Towarzystwo Paleoantropologiczne organizowało coroczne spotkania na przemian to z Association of American Archeology, to z American Association of Physical Anthropologists. W tym roku wypadała akurat kolej tego pierwszego, a zjazd odbywał się w hotelu Crowne Plaża przy Placu Franklina.
Format był bardzo prosty: jednotorowy program, na który składały się piętnastominutowe prezentacje. Tylko czasami przewidywano dodatkowy czas na pytania. John Yellen, przewodniczący towarzystwa, pilnował porządku harmonogramu z precyzją Phileasa Fogga.
Wieczorem, po pierwszym dniu referatów, wielu antropologów spotkało się w hotelowym barze.
— Ci ludzie na pewno bardzo chcieliby z tobą porozmawiać na gruncie towarzyskim — zapewniła Pontera Mary. Znajdowali się w korytarzu prowadzącym do baru. — Wejdziemy do środka?
Obok nich stał agent FBI — jeden z cieni, jakie towarzyszyły im przez całą podróż. Ponter rozszerzył nozdrza.
— W tym pomieszczeniu palą.
Mary skinęła głową.
— W wielu miejscach palić można już tylko w barach, a w Ottawie i niektórych innych miastach nawet tam jest to zakazane.
Ponter zmarszczył brew.
— W takim razie żałuję, że to spotkanie nie odbywa się w Ottawie.
— Wiem. Jeśli nie możesz tego znieść, nie musimy tam wchodzić.
Ponter zastanawiał się przez chwilę.
— Podczas pobytu tutaj miałem sporo pomysłów na wynalazki, głównie adaptujące technologie Ghksinów. Podejrzewam jednak, że najbardziej przysłużyłbym się społeczeństwu, tworząc filtry nosowe, aby moich ludzi nie raziły tutejsze zapachy.
Mary kiwnęła głową.
— Ja też nie lubię dymu tytoniowego. Jeśli…
— Możemy wejść — przerwał jej Ponter.
Mary zwróciła się do agenta FBI.
— Napijesz się czegoś, Carlos?
— Jestem na służbie, proszę pani — odparł rzeczowo. — Ale pani i delegat Boddit możecie robić to, na co macie ochotę.
Mary ruszyła pierwsza. W pomieszczeniu panował półmrok. Ściany wyłożone były drewnianą boazerią. Kilkunastu naukowców siedziało na stołkach przy barze, a trzy mniejsze grupki zebrały się przy stolikach. Telewizor zamontowany wysoko na ścianie pokazywał powtórkę z Kronik Seinfelda. Mary od razu zorientowała się, jaki odcinek nadawano: ten, w którym Jerry zostaje uznany za wroga dentystów. Już zamierzała ruszyć w głąb sali, kiedy poczuła dłoń Pontera na ramieniu.
— Czy to nie symbol twoich ludzi? — spytał.
Drugą ręką coś pokazywał. Mary spojrzała w tę stronę: na ścianie wisiał podświetlany znak, reklamujący Molson Canadian. Wiedziała, że Ponter nie potrafi przeczytać słów, ale prawidłowo rozpoznał duży, czerwony liść klonu.
— A tak, rzeczywiście. Właśnie z tego Kanada jest tutaj najlepiej znana — wyjaśniła — z piwa. To taki napój z fermentowanego zboża.
— Na pewno jesteś z tego dumna.
Poprowadziła go przez pomieszczenie do jednej z mniejszych grupek ludzi siedzących na miskowatych krzesłach wokół okrągłego stołu.
— Carlos, nie masz nic przeciwko temu? — spytała agenta FBI.
— Zaczekam na państwa tam — powiedział. — Jak na jeden dzień już dość się nasłuchałem o skamielinach. — Podszedł do baru i usiadł na jednym ze stołków, tyłem do barmana, a przodem do nich.
Mary odwróciła się do grupy.
— Możemy się przysiąść?
