Profesor Lew Chrystoforowicz Minc, który czasowo osiedlił się w mieście Wielki Guslar, za nic nie mógł się skupić. Już rano był o krok od wyprowadzenia formuły bezdrutowego przekazywania energii, ale też od samego rana przeszkadzano mu ten ostateczny krok uczynić.
Przeszkadzał Kola Gawriłow, który bez przerwy puszczał płytę z okropną muzyką. Przeszkadzali malarze, którzy odnawiali mieszkanie Łożkinów, ale szybko się zmęczyli i dla pokrzepienia co nieco wypili, a teraz śpiewali pieśni masowe pod samym oknem profesora. Przeszkadzali sąsiedzi, którzy siedzieli pod przekwitłym bzem i grali w domino, z wielkim hałasem uderzając kamieniami o rozklekotany stół.
— Ja już dłużej nie wytrzymam! — wykrzyknął profesor, kryjąc swą łysą, genialną głowę w wypielęgnowanych dłoniach.
Rozległo się pukanie do drzwi i weszła sąsiadka Gawriłowa, matka Mikołaja.
— Ja też już dłużej nie wytrzymam, Lwie Chrystoforowiczu! — wykrzyknęła przykładając dłoń do czoła.
— Co się stało? — zapytał profesor.
— Zamiast syna mam w domu śmierdzącego lenia! — powiedziała biedna niewiasta. — Ja w jego latach ani chwili nie usiedziałam bez roboty. Ledwie mnie któreś z rodziców o coś poprosiło, a ja już w te pędy za robotę. Zresztą nawet nie trzeba było mnie prosić. Sama z siebie krowę wygnałam na pastwisko, przyprowadziłam ją do domu, wydoiłam, wieprzki oporządziłam, podwórko zamiotłam… Wszystko potrafiłam, na wszystko miałam czas.
Gawriłowa nieco koloryzowała — na wsi bywała tylko podczas wakacji i nikt jej tam do roboty nie pędził. Ale w trakcie rozmów z synem tak weszła w rolę pracowitej wiejskiej dziewczyny, że sama w nią uwierzyła.
— Mnie w dzieciństwie też nie rozpieszczali — poparł Gawriłowa Minc. — Mój tatuś był stroicielem fortepianów, a ja nosiłem mu ciężką walizę z narzędziami i czasami po kilka godzin wystawałem na obcych, zimnych klatkach schodowych. Gdy tylko wracałem ze szkoły, natychmiast siadałem przy starym, podarowanym ojcu fortepianie i grałem gamy. Grałem bez żadnej zachęty ze strony rodziców.
Profesor również koloryzował, ale nieświadomie, gdyż on także wierzył w swoje słowa. Stroiciele nie miewają przecież ciężkich waliz, a jeżeli malutki Lowuszka uparł się iść z ojcem do klienta, rodzic nigdy nie powierzał mu swojego neseserka. Co się zaś tyczy ćwiczeń muzycznych, to Minc nienawidził ich z całej duszy i często podpiłowywał struny, gdyż od najmłodszych lat miał wielką smykałkę do techniki.
— Pomóżcie mi — powiedziała Gawriłowa. — To już ponad moje siły.
— Ale jak ja mogę pomóc? — odparł Minc nie podnosząc oczu. — Moje możliwości są ograniczone.
— Nie bądźcie tacy skromni — zaoponowała Gawriłowa. — Naród w was wierzy, Lwie Chrystoforowiczu.
— Dziękuję — odparł Minc i głęboko się zamyślił. Tak głęboko, że nawet nie zauważył, kiedy Gawriłowa opuściła pokój.
Nadeszła noc. We wszystkich oknach domu nr 16 pogasły światła, zasnęli gracze i śpiewacy. Jedynie w oknie profesora Minca światło paliło się nadal. Czasami wysoki, lecz brzuchaty cień uczonego pojawiał się w oświetlonych szybach. Czasami przez lufcik dobiegał na podwórze szelest i trzask rozcinanych kart — profesor wertował zagraniczne czasopisma, przeglądał monografie z nauk pokrewnych.
Profesor Minc różnił się od pozostałych uczonych nie tylko fenomenalną wręcz pamięcią, która chłonęła wszystko to, co kiedykolwiek mogło mu się przydać, lecz także zdumiewającą umiejętnością szybkiego czytania, znajomością dwudziestu czterech języków i zdolnością przyswajania sobie literatury fachowej z dowolnej dziedziny wiedzy, od filozofii i fizyki jądrowej poczynając a na introligatorstwie kończąc. I choć formalnie profesor Minc był organikiem, interesującym się szczególnie zastosowaniami rolniczymi chemii, w której to dziedzinie osiągnął największe sukcesy oraz przyniósł najwięcej pożytku i szkody, w rzeczywistości był prawdziwym encyklopedystą.
Późnym już rankiem profesor na dwadzieścia minut przymknął oczy. Kiedy bowiem czuł, że rozwiązanie zadania jest bliskie, natychmiast zamykał powieki, po czym zasypiał szybko i niewinnie, niczym dziecko, a czuwająca część jego mózgu znajdowała owo rozwiązanie.
O godzinie ósmej minut czterdzieści profesor Minc zbudził się i poszedł umyć zęby. Rozwiązanie było gotowe. Pozostawało jedynie utrwalić je na papierze, wcielić w związki chemiczne i przygotować krótki komunikat dla kolegów.
O godzinie dziesiątej minut trzydzieści zajrzała Gawriłowa. Minc powitał zmartwioną niewiastę znużonym uśmiechem zwycięzcy.
— Proszę usiąść — powiedział. — Wydaje mi się, że jesteśmy u celu.
— Dziękuję — odparła wzruszonym głosem Gawriłowa. — Dziękuję jeszcze raz, bo ja go dziś rano ledwie dobudziłam. Nie chce iść na zajęcia do technikum. A oni mają dzisiaj praktykę z okropnie wymagającym majstrem. Za byle co wygania i biedny uczeń zostaje bez zawodu.
Minc włączył malutką wirówkę, która wypełniła pokój przyjemnym dla ucha, rzeczowym buczeniem.
— Nasz preparat będzie działał na zasadzie przeciwstawienia — powiedział Minc.
