— Mamy tylko jeden dzień tu, w Waszyngtonie, zanim zacznie się konferencja — powiedziała Mary — a chciałabym ci tak wiele pokazać. Postanowiłam zacząć właśnie od tego miejsca. Ono najwięcej mówi o kraju, w którym jesteśmy, oraz o tym, co to znaczy być człowiekiem… mojego gatunku.
Ponter patrzył na dziwny pejzaż przed sobą, nic nie rozumiejąc. Porośniętą trawą ziemię przecinała blizna — głęboka szrama, która biegła prosto przez osiemdziesiąt kroków i pod kątem rozwartym schodziła się z drugą, podobną.
Szramy były czarne i odbijały światło — jak… jak brzmiało to słowo? Oksyymoron? Tak, sprzeczność znaczeń. „Czarny” oznaczał pochłaniający światło; natomiast tutaj było ono odbijane.
Tak właśnie to wyglądało. W czarnym lustrze odbijały się twarze Pontera i Mary: dwie formy ludzkości — nie tylko kobieta i mężczyzna, ale dwa odrębne gatunki, dwie wariacje na temat „człowiek”. Jej własne odbicie, przedstawicielki gatunku, który ona nazywała Homo sapiens, a on Gliksinami: dziwne pionowe czoło, maleńki nos i — w języku Pontera nie było na to określenia — broda.
I jego odbicie — mężczyzny z gatunku nazywanego przez nią Homo neanderthalensis, a przez niego Barast — słowem, które w jego języku znaczyło „człowiek”: szerokie oblicze z podwójnie wygiętym wałem nadoczodołowym i ze słusznych rozmiarów nosem zajmującym trzecią część twarzy.
— Co to takiego? — spytał Ponter, wpatrując się w ich odbicia w lśniącej czerni.
— To pomnik. — Mary odwróciła się od czarnej ściany i wskazała znajdujące się dalej obiekty. — To wszystko są pomniki. Te dwie ściany wychodzą na dwa najważniejsze. Tamten obelisk jest pomnikiem Waszyngtona, pierwszego prezydenta Stanów Zjednoczonych. A tam stoi pomnik Lincolna, upamiętniający prezydenta, który wyzwolił niewolników.
Tłumacz Pontera emitował krótki pisk.
Mary westchnęła. Wciąż jeszcze zostało do wyjaśnienia sporo zawiłych kwestii, sporo — jak ona to nazywała — brudów do wyprania.
— Później zobaczymy oba te pomniki — obiecała. — Ale chciałam zacząć właśnie tutaj. To jest pomnik weteranów Wietnamu.
— Wietnam to chyba jedna z waszych nacji?
Mary przytaknęła.
— Z południowowschodniej Azji… południowowschodniego Galasoy. Na północ od równika. Państwo w kształcie litery „S”… — nakreśliła znak palcem w powietrzu, żeby Ponter zrozumiał, co ma na myśli — …nad brzegiem Pacyfiku.
— My to miejsce nazywamy Holtanatan. Ale na mojej wersji Ziemi jest tam bardzo gorąco, bardzo wilgotno, deszczowo, pełno bagien i insektów. Nikt w tych rejonach nie mieszka.
Mary uniosła brwi ze zdziwienia.
— U nas żyje tam ponad osiemdziesiąt milionów mieszkańców.
Ponter pokręcił głową. Ludzie z tej wersji Ziemi byli tacy… tacy niepohamowani.
— Tam właśnie toczyła się wojna — wyjaśniła Mary.
— O co? O trzęsawiska?
Mary zamknęła oczy.
— O ideologię. Pamiętasz, jak opowiadałam ci o zimnej wojnie? To była jej część, tylko że tam było gorąco.
— Gorąco? Chyba nie chodzi ci o temperaturę?
— Nie. Mam na myśli to, że była to wojna na serio. Wojna, podczas której ginęli ludzie.
— Ilu? — Ponter zmarszczył brew.
— Ogółem, po obu stronach? Nikt tego nie wie dokładnie. Ponad milion mieszkańców południowego Wietnamu. Gdzieś od pół miliona do miliona Wietnamczyków z północy. No i jeszcze… — Wskazała ścianę.
