Przywiozłem Lucynie "polankę". Na jej widok Lucyna opadła na kanapę i siedziała bez ruchu co najmniej trzy godziny (daję słowo, że wcale nie przesadzam). Nie znam przyjemniejszego zajęcia niż ofiarowywanie przedmiotów, na widok których obdarowywani tracą mowę i zamieniają się w słup soli. Usiadłem więc naprzeciwko i z wielką próżnością zacząłem wpatrywać się w Lucynę, czekając, aż przyjdzie do siebie na tyle, aby zapoznać mnie ze swymi planami na najbliższe dni.
— To będzie… — powiedziała wreszcie. — Wszyscy padną trupem!
Wszyscy, to znaczy przyjaciółki i w ogóle znajome, a może nawet cała żeńska ludność miasta. Oczami duszy ujrzałem makabryczny widok: Lucyna idzie ulicą odziana w strój z polanki, a na jej widok kobiety, młode i niemłode, piękne i niezbyt przystojne chwieją się i kładą pokotem na klombach pod ścianami domów. Natychmiast zrobiło mi się ich żal, wolałbym bowiem, aby padli trupem mężczyźni i to nie wszyscy, lecz tylko moi konkurenci, którzy kręcą się wokół Lucyny, podczas gdy ja z narażeniem życia łowię dla niej "polanki" lub zjeżdżam na dno kopalni. W życiu zawsze tak bywa. Odyseusze krążą po oceanach, sprzyjając pierwotnej akumulacji kapitału, niewolnicy wiosłują na galerach albo mrą w kopalniach, a księżniczki otoczone gronem pochlebców cieszą się z życia w oczekiwaniu na bogate dary.
— Polanka — powiedziała Lucyna rozmarzonym głosikiem, gdy ja wciąż jeszcze znęcałem się w myśli nad pochlebcami mojej pięknej damy i dlatego postarałem się zakłócić jej błogi nastrój.
— Wiesz, dlaczego właśnie "polanka"? — zapytałem.
— Nie. Pewnie dlatego, że piękna, pewnie dlatego, że jej ornament gra wszystkimi barwami tęczy, niczym polanka wśród lasu…
— Nic podobnego. Tego motyla ochrzczono tak na cześć Teodora Polanowskiego, Teodora Fiodorowicza Polanowskiego, jeśli mam być dokładny.
— Tak? — powiedziała Lucyna roztargnionym tonem, gładząc smukłymi, długimi palcami delikatny puszek polanki. — To ciekawe. Polanowski.
Zupełnie jej to nie interesowało. Znów znieruchomiała, a ja chciałem opowiedzieć jej o Polanowskim, przekonać ją, że Polanowski jest brzydki, nudny i natrętny, nierozważny, a nawet głupi… Teodor Fiodorowicz różnił się od wszystkich pozostałych śmiertelników zadziwiającym uporem, który można było porównać z uporem mrówki, zajadłością buldoga i zdolnością poświęcenia się dla sprawy, nawet wówczas, gdy owa sprawa w oczach innych śmiertelników nie warta była funta kłaków. Chociaż, któż to może powiedzieć, co istotnie jest najważniejsze w naszym zawikłanym, skomplikowanym świecie? Dobrze było żyć w spokojnym, prowincjonalnym dwudziestym wieku, kiedy wszystko było jasne i oczywiste. Newton był czczony jako autorytet, a w szkołach studiowano prace Eurypidesa, kiedy ludzie z żółwią prędkością latali prymitywnymi samolotami, nikt się nigdzie nie spieszył, a na malutkich przystankach zatrzymywały się sapiące pociągi. Teraz o leniwej błogości owych czasów mogą marzyć jedynie babcie, a wnuki, jak to wnuki, nie dosłuchują do końca rozlewnych babcinych opowieści i uciekają, odlatują, dematerializują się… Pewnie się już zestarzałem, bo w przeciwnym razie niby dlaczego miałbym zatęsknić do spokojnej przeszłości?
Polanowski łączył w sobie tempo i zdecydowanie naszych czasów z pełną uporu konsekwencją wieku minionego. Był ideałem, który wypadł poza strumień czasu i jakimś cudem utrzymał się w przestrzeni. Cudem, ale jakże mocno!
Wezwał mnie do siebie kierownik kopalni Rodriguez i powiedział:
— Lee, mamy gościa. Gościowi trzeba pomóc. Zaprowadzisz go do kopalni?
— Za późno — odparłem. — Od wczoraj kopalnia jest unieruchomiona i ty wiesz o tym lepiej ode mnie. Lada chwila może ruszyć woda.
— To szczególny wypadek, Lee — powiedział Rodriguez, mrużąc prawe oko. — Poznajcie się.
Dopiero teraz spostrzegłem w kącie gabinetu mężczyznę, który siedział złożony we troje i gapił się w podłogę. Jednak pierwsze wrażenie było mylne. Facet tylko czekał na właściwy moment, aby rzucić się do walki. Pokonał już niezłomnego Rodrigueza i teraz zamierzał stłamsić mnie.
— Dzień dobry — powiedział, prostując po kolei wszystkie stawy. — Nazywam się Polanowski, Teodor Piodorowicz Polanowski. Słyszeliście o mnie?
Nie miał wątpliwości, że słyszałem o nim. A ja nie słyszałem, do czego natychmiast przyznałem się bez wielkiego wstydu.
