KONTAKTY OSOBISTE


Siedzieli na podwórku i grali w domino. Właśnie ustał obfity, letni deszcz. Było pogodnie i ciepło. Chmury, które wytrząsnęły już z siebie wodę, płynęły teraz nad miastem puszyste i spokojne, a kałuże szybko wysychały. Nadchodziła pora kolacji, gra się już wszystkim trochę znudziła i teraz każdy by sobie pogadał o różnych różnościach.

— Coś się dzisiaj zmęczyłem — powiedział Wasylij Wasiljewicz, łowiąc nosem skomplikowane aromaty, docierające do graczy z dwunastu kuchni domu.

— Gorąco było — zgodził się Walentin Kac, mieszając kamienie i zapytał kolegów: — Jeszcze jedną partyjkę?

W tej samej chwili na podwórko wszedł Korneliusz Udałow. Był spocony, blond włoski miał skołtunione, spodnie zabłocone, marynarkę zarzuconą na ramię, a w rękach trzymał upapraną puszkę po białej farbie z pędzlem w środku.

— Patrzcie — powiedział Pogosjan. — Korneliusz został malarzem?!

— Baran — skwitował Udałow, zerknął na swoje okno, aby przekonać się, czy nie wygląda z niego żona Ksenia, postawił puszkę na ziemi i przysiadł na ławce.

— Historia mi się przydarzyła — powiedział. — Fantastyczna.

— Zawsze coś ci się przytrafia — mruknął Walentin. — Może jednak strzelimy partyjkę?

— Co za historia? — zapytał Pogosjan. Udałow, który wyraźnie chciał pogadać, natychmiast odpowiedział:

— Drogę na Griaznuchę znacie? Do sanatorium?

— No.

— To właśnie tam wszystko się stało. Nie było dzisiaj drogi.

— A niby gdzie się podziała?

— Nawet nie wiem, co na to odpowiedzieć — odrzekł Udałow. — Ludzkość jeszcze do tego nie dorosła.

— Ty, Korneliuszu, nie kręć — obraził się Wasylij Wasiljewicz. — Zawsze ci się jakieś historie przytrafiają i zawsze nadajesz im kosmiczne znaczenie.

— Właśnie kosmiczne. Ni mniej, ni więcej, tylko właśnie kosmiczne.

— Jasne — powiedział Grubin, który przez otwarte okno swojej izdebki doskonale słyszał całą rozmowę. Zajmował się akurat robotą nudną, chociaż twórczą. Rzeźbił mianowicie w ryżowym ziarenku „Słowo o pułku Igora”. — Jasne, Amerykanie wieźli kamień z Księżyca, po drodze upuścili i trafili prosto w Korneliuszową drogę.

— Cynik z ciebie, Grubin — powiedział Korneliusz Udałow ze smutkiem w głosie.

Wszyscy dokładnie widzieli, że język go świerzbi, żeby opowiedzieć całą historię, ale na razie nie może się zdecydować. Na jego pulchnej twarzy pojawiły się kropelki potu.

— Cynik z ciebie, Grubin, ale najdziwniejsze, że prawie trafiłeś w sedno, chociaż nie potrafisz wyobrazić sobie całej ogromnej wagi takiego wydarzenia. Ja przecież dałem słowo, niemal zobowiązanie dochowania tajemnicy.

— No to dochowuj — powiedział Grubin.

— Toteż dochowam — powiedział Udałow.

— Potrzebne nam twoje historie — powiedział Grubin, który wbrew pozorom był najlepszym przyjacielem Udałowa, o czym wszyscy wiedzieli.

— No więc, co ci się na tej drodze przytrafiło? — zapytał Wala Kac. — Opowiadaj szybciej, bo żona zaraz mnie zawoła na kolację.

— Nie uwierzycie — powiedział Udałow.

— Nie uwierzymy — zgodził się Grubin z okna.

Ale Udałow już się zdecydował opowiedzieć i nie słuchał grubińskich słów. Oczy mu zmętniały i nabrały wyrazu obcości, z jakim w dawnych czasach bajarze przystępowali do strojenia gęśli i zwracali twarz ku kniaziowi, aby snuć długą, pasjonującą opowieść, prawdopodobną dla słuchaczy i całkowicie łgarską dla ich potomków.