— Tak? — spytał Ponter, wpatrując się ze zdziwieniem w odbijającą światło czerń.
— Pięćdziesiąt osiem tysięcy dwustu dziewięciu Amerykanów. Te ściany ich upamiętniają.
— Upamiętniają jak?
— Widzisz te napisy wyryte w czarnym granicie?
Ponter przytaknął.
— To są imiona i nazwiska poległych oraz zaginionych w akcji, czyli tych, którzy nigdy nie wrócili do domów. — Mary przerwała na moment. — Wojna skończyła się w 1975 roku — dodała.
— Ale teraz mamy rok, który wy określacie jako… — Ponter podał jego nazwę.
Mary kiwnęła głową. Ponter spuścił wzrok.
— Nie sądzę, aby zaginieni mieli jeszcze wrócić. — Zbliżył się do ściany. — Według jakiego porządku wyryto te nazwiska?
— Chronologicznie. Według daty śmierci.
Ponter przyjrzał się napisom, odróżniając tylko znaki, o których wiedział, że są wielkimi literami, oraz mały punkt nazywany kropką, oddzielający kolejne nazwiska.
Nie potrafił czytać angielskich znaków; dopiero oswajał się z dziwnym pojęciem alfabetu fonetycznego. Mary zbliżyła się do niego i cicho zaczęła czytać mu niektóre nazwiska.
— Mikę A. Maksin. Bruce }. Moran. Bobbie Joe Mounts. Raymond D. McGlothin. — Wskazała inną linię. — Samuel F. Hollifield. Jr. Rufus Hood. James M. Inman. David L. Johnson. Arnoldo L. Carrillo.
I jeszcze jedną, dużo niżej:
— Donney L. Jackson. Bobby W. Jobe. Bobby Ray Jones. Halcott R Jones Jr.
— Pięćdziesiąt osiem tysięcy nazwisk — powiedział Ponter równie cicho jak Mary.
— Tak.
— Ale… ale powiedziałaś, że to są tylko Amerykanie?
Mary skinęła głową.
— Dlaczego walczyli na wojnie na drugim końcu świata?
— Pomagali Wietnamowi Południowemu. Widzisz, w 1954 roku na mocy traktatu pokojowego Wietnam został podzielony na dwie części: południową i północną. Każda miała autonomiczny rząd. Dwa lata później, w 1956, w obu połowach miały się odbyć wolne wybory pod nadzorem międzynarodowej komisji, aby zjednoczyć Wietnam pod rządami jednego, powszechnie wybranego rządu. Jednak gdy przyszedł rok 1956, lider Południowego Wietnamu odmówił przeprowadzenia zaplanowanych wyborów.
— Opowiadałaś mi o Stanach Zjednoczonych, kiedy byliśmy w Filadelfii — przypomniał Ponter. — Wiem, jak bardzo Amerykanie cenią sobie demokrację. Domyślam się, że USA wysłało swoje wojska, aby zmusić Południowy Wietnam do udziału w przyrzeczonych demokratycznych wyborach.
Mary pokręciła głową.
— Nie, nie, Stany Zjednoczone poparły decyzję Południa, aby nie organizować wyborów.
— Ale dlaczego? Czy rząd Północy był skorumpowany?
— Nie. Z tego, co wiem, był w miarę uczciwy i dobry… przynajmniej do czasu odwołania obiecanych wyborów, na których mu zależało. Oczywiście były też skorumpowane władze, ale one rządziły Południem.
Ponter ze zdumieniem pokręcił głową.
— Ale mówiłaś, że Amerykanie poparli właśnie Południe.
— Zgadza się. Musisz wiedzieć, że rząd Południowego Wietnamu był skorumpowany, ale kapitalistyczny; popierał ten sam system ekonomiczny co Amerykanie. Natomiast Północą rządzili komuniści, faworyzujący ten sam system gospodarczy co Związek Radziecki i Chiny. Rzecz w tym, że północny rząd cieszył się znacznie większą popularnością niż skorumpowany rząd południowy. Stany Zjednoczone obawiały się, że gdyby odbyły się wolne wybory, komuniści mogli zwyciężyć i przejąć kontrolę nad całym Wietnamem, co z kolei doprowadziłoby do tego, że inne państwa z południowowschodniego Galasoy dostałyby się pod rządy komunistyczne.