— To znaczy krople? — zapytała z niedowierzaniem Gawriłowa.
— Lekarstwo. Bez smaku i zapachu.
— Mój Kola żadnych lekarstw nie używa.
— To mu w herbatę nakapcie.
— A w barszcz można? Mam dzisiaj dobry barszcz.
— W barszcz też można — powiedział Minc. — A więc, jak już powiedziałem, nasz preparat działa na zasadzie przeciwstawienia. Jeśli ja go zażyję, to nic się nie stanie. Jak pracowałem dotychczas, tak będę pracował nadal. Bo ja jestem pracowity.
— Może więc i z Kolą nic się nie stanie?
— Proszę mi nie przerywać. Ze mną nic się nie stanie, gdyż w moim organizmie nie ma żadnych antygenów pracy. Z kroplami czy bez kropel pracuję równie chętnie i wydajnie. Ale czym antygeny silniejsze, tym silniejsze działanie naszego środka. Lekarstwo, natykając się na opór, przebudowuje każdą komórkę, która do tej pory znajdowała się w stanie rozleniwionej błogości. Rozumiecie?
— Trochę to dla mnie zbyt zawiłe, Lwie Chrystoforowiczu. Ale najważniejsze jest to, żeby mój Koleńka trochę mniej się byczył.
— Życzę sukcesów — powiedział Lew Chrystoforowicz i dał Gawriłowej flakonik z preparatem. Po czym z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku skierował się do swego biurka i już zajął się przywracaniem w pamięci wzoru bezprzewodowego przekazywania energii, gdy głos Gawriłowej dobiegający z podwórka przerwał mu to zajęcie:
— A po ile kropli?
— Po dziesięć — odparł Minc podchodząc do okna.
— A jeśli po pięć? — zapytała Gawriłowa. Profesor machnął ręką. Rozumiał doskonale, że matczyne serce skłoni ją do zaaplikowania synowi minimalnej dawki, żeby chłopiec się nie otruł. Nie miało to żadnego znaczenia, gdyż jedna kropla wystarczała do przebudowania charakteru dwóch osób. A poza tym środek był całkowicie nieszkodliwy.
Pod oknem dwaj malarze zaintonowali pierwszą tego dnia pieśń masową. Pieśń była nudna i ze względu na wczesną porę niezbyt głośna. Malarze popracowali sobie już ponad trzydzieści minut i teraz, zmęczeni, zamierzali odpocząć do obiadu.
Minc zamyślił się na chwilę, a potem przypomniał sobie, że gdzieś pod biurkiem powinna stać nie napoczęta butelka piwa. Rozgrzebał papiery, odszukał butelkę, zdjął z niej kapsel i rozlał piwo do dwóch szklanek. Przyprawił je środkiem przeciwko lenistwu i podszedł do okna.
— Dzień dobry, sokoły — powiedział dziarsko.
— Szacunek — odparł jeden z malarzy.
— Napijecie się czegoś?
— Jeżeli wody albo herbaty zdecydowanie odmówimy — powiedział malarz. — Co innego, gdybyś nam, wujaszku, zaproponował wina. Wtedy byśmy ci cały pokój migiem obielili.
Przez podwórko wolnym krokiem znużonego człowieka szedł Mikołaj Gawriłow, który urwał się z praktyki i teraz zastanawiał się, jakby tu oszukać rodzoną matkę i przekonać ją, że majster zachorował na świnkę. Gawriłow spostrzegł, że słońce, odbijając się od łysiny profesora, rozrzuca po całym podwórku wesołe zajączki. Zauważył to i poczuł nieodparte pragnienie, aby strzelić w tę łysinę z procy. Natychmiast jednak się odwrócił, żeby go nie skusiło.
— A piwo uznajecie? — zapytał przymilnie profesor Minc.
— Żartujesz — odparł obrażonym głosem malarz — piwa już trzeci dzień nie ma w sklepie. Powiadają, że to przez ten upał.
— A mnie butelka została — powiedział Minc. Postawił pełne szklanki na parapecie, a malarzom pokazał ciemnozieloną butelkę.
— Poczekaj — powiedział rzeczowo malarz. — Nie ruszaj się z miejsca, póki nie zorientujemy się w sytuacji.
Malarze zachowali się jak ludzie dobrze wychowani. Najpierw obejrzeli sufit, udzielili profesorowi cennych rad co do gruntowania i dopiero później z wdzięcznością wypili po szklance piwa.
— Samogon pędzisz? — zapytał z nadzieją w głosie jeden z nich, przyglądając się kolbom i retortom.
— Nie — odparł profesor. — Nie macie przypadkiem ochoty powrócić do pracy w mieszkaniu towarzysza Łożkina?
Malarze roześmieli się wesoło. Minc patrzył na nich uważnie, chcąc uchwycić moment, w którym ogarnie ich zapał do prący. Ale malarze pożegnali się i wrócili na dwór, aby dośpiewać przerwaną pieśń.
Była godzina jedenasta minut dwadzieścia. Gawriłowa przyniosła synowi talerz barszczu z dwoma kroplami preparatu profesora Minca. Pięciu kropel bała się wlać. Mikołaj popatrzył na matkę podejrzliwie. Nie wymyślała i nie czyniła mu żadnych wyrzutów. To było bardzo dziwne, a nawet niebezpieczne. Matka mogła podjąć jakąś niepokojącą decyzję: napisać do ojca pracującego w Wołogdzie, sprowadzić dziadka albo pójść do technikum. Gawriłow jadł barszcz bez żadnej przyjemności. Potem jakoś rozprawił się z kotletami i poczuł się senny. Włączył więc niezbyt głośno adapter i usnął na kanapie z oczami zakrytymi podręcznikiem matematyki — wierzył, że kiedy się śpi z książką na czole, to z tej książki może coś przeniknąć do głowy.
Minc nie mógł pracować: stale popełniał błędy w obliczeniach. Malarze najpierw leniwie wykłócali się ze starą Łożkiną, która namawiała ich do powrotu na posterunek pracy, potem zaś zaczęli zastanawiać się, który z nich pierwszy ma pójść po wino. Z okna Gawriłowa dobiegała muzyka. Przy stole pod bzem siedział Kac i Wasilij Wasiljewicz. Kac był „na zwolnieniu”, a Wasilij Wasiljewicz pracował na nocnej zmianie. Obaj czekali, aż zjawi się któryś ze zwykłych dominowych partnerów. Żona Kaca krzyczała przez okno:
— Walentin, ile razy cię prosiłam, żebyś naprawił wyłącznik? Przecież i tak nic nie robisz.
