Jedyny w mieście Wielki Guslar sklep zoologiczny dzieli skromny lokal ze sklepem papierniczym. Na dwóch ladach leżą w nim pod szkłem długopisy, szkolne zeszyty w kratkę, album z białą mewą na błękitnej okładce, pędzelki popularne, ochra w tubkach, temperówki i mapy konturowe. Trzecia lada, stojąca na lewo od wejścia, nie jest oszklona. Piętrzą się na niej stosy półkilowych torebek z pokarmem dla kanarków, klatki dla wiewiórek i niewielkie konstrukcje z kamieni i cementu inkrustowanego muszlami. Konstrukcje te przypominają ruiny średniowiecznych zamków i przeznaczone są do umieszczania w akwariach, żeby rybki czuły się tam jak w swoim żywiole.
Sklep papierniczy zawsze wykonuje plan. Zwłaszcza w trakcie roku szkolnego. Sklepowi zoologicznemu wiedzie się znacznie gorzej. Jedynym chodliwym towarem, jaki w nim bywa, są kurczaki, kurczaki ze sztucznej wylęgarni, których dostawa zdarza się raz na kwartał. Wtedy kolejka po nie zakręca aż na rynek. W pozostałe dni przy ladzie jest zupełnie pusto. Jeśli nawet przychodzą tam chłopcy, żeby pogapić się na gupiki i czerwone mieczyki pływające w podświetlonym akwarium, to nigdy tych mieczyków nie kupują. Kupują je u Kolki Długiego, który co sobota stoi przed wejściem do sklepu i trzyma na długim sznurku litrowy słoik z narybkiem. W drugiej ręce dzierży papierową torbę z czerwonymi robaczkami.
— Znowu tu sterczy — mówi Zinoczka do Wiery Jakowlewny, sprzedawczyni ze sklepu papierniczego, i pisze do obwodu kolejne zamówienie na białe robaczki i rasowe gołębie.
Trudno powiedzieć, aby Zinoczka zupełnie nie miała klientów. Ma kilku. Prowizor Sawicz trzyma kanarka i raz w tygodniu, pod koniec dnia, wstępuje po drodze z apteki do domu. Kupuje pół kilo pokarmu. Wpada czasami Grubin, wynalazca i człowiek bez przyszłości. Grubin interesuje się wszelkimi zwierzakami i nosi głęboko w sercu nadzieję, że sklep otrzyma kiedyś do sprzedaży amazońską papugę arę, która bardzo łatwo uczy się ludzkiej mowy.
Jest jeszcze jeden człowiek zaglądający do sklepu, ale to nie klient, tylko przypadek zupełnie szczególny. Były strażak, inwalida Eryk.
Przychodzi, cicho staje w kącie za akwarium. Pusty rękaw ma założony za pas, a oparzoną stronę twarzy skierowaną ku ścianie. W mieście Eryka znają wszyscy. Dwa lata temu pewna babcia zostawiła włączone żelazko i położyła się spać. Eryk pierwszy wpadł do domu i zaczął wyciągać babcię na świeże powietrze, ale nie zdążył. Z góry spadła belka i w ten sposób Eryk został inwalidą. W dwudziestym trzecim roku życia. Ze strony obywateli było mnóstwo współczucia, załatwili Erykowi rentę i odszkodowanie, ale dotychczasową robotę musiał rzucić. Chłopak wprawdzie został w straży pożarnej, ale teraz tylko pilnuje garażu. Uczy się pisać lewą ręką, ale jest bardzo nieśmiały i wszystkiego się wstydzi. Nie lubi nawet pokazywać się na ulicy.
Eryk przychodzi do sklepu po pracy. Zazwyczaj kuleje, bo nogę też mu w tym pożarze przygniotło. Przychodzi, wciska się w kąt za akwarium i patrzy na Zinoczkę, w której kocha się bez wzajemności. Jaka zresztą może być wzajemność, jeśli Zinoczka to dziewczyna przystojna i postawna, ciesząca się powodzeniem u wielu chłopców z Technikum Rzecznego. Sama Zinoczka wzdycha do nauczyciela biologii ze szkoły średniej numer jeden, ale Erykowi nigdy złego słowa nie powie.
Kończył się trzeci kwartał. Była już jesień. Zinoczka spodziewała się dostawy dobrego towaru, gdyż jej zwierzchnicy w obwodzie musieli zdawać sobie sprawę, że jeśli nie wykonają planu, to ich też nikt po główce nie pogładzi.