— I dlatego amerykańscy żołnierze zostali tam wysłani?
— Tak.
— I tam zginęli?
— Wielu z nich tak. — Mary umilkła na moment, po czym dodała: — Właśnie to próbowałam ci wyjaśnić. Chciałam, żebyś zrozumiał, jak ważne są dla nas zasady. Jesteśmy gotowi umrzeć w obronie ideologii lub słusznej sprawy. — Wskazała ścianę. — Ci ludzie… tych pięćdziesiąt osiem tysięcy żołnierzy… oni walczyli o to, w co wierzyli. Posłano ich na wojnę, aby bronili słabszych przed strasznym złem, za jakie uważano komunizm, i wywiązali się z zadania. Większość z nich stanowili młodzi ludzie… osiemnasto, dziewiętnasto — i dwu — dziestolatkowie. Dla wielu była to pierwsza wyprawa daleko od domu.
— A teraz nie żyją.
Mary kiwnęła głową.
— Ale nie zostali zapomniani. Pamiętamy o nich tutaj. — Dyskretnie wskazała dalszą część pomnika. Ochrona Ponte — ra, członkowie FBI, zorganizowani przez Jocka Kriegera, pilnowali, aby nikt nie podszedł za blisko, ale ściany były długie, niewyobrażalnie długie, i trochę dalej jakiś człowiek przyciskał kawałek papieru do czarnej powierzchni. — Widzisz tamtego mężczyznę? Robi ołówkiem frotaż nazwiska kogoś, kogo znał. Jest starszy… wygląda na więcej niż pięćdziesiąt lat. Może sam też był w Wietnamie. Może właśnie kopiuje imię kolegi, którego tam stracił.
Ponter i Mary w milczeniu patrzyli, jak mężczyzna dokańcza czynność, składa kartkę, wsuwają do kieszeni na piersi i zaczyna coś mówić.
Ponter pokręcił głową, nie rozumiejąc, co się dzieje. Wskazał Kompana tkwiącego w jego lewym przedramieniu.
— Myślałem, że wy nie macie implantów telekomunikacyjnych.
— Nie mamy — potwierdziła Mary.
— Ale nie widzę żadnego zewnętrznego odbiornika, żadnej… jak wy to nazywacie?… żadnej komórki.
— Zgadza się — odparła cicho.
— To do kogo on mówi?
Mary lekko uniosła ramiona.
— Do towarzysza, którego stracił.
— Ale tamten ktoś przecież nie żyje.
— To prawda.
— Nie da się rozmawiać ze zmarłymi.
Mary ponownie wskazała ręką ścianę. Jej odbicie w obsydianowej powierzchni wykonało ten sam gest.
— Ludzie wierzą, że mogą. Podobno tutaj czują, że są najbliżej tych, którzy odeszli.
— I tu przechowywane są szczątki zmarłych?
— Co? Nie, nie.
— No to jak…
— Chodzi o ich imiona — westchnęła Mary. — Tu są ich imiona, a my dzięki nim czujemy więź z tymi, których znaliśmy.
Ponter zmarszczył brew.
— Ja nie… wybacz mi, nie chciałbym, aby to głupio zabrzmiało, ale chyba imiona nie są aż tak ważne. My, moi ludzie, zapamiętujemy twarze innych. Jest wiele osób, których twarze znam, a których imion nigdy nie poznałem. Z tobą też czuję więź i choć znam twoje imię, to nie umiem go prawidłowo wymówić nawet w myślach. „Mare”… tylko tak po trafię.
— My uważamy, że imiona są… — Mary ponownie uniosła ramiona, zdając sobie sprawę z tego, jak śmiesznie muszą brzmieć jej słowa — …że są magiczne.