— Ja natomiast o was słyszałem — powiedział Polanowski z pewną urazą. — Rodriguez powiedział mi, że jesteście najlepszym zwiadowcą w kopalni, że znacie ją jak swoje pięć palców. Powiedział też, że akurat nie macie nic do roboty. Zgadza, się?
— Rodriguez wie lepiej — powiedziałem.
— Teraz, gdy was zobaczyłem, ja również nie mam co jdo tego najmniejszej wątpliwości — oświadczył Teodor głosem surowego, lecz sprawiedliwego egzaminatora. — I dlatego liczę na was.
Odwróciłem się do Rodrigueza i przybrałem wyraz niesłychanego zdumienia. Ten Teodor zupełnie mi się nie podobał, a w ogóle to miałem wolny tydzień, który chciałem spożytkować na wyprawę w góry.
— Słuchajcie! — powiedział Teodor, świdrując mnie potężnym nosem, któremu było wyraźnie ciasno na zbyt wąskiej twarzy. — Liczę na was. Jesteście moją ostatnią nadzieją, bo Rodriguez samego nie chce mnie puścić do kopalni.
— Tego tylko brakowało! — powiedziałem. — Żywi stamtąd nie wyjdziecie.
— Uprzedzam was — oświadczył na to Teodor — że mimo wszystko wejdę do kopalni, choćbym miał iść sam. I jeśli tam zginę, cała odpowiedzialność, mam na myśli odpowiedzialność moralną, spadnie na was.
Wydobył z kieszeni gigantyczną dłoń i wyprostował masywny palec, aby skierować go oskarżającym gestem w stronę Rodrigueza. I w moją.
— Wybaczcie, profesorze — powiedział Rodriguez z niezwykłą galanterią, o którą nigdy bym go nie posądził — nie zapraszaliśmy was i gdybyśmy wiedzieli wcześniej o waszym przyjeździe, nigdy nie wyrazilibyśmy zgody na lądowanie o tej porze roku. Przylećcie do nas za trzy miesiące, a wtedy wszystko będzie w porządku.
— Za trzy miesiące nie będę miał tu nic do roboty i wy doskonale o tym wiecie — powiedział Polanowski. — Muszę zejść do kopalni dziś lub jutro.
— Przecież lada moment popłynie woda! — wykrzyknąłem. Zrobiło mi się żal Rodrigueza. Szef nie był niczemu winien i zawołał mnie tylko po to, abym potwierdził, że teraz istotnie do kopalni schodzić nie można.
— Zdążę — powiedział Teodor. — Bywałem w znacznie gorszych opałach. Takich warunków nawet nie potraficie sobie wyobrazić. Zawsze wychodziłem cało, przecież to moja praca i muszę ją wykonywać.
— Wszyscy pracujemy — powiedziałem. Rodriguez przekładał jakieś papiery na biurku i walka z Teodorem spadła na moje barki.
— Jeśli nie zejdę do kopalni — oświadczył Polanowski — to nie dokonam odkrycia.
— W naszej kopalni wszystkie odkrycia zostały już dokonane.
— Tak? A co wy wiecie o entomologii?
— Absolutnie nic.
— Jak wobec tego możecie utrzymywać, że wszystko zostało już odkryte?
Otworzył teczkę, którą dotychczas trzymał pod pachą. W teczce między dwoma arkusikami przezroczystego plastyku spoczywał, niczym cenny klejnot, kawałek motylego skrzydła. Nieduży, wielkości dłoni. Skrzydło było intensywnie błękitne, ale doskonale widziałem, że wystarczy obrócić je o kilka stopni, aby okazało się, że jest pomarańczowe, a gdy obracać je dalej, to pozielenieje.
— Wiecie, co to jest? — zapytał Teodor.
Nie spodobał mi się jego inkwizytorski ton.
— Wiem — odparłem. — Dlaczego niby mam nie wiedzieć? To fragment skrzydła motyla, który nosi u nas nazwę tęczaka i jeszcze wiele innych.
— Widzieliście go sami?
— Sto razy.
— Co wiecie o tym motylu?
— Niewiele. Żyje na drzewach.
— Wielkość?
— One bardzo wysoko latają. No, powiedzmy, ma jakieś pół metra rozpiętości skrzydeł.
— A ile tych skrzydeł?
— Chyba dwa? A może cztery? Nie liczyłem.
— Osiem — poprawił mnie Rodriguez nie odrywając się od papierków. — I sześć par nóg. Chłopcy mi kiedyś przynieśli. Chciałem zachować, zawieźć do domu, ale mole zjadły.
— Możecie mi schwytać przynajmniej jeden egzemplarz? — nie dawał za wygraną profesor.
— Kiedy? Teraz ich nie ma. Gdy będą drzewa, będą i motyle. Dlatego właśnie radzę wam przyjechać za trzy miesiące. Naoglądacie się ich, ile dusza zapragnie. Ale te motyle okropnie cuchną. Tak samo jak kwiaty na drzewach. Gorzej niż amoniak.
— Nieważne — machnął ręką Teodor. — Dla nauki nie jest ważne czy coś cuchnie, czy nie cuchnie, skoro w żadnym zbiorze na całym świecie nie ma ani jednego kompletnego egzemplarza. Skoro nikt nie zna cyklu życiowego tej istoty, skoro tylko ja mam na ten temat pewne idee…
— Jakież to idee?
Zawsze tak bywa, że człowiek zajmuje się pracą, a tu mu na głowę spada wujaszek Teodor z ideami.