— Ja całkiem legalnie nic nie robię, kiciu — odpowiedział Wala Kac. — Jestem na zwolnieniu z powodu grypy.
— No tak — powiedział surowym półgłosem Minc. — Ci też będą moimi królikami doświadczalnymi.
Wziął torbę na zakupy i poszedł do sklepu.
W sklepie było węgierskie wino wytrawne, ale ludzie kupowali go mało, bez entuzjazmu. Wszyscy czekali na portwain. Wśród oczekujących był oczywiście malarz. Powitał Minca jak dobrego znajomego i powiedział:
— Nie wyrzucaj pieniędzy na byle co. Zaraz portwain dadzą na sklep. Rimma ma cztery skrzynki na zapleczu.
— Nie szkodzi — zmieszał się profesor Minc. — Ja nie będę pił, wino mi jest potrzebne do doświadczenia.
— Do doświadczenia nada się i mleko — powiedział z potępieniem w głosie mężczyzna z fioletowym nosem. Kolor nochala był taki intensywny, że Minc nie mógł oderwać od niego wzroku, a mężczyzna powiedział dumnie:
— Za długo się opalałem. Skóra zlazła.
Rimma postawiła na kontuarze przed Mincem sześć butelek wytrawnego wina.
— Duże doświadczenie — powiedział malarz. — W gości zaprosisz?
Wtedy Minc zdecydował się.
Wszystkim stawiam! — wykrzyknął głosem starego hulaki. — Wszyscy piją!
W sklepie było około piętnastu osób. Wszyscy, zdaniem Minca, lenie i bumelanci. Wszyscy zasłużyli na radykalne wychowanie.
— Żadnego picia! — oburzyła się Rimma kładąc obfity biust na kontuarze i przeszywając Minca wzrokiem. — Ja wam pokażę, alkoholicy! Zaraz milicję wezwę.
— Chodźmy do parku — powiedział mężczyzna z fioletowym nosem. — Tutaj nas nie rozumieją.
Zatrzymali się na chwilkę przy automatach z wodą sodową, Minc mógłby przysiąc, iż żaden z jego nowych znajomych nie zbliżył się do nich nawet na trzy kroki, ale sześć szklanek stojących w automatach natychmiast zniknęło.
— Tobie pierwszemu — powiedział mężczyzna z fioletowym nosem, wyciągając zębami korek. — Ty, mój stary, jesteś człowiek szlachetny.
— Nie, co wy, ja później — odparł Minc, pojmując, że popełnił błąd. W jaki sposób zakropi wino swoim preparatem? Przecież gapi się na niego piętnaście par oczu.
— Nie ciągnij, nie męcz ludzi! — powiedział malarz, podając profesorowi szklankę.
— Poczekajcie — powiedział Minc doznając olśnienia. — Mam taką jedną rzecz… Dolewa się trzy krople i wino od razu o dziesięć procent mocniejsze. — Wyjął z kieszeni flakon i szybko kapnął sobie do szklanki.
Nowi znajomi patrzyli nań surowo i podejrzliwie, — Nie znam nic takiego — powiedział malarz.
— A ja w jednym piśmie czytałem — powiedział mężczyzna z fioletowym nosem. — Kondensator się nazywa.
— Słusznie — odparł Minc i szybko wypił swoje wino. Wino było chłodne i przyjemne w smaku. Profesor nigdy nie pił wina szklankami.
W tym czasie reszta szklanek też już była napełniona. Ich posiadacze patrzyli na profesora oczekująco. Ale profesor się nie śpieszył. Milczał.
— Słuchaj, staruszku — powiedział malarz. — Ty coś mnie nie szanujesz.
— Bo co? — zdziwił się Minc.
— Kapnij kondensatora, nie żałuj. Przecież masz całą butelkę.
Ryzykowny eksperyment psychologiczny całkowicie się powiódł.
— Ale tylko po dwie krople, nie więcej — zgodził się niechętnie profesor, żeby nie irytować kumpli od kieliszka.
Kapał w kolejno podsuwane szklanki, chwalił się w duchu za spryt i omal nie stał się przyczyną ostrej scysji.
— Co to znaczy?! — wykrzyknął nagle malarz. — Dlaczego jemu trzy krople?
— Mnie? Trzy? Ty co, pypcia masz na oku?
— Spokojnie — profesor wcisnął się między dyskutantów. — Komu zabrakło kropli?
Malarz pierwszy upił trochę wina. Wszyscy patrzyli na niego.
Profesor wstrzymał oddech.
Malarz przechylił szklankę i wino hałaśliwie wlało się do jego gardła.
Malarz westchnął i powiedział:
— Dziesięciu procent nie będzie,ale jakieś pięć do sześciu dorzuca. Wierzcie mojemu doświadczeniu.
Pozostali doszli do tego samego wniosku.
Z parku wracali radośnie, wesoło, objęci jak bracia i rozśpiewani. Namówili profesora, żeby jeszcze raz zajrzał do Rimmy, może już jest portwain. Profesorowi Mincowi szumiało w głowie, było mu dobrze i ciepło. Pokochał tych wszystkich tak niepodobnych do siebie ludzi, którzy jeszcze nie wiedzą, jak bardzo pracowici staną się niebawem.
Rimma miała portwain.
Profesora odprowadzono do domu i pozostawiono na podwórku opartego o słupek ogrodzenia.
Pierwszy zobaczył go Mikołaj Gawriłow. Mikołaj obudził się z jakimś dziwnym, świdrującym uczuciem. Czegoś mu się chciało. Uczucie było tak nie znane i podniecające, że młody człowiek stanął przy oknie i zaczął się zastanawiać, czego mu się właściwie chce? Ręce same odnalazły ścierkę i zaczął ścierać kurz z parapetu i ramy okiennej. W tym momencie Mikołaj zobaczył profesora i powiedział do tych, którzy grali pod bzem w domino:
— Patrzcie, profesor opił się jak trzmiel! Słowa Gawriłowa oburzyły Wasilija Wysiljewicza, który kazał chłopakowi zamknąć okno i przestać chuliganić. Ale potem Wasilij Wasiljewicz mimo wszystko zerknął w stronę bramy i tak się zdumiał, że zamilkł z otwartymi ustami.