Troje siedzących przy stoliku ludzi — dwóch mężczyzn i kobieta — prowadziło ożywioną rozmowę, ale na dźwięk głosu Mary wszyscy spojrzeli w jej stronę. Od razu zorientowali się, kim jest Ponter.
— Oczywiście — odparł jeden z mężczyzn. Przy stole było tylko jedno wolne krzesło, więc szybko dostawił drugie.
— Czemu zawdzięczamy tę przyjemność? — spytał drugi mężczyzna, gdy Mary i Ponter usiedli.
Mary zastanawiała się, czy nie powiedzieć im części prawdy: przy tym oraz przy pobliskich stolikach nikt nie palił, a krzesła stały w taki sposób, że nawet gdyby inni chcieli przyłączyć się do grupy, nie było już więcej miejsca — wolała, aby Ponter nie poczuł się przytłoczony obecnością zbyt wielu osób. Za nic nie wyjawiłaby jednak drugiej części, a mianowicie tego, że Norman Thierry, napuszony samozwańczy ekspert w dziedzinie neandertalskiego DNA, wykładowca z UCLA, siedział w drugim krańcu sali. Na pewno umierał z chęci poznania Pontera, ale nie mógł się do niego dostać.
Ostatecznie jednak zignorowała pytanie i zaczęła przedstawiać Ponterowi obecnych.
— To jest Henry Rączy Jeleń — powiedziała, wskazując Indianina w wieku około czterdziestu lat. — Henry jest z Browna.
— Był z Browna — sprostował Henry. — Przeniosłem się na uniwersytet w Chicago.
— Ach tak. A to… — Mary wskazała kobietę — jest Ange — la Bromley z Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku.
Angela wyciągnęła do Pontera prawą dłoń.
— Ogromnie mi miło, doktorze Boddit.
— Proszę mówić mi po imieniu — poprosił. Wiedział już, że w tym społeczeństwie nie można zwracać się do kogoś, używając jego imienia, dopóki ta osoba sama tego nie zaproponuje.
— A to mój mąż, Dieter — dodała Angela.
— Miło mi — powiedzieli jednocześnie Mary i Ponter.
— Także antropolog? — zainteresowała się Mary.
— Nie, nie. Siedzę w aluminiowym sidingu.
Ponter przekrzywił głowę na bok.
— Dobrze to ukrywasz.
Pozostali spojrzeli na niego zdziwieni, a Mary się roześmiała.
— Przyzwyczaicie się do specyficznego poczucia humoru Pontera — powiedziała.
Dieter wstał z miejsca.
— Pozwólcie, że przyniosę wam coś do picia. Mary — wino?
— Tak, białe, proszę.
— A ty, Ponterze?
Ponter zmarszczył czoło, nie wiedząc, co zamówić. Mary pochyliła się ku niemu.
— W barach zawsze mają colę.
— No to colę! — powiedział ucieszony. — Bardzo proszę.
Dieter poszedł do baru. Mary poczęstowała się orzeszkami z małej, drewnianej miseczki, stojącej na stole.
— Mam nadzieję, że będziemy mogli trochę cię podpytać — powiedziała Angela do Pontera. — Na pewno się domyślasz, że wywróciłeś nasze poglądy do góry nogami.
— Nie miałem takiego zamiaru — przyznał Ponter.
— Oczywiście, że nie. Ale wszystko, co dotąd słyszeliśmy o twoim świecie, podważa nasze dotychczasowe przekonania.
— Na przykład? — spytał Ponter.
— Mówi się, że na twoim świecie nie ma rolnictwa.
— To prawda.
— My zawsze uważaliśmy, że rolnictwo jest niezbędne do rozwoju zaawansowanej cywilizacji — przyznała Angela, popijając łyk drinka.
— Dlaczego? — zdziwił się Ponter.