— Ale — ponownie zaoponował Ponter — nie możecie się komunikować ze zmarłymi. — Wcale nie chciał być uparty; naprawdę nie chciał.
Mary na moment zamknęła oczy, tak jakby zbierała w sobie wewnętrzną silę albo — pomyślał Ponter — jakby komunikowała się z kimś, kogo tu nie było.
— Wiem, że twoi ludzie nie wierzą w życie po śmierci — powiedziała w końcu.
— „Życie po śmierci” — powtórzył Ponter, smakując to wyrażenie tak, jakby było wybornym kawałkiem mięsa. — To niemożliwość.
— Nie dla nas — zaprzeczyła Mary, po czym dodała z większą siłą: — Nie dla mnie. — Rozejrzała się wokół. Początkowo Ponter sądził, że szuka sposobu wyjaśnienia tego, co czuje; że chce jakoś uzewnętrznić swoje myśli. Ale po chwili jej oczy zatrzymały się na czymś. Ruszyła w tamtym kierunku, a on za nią.
— Widzisz te kwiaty? — spytała.
— Oczywiście. — Skinął głową.
— Ktoś zostawił je tu dla jednego z tych, którzy zginęli. Dla kogoś, czyje imię jest na tej tablicy. — Wskazała kawałek wypolerowanego granitu przed sobą.
Pochyliła się nisko. Kwiaty — czerwone róże — miały długie łodygi i były związane sznurkiem. Do bukietu wstążką przywiązano małą kartkę.
— „Dla Williego” — odczytała — „od kochającej siostry”.
— Aha. — Ponter nie umiał znaleźć lepszej odpowiedzi.
Przeszła kawałek dalej i podniosła kremową kartkę papieru, leżącą przy ścianie.
— „Drogi Carlu” — przeczytała i umilkła. Prześledziła wzrokiem płytę przed sobą. — To musi być on — stwierdziła, delikatnie dotykając napisu — Carl Bowen. — Przez chwilę wpatrywała się w wyryte litery imienia. — To do ciebie, Carl — powiedziała, tym razem od siebie, bo nie patrzyła na kartkę. Potem skierowała wzrok w dół i zaczęła czytać na głos, zaczynając od początku:
Drogi Carlu!
Wiem, że powinnam tu przyjechać wcześniej. Chciałam. Naprawdę chciałam, ale nie wiedziałam, jak zareagujesz na to, co mam Ci do powiedzenia. Wiem, że byłam Twoją pierwszą miłością, a Ty byłeś moją i żadne lato nie było dla mnie tak cudowne jak tamto w sześćdziesiątym szóstym. Myślałam o Tobie każdego dnia po Twoim wyjeździe, a kiedy przyszła wiadomość o Twojej śmierci, nie mogłam przestać płakać. Teraz, pisząc te słowa, też płaczę.
Nie chcę, żebyś pomyślał, że o Tobie zapomniałam, bo tak nie jest. Ale moje życie toczyło się dalej. Wyszłam za Bucky'ego Samuelsa. Pamiętasz go? Z Eastside? Mamy dwoje dzieci. Są teraz starsze niż Ty w dniu twojej śmierci.
Nie poznałbyś mnie chyba. W moich włosach jest trochę siwych pasm, które staram się ukrywać, i już dawno temu wszystkie moje piegi zblakły, ale wciąż o Tobie myślę. Bardzo kocham Bucka, ale kocham też Ciebie… i wiem, że kiedyś znowu się zobaczymy.
Kocham Cię na zawsze,
— „Znowu się zobaczymy”? — powtórzył Ponter. — Przecież on nie żyje.
Mary skinęła głową.
— Chodziło jej o to, że znowu się zobaczą po jej śmierci.
Ponter zmarszczył czoło. Mary przeszła kilka kroków dalej, gdzie przy ścianie leżał inny list, zalaminowany w przezroczysty plastik. Podniosła go.
— „Drogi Frankie” — zaczęła i spojrzała na ścianę. — Tutaj jest — powiedziała. — Franklin T. Mullens III.
Drogi Frankie!