— Dzisiaj do Griaznuchy poszedłem na piechotę — rozpoczął Udałow. — Do mleczarni autobusem, a dalej piechotą. Za miesiąc będziemy musieli zmienić dach na sanatorium. No to poszedłem zobaczyć.

— A co z twoim służbowym samochodem? — zapytał Grubin.

— Samochód pojechał do Poćmy po generator. Samochód mamy jeden dla wszystkich. A ja udałem się do sanatorium. Po co niby mam się spieszyć, pytam? Dokąd mam się śpieszyć, jeśli droga wiedzie przez las, miejscami nad samym brzegiem rzeki, ptaki śpiewają, dookoła żadnego ruchu i nawet urlopowiczów nie widać.

— A to prawda, że sanatorium zamknęli? — zapytał Wasilij Wasiljewicz?

— Tymczasowo — odparł Udałow. — Na razie borowina się skończyła. Będziemy pewnie narzan przywozić. Ale to się jeszcze zobaczy. Właśnie wtedy ich spotkałem.

— Urlopowiczów?

— Jakich urlopowiczów? Ludzi w „Moskwiczu”. Całą rodzinę. Pewnie turyści. Na dachu mieli namiot, materace, a nawet dziecinny wózek. Dlatego się z nimi nie zabrałem, że było ich w wozie pięcioro.

— Po co niby miałeś się z nimi zabierać?

— Jak to po co? Żeby do sanatorium podrzucili.

— Przecież oni jechali z przeciwka.

— Nie, Walentin, wszystko pomyliłeś. Najpierw oni mnie wyprzedzili. I ja się z nimi nie zabrałem. Albo mi to pilno? A potem oni zawrócili. Ten, który siedział za kierownicą, był blady jak śmierć, dzieci płaczą, rwetes, krzyk. Kierowca wysunął się przez okno i macha do mnie ręką, żebym zawracał. Ale, myślę sobie, dziwak. Nie wiedziałem jeszcze, co mnie czeka za zakrętem.

— Za zakrętem na Korneliusza czekał zimny trup — powiedział Grubin.

— Nie przerywaj! — oburzył się Pogosjan. — Słyszysz, że człowiek opowiada, a ty mu przerywasz.

— Za zakrętem czekał na mnie znak. „Uwaga — roboty drogowe!” Znacie taki znak? Trójkąt, a w jego środku człowiek z łopatą. Zdziwiłem się, co to za roboty drogowe bez mojej wiedzy? Nasze miasto jest niewielkie i nie może być takich robót. I jeszcze to mnie zdziwiło, że znak był jakiś dziwny. Źle wykonany z punktu widzenia estetyki i sztuki malarskiej. Robotnik miał trzy nogi i bardzo niechlujny wygląd.

— A kto u nas znaki robi?

— Znaki nam przysyłają z Wołogdy. Znaki to sprawa milicji. Ale nie o to chodzi. Nie chodzi o to czy znak dobry, czy zły, ale o to, że trzy nogi.

— Chuligaństwo — powiedziała stara Łożkina, która już nakarmiła swojego męża i teraz wcisnęła się w szparę między akwarium a klatkę z kanarkiem, żeby posłuchać ciekawej historii.

— Ja też tak pomyślałem — zgodził się Udałow. — A jeszcze zaniepokoili mnie ludzie z „Moskwicza”. Czego się tak zlękli?

— Chuligaństwo. Jasna sprawa, chuligaństwo — powtórzyła stara Łożkina.

— No więc stoi zakopany w ziemię nie znany mi znak, a zza zakrętu dobiega dźwięk metalu i hałas charakterystyczny dla robót budowlanych. Robię jeszcze dziesięć kroków i to, muszę się przyznać, robię je z całą ostrożnością. Widzę: w poprzek drogi zapora, szlaban innymi słowy. A na nim czarny napis: „Przejazd wzbroniony”. A tuż za szlabanem akurat zawraca bardzo dziwny spychacz, na którym siedzi, pewnie mi nie uwierzycie, obcoplanetny przybysz z kosmosu, który ma cztery ręce i troje oczu.

— Ale zalewa — powiedział Pogosjan, który nie uwierzył ani jednemu słowu.

— Walentin, kolacja stygnie! — krzyknęła przez okno żona Kaca.

— Poczekaj — powiedział Kac. — Dosłucham i przyjdę.

— Popatrzcie tylko, co się dzieje — krzyknęła żona Kaca do starej Łożkiny — Walentin nie leci, kiedy go wołam na kolację!

