benedikta popatrzył — i jeszcze więcej światła puścił, tak że Benedikt zamrygał i głową poruszył.

A Oleńka do teścia:

— Tatku, kontrolujcie się.

Benedikt łypnął okiem na stronę — teściowa takie same wypuszcza promyki. I Oleńka. Ale słabsze.

A pod stołem znowu zaszurgało. I ogonek zaczął się tłuc jeszcze bardziej niż przedtem.

— Więcej sobie nakładajcie — mówi teściowa. — My siła jemy, cała rodzina.

— Ród starożytny, z Francuzów — potwierdził teść.

— Wermiszelu jeszcze weźcie.

— Pokornie dziękuję.

— No, a myśli jakich nieodpowiednich nie miewacie? — teraz znowu teść.

— Jakich myśli?

— Wszelakich nieodpowiednich — o swywoli abo o złoczyństwie jakim…

— Żadnych takich myśli nie miewam — przestraszył się Benedikt.

— No, a o zbójowaniu?

— Jakim znowu zbójowaniu?

— Różnie bywa… A nie myślicie czasem: ożenię się, teścia z teściową zamorduję i sam sobie całe ich dobro zabiorę?

— Co też wy?

— Nie? A nie myślicie: żeby tak ich zaciukać, a samemu na ich miejscu zasiąść i przez okrągły dzionek wszelaką strawę zjadać?

— Cóż to takiego wygadujecie? O czym wy? Madeju Madejowiczu?! Ależ ja…

— Tatulku — znowu Oleńka się odezwała — kontrolujcie się.

A pod stołem jeszcze raz coś zaskrobało — no, po prostu całkiem już blisko. Benedikt nie wytrzymał, specjalnie łokciem kawałek chleba strącił ze stołu i nachylił się, jakoby chciał podnieść. A pod stołem — nogi teścia w łapciach. A przez te łapcie wystają pazury, długie takie, szare, ostre. I tymi pazurami teść pod ławką skrobie i już wydrapał całą górkę — jakoby włosy jakie tam leżały abo słoma kędzierzawa, jasna. Popatrzył — teściowa też ma pazury. I Oleńka. Tyle że Oleńka mniejsze. Mniejszą kupkę pod sobą naskrobała.

Benedikt nic nie powiedział — bo i co tu mówić? Wziął i oderwał sobie jeszcze kawałek kozła. I skrzypów capnął siła. Oj, siła!

— No, a powiedzcie — teść ciągnął — nie przychodzą wam do głowy takie myśli, że nie tak żyjemy jako trzeba, niedobrze nasze życie jest urządzone?

— Nie, nie przychodzą.

— A nie przychodzą takie: znaleźć winnego i zatłamsić go abo do beczki głową wsadzić?

— Nie przychodzą.

— A kark mu skręcić abo z wieży o ziem cisnąć?

— Nie, nie!

— Co to tak stuka? — odezwała się teściowa. — Wyraźnie jakieś stukanie.

Benedikt szybko pod siebie rękę wsunął i przytrzymał ogonek.

— A nie przychodzą myśli: że to baszów wina i obalić ich trzeba?

— Nie!!!

— A Samego Najwyższego Baszy nigdy ni zamyślaliście strącić?

— Nie!!! Nie!!! Nie rozumiem waszych słów!!!

— A czegóż tu nie rozumieć? Żeby samego Najwyższego Baszę, mówię, Fiodora Kuźmicza, niech się sławi imię jego, strącić, nie marzyliście?

— Madeju Madejowiczu!!!

— Tatulku, kontrolujcie się…

— No dobrze… A jeszcze coś wam pokażę…

Teść wstał zza stołu, do drugiej izdebki poszedł i przyniósł książkę. Starodawną. Benedikt obie ręce pod siebie włożył i krzepko tam trzymał.

— Pokażę ci… Widziałeś?

— Nigdy!!!

— A wiesz co to jest?

— Nie!

— A jak pomyśleć?

— Nic nie wiem, nic nie widziałem. Nie słyszałem. Nie wiem, nie chcę, nie marzyłem.

Teść książkę na kolanach rozłożył, światło na nią puścił i strony przerzuca.

— Chcesz taką? Podarować ci? Dobra!

— Nic nie chcę!!

— A ożenić się?

Ożenić! Benedikt o mało nie zapomniał — ze strachu, smętku i hańby ostatecznej, zaciśniętej w garściach pod tułowiem — że ma się żenić. Ożenić! Jak też to mogło przyjść mu do głowy! Czego to się zachciewa, kundlowi durnemu! Mało mu było Marfuszki, Kapitolinki, Krzywej Wierki, Głaszki Kudłaszki i mnogich inszych! Patrzcie, na jaką dziewczynę się połakomił: oczka spuszczone, twarzyczka biała, kosa na pięć arszynów, podbródek z dołeczkiem, a na nogach pazury! Uciekać! Zaiste uciekać — torbę na ramię i biegiem na wschód, na południe, bez oglądania się, aże do samego Morza-Loceanu, do sinego przestworu, do piasków białych!

A Oleńka oczęta podniosła, światło oczkami puściła, czerwonawe takie, słabiutkie, jakoby się fałszywy świetlak na ciemnym pniu obrócił, i brewki podniosła aże pod samą wstęgę, i uśmiechnęła się buźką rumianą, i bluzę białą na piersiach poprawiła, i ramionkami poruszyła:

— Jaki z was filut, tatulku. Wszystko już omówiliśmy. Uściskajcie zięcia.

— Tak… Omówili. Za plecami ojczulka… Ojciec przez dzionek cały się trudzi, ręce sobie urabia… Chciałby jak najlepiej… Wszystkich na wylot widzę! — krzyknął nagle teść.

— Słusznie, tatulku… Nie wy jeden…

— Nie naszego on urodu! — zawołał teść.

— Tatulku, nie jesteście w pracy!

— A co to za praca? — wyszeptał Benedikt.

— Jak to co za praca? — zdziwiła się teściowa. — To nie wiecie? Madej Madejowicz jest Najwyższym Sanitarzem.

Загрузка...