ROZDZIAŁ IV

Irsa siedziała bez ruchu, trochę skrępowana, a Rustan tymczasem starał się dowiedzieć, jak ona wygląda.

– Nie jesteś nastolatką, myślę, że możesz mieć pomiędzy dwadzieścia pięć a trzydzieści pięć lat…

Trzydzieści pięć to potwornie dużo, pomyślała. Naprawdę sprawiam wrażenie aż takiej starej?

– Jesteś pełna zapału, masz dobre serce, kierujesz się nastrojem chwili, możesz ulegać impulsom, co cię niekiedy wpędza w niemałe kłopoty.

Właśnie coś takiego zrobiłam, mój przyjacielu, pomyślała.

– Ale jednocześnie jesteś praktyczna i umiesz działać skutecznie. Zgadza się?

– Może. Nie najgorzej to odgadłeś. Ale jeśli chodzi o wiek, to nie jest aż tak źle – dodała odrobinę urażona. – Mam tylko dwadzieścia sześć lat.

Rustan roześmiał się.

– Przepraszam! Ale utrzymałem się w granicach, prawda?

– No, z trudem…

Rustan przyciskał teraz palcami skronie, jakby chciał się skoncentrować przed trudnym zadaniem.

– Ty… Sprawiasz wrażenie osoby samotnej. Myślę, że nie jesteś mężatką.

– Nie, nie jestem. A ty jesteś żonaty?

Że też odważyła się zapytać. Sama była zdumiona swoją zuchwałością.

– Ja? – roześmiał się z goryczą. – Jakim sposobem mogłoby do tego dojść?

– Wielu niewidomych żeni się z widzącymi.

– Ale nie ja. Nie mam najmniejszych szans. Czy mógłbym teraz dotknąć twojej twarzy?

– Proszę bardzo – odparła z dziwnym biciem serca.

Rustan usiadł. Delikatne palce dotykały jej skroni, stamtąd przesuwały się w dół, powoli rejestrowały wszystkie rysy jej twarzy, a ona złościła się na siebie, że tak okropnie płoną jej uszy.

– Jesteś ładnie zbudowana – stwierdził. – Twarz masz, powiedziałbym, bardzo rzeźbiarską. Ładny podbródek, prosty nos, wysokie czoło, wydatne usta…

Musiała z całych sił panować nad sobą, by nie drżeć, kiedy palce Rustana przesuwały się po jej wargach. Pierwsze promienie słońca padły na płaski szczyt góry po drugiej stronie jeziora, Irsa spoglądała w tamtą stronę, żeby nie patrzeć na Rustana. Ale w konsekwencji dużo wyraźniej odczuwała dotyk jego palców.

– I włosy… miękkie, kręcone. Myślę, że to nie są włosy blond, raczej niezdecydowanego koloru.

– Dosyć ciemne – poprawiła go.

Skinął głową i przesunął rękę na jej kark, następnie dotykał szyi.

– Jesteś dosyć solidnie zbudowana, prawda? Nogi też?

– Niestety – uśmiechnęła się. – Przy urodzeniu ważyłam prawie pięć kilogramów.

Poczuła teraz jego ręce na ramionach.

– Ależ ty masz na sobie tylko tę cienką koszulkę! – zawołał przestraszony. – Pewnie okropnie marzniesz?

– Nic nie szkodzi – zapewniła.

– Powinienem cię zaprosić, żebyś weszła pod moją kołdrę, ale, po pierwsze, sam jestem przemarznięty po tylu nocach spędzonych na dworze w wiosennym chłodzie, a po drugie, chyba się nie odważę… nie przywykłem do bliskości dziewczyn, a tęskniłem do tego przez wiele lat.

– Musiałeś przecież spotykać jakieś dziewczyny! – wykrzyknęła zaszokowana.

– Niestety, nie – odparł z grymasem. – Na to Edna zbyt troskliwie się mną opiekuje. Ona się boi tych okropnych dziewczyn, które mogłyby uwieść jej grzecznego chłopczyka.

(Edna Garp-Howard…)

– Kim jest Edna?

– To moja matka. Ale ja jej tak nigdy nie nazywam, mówię do niej Edna.

– A czy twój ojciec żyje?

– Nie. Zmarł, kiedy miałem dwadzieścia jeden lat.