Mówią, że rodzic nie powinien przeżyć swojego dziecka, ale kto się spodziewa, że to dziecko zostanie mu odebrane w wieku zaledwie dziewiętnastu lat? TęsKnię za Tobą każdego dnia, Twój tata także. Znasz go — próbuje być przy mnie silny, ale do dziś zdarza mu się cicho płakać, kiedy myśli, że już śpię.
Rolą matki jest opiekować się synem i robiłam to najlepiej, jak potrafiłam. Teraz jesteś pod opieką samego Pana Boga i wiem, że jesteś bezpieczny w jego ramionach.
Na zawsze pozostaniemy razem, mój kochany synu.
Kocham Cię,
Ponter nie wiedział, co powiedzieć. Uczucia w listach były bardzo szczere, ale… ale zarazem irracjonalne! Czy Mary tego nie dostrzegała? Czy nie rozumieli tego ludzie, którzy to pisali?
Mary dalej czytała mu treść kolejnych wiadomości i kart, i pamiątkowych tabliczek, i zwojów papieru, które pozostawiono przy ścianie. Kilka zdań utkwiło Ponterowi w pamięci.
„Wiemy, że Bóg się Tobą opiekuje…”
„Niecierpliwie czekam dnia, gdy znowu będziemy wszyscy razem…”
„Tak wiele spraw zapomnianych/Tak wiele spraw przemilczanych/Lecz o wszystkich powiem Wam/Gdy wśród zmarłych się spotkamy”.
„Śpij spokojnie, ukochany…”
„Czekam chwili, gdy znowu się zobaczymy…”
„…tego cudownego dnia, gdy Bóg nas znowu połączy w niebie…”
„Żegnaj — niech Bóg ma nad Tobą pieczę! — dopóki się znowu nie spotkamy…”
„Trzymaj się, bracie. Wpadnę do Ciebie następnym razem, gdy będę w stolicy…”
„Spoczywaj w spokoju, przyjacielu, spoczywaj w spokoju…”
Mary wiele razy przerywała, żeby wytrzeć łzy. Ponter też czuł smutek i jego oczy zrobiły się wilgotne, ale podejrzewał, że z innego powodu.
— Zawsze jest nam trudno, gdy umrze bliska osoba — powiedział.
Mary lekko skinęła głową.
— Ale… — Ponter chciał coś dodać, jednak umilkł.
— Tak? — zachęciła go Mary.
— Ten pomnik — Ponter gestem ogarnął dwie długie ściany. — Czemu on służy?
Mary uniosła brwi.
— Uczczeniu pamięci zmarłych.
— Nie wszystkich zmarłych — zauważył cicho Ponter. — Tutaj są tylko Amerykanie…
— No tak. To pomnik upamiętniający ofiarę, jaką ponieśli amerykańscy żołnierze. W ten sposób naród Stanów Zjednoczonych chce pokazać, że tych ludzi docenia.
— Doceniał — poprawił ją Ponter.
Mary spojrzała na niego niepewnie.
— Czy mój tłumacz źle działa? — spytał Ponter. — Myślałem, że czasu teraźniejszego używa się tylko mówiąc o tym, co jest teraz. Jeśli mówimy o tym, czego już nie ma, trzeba używać czasu przeszłego.
Mary westchnęła, wyraźnie nie miała ochoty na rozważanie tej kwestii.
— Nie odpowiedziałaś na moje wcześniejsze pytanie — delikatnie przypomniał Ponter. — Czemu służy ten pomnik?
— Już przecież wyjaśniłam. Uczczeniu pamięci zmarłych.
— Nie, nie. Możliwe, że taki jest uboczny efekt, ale na pewno celem projektanta…
— Mayi Ying Lin — wtrąciła Mary.
— Słucham?
— Mayi Ying Lin. To imię autorki projektu.
— Aha. Otóż na pewno jej celem… celem każdego, kto projektuje pomnik… jest to, by ludzie nigdy nie zapomnieli.
— Tak? — Mary sprawiała wrażenie zirytowanej tym, że doszukiwał się niewielkich różnic między swoim i jej punktem widzenia.