— Moje idee dotyczą cyklu życiowego tych istot.
— Po co więc włazić do kopalni?
— Słuchajcie, Lee, nigdy nie zastanawialiście się, skąd biorą się wasze tęczaki?
— Z bulwy. Niby skąd mogły by się brać?
Te moje słowa wtrąciły uczonego męża w niejakie zmieszanie.
— Tak sądzicie? Domyśliliście się, czy też widzieliście?
— Mogą wylęgać się tylko w bulwie — odparłem.
— Wobec tego idziemy do kopalni. Znajdziemy tam poczwarki.
— I co dalej?
— Dalej? — Teodor znów osłupiał ze zdumienia. — Będziemy hodować tęczaki na Ziemi! Wiecie, czym jest materia, z którego zrobione są te skrzydła? To przecież niesłychanie piękny, wytrzymały, po prostu nieprawdopodobny materiał!
Rodriguez wydobył ze sterty papierzysk prognozę meteo na najbliższe dni.
— Proszę spojrzeć — zwrócił się do Polanowskiego. — Temperatura już przekroczyła normę. Dziś w południe radiacja słoneczna osiągnie poziom krytyczny. Widzicie, że chciałem pójść wam na rękę, wezwałem Lee i niczego mu zawczasu nie mówiąc, zaproponowałem zejście do kopalni. Jego zdanie pokrywa się z moim. Wobec tego sprawę uważam za zamkniętą. Jutro obejrzycie sobie kiełkowanie pędów, a jest to widok doprawdy niezwykły… Przyjeżdżają tu do nas filmowcy, malarze, artyści. Potem schwytacie motyle, w czym z przyjemnością wam pomożemy.
— Teraz nie chodzi mi o motyle. Trzeba odszukać wczesne stadia metamorfozy. Kiedy motyle wylecą, będzie już na to za późno. Czyżbyście tego nie rozumieli?
— Doskonale rozumiem, ale do kopalni nie wpuszczę — powiedział Rodriguez. — Definitywnie.
Przesunął sobie selektor, gdyż istotnie w każdej chwili mogli zjawić się goście, których trzeba było odpowiednio rozlokować. Każdy z nich był przekonany, że właśnie on jest główną ozdobą uroczystości.
— Kosmodrom? — zapytał Rodriguez. — Drugi statek z Ziemi jeszcze nie wylądował?
— Dostanę się do kopalni. Nie myślcie, że potraficie mnie powstrzymać. Mnie usiłowały powstrzymywać indywidualności znacznie silniejsze od was — oświadczył Teodor.
— No i jak? — zainteresował się Rodriguez, który sam uważał się za silną indywidualność.
— Nic z tego nie wyszło! — Teodor zachrzęścił stawami, obrócił się na pięcie i jednym, niewiarygodnie długim krokiem opuścił pokój.
— Dobrze się u nas urządziliście? — krzyknął Rodriguez głosem gospodarza.
Polanowski nie odpowiedział i Rodriguez zwrócił się do mnie:
— Przypilnuj go, bo rzeczywiście może poleźć na dół.
— Przy szybie jest dyżurny.
— Mimo wszystko miej go na oku. Jeśli profesor utonie, nauka nigdy nam tego nie wybaczy.
Wyszedłem z budynku. Nad doliną, nagą, szarą i obrzydliwie monotonną wznosiły się tumany lodowatego kurzu. W zagłębieniach gruntu leżał gruby szron. Zbliżał się wieczór. W powietrzu wyczuwało się jakiś niepokój i napięcie, które zawsze poprzedzało eksplozję wiosny. Wiał silny wiatr i kurz kłębił się wokół pudełkowatej konstrukcji wyciągu szybowego, zasypywał drogi dojazdowe i wielkimi zwałami gromadził się przy pierścieniu suszarni. Na ciemniejącym niebie zapłonęła zielonkawa wstęga — lądował statek. Kosmodrom leżał o dwieście kilometrów dalej. Strasznie mnie tam ciągnęło. Ciągnęła sama atmosfera osiedla kosmodromowego, w którym jest wiele nieznajomych ludzi, zamieszania i hałas, gdzie człowiekowi nowiny spadają z nieba na głowę. Wróciłem do Rodrigueza i poprosiłem go, aby wysłał mnie po gości. I tak ktoś będzie musiał po nich wyjechać.
Z kosmodromu wróciłem późno. Było już prawie ciemno, księżyce, a jest ich tutaj aż sześć sztuk, po kolei wytaczały się zza horyzontu i pędziły po nieboskłonie. Poszedłem do kopalni, aby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Na szczycie wzgórka, przy wylocie nowego szybu, spotkałem chłopaków z pierwszej zmiany. Stali wokół wypukłości i spierali się o to, czy pęd wykiełkuje jutro, czy jeszcze nie. Wzgórek w ciągu dnia urósł i teraz sięgał mi już do ramienia. Powiedziałem, że kiełek jutro jeszcze się nie pokaże, a chłopcy mi uwierzyli, bo siedziałem tu od pięciu sezonów i uchodziłem za weterana. Teodora przez cały wieczór nigdzie nie widziałem i prawdę mówiąc zapomniałem o nim. Mało to dziwaków trafia na nasza planetę? Zapytałem, kto dyżuruje przy kopalni, dowiedziałem się, że Achundow, i poszedłem do domu.