– I mama ponownie wyszła za mąż? – zapytała ostrożnie.

– Tak, ale to było dawno temu. Bo, widzisz, to długa i okropnie zaplątana historia.

Kim w takim razie jest ten Michael Howard, myślała. Nie, rzeczywiście okropnie zaplątana historia!

Irsa wciągnęła głęboko powietrze.

– Rustan, ja muszę ci coś wyznać. Widzisz, zostałam wychowana tak, żeby zawsze mówić prawdę, i teraz mam wyrzuty sumienia, zwłaszcza że… że cię lubię i że my oboje rozumiemy się nawzajem, prawda?

Skinął głową zdumiony i czekał pełen rezerwy.

– Bo to było tak: Ja pracuję w jednym biurze informacyjnym w Oslo. I kilka dni temu wpadła mi w ręce tajna koperta i zdjęcie może szesnastoletniego chłopca. Ponieważ sama mam dwadzieścia sześć lat, więc nie było mowy o żadnym erotycznym zainteresowaniu, ale byłam od pierwszego wejrzenia kompletnie zafascynowana tą chłopięcą twarzą. Po prostu oczarowana, uwiedziona niemal jego nieśmiałym uśmiechem, czułam, jak byśmy mieli ze sobą coś wspólnego. Możesz to zrozumieć?

Potwierdził skinieniem głowy, ale czekał najwyraźniej zdumiony, do czego to doprowadzi.

– Na kopercie było napisane „Mężczyzna z lasów Grotte”. Tego dnia zrobiłam coś niedozwolonego. Zabrałam kopertę do domu i przejrzałam jej zawartość. Zdjęcie przedstawiało mężczyznę nazwiskiem Rustan Carr, który został znaleziony martwy u podnóża Kruczego Żlebu. Zanim umarł, starał się ukryć fotografię pod kamieniem. Jest niemal trudne do pojęcia, że mógł znaleźć się w tej otchłani żywy, bo spadł tam z góry. Domyślałam się, że upadek łagodziły porośnięte krzewami występy skalne i rosnące na zboczu sosny. Zdjęcie bez żadnych wątpliwości przedstawiało ciebie.

Nagle stwierdziła, że Rustan wstrzymał dech.

– Co to wszystko znaczy? – zapytał.

Irsa opowiedziała swoją wersję historii. Mówiła o neonie w małym fińskim miasteczku, o rozmowie telefonicznej z Finlandią, o letnim domku kuzyna, domku, w którym się teraz oboje znajdują, i o tym, jak szła śladami Rustana.

– Jakie to cudowne uczucie, kiedy człowiek może się wyspowiadać – westchnęła na koniec z ulgą.

– Chcesz powiedzieć, że zrobiłaś to wszystko tylko dlatego, bo zdjęcie jakiegoś chłopca wywarło na tobie wrażenie? – zapytał z niedowierzaniem.

– Owszem, ja czasami robię dziwne rzeczy.

– To właśnie można nazwać impulsywnością! Tak, pamiętam tamto zdjęcie. No i jak? – zapytał z udaną obojętnością. – Jak wypada oryginał w porównaniu z fotografią?

– Nie aż tak urzekający jak tamten chłopiec – odrzekła tak spontanicznie, że Rustan musiał się roześmiać. – Nie, wybacz, należałoby powiedzieć: bardziej zgorzkniały, wymizerowany, ale tak samo promienny.

– Co masz na myśli?

Irsa była zakłopotana.

– Zawsze pytasz tak wprost, to znaczy, chciałam powiedzieć, że trafiasz w sedno. Przyjmijmy, że chodzi o silną osobowość.

– Jak mogę mieć silną osobowość, skoro od dawna moja wola jest dławiona? Jestem otoczony taką troskliwością, że wściekam się i walczę o trochę swobody, ale to na nic, mam wokół siebie gruby mur, Irsa. Miękki mur źle pojętej opiekuńczości.

– Jesteś jedynakiem?

Zawahał się na moment.

– I tak, i nie. To dosyć skomplikowane.

– Opowiedz!

Och, jakże jej marzły stopy! Chłód od podłogi przenikał nogi i powoli ogarniał całe ciało.

– Masz dość sił, żeby tego słuchać? No, dobrze. Moja matka, Edna, opuściła nas, kiedy miałem sześć lat. Wyjechała do Australii z pewnym typem, który odbywał w Finlandii studia.