— No cóż, sądziliśmy, że tylko rolnictwo jest w stanie zagwarantować wystarczającą ilość żywności. Dzięki temu ludzie mogą specjalizować się w innych zajęciach — nauczyciel, inżynier, urzędnik i tak dalej.
Ponter powoli pokręcił głową, tak jakby zdumiało go to, co przed chwilą usłyszał.
— Na naszym świecie są osoby, które decydują się żyć według prastarych tradycji. Jak sądzisz, ile czasu taki ktoś potrzebuje na zdobycie pożywienia… — Mary wiedziała, że w języku Pontera istnieje rodzajowo neutralny zaimek trzeciej osoby liczby pojedynczej; Hak próbował przetłumaczyć to, używając słowa „ktoś” — …dla siebie oraz swoich podopiecznych?
Angela nieznacznie wzruszyła ramionami.
— Domyślam się, że sporo.
— Wcale nie — zaprzeczył Ponter. — Pod warunkiem, że tych podopiecznych nie ma zbyt wielu. Potrzeba na to zaledwie dziewięć procent czasu. — Przez chwilę milczał, obliczając coś w pamięci albo słuchając przeliczeń Haka. — Czyli około sześćdziesiąt waszych godzin w ciągu miesiąca.
— Sześćdziesiąt godzin w ciągu miesiąca — powtórzyła Angela. — Ależ to… mój Boże… to tylko piętnaście godzin tygodniowo.
— Tydzień to grupa siedmiu dni? — spytał Ponter, zerkając na Mary. Przytaknęła. — W takim razie to się zgadza. Resztę czasu można poświęcić na inne zajęcia. Od początku mieliśmy sporą nadwyżkę czasu.
— Ponter ma rację — wtrącił Henry Rączy Jeleń. — Piętnaście godzin w tygodniu, tyle przeciętnie zabierają obowiązki w społecznościach zbierackołowieckich także na naszej Ziemi.
— Naprawdę? — Angela odstawiła szklankę.
Henry skinął głową.
— Rolnictwo było pierwszym ludzkim zajęciem, w którym zyski okazały się wprost proporcjonalne do wysiłku. Jeśli pracowało się w polu osiemdziesiąt godzin tygodniowo, otrzymywało się plony dwukrotnie większe, niż gdyby pracowało się czterdzieści godzin. W łowiectwie i zbieractwie wygląda to inaczej: jeżeli polujesz cały czas, wybijasz całą zwierzynę na swoim terytorium; a zatem zbyt ciężka praca myśliwego przynosi efekt przeciwny do zamierzonego.
Wrócił Dieter z napojami. Postawił kieliszek przed Mary i szklankę przed Ponterem, po czym usiadł.
— Ale jak założyć stałą osadę bez rolnictwa? — spytała An — gela.
Henry zmarszczył brwi.
— Zupełnie opacznie na to patrzysz. To nie rolnictwo przyczynia się do zamieszkania na stałe w jednym miejscu, tylko zbieractwo i łowiectwo.
— Ale… nie, nie. Pamiętam jeszcze ze szkoły…
— A jak wielu Indian uczyło w twojej szkole? — spytał Henry lodowatym tonem.
— Żaden, ale…
Henry spojrzał na Pontera, a potem na Mary.
— Biali rzadko pojmują tę tak oczywistą prawdę. Społeczności zbierackołowieckie nie ruszają się z miejsca. Aby znaleźć pożywienie na określonym terenie, trzeba go dokładnie poznać: wiedzieć, gdzie rosną jakie rośliny, gdzie przychodzą do wodopoju duże zwierzęta, gdzie ptaki składają jaja. Trzeba całego życia, aby naprawdę poznać kawałek ziemi. Przenosiny w inne miejsce oznaczałyby wyrzucenie całej tej ciężko zdobytej wiedzy w błoto.
Mary uniosła brwi.
— Ale ludzie uprawiający rolę muszą, w pewnym sensie, zapuścić korzenie.