— Na głowie miał przezroczysty hełm. Jak kosmonauci — kontynuował Udałow, przymykając oczy, aby wyraźniej przywołać ten widok. — Z hełmu sterczały mu jakieś druciki, a ubrany był w pomarańczowy kombinezon. Zobaczył mnie, ale udał, że nie dostrzega, zgasił silnik, zeskoczył na ziemię i widzę ci ja, że ma minimum trzy nogi, i co charakterystyczne, każdą w innym bucie. Przywitałem się, gdyż byłem w stanie silnego szoku, a on mi na to też mówi: „Dzień dobry”.

— Ale zalewa! — powiedział Pogosjan. — „Dzień dobry”, znaczy, powiedział w swoim międzyplanetarnym języku, a Korneliusz, rzecz jasna, włada nim od dzieciństwa, tak?

— Od dzieciństwa — zgodził się Grubin, który już dawno odłożył swoją robotę i nie przepuścił ani jednego słowa.

— On po rosyjsku się do mnie odezwał — zaoponował Udałow. — Wtedy ja go z całą szczerością i odpowiedzialnością zapytałem: „A kto dał zlecenie na wykonanie roboty?” — Naturalnie — powiedział Grubin. — Widzimy człowieka na trzech nogach, gościa z dalekich gwiezdnych światów i zamiast „Serdecznie witamy” od razu z pyskiem: „Kto pozwolił?” — Przestraszyłem się — powiedział Udałow. — W przeciwnym razie zwróciłbym się do niego jak należy. Ale z przestrachu wziąłem byka za rogi.

— To on miał rogi? — zdziwiła się stara Łożkina.

— On to w przenośni powiedział — wyjaśnił Wasilij Wasiljewicz.

— Idę — powiedział Pogosjan. — Idę, bo Udałow zamiast kolacją bajkami mnie tu karmi.

Ale Pogosjan nigdzie nie poszedł. Bardzo chciał, żeby go zatrzymywali, mówili, że to wszystko żarty, ale nikt nie zatrzymywał i niczego takiego nie mówił. Wszyscy wiedzieli, że wprawdzie Udałow ma bujną wyobraźnię i jest człowiekiem nerwowym, ale brzydzi się kłamstwem, a w dodatku Ksenia, jego małżonka, za mijanie się z prawdą urwałaby mu głowę.

— Ja go pytam — kontynuował tymczasem Udałow — a on wymachuje swoimi łapkami i powiada: „Skandal, bałagan kosmiczny”.

— A duzi są ci przybysze? — zapytał Wasilij Wasiljewicz.

— Nie, nie bardzo, wzrostu dziesięciolatka — odparł Udałow.

— Tak też myślałem — powiedział Wasilij Wasiljewicz. — Gdzie niby mieli urosnąć?

— Chciałem przejść pod szlabanem, a on mnie z początku nie puszczał, napis pokazywał i mamrotał, że przejście wzbronione. Ja mu na to, że jestem kierownikiem komunalnego przedsiębiorstwa budowlanego miasta Wielki Guslar, na przedmieściach którego on prowadzi nie znane mi prace remontowe.

— I nie przestraszyłeś się?

— Przestraszyłem się później — wyznał Udałow. — Aż początku wzięło górę oburzenie. Jeździ tu jeden z drugim spychaczem, nie puszcza, ludzi straszy, a co najważniejsze, spychacz ma obcej marki. Wówczas ten przybysz trochę spuścił z tonu i mówi do mnie: „Bardzo przepraszam, czy nie bylibyście tak uprzejmi pójść ze mną, porozmawiać z naszym zwierzchnictwem?” Żona Kaca wychyliła się przez okno aż do pasa i omal nie wypadła na podwórze.

— I ty poszedłeś?

— A niby dlaczego nie? Poszedłem. Przelazłem pod szlabanem i ruszyłem do zakrętu, tam, za wzgórkiem, ujrzałem zadziwiający widok. Dopiero wówczas wszystko zrozumiałem. Droga na odcinku co najmniej trzydziestu metrów była całkowicie zniszczona, jakby kto w nią rąbnął ogromnym młotem albo spuścił z góry lawinę. Ale ja od razu zrozumiałem, o co chodzi, bo trochę dalej na zboczu leżał, przechylony na bok, ich latający talerzyk.