– On się nazywał Howard?

– Tak. Pobrali się w Australii. Mój ojciec, Rustan Garp, nigdy się po raz drugi nie ożenił. Żyliśmy sami i dobrze nam było razem. Przeprowadziliśmy się z Helsinek do miasteczka, w którym teraz mieszkamy, ojciec zbudował swoją firmę, która rozwijała się znakomicie. Ojciec produkował małe elektroniczne elementy do większych całości, sam miał na swoim koncie wiele ciekawych wynalazków. Ja żyłem jak normalny chłopiec, dopóki nie wydarzył się ten wypadek. Razem z kilkoma kolegami detonowaliśmy domowej roboty proch, podczas jednego wybuchu znalazłem się zbyt blisko i zostałem ranny w głowę. Niestety, zdążyłem oślepnąć, zanim ojciec umarł, on nie powinien był tego dożyć, taki wspaniały człowiek. Zmarł jedenaście lat temu, kiedy ja miałem dwadzieścia jeden.

W takim razie Rustan ma teraz trzydzieści dwa lata, pomyślała Irsa.

– Trafiłem do zakładu opiekuńczego dla niewidomych, ale w związku ze śmiercią ojca odszukano w Australii moją matkę. Po prostu, by ją powiadomić o stanie rzeczy. Ona sama kilka lat wcześniej straciła swego drugiego męża i w rok po śmierci taty razem z dwojgiem swoich dzieci, Michaelem i Veroniką, wróciła do Finlandii, żeby się mną zaopiekować. Tak więc mam przyrodnie rodzeństwo.

– Aha, rozumiem.

– Michael, który jest ode mnie siedem lat młodszy, okazał się z czasem błogosławieństwem dla firmy, która już była prawie stracona dla rodziny. Oficjalnie właścicielem byłem ja, ale przecież sam nic nie mogłem zrobić. Nigdy zresztą nie miałem specjalnych uzdolnień technicznych i nawet gdybym widział, to i tak pod moim kierownictwem firma długo by chyba nie przetrwała. W tej sytuacji przepisałem wszystko na Michaela i Ednę z tą tylko klauzulą, że zapewnią mi wszystko, co trzeba, bym wygodnie żył. A do tego nie trzeba wiele.

Słońce wzniosło się już dość znacznie na niebie i świeciło przez okna dużego pokoju. Ptaki w sosnowym lesie śpiewały coraz głośniej. Irsa marzyła o tym, by móc chociaż stopy wsunąć pod jego kołdrę.

Uszczęśliwiona stwierdziła, że opowiadanie bardzo dobrze zrobiło Rustanowi. Domyślała się, że nie miał wiele okazji rozmawiać o swoich sprawach. „Rustan nie ma żadnych przyjaciół”, powiedziała gospodyni. Irsa zaczynała wierzyć, że tak było naprawdę.

– Edna jest miła – powiedział, a Irsa rozkoszowała się obserwowaniem jego twarzy. Taka była pełna wyrazu, zmieniała się nieustannie. – Zbyt miła nawet. Dławi mnie swoją troskliwością. Chce odpłacić to, że zostawiła mnie, kiedy byłem mały, tak mówi. Twierdzi, że tak naprawdę nie mogła się z tym pogodzić, poszła za głosem serca, ale nigdy nie przestała żałować, że nie ma mnie. Edna zawsze wyraża się bardzo literacko. Och, Irsa, ja nienawidzę tej jej troskliwości! Bezustannie się nade mną rozczula. „Mój biedny chłopczyk, ile ty musisz cierpieć! Mój Boże, taki krzyż dźwigać przez całe życie!” i tak dalej. Michael jest na ogół all right, taki bardziej rubaszny, co to klepnie w plecy i zapyta: „No i jak tam dzisiaj z tobą, stary draniu?” Krzyczy zawsze zbyt głośno, kiedy się do mnie zwraca, i nigdy nie wie, jak się odnosić do niewidomego. Natomiast Veronika…

Zmarszczył brwi, a na jego twarzy pojawił się wyraz jakby niechęci.

– Veronika też jest przesadnie troskliwa. Wprost uprzedza wszystkie moje pragnienia, zawsze przynosi rzeczy, które z powodzeniem mógłbym sobie wziąć sam, i odbiera mi tym sposobem wszelką pewność siebie, wszelką samodzielność. Ale ona…

Rustan zadrżał.