Tymczasem Minc przypomniał sobie, że ma jeszcze wiele roboty i że część tej roboty związana jest z ludźmi, którzy siedzą wokół stołu i stukają po nim kamieniami domina. Odkleił się więc od słupka i wymacał w jednej kieszeni flakon z preparatem, w drugiej zaś niedopitą butelkę portwainu, którą kumple dali mu na pożegnanie. Korneliusz Udałow, który akurat wchodził na podwórko, podtrzymał profesora. — Wypijemy i do roboty — powiedział profesor.
— Co za wstyd! — wykrzyknęła stara Łoż-kina otwierając okno.
— Trzeba pomóc człowiekowi — powiedział Łożkin. — To jakiś spisek. Towarzysz Minc mieszka w naszym domu już od trzech miesięcy i wszyscy wiemy, że jest niepijący.
— Widać go przyparło — powiedziała stara Łożkina. — Oni czasem i pół roku wytrzymują, a potem w tango. Teraz się z nim namęczymy.
— Nie wierzą — powiedział Łożkin.
Kola Gawriłow polerował szmatą okno i nie wtrącał się więcej do rozmów na podwórzu. Żal mu było odrywać się od takiego pasjonującego zajęcia.
Profesor Minc, opierając się ciężko na ramieniu Udałowa, doczłapał do stołu. Sąsiedzi powstali na jego powitanie.
— Wypijmy — powiedział profesor surowo. — Wypijmy za osiągnięcia w pracy zawodowej i społecznej.
Szerokim gestem siewcy zatoczył butelką przed oczami sąsiadów. Nikt nawet nie drgnął.
— Nie pora na to — powiedział Udałow nieśmiało. — Gdyby tak wieczorem, w kręgu przyjaciół i tak dalej, bylibyśmy zaszczyceni.
— A jednak — nastawał profesor. — Powinniście w mej osobie uszanować naukę. Ja się mogę obrazić i nauka się obrazi. A wtedy wydarzy się coś tak okropnego, że aż strach pomyśleć.
Wasilij Wasiljewicz drgnął i powiedział:
— Tylko z szacunku.
Profesor Minc postawił butelką na stole, przeciągnął nieposłusznymi rękoma po kieszeniach, co sprawiało wrażenie, jakby szukał pistoletu, i ku zdumieniu obecnych wydobył z którejś z nich szklankę-musztardówkę.
— W porządku — powiedział. — Wszystko będzie zgodne z regułami sztuki.
Kapał z flakonika do szklanki, dolewał wina i zmuszał każdego do wypicia, powtarzając przy tym:
— Jak lekarstwo, jak rycynę, jak trioksazynę.
Sąsiedzi pili bez żadnej przyjemności, a nawet z pewną przykrością. Pili jak rycynę.
Kola Gawriłow tego nie widział. Mył już podłogę i dlatego pełzał na czworakach.
Malarz, który zaprawiał się z Mincem w miejskim parku, a potem za rogiem obok sklepu, jeszcze nie wrócił, bo zabłądził i poszedł do domu, w którym skończył robotę już dwa tygodnie temu. Drugi natomiast pomyślał, że bez potrzeby się tu byczy, wziął pędzel i pośpieszył na górę do Łożkinów, już zawczasu ciesząc się radością, jaką przyniesie mu ukochana praca.
— Dziękuję — powiedział profesor Minc, usiadł na ławce i wpadł w głęboką zadumę. Zmęczył się niepomiernie. Dla dobra nauki musiał złamać niektóre ze swych zasad.
Sąsiedzi zaczęli się rozchodzić. W bramie pokazała się Gawriłowa z siatką na zakupy w ręku. Nieszczęsna matka zatrzymała się pośrodku podwórza i zaczęła nasłuchiwać. Jej syn Kola nie włączył adapteru. To było dziwne. Pewnie chłopak zachorował. Czy aby nie otruła własnego dziecka miksturą profesora Minca?
I wtedy właśnie zobaczyła domniemanego sprawcę nieszczęścia. Minc siedział przy stole, gdzie sąsiedzi zazwyczaj grali w domino, kiwał się na boki i wyśpiewywał jakąś melodię. Obok niego stał Korneliusz Udałow, a opodal smętny Wasilij Wasiljewicz i bardzo zmieszany Wala Kac.
— Co się stało? — wykrzyknęła Gawriłowa i zawołała już znacznie głośniej:
— Kola! Gdzie jesteś! Co z tobą!? Jej serce ścisnęło się w trwodze.
Kola się nie odzywał. W tym momencie akurat poszedł do kuchni, żeby wylać z miednicy brudną wodę i nabrać czystej. Zapragnął bowiem ponownie umyć podłogę, aby wydobyć pierwotną biel drewna.
Gawriłowa rzuciła na Minca gniewne spojrzenie i podbiegła do domu.
— Pomogę wam — powiedział Udałow, pomagając Mincowi wstać z ławki. — Odprowadzą was.
— Dziękuję ci, przyjacielu — powiedział profesor Minc.
Szli przez podwórko objęci wpół. Profesor całym ciężarem opierał się na Udałowie. Stara Łożkina patrzyła na nich przez okno kręcąc głową z potępieniem. To, że jeden z malarzy ponownie zabrał się do roboty, zdziwiło ją, ale nie do tego stopnia, aby miała zapomnieć o hańbie profesora.
Tuż przed drzwiami mieszkania wyprzedził Minca i Udałowa drugi malarz, który zamaszystym krokiem spieszył na miejsce pracy.
— Z drogi! — powiedział rzeczowo.
Profesor Minc zrozumiał, że doświadczenie się udało.
Udałow pomógł profesorowi położyć się na jego skromnym posłaniu. Profesor natychmiast zamknął oczy i usnął. Udałow przez jakiś czas stał pośrodku pokoju i wdychał wonie chemikaliów. Profesor zachowywał się dziwnie, a Korneliusz Udałow nie wierzył w przypadkowość takiego zachowania.