Zina nie zawiodła się. Dwudziestego szóstego września dzień wypadł pogodny i bezwietrzny. Ze sklepu widać było drogę wiodącą ku rzece, a nawet las na jej przeciwległym brzegu. Rzeką, lazurową niczym niebo, ale o ton ciemniejszą, płynęły barki, tratwy i motorówki. Chmury przesuwały się wolno po niebie, jakby każda z nich starała się z najlepszej strony zaprezentować własne wdzięki. Zinoczka otrzymała towar poprzedniego dnia już pod wieczór (przysłali go samolotem AN-2), przyszła więc do pracy wcześnie rano, popatrzyła na chmury i na drzwiach sklepu wywiesiła ogłoszenie:
„Świeży transport złotych rybek"
Weszła do środka. Rybki wpuszczone do dużego akwarium przez noc odżyły i teraz pływały godnie, ledwie poruszając długachnymi ogonami. Były niewielkie, najwyżej piętnastocentymetrowe, ale w masie (około dwudziestu sztuk) stanowiły widok wręcz wyjątkowy. Grzbieciki miały jaskrawozłociste, a brzuszki różowe niczym dopiero co wypucowane samowarki. Oczy duże, czarnego koloru, płetwy jasnoczerwone.
Z obwodu przysłali też bańkę żywego pokarmu. Zinoczka wyłożyła robaczki na wielką kuwetę fotograficzną, a one roiły się i wspinały do góry po śliskiej białej emalii.
— Ach — powiedziała Wiera Jakowlewna, gdy przyszła do pracy i zobaczyła rybki. — Takiego cuda to ja bym nie sprzedawała. Zostawiłabym na wyposażeniu placówki.
— Wszystkie?
— No, nie. Jakąś połowę. Dzisiaj będziesz miała wielki dzień.
W chwilę potem otworzyły się drzwi i do sklepu wszedł stary Łożkin, który lubił wszystkich pouczać. Podszedł wprost do lady, postał, poruszył wargami, wziął w dwa palce szczyptę robaków i powiedział:
— Stołeczne robaczki. Pierwszorzędne.
— A jak rybki? — zapytała Zinoczka.
— Zwyczajny towar — odparł Łożkin, zachowując dumną pozę. — Chińskiego pochodzenia. W Chinach te rybki trzymają w każdym basenie. Ze względów dekoracyjnych. Milionami.
— Przesadzacie! — obraziła się Wiera Jakowlewna. — Milionami!
— Trzeba czytać literaturę fachową — powiedział stary Łożkin. — Zobacz w fakturze. Tam wszystko napisali.
Zinoczka wyjęła fakturę.
— Spójrzcież sami — powiedziała. — Ja już sprawdzałam. Nic tam nie mówią o ich chińskim pochodzeniu. Nasze rybki. Dwa czterdzieści sztuka.
— Trochę przydrogie — powiedział Łożkin, zakładając na nos staroświeckie pincenez. — Niechaj im się przyjrzę.
Wszedł Grubin. Był to mężczyzna wysoki, rozczochrany, błyskawiczny w ruchach i szybki w decyzjach.
— Dzień dobry, Zinoczka — powiedział. — Dzień dobry, Wiero Jakowlewna. Macie coś nowego?
— Tak — powiedziała Zinoczka.
— A co z papugą? Nie zrealizowali jeszcze mojego zamówienia?
— Jeszcze nie, pewnie szukają.
Prawdę mówiąc, Zinoczka w ogóle nie zamawiała brazylijskiej papugi ary. Podejrzewała, że w centrali wyśmieją takie zamówienie.
— Interesujące rybki — powiedział Grubin. — Charakterystyczny złoty odcień.
— Dla kogo charakterystyczny? — zapytał surowo stary Łożkin.
— Dla nich — odparł Grubin. — No to ja sobie pójdę.
— Niepoważny człowiek — powiedział Łożkin. — W specyfikacji nie ma ich łacińskiej nazwy.
Do sklepu zajrzał Długi Kola. Długim przezwano go pewnie dla śmiechu, bo był niziutki, mimo czterdziestki na karku w ogóle nie miał zarostu i przypominał dużego oseska. W zwykłe dni Zinoczka nie wpuszczała Koli do sklepu, wypędzała krzykiem i groźbami. Ale dzisiaj, gdy zobaczyła go w drzwiach, powiedziała triumfująco:
— No chodź tu, chodź, prywatna inicjatywo. Kola zbliżył się do lady ostrożnie, czując jakiś podstęp. Torbę z robakami trzymał pod pachą, a słoik z narybkiem schował za plecy.
— Ja tylko popatrzeć na złote rybki… — powiedział cicho.
— A patrz, ubędzie ich czy co?
Ale Kola nie patrzył na rybki. Gapił się na kuwetę z robaczkami. Łożkin zauważył ten wzrok i powiedział głośno:
— Państwowa cena jest czterokrotnie niższa niż u krwiopijców. I robak znacznie lepszej jakości.
— Jakość to my zaraz sprawdzimy — odparł Kola. I zaczął cofać się ku drzwiom, gdzie wpadł plecami na czołówkę uczniów, którzy zwiali z lekcji, gdy tylko wieść o złotych rybkach rozniosła się po mieście.