– Co się stało?

Skrzywił się.

– Nie, nic. Nie chcę o tym mówić.

To oczywiście wzbudziło ciekawość Irsy, ale opanowała się.

– W każdym razie wszyscy oni chodzą dookoła mnie niemal na palcach, co sprawia, że każdy przejaw troskliwości budzi we mnie wściekłość. A mimo to…

– Tak?

– Nie, nie wiem. Ale jest w domu coś, co mnie przeraża. Nie rozumiem, co to jest, może to uczucie, że żyję w pustce? Że nie wiem, jak świat wokół mnie wygląda ani co się dzieje w tej otaczającej mnie ciszy? Nigdy właściwie nie przyzwyczaiłem się do ślepoty. Wciąż mam takie chwile, kiedy ogarnia mnie kompletna bezsilność.

– To akurat jestem w stanie zrozumieć. Ale powiedz mi, skąd się wziął w tym wszystkim Viljo Halonen?

– Jest zatrudniony w fabrycznym laboratorium, a jednocześnie funkcjonuje jako lekarz przy lżejszych przypadkach. On jeszcze nie ukończył studiów medycznych, więc chorych z poważniejszymi dolegliwościami odsyła do lekarza miejskiego. Dobrze mi się z nim rozmawia i to właśnie Viljo zainteresował się moim wzrokiem, porozumiał się ze Szpitalem Karolińskim i załatwił dla mnie operację. Ale naprawdę nie mogę zrozumieć, co się teraz stało? Tak daleko od Sztokholmu!

– Mam pewną teorię – oznajmiła Irsa. – Gdybym tylko mogła pożyczyć sobie kawałek twojej kołdry, żeby okryć stopy, bo już się teraz zrobiły całkiem sine.

– Oczywiście! Siadaj w poprzek łóżka i wsuń nogi pod kołdrę.

Tak zrobiła, usiadła wygodnie, opierając się o drewnianą ścianę. Rustan drgnął, kiedy stopami dotknęła jego gołych nóg. Nadał siedział na posłaniu, ujął teraz jej stopy i rozcierał obie jednocześnie.

– No to mów, słucham.

– Więc tak – zaczęła Irsa, po czym zrobiła małą przerwę. Zastanawiała się chwilę i wreszcie podjęła opowiadanie. – Operacja została odłożona, a Hans Lauritsson musiał z jakiegoś powodu przyjechać tutaj i postanowił cię ze sobą zabrać. Jego interesy wydają się jakieś mętne, mogło chodzić o szmugiel albo coś w tym rodzaju. Ci dwaj ludzie czekali na niego, jak było umówione, koło Kruczego Żlebu. Coś się między nimi stało i oni zdecydowali się go zamordować. Hans w panice zaczął wołać ciebie i wtedy tamci zrozumieli, że jest ktoś jeszcze, że nie był sam. Że istnieje świadek i muszą się nim zająć. Nie mogli przecież wiedzieć, że jesteś niewidomy i niczego nie widziałeś.

– Mhm – bąknął Rustan sceptycznie. – Myślę, że oni wiedzą, iż jestem niewidomy. I myślę też, że wiedzą, iż wciąż jestem gdzieś w okolicy, błąkam się, nie mogąc dać sobie rady.

– Możliwe. Masz rację. Hans Lauritsson im powiedział.

– No a moja fotografia? Dlaczego on ją miał przy sobie i dlaczego ją ukrył przed śmiercią?

– Dostał ją, oczywiście. Po to, by cię rozpoznać, kiedy po ciebie przyjechał, sam mówiłeś, że nie było nikogo z rodziny, kiedy się pojawił. A schował ją, bo może nie chciał cię wciągać w te swoje nieczyste interesy.

Rustan kiwał głową.

– Tak, on był wobec mnie bardzo miły i taki troskliwy przez cały czas… Irsa!

– Tak?

Czuła jego ręce na swoich stopach, bardzo jej się podobało, że tak delikatnie pieści jej kostki. Widziała, że jego bardzo ładna twarz jest napięta, ale nie powiedział nic więcej.

– Jak my się stąd wydostaniemy? – spytał po chwili.

