Latem mieszkamy we Wnukowie. Jest to bardzo wygodne, ponieważ chodzi tam jednoszynowa kolejka, a od przystanku do naszego domku jest pięć minut drogi. W lesie, po przeciwnej stronie szosy, rosną opieńki i koźlaki, ale jest ich znacznie mniej niż zbieraczy grzybów.
Przyjechałem na letnisko prosto z zoo i zamiast, żeby wypocząć, wpadłem w kipiący wir miejscowego życia. Jego ośrodkiem był chłopczyk sąsiadów, Kola, słynny na całe Wnukowo, ponieważ zabierał innym dzieciom zabawki. Przyjeżdżał nawet do niego psycholog z Leningradu, który potem napisał pracę naukową o chłopczyku Koli. Psycholog studiował Kolę, a Kola jadł konfitury i marudził przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Przywiozłem mu z miasta trzykołową rakietę fotonową, żeby wreszcie przestał.
Oprócz tego przebywała tam babcia Koli, która lubiła rozmawiać o genetyce i pisała powieść o Mendlu, babcia Alisy, chłopczyk Jura, jego mama Karma, trojaczki z sąsiedniej ulicy, które chórem śpiewały pod moimi oknami i wreszcie widmo.
Widmo mieszkało gdzieś pod jabłonią i pojawiło się stosunkowo niedawno. W widmo wierzyły Alisa i babcia Koli. I nikt więcej.
Siedzieliśmy z Alisą na tarasie i czekaliśmy, aż nowy robot produkcji szczełkowskiej fabryki ugotuje manną kaszę. Robot już dwa razy się przepalił, więc Alisa i ja wymyślaliśmy fabryce, ale nie chciało nam się brać do gotowania, a nasza babcia pojechała do teatru.
Alisa powiedziała:
— On dziś przyjdzie.
— Kto on?
— Mój widm.
— Widmo, ono — poprawiłem ją automatycznie, nie spuszczając oczu z robota.
— Dobrze — Alisa nie zamierzała dyskutować. — Niech będzie mój widmo. A Kola zabrał trojaczkom orzechy. Czy to nie jest okropnie zdumiewające?
— Okropnie. Więc coś ty mówiła o widmie?
— On jest dobry.
— Twoim zdaniem wszyscy są dobrzy.
— Prócz Koli.
— No powiedzmy oprócz Koli… Myślę, że gdybym przywiózł smoka ziejącego ogniem, to też byś się z nim zaprzyjaźniła.
— Na pewno. A czy on jest dobry?
— Nikt jeszcze nie zdołał porozmawiać z nim na ten temat. Smok żyje na Marsie i pluje kipiącym jadem.
— Na pewno ktoś go skrzywdził. Po co zabraliście go z Marsa?
Na to pytanie nic nie mogłem odpowiedzieć. To była święta prawda. Nikt nie pytał smoka o zdanie, kiedy go wywożono z Marsa. A smok w czasie podróży pożarł ulubionego psa załogi statku "Kaługa", czym zasłużył sobie na nienawiść wszystkich kosmonautów.
— A więc co z tym widmem? Do czego ono jest podobne?
— Ono chodzi tylko wtedy, kiedy jest ciemno.
— Rozumie się. Tak jest od wieków. Nasłuchałaś się bajek babci tego Koli…
— Babcia Koli opowiada tylko o historii genetyki. Jak prześladowano Mendla.
— Ale, ale, jak reaguje twoje widmo na pianie koguta?
— Nijak. A dlaczego?
— Rozumiesz, przyzwoite widmo ma obowiązek znikać przy akompaniamencie straszliwych przekleństw, kiedy kogut zapieje.
— Zapytam go dzisiaj o koguta.
— Dobrze.
— I dzisiaj pójdę później spać. Muszę porozmawiać z widmem.
— Proszę bardzo. No dobrze, dosyć tych żartów. Robot już na pewno całą kaszę rozgotował.
Alisa siadła do kaszy, a ja do Zeszytów Naukowych Gwianskiego Ogrodu Zoologicznego. Był tu wyjątkowo interesujący artykuł o ukusamach. Przewrót w zoologii. Udało im się doprowadzić do rozmnażania ukusamów w niewoli. Małe rodziły się ciemnozielone, chociaż pancerze rodziców były niebieskie. Ściemniło się. Alisa powiedziała:
— No to ja idę.
— Dokąd?
— Do widma. Przecież obiecałeś.
— Myślałem, że żartowałaś. Ale jeśli tak bardzo chcesz, to idź do ogrodu, tylko włóż sweterek, bo zrobiło się chłodno. I nie idź za daleko. Najwyżej do jabłoni.
— Po co mam iść dalej? On tam na mnie czeka.
Alisa wybiegła do ogrodu. Patrzyłem za nią spod oka. Nie chciałem się wdzierać w świat jej fantazji. Niechże ją otaczają widma, wróżki, odważni rycerze, dobre wielkoludy z bajkowej błękitnej planety… Oczywiście pod warunkiem, że będzie chodziła spać o właściwej porze i regularnie jadła.
Zgasiłem światło na werandzie, żeby lepiej obserwować Alisę. Podeszła do starej rozłożystej jabłoni i stanęła.