— A jakie miał znaki rozpoznawcze? — zapytał podejrzliwie Pogosjan.

— Aparat nie miał żadnych znaków rozpoznawczych — odparł Udałow. — Im to nie jest potrzebne. Leżał więc sobie ten talerzyk, a wokół niego kłębił się tłum przybyszów. Jedni statek naprawiają, inni krzątają się na drodze. Sprzęt, urządzenia mechaniczne, maszyny drogowe — aż dziw bierze, ile tego wszystkiego może się pomieścić w niewielkim talerzyku.

Grubin wyszedł przez okno nogami naprzód i zbliżył się do stołu.

— Ja ich pytam: „Przymusowe lądowanie?” Na to z tłumu wychodzi do mnie jeden, też na trzech nogach, i powiada: „Skandaliczne lądowanie. Chuligańskie lądowanie. Powiem uczciwie, że udzieliłem nawigatorowi dwóch surowych nagan, w tym jednej z ostrzeżeniem”. Ja na to: „Czemu tak ostro?” A on mi na to odpowiada…

Przy tych słowach Udałow przerwał opowieść, bowiem poczuł, niczym Szeherezada, że słuchacze są pod całkowitym urokiem jego historii. Obrócił się w stronę swojego okna i zapytał surowo:

— Ksenia, kiedy kolacja?

Ksenia nie odpowiedziała.

— Zdążysz jeszcze zjeść kolację — powiedział Kac. — Najpierw dokończ swoją bajkę.

— Dla kogo bajka, dla kogo prawda — powiedział Udałow. Nikt się nie roześmiał.

— Dawaj dalej — powiedział Wasilij Wasiljewicz. — Robi się chłodno.

— No więc pytam — ciągnął Udałow zapalając papierosa — „Dlaczego tak ostro?” A główny przybysz odpowiada: „A co mam robić? Postawcie się — powiada — na nasze miejsce. Przylatujemy na obcą planetę. Mamy — powiada — kategoryczne polecenie unikania kontaktów i ograniczenia się jedynie do obserwacji wizualnej. Tubylcze — powiada — cywilizacje, powinny rozwijać się wedle własnych praw”.

— Jakie niby tubylcze cywilizacje? — zapytał Pogosjan.

— My — odparł Grubin za Udałowa.

— My nie jesteśmy cywilizacja tubylcza — oburzył się Pogosjan. — To obraźliwe słowo! Wychodzi, że na golasa biegamy, tak? Na golasa?!

— Nie obrażaj się — powiedział Grubin. A Udałow tymczasem kontynuował:

— „Wybieramy — powiada mi główny przy-przybysz — spokojne miejsce pod niewielkim miasteczkiem…” — Jakie niewielkie miasteczko? — zapytał Pogosjan. — Wielki Guslar to niewielkie miasteczko, tak?

— „Wybieramy niewielkie, spokojne miasteczko, chcemy wylądować w pobliżu, żeby zebrać próbki flory i zrobić rozmaite zdjęcia. A tu nagle z winy tego niedouczonego nawigatora następuje katastrofa!” — I słusznie — powiedziała stara Łożkina. — Słusznie, że udzielił nawigatorowi surowej nagany z ostrzeżeniem. Jeśli wypuścili cię w kosmos, to pracuj, a nie dłub w nosie.

— Może on zobaczył z góry, jaka piękna jest nasza Ziemia w okolicach Wielkiego Guslaru — powiedziała żona Kaca — i ręka mu drgnęła?

— A te ich nagany bywają z zawieszeniem czy bez? — zapytał Wasilij Wasiljewicz.

— Nie wiem, nie pytałem — powiedział Udałow. — Jeśli kogoś nie interesuje, to niech sobie idzie do domu i nie przeszkadza. Dyskutuje tu jeden z drugim!

Udałow, znajdując się w centrum uwagi, wyraźnie zbezczelniał i w jego głosie dawały się teraz wyczuć metaliczne nuty. Słuchacze zamilkli.