– Sprowadzę samochód. Zajmie mi to jakieś dwie godziny. A potem wyjedziemy stąd najszybciej jak to możliwe.

Cień niepokoju przemknął po jego twarzy. Irsa zrozumiała, o co chodzi. Dwie samotne godziny tutaj, to dla niego zbyt wiele. I jeszcze ci dwaj tropiący go po lesie.

– Jeżeli uważasz, że dojdziesz ze mną do głównej drogi, to możemy iść razem, a potem pojedziemy autobusem – zaproponowała ze śmiechem.

Rustan ożywił się.

– Czy dojdę? – wykrzyknął z ulgą. – Słuchaj, czy mogłabyś mi wyświadczyć przysługę? Ale naprawdę szczerze.

– Jasne.

Skrzywił się w niepewnym uśmiechu.

– Może to głupie, ale zawsze dręczyła mnie myśl, jak wyglądają moje oczy. Rodzina zapewnia mnie, że całkiem normalnie, ale oni by tak twierdzili, nawet gdybym wyglądał jak troll. Proszę cię więc, żebyś była absolutnie szczera. Bo jeśli nieprzyjemnie jest na mnie patrzeć, to mógłbym nosić ciemne okulary.

– Ani mi się waż ukrywać takich oczu za ciemnymi okularami! – zawołała spontanicznie. – Nie, Rustan, nikt nie zdoła zauważyć w nich żadnej wady. Może tylko to, że nie zawsze zwracasz wzrok we właściwą stronę.

Uspokojony pokiwał głową.

– To dobrze.

Teraz jego ręce gładziły jej łydki. Irsa udawała, że niczego nie zauważa.

– Moim zdaniem radzisz sobie ze swoim inwalidztwem bardzo dobrze – powiedziała.

– Oj, oj! Powinna byś widzieć mnie w domu! Zwłaszcza na początku, zanim zrezygnowałem. Wtedy nienawidziłem całego świata, oskarżałem Boga o niesprawiedliwość i w ogóle byłem okropny. Teraz już zaakceptowałem swoją sytuację i jest trochę lepiej. Żeby tylko w domu tak się nade mną nie rozczulali!

– Nigdy nie zrezygnowałeś ani niczego nie zaakceptowałeś, Rustan. W dalszym ciągu walczysz!

– W gruncie rzeczy masz rację. Irsa! Chyba powinniśmy już wstać.

Ona pospiesznie zeskoczyła na podłogę.

– Nic podobnego! Jest dopiero czwarta rano. Lepiej jeszcze trochę pospać. Myślę, że tobie jest to bardzo potrzebne, a i mnie też się przyda.

– Nie wierzę, żebym teraz mógł zasnąć – burknął i odwrócił się do ściany. Irsa bez słowa poszła do siebie.


Poranne słońce nie świeciło długo. Tak jak poprzedniego dnia niebo zasnuły gęste chmury, a kiedy koło południa Irsa i Rustan nareszcie się obudzili, deszcz lał tak, jakby ktoś otworzył wielki kran i zapomniał go zamknąć. Ścieżka do jeziora zmieniła się w potok.

– Zaspaliśmy! – zawodziła Irsa nakrywając do bardzo spóźnionego śniadania czy może raczej lunchu. – Autobus dawno odjechał i jak my się teraz dostaniemy do Grottemyra? Musimy przecież dotrzeć do samochodu!

– Może pójdziemy piechotą? To bardzo daleko?

– Och, co najmniej ze dwadzieścia kilometrów, a jeszcze ta pogoda.

– Kiedy będzie następny autobus?

– Jutro wcześnie rano.

Twarz Rustana wskazywała, jak bardzo by chciał wydostać się z tej ponurej okolicy.

– Tak to jest, jeśli się gada po nocach, zamiast spać – śmiała się Irsa zawstydzona.

Ale sytuacja wcale nie była do śmiechu. Rustan powinien wrócić…

Nagle wyjrzała przez okno i drgnęła gwałtownie.

– Rustan – szepnęła. – Chodź no tutaj! Czy to nie człowiek stoi tam pod drzewami?

Rustan wstał i podszedł do niej.

– Tam – powiedziała. – W głębi lasu. Trudno coś zobaczyć w tym deszczu, ale… Och, nie, głupia jestem!

Roześmiał się.