Henry nie zwrócił uwagi na kalambur.
— Jeśli rozpatrzymy ten problem w perspektywie pokoleniowej, dojdziemy do wniosku, że to rolnicy są wędrowni.
Członkowie społeczności zbierackołowieckich ograniczają liczebność swoich rodzin. Wiadomo, że kilka dodatkowych gąb do wyżywienia przysparza dorosłym więcej pracy. Natomiast rolnicy potrzebują dużych rodów, bo każde dziecko to kolejna para rąk do pracy, a im więcej masz dzieci, tym mniej musisz robić sam.
Ponter słuchał dyskusji z zainteresowaniem; jego tłumacz od czasu do czasu emitował dyskretne piski, ale nie przeszkadzało mu to w śledzeniu konwersacji.
— Rzeczywiście, to ma sens — przyznała Angela bez przekonania.
— Naprawdę ma — potwierdził Henry. — Z czasem, gdy potomkowie rolnika dorastają, muszą opuścić dom i założyć własne gospodarstwa. Zapytaj rolnika, gdzie mieszkał jego praprapradziad, a na pewno poda jakieś odległe miejsce; spytaj o to samo kogoś, kto należy do społeczności zbierackoło — wieckiej, a usłyszysz „tutaj”.
Mary pomyślała o własnych rodzicach, którzy mieszkali w Calgary. Jej dziadkowie pochodzili z Anglii, Irlandii i z Walii, a w ogóle nie miała pojęcia, skąd byli jej pradziadkowie, nie mówiąc już o prapradziadach.
— Nie porzuca się ot tak własnego terenu — ciągnął Henry.
— Właśnie dlatego społeczności zbierackołowieckie tak bardzo cenią starszych ludzi.
Mary wciąż pamiętała, jak ubodło ją to, że Ponter uznał ją za niemądrą, ponieważ farbowała włosy.
— Powiedz coś więcej na ten temat — poprosiła Henryego.
Indianin upił łyk piwa.
— Rolnicy cenią młodych, ponieważ uprawa roli to zajęcie, do którego potrzeba końskiej siły. Za to sztuki łowiectwa i zbieractwa opierają się na wiedzy. Im więcej lat wstecz pamiętasz, tym więcej dostrzegasz schematów i tym lepiej znasz dany teren.
— Rzeczywiście, my ogromnie szanujemy naszych starszych — przyznał Ponter. — Mądrości nie da się niczym zastąpić.
Mary pokiwała głową.
— Akurat to wiedzieliśmy o neandertalczykach na podstawie analizy kopalnych szczątków — powiedziała. — Nigdy jednak nie rozumiałam przyczyn.
— Moją specjalnością jest Australopithecus — wtrąciła An — gela. — Jakie szczątki masz na myśli?
— Hm, osobnik znany jako LaChapelleauxSaints był dotknięty paraliżem i artretyzmem, miał złamaną szczękę i stracił większość zębów. To oczywiste, że opiekowano się nim przez wiele lat; sam w żadnym razie nie dałby sobie rady. Prawdopodobnie ktoś musiał nawet przeżuwać jedzenie dla niego. La Cha — pelle miał czterdzieści lat, kiedy zmarł, co było nie łada osiągnięciem wśród ludzi, którzy żyli najwyżej po dwadzieścia kilka lat. Musiał być prawdziwą skarbnicą wiedzy o terytorium swojego plemienia! Całe dekady doświadczenia! Podobnie wygląda przypadek Szanidara I z Iraku. Ten biedak także dożył mniej więcej czterdziestki i był w jeszcze gorszym stanie niż La Cha — pelle; nie widział na lewe oko i nie miał prawej ręki.
Henry zagwizdał kilka nut. Mary dopiero po sekundzie je rozpoznała: motyw przewodni z The Six Million Dollar Man.
— Nim także się zajmowano — ciągnęła z uśmiechem — i to nie z litości, lecz dlatego, że tak stary człowiek był kopalnią wiedzy łowieckiej.