Profesor obudził się po trzech godzinach. Głowę miał jasną i gotową do podjęcia nowych zadań. W jego życiu wydarzyło się coś wielkiego i szlachetnego. Tak, podstawowy problem współczesności został rozwiązany. Genialny umysł profesora znalazł klucz zagadki, której nie potrafili rozwikłać tacy tytani myśli jak Paracelsus, Newton i Razdobućko.
Za ścianą słychać było szmery i postukiwania. Jakieś niewyraźne dźwięki dobiegały z podwórka. Profesor usiadł na łóżku i przez skrzypienie sprężyn usłyszał delikatne pukanie do drzwi.
— Proszę — powiedział.
— To ja — szepnęła Gawriłowa, wchodząc do środka.
— No i jak? — zapytał profesor głosem dentysty, gładząc łysinę i filuternie mrugając do nieszczęsnej matki. Gawriłowa miała obłęd w oczach.
— Oj — powiedziała nieszczęsna matka i przysiadła na krawędzi łóżka, przyciskając dłonie do zaróżowionych policzków. — Sama nie wiem.
— A o co chodzi? — Profesor zerwał się i zaczął szybkimi krokami biegać po pokoju. — Chyba pracowitość się pojawiła? Jakoś nie słyszę muzyki.
— Gdzie tam mowa o muzyce — westchnęła Gawriłowa. — Boję się. Dwa razy dziś mdlałam. I to przy mojej tuszy. Co on zrobił z podłogą? Co on ze mną zrobił… — tu zacna niewiasta zaczęła łkać, a profesor Minc niezręcznie ją pocieszał, gładził po bujnej fryzurze i podawał wodę.
— Słuchajcie — powiedział, gdy wreszcie łkania ustały. — Proponuję udać się na miejsce wypadku. Może na coś się przydam.
— Chodźmy — powiedziała kobieta i znów załkała. — Gdyby moja nieboszczka mamusia…
W korytarzu musieli się zatrzymać. Malarze skończyli właśnie odnawianie mieszkania Łożkinów i wzięli się za korytarz, co nie należało do ich obowiązków, tym bardziej że dzień pracy się skończył. Zdrapali już ze ścian starą farbę i zmyli tynki. Pracowali sprawnie, wesoło, nie tracąc na darmo ani minuty. Tylko jeden z nich na moment oderwał się od pracy, aby mrugnąć do profesora Minca i rzucić mimochodem: „Czemu się, dziadku, opalasz? W ten sposób życie bez pożytku i bez sensu przeleci”.
Profesor był tego samego zdania, uśmiechnął się więc przyjaźnie i bez urazy. Stara Łożkina wyglądała przez uchylone drzwi i patrzyła na malarzy jak zaszczuty zając. Pociągnęła przechodzącego profesora za rękaw i szepnęła mu na ucho: „Nie dam ani kopiejki. Niech się nie spodziewają. Oni przecież i tak państwowe pieniądze biorą”.
— A my nie za pieniądze, babciu — odparł malarz, który usłyszał jej szept. — Sama praca tak nas pociąga. To droższe od pieniędzy całego świata.
— I od sławy — dodał drugi, mieszając farbę w wiadrze.
Na podwórku profesor ujrzał niecodzienne zjawisko. Wasilij Wasiljewicz i Wala Kac porządkowali teren, podcinali krzewy, wyrównywali alejki, kosili trawę. A sąsiad, którego profesor bliżej nie znał, wjeżdżał właśnie w bramę z taczkami pełnymi piasku, bo zamierzał zrobić dzieciakom piaskownicę.
Sąsiedzi pracowali z takim zapałem, że nie zwrócili na Minca najmniejszej uwagi.
Gawriłowa popatrzyła na nich z pewnym lękiem, a zaraz potem wpadła jej do głowy ciekawa myśl.
— Czy to przypadkiem nie wy, Lwie Chrystoforowiczu? — zapytała.
— Ja — odparł skromnie profesor.
— Oj, co to się wyrabia! — powiedziała Gawriłowa.
W tym momencie na podwórku zjawił się Korneliusz Udałow, który niósł na ramieniu dwie deski na przyszłą piaskownicę. Usłyszał słowa Gawriłowej i podejrzenia odżyły w nim z nową siłą. Ponieważ zasadniczo nigdy nie czuł wstrętu do pracy, to lekarstwo profesora podziałało nań w sposób umiarkowany, bez większego więc trudu zdołał przezwyciężyć pęd do roboty. Rzucił deski na ziemię i ruszył za profesorem do mieszkania Gawriłowej.
Mieszkanie powitało profesora nieprawdopodobną, bajeczną wręcz czystością. Podłoga była wyszorowana do srebrnego połysku i pokryta lśniącą pastą, parapety i drzwi wypucowane do białości. Przez otwarte drzwi kuchni widać było równo rozwieszone, świeżo wyprane zasłony, koszule Koli Gawriłowa i bieliznę pościelową, a w prześwitach między prześcieradłami iskrzyły się wypolerowane rondle.
Mikołaja nigdzie nie było widać.
Gawriłowa zatrzymała się na progu, bojąc się wejść do własnego mieszkania.
— Kola — powiedziała słabym głosem. — Koleńka.
Kola nie odzywał się.
Profesor starannie wytarł nogi w świeżo wyprane sukno i wszedł do pokoju. Kola obłożony podręcznikami leżał na kanapie i szybko coś notował.
Profesor pochylił się nad nim i zapytał:
— Jak się czujecie, młody człowieku?
Kola machnął ręką, jakby opędzał się od muchy, i sięgnął po nowy podręcznik.
— Kola — powiedział profesor. — Dzisiaj i tak już wiele zrobiłeś. Czy nie warto nieco odpocząć?
— Jakże głęboko się mylicie — odparł na to Kola, nie odrywając oczu od książki. — Przecież tyle jeszcze muszę dokonać, a życie jest krótkie. Mam zaległości w tym półroczu, a zwyczajnie i po ludzku, głęboko i poważnie chciałbym przerobić w tym roku dwie klasy. Może nawet trzy. Błagam więc, abyście nie odrywali mnie od nauki.
— Chłopiec ma rację — rzekł profesor zwracając się do Gawriłowej i Udałowa, którzy obserwowali tę scenę stojąc w drzwiach.