— Wokół nas krzątają się roboty, jeżdżą maszyny, kosmonauci się śpieszą, żeby naprawić szkodę, zanim ich hańba dotrze do wiadomości publicznej mieszkańców Ziemi. Dowódca kiwa hełmem, wzdycha po swojemu i mówi dalej: „A jak się będziemy czuli, kiedy galaktyka dowie się, że nasz statek zniszczył drogę na Ziemi w okolicach Wielkiego Guslaru? A możecie sobie wyobrazić, jak się będą z nas śmiać bezczelne Akaryle z planety Cuk? Jak obrzydliwe Tumsy będą miauczeć w ataku ironii? Jak będą kręcić wszystkimi swoimi głowami mądrzy Ikikowie? Wstyd na cały kosmos…” — Nie, oni pewnie nie zawieszają swoich surowych nagan — powiedział Wasilij Wasiljewicz.

— I jakżeś ty, Korneliuszu, potrafił zapamiętać te wszystkie nazwy? — zapytał Grubin.

— Oni wiedzieli, z kim się na Ziemi spotykać — odpowiedział z godnością Udałow. — „Proszę sobie wyobrazić mój stan” — powiada ten przybysz, a ja, rzecz jasna, wyrażam mu swoje współczucie. Wtedy do nas podchodzi jeszcze jeden w pasiastym kombinezonie, czarniawy i zezowaty w trzy strony. Zaczyna tam coś po swojemu gadać. Ja na razie rozglądam się na boki i dochodzę do wniosku, że remont talerzyka i naprawa drogi zajmie im cały dzień, a może jeszcze i kawałek nocy. Nawet z ich sprzętem. „Nie wiem, czy się nie mylę — główny przybysz przechodzi tymczasem na rosyjski. — Mam jednak nadzieję, że dobry los zesłał nam rozumnego i dobrego tubylca”.

— Powiedział: tubylca? — zapytał Pogosjan.

— Tak właśnie powiedział.

— Ja bym mu odpowiedział — warknął Pogosjan. — Dałbym mu za swoje. Przecież nie byłeś na golasa!

— Nie na golasa, tylko w marynarce — rzekł Udałow. — Ale ja o tym nie myślałem. Oai ze mną rozmawiali jak z bratem w rozumie. Po co bez potrzeby komplikować stosunki międzyplanetarne?

— Słusznie — zgodził się Wasilij Wasiljewicz — inaczej oni by ci udzielili takiej nagany, że więcej byśmy cię nie zobaczyli.

— Oj — powiedziała żona Kaca. — Jakie niebezpieczeństwo!

— Żadnego niebezpieczeństwa — uspokoił ją Udałow. — Ja im od razu odpowiedziałem: Jeśli mają jakąś prośbę albo zlecenie, ludzie Ziemi i Wielkiego Guslaru w mojej osobie gotowi są natychmiast pośpieszyć z pomocą.

— Zuch! — powiedział Wasilij Wasiljewicz. — Po naszemu im odpowiedziałeś.

— I wtedy on mi powiada, że ma prośbę. Drogę to oni naprawią, że śladu nie będzie, talerzyk zabiera na orbitę wokółziemską. Ale nie mają białej farby.

— Czego?

— Białej farby. Olejnej. Słupki na poboczu drogi wszystkie powywracali, na proszek rozbili. A słupki powinny być pomalowane na biało w celu uniknięcia awarii pojazdów mechanicznych. No to mnie proszą: przynieś, drogi bracie w rozumie, przynieś nam puszkę farby. Po królewsku ci się odwdzięczymy. Odpowiadam im, że nie potrzebuję żadnej nagrody, że zawsze gotów jestem pomóc. Oni mi na to, że galaktyka nigdy nie zapomni o mojej skromnej przysłudze. Poleciałem więc z powrotem do miasta…

Słuchacze siedzieli z minutę w milczeniu, zastanawiając się, czy to już koniec opowieści, czy też Udałow będzie ją jeszcze kontynuował. Słońce stało już nisko nad rzeką, cienie wydłużyły się, chłodny wietrzyk powiał od strony lasu. Kacom przypaliła się kolacja, ale żona Wali wcale tego nie spostrzegła.

— To wszystko? — zapytał wreszcie Grubin.

— Prawie wszystko — odparł Udałow. Jego święto dobiegało końca. Kończyło się wraz z opowieścią. — Szukałem tej puszki całą godzinę. Pędzla też. Mydlarnia zamknięta, magazynier naszej bazy poszedł na obiad i tak dalej. Potem jednak do nich pobiegłem, przecież nie można, ludziom robić zawodu. Przybiegłem, a znaku drogowego nie ma. I niczego nie ma. Ani talerzyka, ani maszyn, ani robotów. Pustka.

— A droga?