— Może i tak — stwierdziła Angela obronnym tonem — ale przecież to rolnicy zbudowali miasta, to rolnicy mieli odpowiednią technologię. W Europie, w Egipcie — tam, gdzie ludzie uprawiali ziemię — miasta istnieją od tysięcy lat.
Henry Rączy Jeleń spojrzał na Pontera tak, jakby szukał u niego wsparcia. Neandertalczyk tylko kiwnął głową, dając znak, że ustępuje pola Indianinowi.
— Uważasz, że Europejczycy rozwinęli technologię — metalurgię i wszystko inne — a my, Indianie, nie, dlatego że oni byli lepsi? — spytał Henry. — Tak właśnie myślisz?
— Nie, nie — zaprzeczyła speszona Angela. — Oczywiście, że nie. Tylko…
— Rozwój technologiczny Europejczyków był wynikiem szczęśliwego zbiegu okoliczności. Rudy żelaza tuż pod powierzchnią ziemi; krzemienie do wykonywania narzędzi kamiennych. Próbowałaś kiedyś ciosać granit? Na tych terenach mamy głównie tę skałę. Wychodzą z niej kiepskie groty strzał.
Mary miała nadzieję, że Angela na tym poprzestanie, ale ona nie dawała za wygraną.
— Europejczycy mieli nie tylko narzędzia. Okazali się też na tyle sprytni, że udomowili zwierzęta, aby dla nich pracowały. Tutaj Indianie nigdy tego nie robili.
— Ponieważ nie mogli — zauważył Henry. — Na całej planecie jest zaledwie czternaście gatunków dużych roślinożerców dających się oswoić. Tylko jeden z nich — renifer — występuje w stanie naturalnym w Ameryce Północnej i to daleko na północy. Pięć głównych udomowionych zwierząt pochodzi z rejonu Eurazji: owce, kozy, bydło, konie i świnie. Pozostałe dziewięć w skali globalnej odgrywa mniejsze znaczenie, jak choćby wielbłądy. Północnoamerykańskiej megafauny — łosia, niedźwiedzia, bizona czy pumy — nie da się oswoić. Po prostu te zwierzęta z natury się do tego nie nadają. Owszem, można chwytać je w naturalnym środowisku, ale nie da się ich rozmnażać na skalę hodowlaną. Nie dają się też ujeżdżać, choćby nie wiem jak długo próbować je złamać — Ton Henryego stawał się coraz chłodniejszy. — To nie wyższa inteligencja sprawiła, że Europejczycy osiągnęli to, co osiągnęli. Można nawet spierać się, że to my, Indianie z Ameryki Północnej, wykazaliśmy się tęższymi umysłami, bo przetrwaliśmy i rozwijaliśmy się pomimo braku metali i udomowionych zwierząt roślinożernych.
— Ale przecież byli też tubylcy… to znaczy Indianie północnoamerykańscy, którzy uprawiali ziemię — zauważyła Angela.
— Pewnie. Ale co uprawiali? Głównie kukurydzę, bo to tutaj było. A kukurydza zawiera mało białka w porównaniu do zbóż pochodzących z Eurazji.
Tym razem to Angela spojrzała na Pontera.
— Ale… ale neandertalczycy pochodzili z Europy, a nie z Ameryki Północnej.
Henry skinął głową.
— I mieli wspaniałe narzędzia kamienne: kultura mu — stierska.
— Ale nie udomowili zwierząt, choć jak twierdzisz, w Europie było pod dostatkiem takich, które się do tego nadawały. No i nie uprawiali ziemi.