— Ale przecież on się przemęczy — powiedziała Gawriłowa. — On do tego nie przywykł.
— Nie martw się, mamo — odparł na to Kola Gawriłow. — Mózg człowieka spożytkowuje zaledwie maleńką cząstkę swoich komórek. Nawet sobie nie wyobrażasz, jakie mam rezerwy. A propos, obiad stoi na kuchni, kolacja zresztą także. Bądź taka dobra i nie pracuj zbyt wiele, odpocznij, poczytaj, obejrzyj telewizję. Przecież masz wysokie ciśnienie.
Zacna niewiasta Gawriłowa znów wybuchnęła łkaniem.
Udałow wraz z profesorem zeszli na podwórze. Na widok sąsiadów Udałow zapragnął włączyć się do ich twórczej pracy, ale zdołał się powstrzymać. Zwrócił się do Minca:
— Lwie Chrystoforowiczu — powiedział z naciskiem. — Przecież to wasz środek. Przecież jesteście naszym jedynym chemikiem.
— I to w dodatku genialnym — dodał poważnie profesor, zadowolony z wyników eksperymentu.
— A to zdrowiu nie szkodzi? — pytał dalej Udałow.
— Nie szkodzi — odparł profesor. — Ale za to stwarza niebezpieczeństwo zmiany stylu życia.
— Jak prędko pójdzie do produkcji? — zapytał Udałow, który, aby nie tracić czasu, obłamywał zeschnięte gałęzie z drzewa.
— Co ma iść do produkcji?
— Środek przeciwko lenistwu.
Udałow zawsze brał byka za rogi i nazywał rzeczy po imieniu.
— Proszę zrozumieć, mój przyjacielu — powiedział profesor — że bez względu na to, jakie nauka wynajdzie środki w celu poprawienia ludzkich ułomności, środki te zawsze pozostaną zaledwie protezami. Na razie nie możemy i nie potrafimy zmienić natury człowieka. Planowe, konsekwentne, cierpliwe wychowanie człowieka-twórcy, człowieka-budowniczego na zawsze pozostanie naszym głównym zadaniem.
— To znaczy wszystko zostanie po staremu? — zapytał Udałow z rozczarowaniem w głosie.
— Obawiam się, że tak.
— A gdyby tak dać więcej? Dawaliście nam po kropli, a przecież można i po szklance? Chyba że szkodzi?
— Nie, preparat jest zupełnie nieszkodliwy. Ale nie mamy prawa przeprowadzać doświadczeń, póki preparatu nie wypróbują w Moskwie, póki nie zatwierdzi go Ministerstwo Zdrowia, póki go wreszcie nie opatentujemy w celu uniknięcia konfliktów międzynarodowych.
— Po co tyle czekać? I co tu mają do rzeczy konflikty międzynarodowe? — oburzył się Udałow.
— To bardzo proste. — Twarz profesora nabrała wyrazu głębokiej mądrości przyprawionej odrobiną smutku. — Wyobraźcie sobie, że środek dostanie się w łapy rekinów imperializmu, wyzyskiwaczy i neokolonizatorów. Pomyśleliście o konsekwencjach? Każdy, nawet najszlachetniejszy wynalazek może być obrócony na szkodę ludzkości.
— Tak — westchnął Udałow. Wyobraził sobie, jak to właściciele plantacji w pewnych krajach Ameryki Łacińskiej będą za pomocą nowego preparatu wyciskać ostatnie poty z parobków i robotników sezonowych, jak kolonizatorzy będą poić preparatem niewolników w głębokich kopalniach diamentów. Jak najemni pismacy nieustannie będą klekotać na maszynach i jak przekonująco będą gadać w telewizji reakcyjni komentatorzy. Im dalej, tym gorzej. Gangsterzy cierpliwie i pracowicie będą podkopywać się pod banki, a fałszerze pieniędzy dzień i noc bez przerwy będą drukować swoje falsyfikaty. Nie, taki środek należy trzymać w tajemnicy, a nie propagować!
Udałow powiedział to wszystko profesorowi Mincowi i zaraz potem zabrał się do pielenia klombów.
Na miasto opadł ciepły, wonny, przyjemny wieczór. Zapłonęły jaskrawe gwiazdy. Ćmy krążyły wokół ulicznych latarni. Na rzece rozległ się niski, uspokajający głos syreny parostatku. Profesor Minc stał w bramie i patrzył na ulicę. Ulicą posuwała się niewielka grupa ludzi uzbrojonych w szczotki i śmietniczki. Wśród nich Minc rozpoznał swoich znajomych z porannej hulanki w parku miejskim. Ludzie zamiatali jezdnię i chodniki, a po drodze niektórzy z nich zatrzymywali się, wspinali się na latarnie i wymieniali przepalone żarówki. Za tą grupką pracowitych szedł ogromny tłum gapiów, którzy gromko zastanawiali się, co to wszystko może znaczyć. Jedni mówili, że to pewnie aresztanci, którzy dostali dwa tygodnie za chuligańskie wybryki, bo przecież wśród pracujących znajdowali się alkoholicy i pasożyci, inni zaś utrzymywali, że to towarzystwo chce wygrać jakiś zakład albo po prostu robi to dla hecy. Ale niedawni lenie i bumelanci nie zwracali najmniejszej uwagi na ironiczne komentarze i spokojnie robili swoje.
Minc był bardzo zaniepokojony. Nie odważył się nikomu przyznać, że nie przewidział niebezpieczeństwa kryjącego się w eksperymencie. Nie znał intensywności współdziałania preparatu z leniwymi komórkami organizmu ludzkiego i nie wiedział, kiedy to działanie ustanie.
Za plecami profesora rozlegały się ciężkie oddechy malarzy. Malarze bez chwili przerwy pokrywali ściany domu wesolutkim żółtym kolorkiem i niczym podróżnicy arktyczni dążący do bieguna podtrzymywali się nawzajem przykładami z życia bohaterów.