Kiełek mało mnie interesował, bo widziałem go już pięć razy. Ostatecznie nawet najwspanialszy widok, dla którego ludzie przelatują pół galaktyki, może się w końcu znudzić. Dla nich to jest cudo, a dla mnie powszednia robota. Zacząłem przygotowywać sprzęt na wyprawę w góry. Karenina pokazała mi kiedyś grotę, której ściany oblepione były cudownymi szmaragdami. Chciałem przywieźć Lucynie ładną druzę. Do gór miałem pół dnia jazdy, a do groty jeszcze co najmniej dzień marszu.
Położyłem się o drugiej w nocy, a o trzeciej obudził mnie Rodriguez i zapytał, kiedy ostatnio widziałem Teodora Połanowskiego. A ja go, jak już mówiłem, nie widziałem przez cały wieczór. Miałem go niańczyć, czy co?
— Nie ma go w pokoju i na całym terenie — martwił się Rodriguez.
— Pokręci się przy szybie i wróci — powiedziałem. — Tam dyżuruje Achundow. On go nie wpuści.
— A jednak…
Szef każe, personel musi: ubrałem się, zwymyślałem, na czym świat stoi entomologię i jej zwariowanych adeptów, no i poszedłem pod wieżę wyciągową, aby dowiedzieć się, czy Achundow nie widział przypadkiem tego cholernego Teodora.
Achundow Teodora nie widział, a to z tej prostej przyczyny, że był wyłączony. Widocznie Polanowski zaszedł go od tyłu, przyłożył do nosa gałgan nasycony narkotykiem i Achundow momentalnie usnął. Sami byliśmy sobie winni. Przywykliśmy do tego, że tutaj wszelka zwierzyna pojawia się dopiero latem i dopóki pad nie wykiełkuje, nie mamy się czego obawiać. Kto zresztą z własnej woli wlezie do naszej kopalni? Achundow siedział przed drzwiami, patrzył w gwiazdy i ani mu było w głowie spodziewać się jakiegoś napadu.
Trzeba było wzywać Rodrigueza i lekarza, cucić Achundowa, który oświadczył, że nic nie widział i niczego nie słyszał.
Gdyśmy to już wiedzieli, Rodriguez powiedział:
— Po prostu nie wiem, co teraz zrobić — i popatrzył na mnie.
— A jak wygląda ostatni komunikat? Może on sam wydostanie się na powierzchnię?
— Komunikat jest do niczego — odparł Rodriguez. — Zresztą sam słyszysz.
Owszem, słyszałem coraz głośniejszy szum dobiegający spod ziemi. Kopalnia ożywała.
— Wobec tego pójdę — powiedziałem.
— Kogo ci dać?
— Nikogo. Samemu łatwiej.
— Ale mnie z sobą weźmiesz?
— Nie masz doświadczenia. W dodatku, zanim cię przygotujemy, będzie już za późno. A ja mam wszystko na podorędziu, bo wybierałem się z samego rana w góry. Naciągnę tylko skafander i już.
— Ja cię przepraszam, Lee — powiedział Rodriguez.
— To nie twoja wina — odparłem. — Przecież prosiłeś, żebym go pilnował.
Drzwi nadszybia były wyłamane czysto i fachowo. Ja bym tak nie potrafił.
Sprawdziłem szczelność skafandra, wziąłem zapasowy zbiornik i maskę tlenową dla Teodora, liny, noże i czekan. Rodriguez klepnął mnie po hełmie. Do świtu brakowało jeszcze dwóch godzin i mieliśmy nadzieję, że woda przed wschodem słońca nie ruszy, chociaż nie mieliśmy pewności. Rodriguez i Achundow zostali na powierzchni, aby utrzymywać ze mną łączność. Doktor poszedł obudzić Sinha i przysłać go tu na wszelki wypadek z drugim skafandrem. Rodriguez włączył awaryjne zasilanie głównej windy. Poprzestaliśmy na tym, gdyż nie chcieliśmy budzić ludzi i wzniecać popłochu.
Wszedłem do windy, a Rodriguez pokazał mi gestem, abym starał się zbyt długo nie siedzieć pod ziemią. Sam nie miałem na to wielkiej ochoty, bo dotychczas nie zdarzyło mi się zjeżdżać na dół w takim momencie.
Byłem sam i w wielkiej kabinie windy czułem się nieswojo, gdyż zawsze schodziłem pod ziemię z całą zmianą. Ściany głównego szybu połyskiwały w świetle reflektora czołowego. Zawartość soku w złożu była znacznie wyższa od normalnej. Mdlący zapach wypełniał całą kopalnię. Był to zwykły, niezbyt przyjemny zapach, którym wszyscy byliśmy, jak się zdawało, przesyceni do końca swoich dni. Nawet przez niskie buczenie windy przebijały westchnienia, szmery i bulgotanie, co sprawiało wrażenie, że za ścianami szybu poruszają się spragnione wolności żywe istoty.
Na dole w głównej komorze wydobywczej postałem z minutę, zastanawiając się, w którą stronę Teodor mógł się udać. Tunel wiodący na zachód chyba go nie zainteresował. Był zbyt szeroki, wydeptany i gładki. Nie wiedziałem, czy Polanowski miał przy sobie chociaż latarkę. Pewnie miał. Sprawiał wrażenie człowieka przewidującego.
Ze ścian płynęła woda i spąg głównej komory był nią pokryty do wysokości jakichś pięciu centymetrów. Opuściłem przyłbicę hełmu.
— Jak ci leci? — zapytał Rodriguez. Włączyłem nadajnik.