— Halo! Ziemia do Angeli! — odezwał się Henry. — W czasach, gdy żyli neandertalczycy, nikt nie udomawiał zwierząt. I nikt wtedy nie uprawiał roli — ani przodkowie Pontera, ani twoi czy moi. Ziemię zaczęto uprawiać dziesięć i pół tysiąca lat temu na terenach zwanych Żyznym Półksiężycem. To miało miejsce na długo po wyginięciu neandertalczyków… przynajmniej w tej linii czasu. Kto wie, co by osiągnęli, gdyby przetrwali.
— Ja wiem — powiedział Ponter wprost.
Mary się roześmiała.
— W takim razie nam powiedz — poprosił Henry. — Twoi ludzie nigdy nie zajmowali się uprawą ziemi, prawda?
— Zgadza się.
Henry pokiwał głową.
— Zresztą pewnie i tak lepiej wam bez rolnictwa. Wiąże się z nim wiele złego.
— Na przykład co? — spytała Mary ostrożnie. Widziała, że Henry trochę się uspokoił, dlatego starała się, aby w jej głosie brzmiała ciekawość, a nie prowokacja.
— Już wcześniej napomknąłem o przeludnieniu. Jaki jest wpływ rolnictwa na ziemię, chyba każdy widzi: pod pola uprawne wycina się lasy. Do tego dochodzą jeszcze wszystkie choroby związane z hodowlą udomowionych zwierząt.
Mary zauważyła, że Ponter potakuje. Reuben Montego wyjaśnił im to w Sudbury.
Dieter okazał się bardzo bystry jak na gościa zajmującego się aluminiowym sidingiem. On także skinął głową.
— I nie chodzi tutaj wyłącznie o choroby fizyczne; mamy też do czynienia z chorobami kulturowymi — zauważył. — Weźmy na przykład niewolnictwo: to bezpośredni produkt potrzeby rąk do pracy przy uprawach.
Mary zerknęła na Pontera, czując rosnący dyskomfort. Po raz drugi, odkąd przybył do Waszyngtonu, w rozmowie pojawiał się temat niewolnictwa. Wiedziała, że czeka ją później sporo wyjaśniania…
— Rzeczywiście — przytaknął Henry. — Większość niewolników pracowała na plantacjach. A nawet pomijając niewolnictwo dosłowne, uprawa gruntów dała początek zjawiskom, które w zasadzie sprowadzają się do tego samego, takim jak dzierżawienie gruntów czy pojawienie się wyrobników. Do tego dochodzi oparte na podziale klasowym społeczeństwo, feudalizm, właściciele ziemscy i tak dalej; wszystko to bezpośrednio wynika z rolnictwa.
Angela zmieniła pozycję na krześle.
— Ale nawet w sferze polowania na zwierzęta odkrycia archeologiczne mówią nam, że nasi przodkowie byli w tym o wiele lepsi niż neandertalczycy — stwierdziła.
Ponter wyglądał na zagubionego, gdy dyskusja dotyczyła uprawy ziemi i feudalizmu, ale ostatnie stwierdzenie Angeli zrozumiał doskonale.
— W jakim sensie? — spytał.
— No cóż, nie znaleźliśmy żadnych dowodów efektywności podejścia do polowania, jakie reprezentowali twoi przodkowie.
— Co masz na myśli? — Ponter zmarszczył czoło.
— Neandertalczycy zabijali tylko pojedyncze zwierzęta. — Angela zrozumiała, że popełniła błąd, ledwie wypowiedziała te słowa.
Brew Pontera powędrowała w górę.
— A jak polowali wasi przodkowie?
Angela zmieszała się.
— Hm… dawniej, no cóż, pędziliśmy całe stada nad urwiska i zabijaliśmy setki zwierząt naraz.
Złote oczy Pontera zrobiły się okrągłe ze zdumienia.
— Ale to przecież… potworne marnotrawstwo. Nawet wasze ogromne populacje na pewno nie mogły zużyć całego mięsa. Poza tym taki rodzaj zabijania to tchórzostwo.