— O przeszłości nie wolno zapominać — ciągnął Ponter — aby unikać popełniania tych samych błędów.
— No tak, oczywiście — zgodziła się.
— A zatem, czy ten pomnik spełnił swój cel? Czy od tamtej pory udało się unikać tego błędu… błędu, który doprowadził do śmierci tych wszystkich młodych ludzi?
Mary po chwili zastanowienia pokręciła głową.
— Chyba nie. Na świecie wciąż toczą się wojny i…
— Biorą w nich udział Amerykanie? Ludzie, którzy zbudowali ten pomnik?
— Tak.
— Z jakich przyczyn?
— Gospodarczych. Ideologicznych. I…
— I?
Mary wzruszyła ramionami.
— Z chęci zemsty. Wyrównania rachunków.
— Kiedy ten kraj postanawia rozpocząć wojnę, gdzie ogłaszana jest taka wiadomość?
— Hm, w Kongresie. Później pokażę ci jego siedzibę.
— Widać stamtąd ten pomnik?
— Ten? Nie, nie sądzę.
— W takim razie powinni to robić właśnie tutaj — oznajmił Ponter kategorycznie. — Ten ich lider… prezydent, tak?… powinien wypowiadać wojnę właśnie tu, mając przed sobą te pięćdziesiąt osiem tysięcy dwieście dziewięć nazwisk. Taki powinien być cel tego miejsca. Jeśli patrząc na imiona wszystkich tych, którzy zginęli na wojnie wypowiedzianej przez innego prezydenta, nowy lider mimo to wzywa młodych ludzi, by opuszczali kraj i wyruszali, być może po śmierć, na kolejną wojnę, to może na takiej wojnie warto walczyć.
Mary przekrzywiła głowę, ale nic nie powiedziała.
— Mówiłaś przecież, że walczycie w obronie waszych fundamentalnych wartości.
— Tak powinno być — odparła.
— Ale tamta wojna… ta w Wietnamie. Mówiłaś, że jej celem było poparcie skorumpowanego rządu, niedopuszczenie do wyborów.
— No tak, w pewnym sensie tak.
— W Filadelfii pokazałaś mi, gdzie narodziło się to państwo i jakie miało początki. Czy w Stanach Zjednoczonych za najwyższą wartość nie uważa się demokracji — wiary w to, że wola ludu powinna zostać wysłuchana i spełniona?
Mary skinęła głową.
— W takim razie celem wojny powinna być obrona tego ideału. Zgodne z amerykańskim ideałem byłoby dopilnowanie, aby tamtejsi ludzie mieli szansę głosować. I gdyby ludzie z Wietnamu…
— Wietnamczycy.
— Właśnie. Gdyby w głosowaniu wybrali system komunistyczny, amerykańskiemu ideałowi demokracji stałoby się zadość. Przecież nie można wyznawać demokratycznych zasad tylko wtedy, gdy głosowanie przebiega po naszej myśli.
— Może masz rację — przyznała Mary. — Wiele osób uważało, że Amerykanie nie powinni brać udziału w wojnie w Wietnamie. Nazywali tę wojnę bluźnierczą.
— Bluźnierczą?
— Hm, obrażającą Boga.
Brew Pontera zetknęła się z jego wałem nadoczodołowym.
— Z tego, co dotychczas widziałem, wnoszę, że ten twój Bóg musi być bardzo gruboskórny.
Mary pochyliła głowę. Nie zamierzała się spierać z Ponterem w tej kwestii.
— Wcześniej mówiłaś, że większość ludzi w tym kraju to chrześcijanie, tak jak ty, prawda?
— Tak.
— Jak duża jest ta większość?
— Spora — przyznała Mary. — Trochę na ten temat czytałam zaraz po przeprowadzce tutaj. Populacja USA wynosi 270 milionów. — Ponter już wcześniej słyszał tę liczbę, więc jej ogrom tym razem go nie zdziwił. — Mniej więcej milion z nich to ateiści, ludzie, którzy wcale nie wierzą w Boga. Dwadzieścia pięć milionów to ludzie niereligijni; oznacza to, że nie wyznają żadnej konkretnej wiary. Pozostałe religie — żydzi, buddyści, muzułmanie, hinduiści — w sumie stanowią około 15 milionów. Reszta — niemal 240 milionów — podaje się za chrześcijan.