— Dużo wody — odparłem.
Wielki płaskacz wypadł ze ściany i ruszył ku windzie, jakby zamierzał udać się nią na powierzchnię. Zwierzak głośno taplał się w wodzie, wobec czego pogroziłem mu czekanem, żeby zachowywał się przyzwoiciej.
— Którędy teraz pójdziesz? — zapytał Rodriguez.
— Nowym szybem — odparłem. — Opada w dół i twój entomolog z pewnością dojdzie do wniosku, że najszybciej dotrze nim do najbardziej zapadłych kątów kopalni. On przecież stara się dojść do najgłębszych partii.
— Najgłębszych i najbliższych środka — powiedział Rodriguez. — Wczoraj wypytywał mnie o wszystko, a ja mu jak ten głupi pokazałem plany. Teodor wcale nie ukrywał, że zamierza szukać swoich poczwarek w głównych pniach.
— Ładne rzeczy! — powiedziałem ze złością. — Przecież tam jest kompletny potop.
Nie przerywając rozmowy szedłem w dół potykając się i ślizgając na słodkawej masie złoża i od czasu do czasu przeskakując przez nierozebrane fragmenty transportera.
— Rodriguez — powiedziałem. — Która to brygada zostawiła tu jakieś pięćdziesiąt metrów transportera?
— Wiem o tym — odparł Rodriguez. — Usiłowali mnie przekonać, że to peryferyjny chodnik i że nie ma sensu wynosić stamtąd ciężarów, żeby za parę dni ciągnąć je z powrotem. Wyraziłem zgodę na pozostawienie. Na zasadzie eksperymentu.
— W wyniku tego eksperymentu trzeba będzie sprowadzać z Ziemi nowy transporter.
— Dobra, dobra — odparł Rodriguez. — Czasami trzeba zaryzykować.
— Im się po prostu nie chciało zabrać sprzętu i na tym polega cały twój eksperyment.
Byłem w paskudnym nastroju, Rodriguez doskonale to rozumiał i nie reagował na moje zrzędzenie.
W posuwaniu się naprzód przeszkadzały mi różne zwierzaki. Zimą mieszkańcy kopalni śpią albo spokojnie drążą swoje chodniki. A teraz… niektóre z nich miały okropnie złośliwe usposobienia i przerażający wygląd. W skafandrze nie musiałem się ich lękać, ale przecież Teodor zeszedł tu praktycznie nagi. Niby zwierząt zagrażających życiu na dole nie było (w zeszłym roku przyjeżdżali biologowie, badali je i kroili), ale pamiętam jak dziś, że Achundow nastąpił na jakiegoś robaka i leżał potem przez tydzień z nogą jak kłoda.
Chodnik zakręcił w lewo i zaczął opadać w dół pod większym kątem. To był chodnik zwiadowcy prowadzący do wielkiej komory niemal w samym środku złoża. Komora była pochodzenia naturalnego. Zamierzaliśmy ją wykorzystać do własnych celów, ale w pobliżu przebiegały główne pnie naczyniowe, wobec czego zostawiliśmy komorę w pierwotnym stanie, aby nie uszkodzić pokładu.
Szedłem chodnikiem, po przyłbicy hełmu ściekał płyn i trzeba ją było od czasu do czasu ocierać, aby ciecz nie zgęstniała. Reflektor niewiele dawał, gdyż jego światło migotało w kroplach wody, oślepiało i przeszkadzało patrzeć do przodu.
— Pomyślałem nagle: jaka to głupota, że nie nazywamy rzeczy po imieniu! Przecież pierwsi zwiadowcy nazywali wszystko zwyczajniej. Złoże na przykład nazywali bulwą. Dopiero my, służba eksploatacyjna, nakleiliśmy na bulwę oficjalną etykietkę: złoże.
Kiedy zaproponowano mi przyjazd na tę planetę, z początku myślałem, że chodzi o prawdziwą kopalnię. Kiedy mi wytłumaczono, jak jest w istocie, zdecydowanie odmówiłem. A potem przemogła ciekawość, i w końcu tu przyjechałem. Wcale tego zresztą nie żałuję. Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Robota jak robota. Sama planeta też mi się podoba, bo cała jest jedną wielką, białą plamą.
Chociaż kopalnie są tu najważniejsze i najbardziej interesujące. Pamiętam, jak kiedyś usiłowałem wytłumaczyć Lucynie, — co to wszystko znaczy.
— Wyobraź, sobie, kochanie, planetę, na której pory roku zmieniają się dwukrotnie szybciej niż u nas. W pobliżu równika rozpościera się na niej rozległa równina otoczona górami. Panuje tam okropnie kontynentalny klimat. Zimą nie ma ani kropli wilgoci, a mrozy dochodzą do stu stopni. Jak sądzisz, co tam rośliny robić mogą zimą?
Lucyna marszczy swe piękne czółko.
— Pewnie zrzucają liście.
— To by nie pomogło.
— Wiem — oświadczyła Lucyna. — Nie podpowiadaj. Rośliny usychają i zagrzebują nasiona w ziemi.
— Skomplikujemy zadanie. Lato jest krótkie trwa niecały miesiąc. W tym czasie rośliny powinny zakończyć cykl rozwojowy, wydać nowe nasiona…
— Wiem — przerwała mi Lucyna. — One bardzo szybko rosną.