Na ławeczce pod bzem rozpaczała Gawriłowa. Jej syn opanował już program fizyki i chemii z pierwszego półrocza i teraz dla odmiany postanowił wymienić tapety, a potem zdjąć i ponownie ułożyć parkiet w pokoju sąsiadki, samotnej starszej kobiety. Nikt na nieszczęście Gawriłowej nie zwracał uwagi. Mieszkańcy domu przekształcali pustynny dotychczas placyk za domem w stadion sportowy dla młodzieży z całej ulicy. Wkopali już słupy na boisku do siatkówki i koszykówki, a teraz właśnie budowali niewielki basen pływacki z trampoliną.
— Co robić? Co robić? — szeptał profesor. -Potrzebne jest antidotum.
Szybko przemknął się przez podwórze, przyciskając się do ścian, aby nie napotkać zrozpaczonego wzroku Gawriłowej, i poszedł do swojego mieszkania. Krople żółtej farby niczym motylki wpadały przez otwarte okno. Profesor przystąpił do obliczeń.
Zakończył je późną nocą. Malarze odnowili już fasadę domu i z braku farby cyklinowali drewniany parkan, który potem zamierzali wypoliturować. Mieszkańcy domu wykopali już basen, pokryli jego ściany zaprawą cementową i właśnie podłączali rury wodociągowe. Jedynie Wasilij Wasiljewicz opuścił swój posterunek.
I to też nie z własnej woli. Po prostu jego żona, bojąc się o zdrowie swego sędziwego męża, namówiła sąsiadów, aby związali Wasilija Wasiłjewicza i odnieśli go na łóżko. Wasilij Wasiljewicz nie chciał zasnąć, niepokoił się, że bez niego koledzy spartaczą robotę, i dawał im z pościeli dobre rady oraz wykrzykiwał życzenia sukcesów w pracy.
Bumelanci i pijacy już wyczyścili całe miasto i dotarli nad rzekę, gdzie na przystani barek zaczęli sortować pnie drzew wedle rozmiarów i gatunków i układać je w zgrabne sterty.
Późną nocą Minc dokonał dwóch odkryć. Po pierwsze, wyprowadził wzór osłabionego preparatu, który nie powodował u człowieka niczego, poza normalną pracowitością. Po wtóre, obliczył, że działanie środka podanego rankiem zakończy się mniej więcej za godzinę.
Inny na miejscu Minca po prostu poszedłby spać. Ale Minc nie był taki. Chciał naocznie przekonać się o prawidłowości swoich obliczeń. W tym celu musiał jeszcze czuwać około godziny. Lew Chrystoforowicz postanowił spożytkować ten czas na przygotowanie osłabionej mieszanki. Doszedł też do wniosku, że doświadczenia na ludziach są zbyt ryzykowne i że w związku z tym normalny preparat będzie wypróbowywał tylko na kocie Łożkinów, który do tego stopnia się rozleniwił, że przestał łowić myszy.
Najpierw należało odnaleźć buteleczkę z resztkami preparatu i rozcieńczyć go do właściwego stężenia. Flakon znalazł się w kieszeni marynarki. Na jego dnie było jeszcze dość środka, aby skłonić do wydajnej pracy załogę wielkiej instytucji. Minc postawił buteleczkę na stole i zaczął szukać pustego naczynia. Brał z półki butle, kolby, butelki, zlewki i flakony, wyciągał je spod biurka, zza szafy… O niektórych już dawno zapomniał, inne natomiast wywoływały w jego pamięci przyjemne wspomnienia o sukcesach lub też ciężkie westchnienia, świadczące o drobnych porażkach.
Oto kolba z niezastąpionym środkiem. przeciwko komarom, środkiem nie zabijającym ich, lecz zmuszającym do odlatywania na dwa metry. Z tego środka trzeba było w końcu zrezygnować, gdyż komary w drodze doboru naturalnego wyhodowały sobie żądła dokładnie dwa metry długie i właśnie nimi kłuły profesora spoza strefy ochronnej.
Oto środek na rozwój słuchu muzycznego, oto probówka z nie wiadomo czym, oto flakon ze stymulatorem wzrostu pieczarek, pod którego wpływem grzybki w ciągu nocy osiągają metrową średnicę…
Profesor z taką miłością przestawiał naczynia z preparatami, że ani się spostrzegł, kiedy upłynęła godzina. Do rzeczywistości przywołał go hałas dobiegający z podwórka. Okazało się, że malarze zakończyli robotę i zbierali teraz narzędzia, z pewnym zdumieniem przyglądając się owocom swojej pracy, sąsiedzi przerwali budowę basenu i żegnali się, udając się na spoczynek. W oknie Gawriłowów zgasło światło. Znad rzeki zmęczonym krokiem wracali pojedynczo pasożyci.
— Co to będzie jutro? — powiedział w zadumie Lew Chrystoforowicz i położył się spać.
Miał nadzieję, że preparat nie całkiem wywietrzeje z organizmów ludzi.
Profesor spał mocno i śniły mu się sny, w których zawsze znajdował tematy dla pracy naukowej na dzień następny. Nie słyszał, jak cichutko otwierają się drzwi i ciemna ludzka postać, osłaniając dłonią reflektor latarki elektrycznej, zatrzymuje się w progu. Promień latarki nieśmiało obiegł pokój, zatrzymał się na moment przy wezgłowiu posłania, odbił się od łysiny profesora i zamarł na stole pośród butelek.
Postać podkradła się na palcach do stołu i zatrzymała przed szeregiem naczyń. Podnosiła i prześwietlała latarką flakony do tej pory, aż odszukała potrzebny. Wówczas człowiek schował go za pazuchę, wyszedł z pokoju i bezszelestnie zamknął za sobą drzwi. Profesor spał jak nowo narodzone dziecię i śnił o metodach zwiększenia wagi młodego bydła rzeźnego.
Rankiem profesor wstał przed wszystkimi i zanim przystąpił do nowych doświadczeń, usiadł przy oknie i zaczął wyglądać na podwórze.
Jako pierwsi poszli do pracy Wasilij Wasiljewicz i Wala Kac. Byli weseli i ożywieni. Odnosiło się wrażenie, że wczorajsze przemęczenie zupełnie im nie zaszkodziło.
— Jak leci? — zapytał ich Minc.
— Doskonale, Lwie Chrystoforowiczu — odparł Wala. — Dziś po pracy będziemy kończyć basen. Przyłączycie się do nas?
— Z przyjemnością — odparł profesor.