– Nic nie szkodzi. Bardzo mi się to podoba, że traktujesz mnie jak kogoś równego sobie. Czy naprawdę zobaczyłaś tam człowieka?

Wysilała wzrok, by widzieć jak najlepiej, jednocześnie położyła Rustanowi rękę na ramieniu, on jednak uwolnił się delikatnie, objął mocno jej plecy i przygarnął do siebie.

Irsie bardzo się to spodobało.

– Nie, teraz wszystko zniknęło. Na pewno mi się tylko zdawało.

Rustan mimo wszystko odnosił się do tego poważnie.

– Mógł mnie zobaczyć, gdy niedawno wychodziłem do toalety.

– Nie, jestem pewna, że to tylko krzewy. Ale przypomniałeś mi, że ja też powinnam wyjść.

– Weź moją kurtkę – zaproponował. – Nie możesz wychodzić na taki deszcz w lekkim ubraniu.

Wślizgnęła się w jego zbyt obszerną kurtkę mającą na rękawie opaskę, jaką noszą niewidomi, żółtą w czarne kropki, i pobiegła do małego domeczku koło szopy na drewno. Deszcz ją dosłownie zalewał, kiedy próbowała otworzyć drzwiczki z wyciętym u góry serduszkiem. Uroki wiejskiego życia, myślała.

W drodze powrotnej deszcz stał przed nią niczym ściana, trzeba było dużego wysiłku, by się posuwać do przodu. Zgięta wpół, zataczając się dotarła w końcu do schodów.

I wtedy w lesie rozległ się strzał, coś świsnęło koło Irsy i poczuła silne szarpnięcie za rękaw. Zaraz też zobaczyła, że w kurtce Rustana zrobiła się spora dziura.

Irsa krzyknęła i padła na kolana, wspięła się jakoś po schodach, otworzyła drzwi i wtoczyła się do środka. Tam natychmiast zerwała się na równe nogi i zamknęła drzwi na klucz.

– Oni strzelają – wykrztusiła. – Strzelali do mnie!

– Słyszałem – powiedział pobladły. – Trafili cię?

– Myślę, że nie – odparła dzwoniąc zębami. – Ale twoja kurtka…

– Nie przejmuj się kurtką!

Podbiegł i objął ją mocno.

– Och, nie wolno im… Nie mogą ci nic zrobić – szeptał tuż przy jej uchu. – Nigdy nie czułem takiej wściekłości z powodu mojego kalectwa jak teraz.

Irsa nie próbowała się uwolnić z jego objęć. Wprost przeciwnie! Poza tym wiedziała już, że on bardzo lubi tę rolę.

– Nigdy nie czułam się tak dobrze chroniona jak przy tobie – zapewniła. – Jesteś taki silny i…

Nie, lepiej nie mówić zbyt wiele.

– Przecież oni mogli cię zabić – powtarzał wciąż tak samo wzburzony. – Ale dlaczego? Nie zrobiłaś im przecież nic złego!

– Miałam na sobie twoją kurtkę z opaską. W tym deszczu nie widać wyraźnie, a poza tym szłam tak niepewnie. Oni myśleli, że to ty.

Dzwoniła zębami do tego stopnia, że mówiła niewyraźnie.

– Co my zrobimy, Rustan? – pytała bezradnie.

Ogromnie mu się podobało, że zwraca się do niego z takim zaufaniem, ale pocieszyć jej zbytnio nie mógł.

– Zaczekamy, dopóki się nie ściemni, a potem będziemy próbowali przedostać się do ludzi – zdecydował, gładząc ją uspokajająco po włosach. Irsa stwierdziła, że nie ma w tym wielkiej wprawy. Ręka przesuwała się po jej głowie sztywno, nieporadnie. Ale uczucie mimo to było przyjemne, och, jak przyjemne!

Trzeba by iść bardzo, bardzo długo, myślała. Cała wieczność w ciemnym lesie, a za nami ci dwaj pragnący nas zabić!

Przytuliła się do Rustana, stanęła tak, by móc dotknąć wargami jego szyi, i udawała, że nie słyszy jego mocno przyspieszonego oddechu.

– Może moglibyśmy się jakoś z nimi dogadać? Próbować ich przekonać, że ty niczego nie widziałeś, żadnego morderstwa.

– Jak można się dogadać ze strzelającymi zbirami?