— Teraz sprowadzę do wspólnego mianownika wszystkie twoje teorie i nieco je uzupełnię. Wyobraź więc sobie bardzo wielką roślinę. Tak wielką, aby mogła dosięgnąć korzeniem do wody, która tam zalega bardzo głęboko pod ziemią. Ten korzeń jest nie tylko pompą tłoczącą wodę do łodygi, lecz także spiżarnią magazynującą substancje odżywcze. Po prostu bulwą. Tyle tylko, że półkilometrowej średnicy.
— Pół kilometra! — wykrzyknęła Lucyna i rozłożyła ręce, aby łatwiej wyobrazić sobie tę wielką bulwę.
— Teraz — kontynuowałem — roślina może spokojnie obumierać na zimę. Zasadnicza jej część żyje setki lat, ale żyje pod ziemią. Gdy tylko nastanie wiosna, roślina wypuszcza nowe pędy, a bulwa karmi je i poi. Nasza kopalnia mieści się wewnątrz bulwy. Drążymy w niej swoje chodniki niczym gąsienice w jabłku, starając się nie uszkodzić głównych naczyń, którymi woda dociera do rośliny. Po jakichś trzech latach zaczynamy drążyć następną roślinę. W dolinie jest ich całe mnóstwo, chociaż rosną daleko od siebie. Są tam bulwy młodziutkie, wielkości dwupiętrowego domu, ale są również bulwy-staruszki. Znaleźliśmy jedną, która miała ponad kilometrową średnicę.
— A czy tam są inne… owady? — tym pytaniem Lucyna dała mi prztyczka w nos. Zawsze chciała, abym był kapitanem co najmniej międzygwiezdnego liniowca.
— Mamy bardzo licznych konkurentów. Nie sądzisz chyba, że bulwa, jedyne źródło pokarmu w tej dolinie, mogła zostać zignorowana przez miejscowe stworzenia?
— Nie sądzę — zgodziła się Lucyna i zapytała bez szczególnego niepokoju o całość mojej skóry:
— A czy one was przy okazji nie zjedzą?
— Nie wiem, nie zwalczamy się nawzajem. Te zwierzęta są jaroszami.
— No, a czy na nie ktoś poluje? — Lucynie moje życie na planecie wydało się zbyt blade, mało dramatyczne.
— Kiedy następuje lato, w dolinie pojawiają się drapieżniki polujące na owady i zwierzęta spędzające zimę wewnątrz bulwy, a latem wychodzące na powierzchnię ziemi. Dla nich bulwa stanowi jedynie zimowe schronienie. Mamy tam na przykład niezwykle piękne motyle z półmetrowymi skrzydłami. Nazywamy je tęczakami.
— Chcę mieć takiego motyla — powiedziała natychmiast Lucyna.
— Postaram się go schwytać — obiecałem. — Ale dla nas motyle nie są najważniejsze. Zależy nam na mięsistej, obfitującej w cukry, białko i witaminy masie, którą konserwujemy lub suszymy. Karmimy nią całą planetę i okoliczne bazy kosmiczne, wysyłamy ją nawet na Ziemię. Masa bulwy jest doskonałym surowcem perfumeryjnym i farmaceutycznym. Pewnie o tym zresztą czytałaś…
— Naturalnie — odparła pośpiesznie piękna Lucyna, ale jej nie uwierzyłem.
Szedłem więc wąskim, podziemnym chodnikiem akurat tego dnia, kiedy w ogóle nie wolno było zjeżdżać do kopalni. Nastąpiła wiosna. W ciągu najbliższej doby, a może nawet wcześniej, naczynia bulwy zaczną tłoczyć ku górze całe rzeki wody. Na ten okres kopalnię unieruchamia się, wywozi się z niej sprzęt i dopóki nie zakończy się wzrost pędów, my wszyscy mamy urlop. Trwa on zwykle dwa do trzech tygodni. A ten zwariowany entomolog zamiast trochę poczekać wlazł tutaj sam i to w dodatku bez skafandra. Zachciało mu się odnaleźć poczwarki. Okazało się, że wybrałem dobrą drogę. Wywołałem Rodrigueza:
— Juan, znalazłem rozpłatanego spieszniaka. Teodor tędy przechodził.
Spieszniak wyglądał przerażająco, ale był zwierzakiem zupełnie nieszkodliwym. Spotykaliśmy je często, przywykliśmy do nich, a z ciężkich, błyszczących szczęk chłopcy robili noże i inne egzotyczne pamiątki. Sam kiedyś przywiozłem taki nóż Lucynie. Wyrzuciła go natychmiast, gdy tylko dowiedziała się, że to kawałek żuchwy jakiejś tam gąsienicy.
Polanowski nie mógł być zbyt daleko. Miałem na nogach ciężkie buty, które prawie nie ślizgały się po lepkim gruncie, wiedziałem, dokąd iść i nie szukałem niczego poza Teodorem. Nie robiłem też po drodze sekcji napotkanych przypadkowo robaków.
Iść było coraz trudniej. Ze stropu spadały krople, z których każda mogłaby wypełnić szklankę, pod nogami chlupotało. Ściany chodnika wybrzuszały się pod naporem soku. Bulwa radośnie buczała. A w tej lepkiej otchłani krążył gdzieś Teodor i z każdą minutą jego uratowanie stawało się coraz bardziej problematyczne.