— A zatem to jest kraj chrześcijański — zauważył Ponter.
— Hm, podobnie jak moja rodzinna Kanada, Stany Zjednoczone szczycą się tolerancją dla różnych wyznań.
Ponter z lekceważeniem machnął ręką.
— Dwieście czterdzieści milionów z dwustu siedemdziesięciu milionów to prawie dziewięćdziesiąt procent; a zatem kraj jest chrześcijański. Od ciebie i od innych słyszałem o podstawowych wierzeniach chrześcijan. Co mówił Chrystus o tych, którzy nas atakują?
— Masz na myśli kazanie na górze. — Mary zamknęła oczy, być może po to, by pomóc swojej pamięci. — „Słyszeliście, że powiedziano: Oko za oko i ząb za ząb! A Ja wam powiadam: Nie stawiajcie oporu złemu. Lecz jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi!”.[5]
— Czyli że w zasadach chrześcijańskiego narodu nie ma miejsca na zemstę — stwierdził Ponter. — A mimo to mówisz, że z tego powodu ten kraj prowadzi wojny. Podobnie w polityce demokratycznej nacji nie powinno być miejsca na utrudnianie obcemu państwu dokonania wolnego wyboru, a tymczasem to właśnie dlatego USA walczyły w Wietnamie.
Mary nic nie powiedziała.
— Nie rozumiesz? — spytał Ponter. — Pomnik ofiar tej wojny powinien służyć właśnie takiemu celowi, przypominać o bezsensowności takiej śmierci, o błędzie — śmiertelnym błędzie, jeśli wolno mi sobie pozwolić na grę słów w twoim języku — jakim jest wypowiedzenie wojny wbrew najważniejszym zasadom, w jakie się wierzy.
Mary wciąż milczała.
— Właśnie dlatego przyszłe amerykańskie wojny powinny być ogłaszane tutaj. Dokładnie w tym miejscu. Tylko wtedy, gdy sprawa wytrzyma test fundamentalnych wartości, tak drogich temu narodowi, być może jest to wojna, w której warto wziąć udział. — Ponter raz jeszcze ogarnął wzrokiem lśniącą czerń ściany.
Mary nic nie mówiła.
— Pozwól, że przedstawię prostszą perspektywę. Te listy, które czytałaś… domyślam się, że są typowe, tak?
Kiwnęła głową.
— Ludzie zostawiają tu podobne wiadomości każdego dnia.
— I ty nie widzisz w tym żadnego problemu? Wyrażają ukrytą wiarę w to, że zmarli tak naprawdę nie są nieżywi. „Bóg się Tobą opiekuje”. „Kiedyś wszyscy będziemy znowu razem”. „Wiem, że czuwasz nade mną”. „Pewnego dnia znowu Cię zobaczę”.
— Już o tym rozmawialiśmy — zauważyła Mary. — Mój rodzaj ludzkości — nie tylko chrześcijanie, ale większość Homo sapiens, bez względu na wyznanie — wierzy, że istota człowieka nie ginie wraz ze śmiercią jego ciała. Dusza żyje dalej.
— I właśnie w takiej wierze tkwi problem — oznajmił Ponter. — Wciąż wracałem do tego myślami, odkąd mi o tym powiedziałaś, ale dopiero tutaj… jak wy to mówicie? … wyraźnie zdałem sobie z tego sprawę. Właśnie w tym miejscu, przed tą ścianą imion.
— Tak?
— Oni nie żyją. Zostali wyeliminowani. Już nie istnieją.
— Ponter wyciągnął przed siebie dłoń i dotknął imienia, którego nie potrafił odczytać. — Ten ktoś nazywał się tak. — Dotknął innego imienia. — A ten tak. — Przesunął palcami po trzecim.