— No… ja bym tego tak nie nazwała — powiedziała Ange — la, czerwieniejąc. — Według nas niepotrzebne wystawianie się na ryzyko jest lekkomyślne, więc…
— Wyskakujecie z samolotów — zauważył Ponter. — Skaczecie z klifów. Okładanie się pięściami zmieniliście w sport. Widziałem to wszystko w telewizji.
— Nie wszyscy to robimy — wtrąciła Mary taktownie.
— No tak — przyznał Ponter. — Ale oprócz niebezpiecznych sportów zaobserwowałem też dość powszechne nierozważne zachowania. — Wskazał bar. — Palenie tytoniu i picie alkoholu. Z tego, co mi mówiono, obie te czynności są niebezpieczne i obie — skinął głową w stronę Henryego — są pochodnymi uprawy roli. Takie działania na pewno kwalifikują się jako „niepotrzebne wystawianie się na ryzyko”. Jak możecie zabijać zwierzęta w tak tchórzliwy sposób, a jednocześnie decydować się na tak ryzykowne zajęcia jak… och, chwileczkę. Już rozumiem. Chyba rozumiem.
— Co takiego? — spytała Mary.
— No właśnie, co? — zawtórował jej Henry.
— Jedną chwilę. — Ponter wyraźnie próbował pochwycić jakąś wymykającą się myśl. Po kilku sekundach kiwnął głową, gdy sprecyzował to, o co mu chodziło. — Wy, Glik — sini, pijecie alkohol, palicie tytoń i uprawiacie ryzykowne sporty, aby zademonstrować swoją rezerwę potencjału. Sygnalizujecie wszystkim dookoła: hej, patrzcie, w czasach dobrobytu wcale nie oszczędzam sił, a mimo to znakomicie funkcjonuję. W ten sposób dajecie do zrozumienia potencjalnym partnerom, że obecne działanie nie jest szczytem waszych możliwości. Sugerujecie tym samym, że w trudnym okresie starczy wam siły i wytrwałości, aby zadbać o rodzinę.
— Co za fascynujący pogląd! — przyznała Mary.
— Rozumiem to zjawisko, ponieważ mój gatunek postępuje podobnie, tylko w inny sposób to manifestuje. Kiedy polujemy…
Mary w lot zrozumiała, co Ponter ma na myśli.
— Kiedy polujecie, nie wybieracie łatwych sposobów. Nie spychacie zwierząt z urwiska ani nie rzucacie w nie oszczepami z bezpiecznej odległości. Tak postępowali moi przodkowie, ale nie twoi, przynajmniej nie na naszej wersji Ziemi. Tutaj twoi ludzie atakowali zwierzęta bezpośrednio, walcząc jeden na jednego i próbując z bliska wbić w nie oszczep. W pewnym sensie to rzeczywiście odpowiednik naszego palenia i picia: zobacz, kochanie, potrafię przynieść do domu kolację, którą upolowałem gołymi rękami, więc jeśli przyjdą trudne czasy i będę musiał polować w bezpieczniejszy sposób, to i tak nas wyżywię.
— Właśnie — przytaknął Ponter.
Mary skinęła głową.
— To ma sens. — Wskazała chudego mężczyznę siedzącego w przeciwległym końcu sali. — Tamten człowiek, Erik Trin — kaus, zauważył u wielu kopalnych okazów neandertalczyków ślady urazów, które można porównać z tymi, jakie odnoszą współcześni jeźdźcy rodeo, tak jakby zwierzę ich zrzuciło, a to oznacza bezpośrednie starcie.
— Rzeczywiście tak jest — potwierdził Ponter. — Mnie samego kilka razy zrzucił mamut i…
— Co takiego??! — zdumiał się Henry.
— Zrzucił mnie mamut…
— Mamut? — powtórzyła Angela, rozdziawiając usta.
Mary uśmiechnęła się szeroko.
— Widzę, że chwilę tu pobędziemy W takim razie pozwólcie, że postawię wszystkim następną kolejkę…