— Droga całkowicie naprawiona.

— Wtedy wróciłeś do domu?

— Nie — powiedział Udałow. — Najpierw spełniłem swoją obietnicą. Pomalowałem słupki.

— A one nie były pomalowane?

— Nie. Cztery słupki. Nowiutkie jak z igły, ale nie pomalowane. Koło jednego leżała kartka. Pokazać?

— Oczywiście.

— Patrzcie.

Udałow wyjął z kieszeni złożoną na czworo kartkę papieru. Rozwinął, wygładził na stole i przeczytał na głos. Pozostali pochylili się nad stołem i czytali, powtarzając za nim słowo w słowo. Oto, co było napisane na kartce. Drukowanymi literami, czarnym atramentem.

„Z góry dziękujemy za pomoc. Słupki do waszych usług. Wasza pomoc nie będzie zapomniana. Prosimy więc nie rozgłaszać tego wydarzenia”.

— I bez podpisu — powiedział Pogosjan.

— I słusznie, że bez podpisu — powiedział Wasilij Wasiljewicz. — Ale ty, Udałow, zawiodłeś zaufanie i przy pierwszej okazji zarobisz poważne ostrzeżenie z daleko idącymi konsekwencjami.

— A to niby dlaczego?! — wykrzyknął Udałow.

— Prosili, żebyś milczał. A ty rozgadałeś. Wiesz, co za to dają?

— Nic podobnego! — powiedział Udałow obrażonym głosem. — Oni też nie są w porządku. Ja bym milczał, ale oni odlecieli i nie zostawili żadnych śladów. Może ja im chciałem jakieś pytania zadać? Może chciałbym z nimi co do przyszłości się naradzić? Może oni z wdzięczności mogliby zamiast kartki chociaż jeden spychacz swojej marki naszemu przedsiębiorstwu zostawić? Źle mówię? Wszyscy zgodzili się, że mówi słusznie.

— Ja nawet o ich adres nie zapytałem, nie dowiedziałem się nawet, z jakiej planety przylecieli i co będą robić, kiedy agresorzy rozpętają na Ziemi wojnę jądrową. Czy tak postępują prawdziwi kosmonauci?

I wszyscy zgodzili się, że prawdziwi kosmonauci tak nie postępują. Potem znów przez chwilę milczeli, trawiąc całe wydarzenie. Wreszcie Pogosjan zapytał:

— A dowody, Udałow, masz?

— Jakie niby dowody?

— Dowody na to, że dzisiaj rozmawiałeś z przybyszami.

— No, wiecie! — oburzył się Udałow. — No, wiecie! A ta puszka, która wam stoi przed oczami na środku podwórza? Puszka po farbie. Dzisiaj brałem ją na własny rachunek z magazynu. Po co mi biała farba? Po co mi, pytam, biała farba olejna? Przecież wiecie, że pełnię funkcję kierowniczą.

— Słusznie mówi — powiedział Wasilij Wasiljewicz. — Po co miał niby zalewać na temat farby?

— A zaraz jutro, w niedzielę — powiedział Udałow nerwowo — pójdziemy wszyscy razem na tę drogę. I wszyscy na własne oczy zobaczycie te świeżo pomalowane słupki. Takie gładkie i równiutkie słupki, że nasi cieśle za nic takich nie zrobią. Niczym importowane meble. I farba na nich jeszcze nie obeschła.

— Kor-ne-liusz! — krzyknęła z okna Ksenia Udałowa, która nie była poinformowana i dlatego nie odczuwała szacunku dla swego męża. — Zupę trzeci raz mam grzać?

— Idę, Ksiusza, idę — odparł Udałow. — Do jutra — powiedział do przyjaciół i sąsiadów.

— A niech mu tam — powiedział Wasilij Wasiljewicz. — Dlaczego człowiekowi nie wierzyć? Rzecz jasna, że mu uwierzymy.

I wszyscy uwierzyli i nie pojechali następnego dnia na tamtą drogę, chociaż Udałow usilnie ich do tego namawiał. Co za sens gapić się na słupki?

Teraz ludność Wielkiego Guslaru czeka na nowy przylot kosmonautów. Wszyscy sądzą, że ich lądowanie odbędzie się właśnie tam, gdyż pewne kontakty zostały już nawiązane. Kontakty osobiste. Niemal przyjaźń.

Przełożył TADEUSZ GOSK


Загрузка...