Jego ciało było ciepłe i silne. Irsa czuła, że delikatne ciarki przechodzą jej po skórze, od nóg aż po korzonki włosów.

– Rzeczywiście, masz rację.

Ręce Rustana, duże i wrażliwe, pieściły jej ramiona, obejmowały plecy i tuliły. Teraz nie tylko ją ochraniały.

Irsa spojrzała w jego twarz. Była napięta, surowa, czarne oczy lśniły.

– Irsa – szepnął. – Wiesz, ja nigdy jeszcze nie byłem blisko z kobietą. A ty jesteś dla mnie taka dobra. Czy mogę ci podziękować?

Skinęła głową, ale zaraz uświadomiła sobie, że przecież on tego nie widzi, i wykrztusiła ochrypłym głosem:

– Tak.

Uniósł jej rękę i zanim zdążyła się zorientować, o co chodzi, ucałował ją z wdzięcznością i oddaniem.

Jakie to niezwykłe! Jakie obce! Żaden mężczyzna w Skandynawii tak nie robi. Ale nie wydało jej się to nieprzyjemne ani śmieszne, jak dawniej myślała. Nie… To było piękne! I jak podniecało! W całym ciele.

Choć, oczywiście, bardzo ją tym zaskoczył.

Puścił jej rękę.

– Dziękuję, Irsa – szepnął.

I nagle uświadomiła sobie, jaki musiał być samotny, jaki izolowany od normalnego świata. Miała ochotę pocałować go w policzek, ale coś z tej jego staroświeckiej galanterii ją powstrzymało. Coś jej mówiło, że nowoczesna, wyzwolona kobieta, przejmująca inicjatywę, nie pasuje do tego stylu.

A zresztą Irsa nie była też taka wyzwolona. W kręgu przyjaciół, gdzie pocałunki rozdawano na prawo i lewo nie przywiązując do tego większego znaczenia, ona zawsze znajdowała się trochę na uboczu. Wiele dziewcząt w tym środowisku „przechodziło z rąk do rąk”, ale do tego stylu Irsa odnosiła się z wielką rezerwą.

Może właśnie dlatego nigdy nie mogła na dłużej utrzymać żadnego chłopaka? Dlatego, że zawsze tak poważnie traktowała stosunki między kobietą a mężczyzną. Że poszukiwała uczucia, a jeśli go nie było, to sprawa przestawała ją interesować.

W jakiś sposób jednak musiała okazać Rustanowi, że akceptuje jego zachowanie. Nieśmiało podniosła rękę i pogładziła go delikatnie po policzku.

Nieoczekiwanie zareagował wściekłością.

– Przestań! – wybuchnął. – Czy ci nie mówiłem, że nie życzę sobie żadnego współczucia?

Dotknęło ją to do żywego.

– To nie było żadne współczucie! Nie wyobrażasz sobie chyba, że będę cię traktować brutalnie?

– Pozostań taka, jak jesteś. Naturalna. Traktuj mnie jak człowieka widzącego!

– W takim razie muszę też mieć prawo okazać ci, że cię lubię.

– Nie! – krzyknął. – Ja nie chcę być słaby! Nie chcę być od nikogo uzależniony, rozumiesz?

– Tak – odparła krótko.

Dlatego jesteś taki łagodny i wrażliwy, myślała. Fotografia młodego Rustana ujawnia wszystko. I wiesz, że jeśli będziesz słaby, to cała twoja tragedia zwali się na ciebie, przytłoczy cię, że nie będziesz mógł się przeciwstawić cierpieniu. Dlatego chcesz być twardy i masz to niebywałe pragnienie, by radzić sobie samodzielnie. Rustan, Rustan, sam sobie robisz na złość.

Ocknęła się z zamyślenia, kiedy Rustan odszedł od niej. Pragnęłaby otoczyć go ciepłem, delikatnością i wielką miłością. Pozwolić, by ta uczuciowo wygłodniała, opuszczona istota wzięła wszystko, czego była pozbawiona przez tyle lat.

Nie o troskliwość jej chodziło. I nie o współczucie. Gorąca, pełnokrwista kobiecość, oto czego było mu trzeba. Ale to mógł otrzymać wszędzie. Irsa natomiast mogła mu dać coś więcej. Ciepło, szczere oddanie i głęboką miłość. Już fotografia młodego Rustana oczarowała ją. Wzbudziła w niej tyle uczucia!