I wtedy… od pnia jabłoni oddzielił się błękitny cień i ruszył na spotkanie Alisy. Cień jakby. płynął w powietrzu nie dotykając trawy.
Schwyciwszy coś ciężkiego biegłem w dół po schodach, przeskakując po trzy stopnie. To mi się nie podobało. Albo czyjś głupi żart, albo… Co mianowicie "albo" nie wymyśliłem.
— Ostrożnie, tatusiu! — powiedziała głośnym szeptem Alisa. — Spłoszysz go.
Złapałem Alisę za rękę. Tuż przede mną rozpływała się w powietrzu błękitna sylwetka.
— Coś ty zrobił, tatusiu! Przecież ja go prawie uratowałam.
Alisa haniebnie szlochała, kiedy ją niosłem na taras.
Co to było pod jabłonią? Halucynacja?
— Dlaczego to zrobiłeś? — szlochała Alisa. — Przecież obiecałeś…
— Nic takiego nie zrobiłem — odpowiedziałem. — Widma nie istnieją.
— Przecież sam go widziałeś. Dlaczego mówisz nieprawdę? A przecież on nie znosi ruchu powietrza. Czy ty nie rozumiesz, że do niego trzeba podchodzić powoli, żeby go wiatr nie zdmuchnął?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Jednego byłem pewien — jak tylko Alisa uśnie, pójdę z latarką i starannie przeszukam ogród.
— A on mi dał list do ciebie. Tylko ja ci go teraz nie oddam.
— Jaki znowu list?
— Nie dam.
Teraz dopiero zauważyłem, że zaciska w piąstce kawałek papieru. Alisa spojrzała na mnie, ja na nią, i jednak dała mi tę kartkę.
Na kartce moim charakterem pisma był zanotowany harmonogram karmienia czerwonych krumsów. Szukałem tej kartki już trzy dni.
— Alisa, skąd wzięłaś moje notatki?
— Odwróć kartkę. Widmo nie miało papieru, to. ja mu dałam twój.
Na drugiej stronie nieznanym charakterem było napisane po angielsku: "Szanowny panie profesorze!
Ośmielam się zwrócić do pana, ponieważ znalazłem się w nieprzyjemnej sytuacji, z której wyjście mogę znaleźć jedynie przy postronnej pomocy. Niestety, nie mogę również opuścić kręgu o promieniu jednego metra, którego środkiem jest jabłoń. Zobaczyć mnie w moim obecnym godnym pożałowania położeniu można niestety tylko w ciemności.
Dzięki pańskiej córce, istocie dobrej i wrażliwej, udało mi się wreszcie nawiązać kontakt ze światem zewnętrznym.
Ja, profesor Kuraki, jestem ofiarą nieudanego eksperymentu. Doświadczenia, które przeprowadzałem, dotyczyły przesyłania materii na dalekie odległości. Udało mi się przesłać z Tokio do Paryża dwie indyczki i kota. Moi koledzy przejęli zwierzęta w idealnym stanie. Jednakże tego dnia, kiedy postanowiłem przeprowadzić eksperyment na sobie, bezpieczniki w laboratorium przepaliły się akurat w czasie doświadczenia i zabrakło energii do całkowitego przemieszczenia mojej osoby. Rozproszyłem się w przestrzeni, przy czym moja najbardziej skoncentrowana część znajduje się obecnie w okolicy pańskiej szanownej willi. Mój godny pożałowania stan trwa już drugi tydzień i niewątpliwie zostałem uznany za zmarłego.
Błagam pana, aby natychmiast po otrzymaniu mojego listu był pan łaskaw posłać depeszę do Tokio. Niech ktoś naprawi korki w moim laboratorium. Wówczas będę się mógł zmaterializować. Proszę zawczasu przyjąć wyrazy wdzięczności.
Kuraki".
Długo wpatrywałem się w ciemność ogrodu. Potem zszedłem z tarasu i zbliżyłem się do jabłoni. Bladoniebieska ledwie dostrzegalna poświata kołysała się obok pnia. Kiedy wytężyłem wzrok, dostrzegłem zarys ludzkiej sylwetki. "Widmo" błagalnie, jak mi się wydawało, wzniosło ręce ku niebu.
Nie tracąc już więcej ani chwili pobiegłem na stację kolejki i zawideofonowałem do Tokio.
Zajęło mi to nie więcej, niż dziesięć minut.
Już po drodze przypomniałem sobie, że zapomniałem położyć Alisę. Przyśpieszyłem kroku.
Na tarasie paliła się lampa.
Przy jej świetle Alisa demonstrowała swój zielnik i kolekcję motyli wymizerowanemu niewysokiemu Japończykowi. Japończyk trzymał w ręku garnuszek i nie spuszczając oczu ze skarbów Alisy delikatnie jadł manną kaszę.
Na mój widok gość skłonił się v nisko i powiedział:
— Jestem profesorem Kuraki — pański sługa na wieki. Pan i pana córka uratowaliście mi życie.
— Tatusiu, to jest mój widmo — powiedziała Alisa. — Teraz ty w niego wierzysz?
— Wierzę — odparłem. — Miło mi poznać pana.
Przełożyła IRENA LEWANDOWSKA