Stary Łożkin opuścił sklep w pięć minut później. Wstąpił do domu po słoik i trzy ruble, wrócił, kupił złotą rybkę, a za resztę pieniędzy robaczków. W tym czasie do sklepu przyczłapał już i Eryk. Przyniósł bukiecik astrów, który położył pod akwarium, bo lękał się, że Zinoczka zauważy prezent i zacznie go wyśmiewać. Wagarowicze gapili się na rybki, szeptali i planowali złożyć się na kupno jednej z nich dla kącika żywej przyrody. Zinoczka zanurzyła siatkę w akwarium, a Łożkin z nosem przy szybie kierował jej poczynaniami, wybierając najlepszą sztukę.
— Nie tą — mówił. — Nie wtryniajcie mi byle jakiego towaru. Ja się na tych rybach znam, mam specjalną literaturę. Z lewej bierz, z lewej! Lepiej ja sam.
— Co to, to nie — powiedziała Zinoczka, która dzisiaj była panią sytuacji. — Mówcie mi tylko którą, a ja już wyłowię.
— Nie, lepiej ja sam — odpowiadał na to stary Łożkin i łapał za drucianą rączkę siatki.
— Przestańcie, obywatelu wtrącił się Eryk. — Przecież starają się was obsłużyć.
— Milczeć! — obraził się Łożkin. — Mądrala się znalazł. Starszych będzie uczył!…
Stary Łożkin był z natury zgryźliwy i mówił obraźliwym tonem. Eryk chciał się odciąć, ale rozmyślił się i odwrócił do ściany.
— Takiemu wrednemu człowiekowi ja bym w ogóle rybek nie dawała — oburzyła się znad swojej lady Wiera Jakowlewna, po czym chwyciła przykładnicę i zamachnęła się nią jak do ciosu.
Stary Łożkin jakby zmalał i przestał wybrzydzać. Podstawił słoik, rybka ostrożnie ześlizgnęła się z siatki i złotym pyszczkiem dotknęła szkła. Zinoczka w milczeniu zważyła Łożkinowi robaki, w milczeniu przyjęła od niego pieniądze i wydała dwie kopiejki reszty. Stary usiłował zostawić je na ladzie, ale głośnym okrzykiem został zawrócony od drzwi, zabrał monetę i skurczył się jeszcze bardziej.
Kiedy Łożkin wyszedł na ulicę i kiedy promień słoneczny wpadł do słoika, z jego wnętrza wytrysnął promień jeszcze jaskrawszy i zaigrał na szybach domów. Na całej ulicy zaczęły się otwierać okna. Ludzie wyglądali z nich i pytali, co się stało. Rybka uderzyła ogonem, krople wody poleciały na chodnik, a każda z tych kropli też lśniła i błyszczała.
Przy krawężniku gwałtownie zahamował autobus. Kierowca wytknął głowę przez okno i krzyknął:
— Dziadku, co dają?
Łożkin podrapał się torebką z robakami w wygolony, pokryty zmarszczkami podbródek i odparł z godnością:
— Tylko dla znawców, dla tych, którzy potrafią ocenić.
„Znawca” wracał do domu nieco zawstydzony swym zachowaniem w sklepie, ale zmieszanie stopniowo ustępowało, gdyż za Łożkinem ciągnęli, sami tego nie zauważając, podnieceni ludzie, zachwycający się złotą pięknością w słoiku po ogórkach.
— Dostałeś co? — zapytała stara Łożkina z kuchni, nie zwracając uwagi na jasność w pokoju za jej plecami. — Pewnieś pół litra przyniósł?
— Pół litra czystej wody — zgodził się stary — pół litra w słoiku, czego i wam życzę.
— Nie — powiedziała stara nie odwracając się. — Od razu pod sklepem wydudliłeś.
— Niby dlaczego?
— Brednie gadasz.
Stary nie spierał się z nią, rozsunął tylko kaktusy na parapecie, mrugnął do kanarków, które na widok słoika zaniosły się zdumionym szczebiotem, wydobył z kąta zapasowe akwarium i poszedł z nim do kuchni.
— Posuń się — powiedział do małżonki. — Daj nabrać wody.
— Małżonka zrozumiała, że mąż o dziwo nie jest pijany, wytarła ręce w fartuch i zajrzała do pokoju.
— Skaranie boskie — wykrzyknęła. — Jeszcze nam tylko złotej rybki brakowało!
Pochyliła się nad słoikiem, a wtedy rybka wysunęła z wody ostry pyszczek, otworzyła go, jakby brakowało jej powietrza, i powiedziała półgłosem:
— Wypuścilibyście mnie, towarzysze, do rzeczki.
— Czego? — zapytała małżonka starego Łożkina.