W górę pełzły i biegły gąsienice, nimfy, płaskacze, mangusty, spieszniaki i gogle — wszyscy ci mieszkańcy bulwy, którzy nawet latem nie wychodzą na powierzchnię i przez cały rok siedzą w niej jak w bezpłatnym pensjonacie. Uciekinierzy szli zwartą ławą, starając się odejść jak najdalej od centralnego pnia naczyniowego. Wiedzieli, dokąd mają uciekać. Rozsuwałem tę lawinę swoimi ciężkimi buciorami. Wielka, czarno-pomarańczowa tygrysia mangu-sta uniosła głowę i obejrzała się za mną ze zdumieniem. Pomyślała pewnie: dokąd się ten idiota pcha? Stamtąd żaden z podziemnych mieszkańców żywy nie wraca.
Spodziewałem się odszukać Teodora w komorze, ale znalazłem tam jedynie ślady jego niedawnego pobytu. Jednej ze ścian zadał kilka ran nożem, jakby coś z niej wygrzebał. Zaraz potem widocznie udał się do dziury. Tego właśnie nie powinien robić pod żadnym pozorem. Połączyłem się z Rodriguezem.
— Paskudna sprawa — powiedziałem. — Ten wariat poszedł dalej.
— Oho — powiedział Rodriguez i zamilkł.
Doskonale rozumiałem, dlaczego milczy. Obowiązek zwierzchnika nakazywał mu natychmiast odwołać mnie na powierzchnię. Ale nie mógł tego zrobić, gdyż oznaczało to zgubę Teodora. Dziura prowadziła do jednego z głównych naczyń bulwy. Były to pionowe tunele, którymi woda docierała do kiełkującego pędu. Zdarzało mi się wchodzić tam w dobrym, suchym okresie, ale i wtedy były to studnie zawsze wilgotne i gorące, słowem miejsca, których nie warto powtórnie oglądać. Starannie nanosiliśmy je na plan kopalni, aby nie przebić ich którymś z szybów eksploatacyjnych. W dole, na wielkiej głębokości, połyskiwała woda. Tam właśnie oczekiwały na swój czas miliony różnych stworzeń, gotowych wypełznąć wiosną na światło dzienne. Tak się działo w porze suchej. A co tam się dzieje teraz, nawet nie chciałem myśleć. Ale Rodriguez milczał, co znaczyło, że będę musiał jednak tam pójść.
— Decyduj sam — powiedział Rodriguez. — Skafander masz niezawodny.
Co za łobuz, pomyślałem o swoim szefie. To moje tchórzostwo dawało w ten sposób o sobie znać. Nie mogłem sobie z nim poradzić, byłem jednak przekonany, że Lucynie nie opowiem o tym ani słowa.
Wziąłem się w garść i poszedłem do dziury.
Wetknąłem głowę do środka. Pamiętajcie, że byłem w skafandrze ratowniczym, który chroni niemal przed wszystkim, Teodor zaś wyprawił się w tę podróż w zwykłym kombinezonie. Woda podchodziła już do krawędzi otworu. Leżała o jakieś dziesięć metrów niżej. Naczynie o średnicy około sześciu metrów było wypełnione taką ilością różnych zwierzaków, że zapragnąłem zamknąć oczy i na oślep uciec do domu, do mamy. Tubylcy roili się w wodzie, pokrywali kilkoma warstwami ścianę, pełzali i cieszyli się bliską wolnością. A po drugiej stronie naczynia, nieco poniżej otworu wisiał na czekanie mój Teodor pokryty od stóp do głów owadami.
— Żyjecie? — zapytałem rzeczowo, oświetliwszy go reflektorem.
— A, to wy — odparł równie beznamiętnym tonem. — Wkrótce spadnę. Nie moglibyście mi przypadkiem pomóc?
Pomóc? Nie można mu było pomóc, o czym natychmiast zawiadomiłem Rodrigueza, a zaraz potem wbiłem pierwszy hak w twardą tkankę bulwy i wlazłem do studni. Natychmiast oblepili mnie jej mieszkańcy, chociaż na szczęście uznali za swojego i nie atakowali. Jednak nie zamierzali również ustępować mi dobrowolnie siedzących miejsc na ścianach naczynia.
— Trzymajcie się! — krzyknąłem do Teodora i natychmiast zatrzasnąłem przyłbicę, gdyż jakaś przyjaźnie nastrojona gąsieniczka spróbowała się zagnieździć na moim policzku.
Pamiętam jeszcze, jak rozpychając podziemnych gapiów wbiłem w ścianę drugi hak. Przy trzecim zerknąłem w dół i zobaczyłem, że woda dotarła już do nóg Teodora. Dzielnemu badaczowi zrobiło się najwyraźniej nieswojo. Usiłował podciągnąć nogi, obsunął się i z wielkim chlupotem wpadł do wody.
— Ruszam — poinformowałem Rodrigueza i mrużąc ze wstrętem oczy dałem nurka.
Dopadłem Polanowskiego i spróbowałem objąć, aby wydobyć mu głowę na powierzchnię, lecz w tej samej chwili stała się rzecz najgorsza: ruszyła woda. Bulwa ryknęła, włączyła wszystkie swoje pompy i słodkawy sok pomknął z narastającą szybkością do góry. Co było dalej, jakoś nie bardzo pamiętam…
Na powierzchni akurat zaczynał się świt. Wielu mieszkańców kosmodromu wiedziało, że nasza bulwa należy do największych, więc wokół kopalni zebrało się co najmniej sto osób, oczekujących niecierpliwie na pierwszy promień słońca.