— A ten z kolei nosił takie imię. Ich już nie ma. Właśnie sprostanie tej świadomości musi być prawdziwym celem tej ściany.
Nie powinno się tu przychodzić, aby porozmawiać ze zmarłymi, bo nieżywi nie żyją. Nie można tu błagać zmarłych o wybaczenie, bo nie żyją. Nie można szukać tu ich dotyku, bo nie żyją! Te imiona, te znaki wyryte w kamieniu — to wszystko, co po nich zostało. I właśnie takie powinno być przesłanie tej ściany, taką lekcję powinniśmy pojąć. Tak długo, jak długo będziecie myśleli, że to życie jest zaledwie wstępem, że po nim czeka coś więcej, że ci, których tu spotkała krzywda, zostaną wynagrodzeni gdzieś tam, dokąd dopiero trafią, nie nauczycie się cenić życia i nadal będziecie posyłali młodych ludzi na śmierć.
Mary głęboko wciągnęła powietrze i wypuściła je powoli, próbując nad sobą zapanować. Ruchem głowy dała Ponterowi znać, aby spojrzał w bok. Odwrócił się we wskazaną stronę. Siwowłosy mężczyzna właśnie kładł pod ścianą list.
— Mógłbyś to powiedzieć jemu? — spytała Mary ostrym tonem. — Wytłumaczyć mu, że marnuje czas? Albo tamtej kobiecie, która modli się klęcząc? Mógłbyś powiedzieć to jej? Rozwiać jej złudzenia? Wiara w to, że gdzieś tam kochane przez nich osoby nadal istnieją, przynosi im ulgę.
Ponter pokręcił głową.
— Właśnie taka wiara doprowadziła do tego, co się stało. Jedynym sposobem uczczenia pamięci zmarłych jest dopilnowanie, aby więcej ludzie nie rozstawali się z życiem przedwcześnie.
— Dobrze. W takim razie idź i powiedz im to. — W głosie Mary brzmiał gniew.
Ponter się odwrócił. Spojrzał na Gliksinów i ich hebanowe odbicia w wypolerowanym kamieniu. Jego ludzie niemal nigdy nie odbierali życia innym ludziom, a wśród ludzi Mary działo się to na tak wielką skalę i tak często. Musiał istnieć jakiś związek między ich wiarą w Boga oraz w życie po śmierci, a gotowością do zabijania.
Zrobił krok do przodu, ale…
Ale obecne tu osoby nie wyglądały na złe ani okrutne, nie wydawały się żądne czyjejś śmierci. Sprawiały wrażenie smul — nych, niewiarygodnie smutnych.
Mary wciąż była zła na Pontera.
— No idź — ponagliła go, wskazując obcych ręką. — Co cię powstrzymuje? Idź i powiedz im wszystko.
Ponter przypomniał sobie, jaki smutek czuł po śmierci Klast.
Oni — ci dziwaczni Gliksini — znajdowali jakieś pocieszenie w swojej wierze. Przyjrzał się ludziom przy ścianie, których oddzielali od niego uzbrojeni agenci. Nie, nie mógł powiedzieć tym osobom, że ich bliscy odeszli na dobre. Przecież to nie one posłały tych żołnierzy na śmierć.
Odwrócił się do Mary.
— Rozumiem, że taka wiara daje pocieszenie, ale… — Pokręci! głową. — Ale jak przełamać ten cykl? Bóg sprawia, że zabijanie staje się łatwiejsze do zaakceptowania, i Bóg pociesza po tym, gdy już się to stanie. Jak ustrzec się przed powtarzaniem tego w kółko i od nowa?
— Nie mam pojęcia — powiedziała Mary.
— Przecież coś trzeba robić.
— Ja się modlę.
Spojrzał na nią, potem na ludzi pod ścianą i znowu na Mary, a potem spuścił głowę, wlepiając wzrok w ziemię. Nie był w stanie patrzeć dłużej na nią i na tysiące nazwisk.
— Gdybym wierzył, że istnieje choćby najmniejsza szansa, że to zadziała — powiedział cicho — przyłączyłbym się do ciebie.