– Bardzo lubię twój sposób postępowania – powiedziała, kiedy cisza stawała się zbyt męcząca. – Za tą zewnętrzną szorstkością kryje się coś rycerskiego, niespotykana dzisiaj uprzejmość.

Odwrócił się do niej z uśmiechem. I już nie taki spięty.

– To mój ojciec tak mnie wychował. Zawsze okazywać szacunek, zawsze myśleć o innych. A teraz w domu mi tego nie wolno! To o mnie wszyscy chcą myśleć. Czasami doprowadza mnie to do szaleństwa, niszczy mnie, sprawia mi ból! Ale być rycerskim wobec ciebie, Irso, to bardzo przyjemne uczucie. Ty sama do tego zapraszasz.

Jesteś pierwszym człowiekiem, który to odkrył, pomyślała z odrobiną goryczy. Żebyś wiedział, ile ja się nazmywałam po moich przyjaciołach. I po różnych spotkaniach… Zawsze na mnie zwalali wszystkie głupie prace…

– Właśnie stwierdziłam, że od dawna już się nie boję – powiedziała ze śmiechem. – To twoja zasługa.

Rustan był poważny.

– Niebezpieczeństwo jednak nie minęło.

– Nie, wiem o tym, ale jak dobrze jest choć na trochę zapomnieć. Ty bardzo kochałeś swego ojca, prawda?

– Tak – potwierdził gorączkowo. – To był po prostu wspaniały człowiek, chociaż nie miał dla mnie zbyt wiele czasu. Nienawidziłem matki, kiedy od nas odeszła, ale on zgasił we mnie tę nienawiść. Mówił, że powinienem ją zrozumieć, tylko że ja byłem na to za mały. A… Kiedy potem wróciła, uświadomiłem sobie, że ona też… jest człowiekiem, który wiele wycierpiał. Żeby tylko chciała pozwolić mi na więcej samodzielności! Ona wyobraża sobie, że jestem okropnie bezradny, i stara się podać mi wszystko na srebrnej tacy!

– Co robisz przez całe dnie, żeby jakoś zabić czas?

Skrzywił się boleśnie.

– Nieładnie to powiedziałaś! To oznacza, że jestem kimś zbędnym, a właśnie to przeraża mnie najbardziej.

– Niczego takiego nie miałam na myśli – rzekła Irsa poważnie. – Ja na przykład pracuję w agencji informacyjnej, a poza tym wieczorami prowadzę ożywione życie towarzyskie i to właśnie nazywam zabijaniem czasu, chociaż wcale nie uważam, że to jest niepotrzebne.

– Rozumiem. Ja natomiast piszę książkę.

– Oj, wspaniale! – wykrzyknęła. – Alfabetem Braille’a?

– Nie, jeszcze nie. Dyktuję, nagrywam na taśmę. Muszę poprosić Ednę albo Veronikę, żeby mi to przepisały, ale szczerze mówiąc, w gruncie rzeczy bym nie chciał, żeby one to czytały. Na razie nic o tym nie wiedzą. Tam jest mnóstwo różnych bardzo prywatnych myśli, a one zaraz zaczną wzdychać: „Och, Rustan, nie możesz myśleć o takich sprawach! Idź raczej do ogrodu, pospaceruj trochę!”

– Czy ty masz psa przewodnika? – zapytała Irsa.

– Nie, niestety. Prosiłem o to wielokrotnie, ale w domu nie chcą się zgodzić, uważają, że jest mi niepotrzebny, bo przecież nigdzie nie wychodzę, a w razie czego, to rodzina mnie wszędzie zaprowadzi. Och, to naprawdę przykre. A ty masz psa?

– Mam, ale niestety nie mogę go trzymać w Oslo. Jest na wsi, u mojej mamy.

– Chciałbym go spotkać. Ja bardzo lubię psy.

Te słowa sprawiły, że przepełniło ją uczucie szczęścia. Bo Rustan widział jakąś przyszłość dla tej ich świeżo zawiązanej przyjaźni.

Niebo było w dalszym ciągu ciemnoszare, deszcz lał równo. Nagle z lasu wyszło dwóch mężczyzn, kierując się prosto ku domkowi.

Загрузка...