Gdy się tylko rozwidniło, ogromna wzgórkowata narośl (podobnie jak i wszystkie pozostałe naroślą w dolinie), przysypana suchymi gałązkami i warstwą martwych liści, zaczęła wolno puchnąć. To był groźny i niepohamowany ruch życia, sprawiający wrażenie, że jakiś olbrzym, który przespał pod ziemią sto lat, postanowił wyjrzeć na powierzchnią i sprawdzić, co tu robią nieproszone liliputy. A karzełki odsunęły się tymczasem na przyzwoitą odległość od wzgórka i uruchomiły kamery. Rodrigueza między nimi nie było. Rodriguez siedział przy pulpicie sterowniczym windy i słuchał ryku wody w żyłach bulwy.
Po kilku minutach rozległ się łomot pękającej ziemi i z gruntu, rozrzucając dokoła patyki, obumarłe liście i kamienie, pojawił się pierwszy kiełek. A właściwie nie pojawił się, lecz wychynął niczym miecz przebijający kotarę. Mówimy nim zawsze "kiełek" i można pomyśleć, że jest bardzo niewielki. A tymczasem kiełek to zielony palec grubości prawie trzydziestu metrów, rosnący z prędkością trzech metrów na sekundę. Nic więc dziwnego, że potrzebuje tyle wody substancji odżywczych. Po minucie był to już nie kiełek, lecz pęd rozwiniętych liści, wysoki na sto pięćdziesiąt metrów. I takie to kiełki, mniejsze lub większe, mniej lub bardziej rozłożyste wyłaziły z ziemi jak okiem sięgnąć i niczym na skinienie różdżki czarodziejskiej, bezpłodna, szara dolina przekształcała się w bujny, jaskrawozielony las… Zaraz też pierwsi mieszkańcy tego lasu, którzy przebili się na powierzchnię razem z kiełkiem, zaczęli zagospodarowywać swoje domostwo, pożerać liście, polować na współbraci, spijać nektar z otwierających się kwiatów, połyskiwać skrzydłami w promieniach słońca.
I wtedy właśnie nastąpił kluczowy moment tego feerycznego spektaklu. Przynajmniej tak utrzymywali świadkowie. Z tej akurat strony potężnego, zielonego pnia, która była zwrócona ku widzom, zaznaczyło się wielkie, bąblowate wzdęcie, jakby roślina zamierzała wypuścić w tym kierunku gruby pęd, ale nie wiadomo czemu zrezygnowała. I nagle na oczach wszystkich w zielonej masie coś błysnęło. Nikt z początku nawet się nie domyślił, że to ostrze noża. Stalowa klinga cięła pień od środka, a zafascynowani gapie nie mogli oderwać wzroku od tego fenomenu.
To nie był żaden fenomen. Kiedy otwór stał się wystarczająco duży, na jego krawędziach pojawiły się dwie dłonie, rozrywające zieloną korę. Widowisko, powiadają, było absolutnie mistyczne, potworne i przywodzące myśl o złych duchach, rwących się na swobodę z odwiecznego więzienia. Wreszcie w otworze, z którego płynął już strumieniami przezroczysty sok, ukazał się człowiek w skafandrze, utytłanym sokiem i zieloną masą. Człowiek wypadł na zewnątrz, na zieloną trawkę, i wyciągnął za sobą jeszcze jednego, sztywnego jak kłoda.
Dopiero wówczas gapie zrozumieli, że coś nie jest w porządku i podbiegli do nas. Miałem jeszcze dość sił, aby odsłonić przyłbicę i zażądać, aby sprowadzili lekarza do Teodora, gdyż byłoby mi przykro, gdyby po tak pasjonującej podróży żyłami drzewa entomolog umarł. Moje słowa spotkały się ze zrozumieniem i Teodora odratowano.
Powiadają, że kiedy Polanowski odzyskał przytomność (nie widziałem tego, gdyż docucano mnie później niż jego), od razu zapytał: "co z moimi poczwarkami?" Otoczenie uznało, że facet zwariował, ale Teodor wymacał rękami suwak na piersi, otworzył go i zza pazuchy jedna za drugą wypadły trzy poczwarki wielkości butelki mleka, a z nich, prostując skrzydełka, frunęły zaraz motyle-tęczaki, które teraz, kiedy stały się modne na Ziemi, znane są jako "polanki" — od nazwiska Polanowskiego, oddanego nauce entomologa. (Moje nazwisko jakoś w entomologii nie zasłynęło.)
Zrozumiałe, że Lucynie opowiedziałem tę historię w znacznym skrócie, bo inaczej nie chciałaby mnie słuchać i uznałaby za nudziarza i zawistnika. Zresztą lapidarność też mnie nie uratowała.
— A wiesz, że to prawdziwy mężczyzna — powiedziała głosem pełnym zadumy. Patrzyła przeze mnie, przez czas i przez miliardy kilometrów, patrzyła tam, gdzie niezłomny Teodor przedziera się przez słodką bulwę, aby uszczęśliwić ją, Lucynę, tęczową polanką.
— Opamiętaj się, co gadasz! — oburzyłem się. — To ja przywiozłem ci polankę i wyciągnąłem go z biedy również ja!
— Ty… ty… wszędzie ty. — W głosie Lucyny brzmiało znudzenie. — Chcę go poznać.
— Po co?
— Ty tego nie zrozumiesz.
…Szkoda, że zamiast polanki nie przywiozłem jej druzy szmaragdów z górskiej pieczary.
Przełożył TADEUSZ GOSK