Humor mu się znacznie poprawił, gdyż przekonał się, że preparat daje efekty uboczne o najprawdopodobniej przedłużonym działaniu.
Potem na podwórku pokazał się Korneliusz Udałow, który również śpieszył do pracy. Na widok profesora skłonił mu się i nie wiadomo czemu złapał za odstającą kieszeń. Profesor niczego się nie domyślił i zapytał:
— Jak samopoczucie, Korneliuszu Iwanowiczu?
— Trudno o lepsze — odparł Udałow i zrobił perskie oko.
Zaraz za Udałowem wyszedł młody Mikołaj Gawriłow z podręcznikami i zeszytami pod pachą. Już w bramie krzyknął do matki, która wyglądała przez okno:
— Nie przemęczaj się, mamo. Masz wysokie ciśnienie. A kartofle obiorę, jak tylko wrócę z praktyki.
To również był dobry znak. Profesor odprowadził Gawriłowa wzrokiem, a potem zamienił kilka słów z jego matką.
Przekonawszy się, że preparat nikomu z jego znajomych nie zaszkodził, profesor podjął rejs zwiadowczy do sklepu Rimmy.
Rimma nudziła się, bo nie miała się z kim kłócić. Zamiast normalnego tłumu niecierpliwych pasożytów w sklepie szwendało się zaledwie dwóch jakichś nie znanych profesorowi facetów. A Lew Chrystoforowicz kupił dwie butelki lemoniady i powiedział groźnie do pasożytów: „Ja wam jeszcze dam popić, zobaczycie”. Pasożyci nie zrozumieli profesora i zwymyślali go od ostatnich, a Minc podążył do domu.
Na ulicy spotkał znajomych malarzy. Obaj nieśli pędzle i wiadra z farbą do nowego obiektu.
— Cześć, ojczulku! — zawołali. — Nieźle sobie wczoraj popracowaliśmy!
— Tylko dziś zbytnio się nie przemęczajcie — powiedział troskliwie Minc.
— Nic się nie bój, wszystko będzie w porządku — odpowiedzieli malarze. — Nie przemęczymy się, ale z przyjemnością popracujemy.
Szczęśliwy uśmiech nie opuszczał twarzy profesora, lecz kiedy doszedł do rogu ulicy Puszkina, uśmiech ustąpił miejsca wyrazowi najwyższego zaniepokojenia.
Pośrodku ulicy Puszkina, obok walca drogowego i generatora stała grupa robotników miejskich, ubranych w pomarańczowe kamizelki i plastykowe hełmy. Przed frontem brygady defilował Udałow, trzymając w jednym ręku ciemny, znany profesorowi flakon, w drugiej zaś łyżkę stołową. Nalewał na łyżkę płyn z butelki i podawał kolejnemu podwładnemu.
— To szczepionka — powtarzał przy tym Udałow — przeciwko epidemii grypy. Z obwodu przysłali. Wedle specjalnej listy. Każdy musi obowiązkowo zażyci Robotnicy i technicy posłusznie otwierali usta i zażywali lekarstwo.
— Korneliuszu Iwanowiczu, nie róbcie tego! — krzyknął profesor, podbiegają do Udałowa.
Ale Udałow najpierw przekonał się, że ostatni członek brygady zażył preparat, a dopiero potem odwrócił się do profesora, oddał mu pustą butelkę i odciągnął pod stojące opodal drzewo.
— Ja bardzo przepraszam, że bez pozwolenia. Ale to dla dobra sprawy — powiedział półgłosem, aby go nie usłyszeli drogowcy. — Muszą dziś pracować do późnej nocy, bo inaczej kwartalny plan się zawali. Nic im nie będzie, jeśli chociaż raz przyłożą się do roboty. Zaszczepiłem też pracowników biurowych i dyspozytorów. Wedle moich obliczeń do wieczora wykonamy plan i wyjdziemy na prowadzenie w obwodzie.
Oczy Udałowa błyszczały podnieceniem.
— Jakże tak można — powiedział z wyrzutem profesor. — Musieliście wchodzić do mojego pokoju po ciemku. Przecież mogliście się potknąć, przewrócić, nabić sobie guza…
Dobry profesor był naprawdę zmartwiony.
— Nie denerwujcie się, Lwie Chrystoforowiczu — odparł Udałow. — Miałem ze sobą latarkę.
Odwrócił się do drogowców i powiedział gromko:
— Bo roboty, przyjaciele!
Ale z drogowcami działo się coś niezwykłego. Żaden z nich nie chwytał za łopatę lub młot pneumatyczny. Wszyscy coś nucili pod nosem, potem stanęli w kręgu, a brygadzista pomachał w powietrzu ręką, zaprowadzając wśród nich muzyczny porządek.
— Co się dzieje? — zdziwił się Udałow. Brygadzista uniósł dłoń do góry, prosząc w ten sposób o ciszę. Następnie powiedział:
— Raz, dwa, trzy!
I brygada ochoczo zaśpiewała na cztery głosy trudną wykonawczo gruzińską melodię ludową „Suliko”. Drogowcy śpiewali czysto i pięknie. Żaden z nich nie sfałszował i nie zmylił taktu.
Udałow stał pod drzewem jak rażony gromem. W domach na całej ulicy pootwierały się okna i ludzie wsłuchiwali się w śpiew, którego mógłby pozazdrościć zespół „Orera”.
— Co? Co? — Udałow patrzył gniewnie na profesora. — To wasze dowcipy?
— Chwileczką… — profesor powąchał pusty flakonik. — Tak myślałem. W ciemności pomyliliście butelki. To jest preparat polepszający słuch muzyczny i zdolność śpiewu chóralnego.
— Okropność! — wykrzyknął Udałow. I długo oni tak będą śpiewać?
— Długo — powiedział profesor.
— Ale co w takim razie dzieje się w biurze? A co w dyspozytorni?
— Nie rozpaczajcie — powiedział profesor wsłuchując się w melodyjne pienia drogowców. — Gwarantuję, że wasze przedsiębiorstwo budowlane zajmie pierwsze miejsce w obwodowym konkursie amatorskich zespołów artystycznych.
— No cóż — powiedział ze smutkiem Udałow. — To też coś…
Przełożył TADEUSZ GOSK