— Wpłyńcie na męża — powiedziała rybka niemal szeptem. — On mnie bez waszej pomocy za nic nie wypuści.
— Czego, czego? — zapytała Łożkina.
— Z kim ty rozmawiasz? — zdziwił się stary, który właśnie wrócił do pokoju z napełnionym akwarium.
— Sama nie wiem — powiedziała żona. — Nie wiem.
— Ładna? — zapytał Łożkin.
— Sama nie wiem — powtórzyła żona. Chwilę pomyślała i dodała: — Wypuść ty ją do rzeczki, bo jeszcze sobie biedy napytasz.
— Ty co, zwariowałaś? Przecież jej oficjalna cena w państwowym sklepie wynosi dwa ruble czterdzieści kopiejek.
— W państwowym? — zapytała żona. — Już dają?
— Dają, ale nikt nie bierze. Nie znają się ludzie. Cena wysoka. Ale czy dwa czterdzieści to za drogo jak na takie cudo?
— Misza — powiedziała małżonka — ja ci trzy ruble dam. Dam ci cztery i zakąskę jeszcze kupię. Ty ją tylko wypuść. Boję się.
— Zwariowała baba — powiedział z przekonaniem stary. — My ją tu zaraz do akwarium przeniesiemy.
— Wypuść.
— Ani mi się śni. Ja na taką rybkę przez całe życie czekałem. Z Moskwą korespondowałem. Dwa czterdzieści żywą gotówką zapłaciłem.
— No to jak uważasz — powiedziała stara, zapłakała i poszła do kuchni.
W tym momencie rybce nerwy odmówiły posłuszeństwa.
— Nie odchodź! — krzyknęła przenikliwie. — Nie wyczerpaliśmy jeszcze wszystkich argumentów. Jeśli wypuścicie, spełnię trzy życzenia.
Stary Łożkin był człowiekiem twardym i opanowanym, ale nawet on na te słowa upuścił akwarium, stłukł je i stał teraz po kostki w wodzie.
— Nic nam nie trzeba! — odparła Łożkina z kuchni. — Nic nie trzeba. Wynoś się do swojej rzeki! Przez ciebie same tylko kłopoty.
— Nieee — przeciągnął stary Łożkin. — Nieeee! Co to ja słyszę, rozmówki?
— To ja mówię — odparła rybka. — A moje słowo coś znaczy.
— Ale jak to może być? — zapytał Łożkin podkulając przemoczoną nogę. — Ryby głosu nie mają.
— Ja jestem mutantem — odparła rybka. — Długo by o tym mówić.
— Izotopy? — zapytał stary.
— Izotopy też.
— Wyrzuć ją — nalegała Łożkina.
— Poczekaj. Zaraz ją wypróbujemy. Ano, odtwórz akwarium w jego pierwotnej postaci i żeby na oknie stało, a w pokoju, żeby było sucho.
— A wypuścisz, nie oszukasz?
— Słowo honoru, że wypuszczę — powiedział stary. — Wystarczy cię na trzy życzenia?
— Wystarczy.
— No to mi sklej akwarium. Jeśli ci się uda, to polecę do sklepu i jeszcze z dziesięć takich samych kupię. A może to tylko ty potrafisz gadać?
— Nie, wszystkie — wyznała rybka.
— No to stawiaj akwarium.
W pokoju nastąpiło momentalne zamglenie powietrza, wystąpił szum i łopot podobny do tego, jaki wydaje przelatujący wielki ptak, a w chwilę potem na oknie pojawiło się całe, nie-potłuczone, wypełnione wodą akwarium.
— Może być — powiedział stary Łożkin. — Dałaś radę.
— Zostały dwa życzenia — powiedziała rybka.
— W takim razie to akwarium jest dla mnie za małe. Zażyczyć sobie nowe, stulitrowe, z wodorostami?…
Tymczasem do Łożkina podeszła jego ciągle jeszcze zapłakana żona. Teraz jednak płakała z obawy, że lekkomyślny małżonek roztrwoni wszystkie życzenia rybki. A co będzie, jeśli ona kłamie? Jeżeli tylko ona jedna jest taka?
— Stój! — powiedziała do starego. — Najpierw inne wypróbuj. Inne rybki. One i w małym akwarium się zmieszczą. Przecież dla niej akwarium zbudować to nic trudnego, a nam jest potrzebniejszy nowy dom z ogródkiem.
— Aha — zgodził się Łożkin. — Dobrze mówisz. Wyciągaj gotówkę z szafy, dawaj kubeł. Póki nie wrócę, oka z niej nie spuszczaj.
— To mam robić to wielkie akwarium, czy nie? — zapytała rybka bez szczególnej nadziei.
— Jeszcze czego? zdenerwował się stary. — Spryciara! W kolektywie będziesz pracowała. Ja mam dużo życzeń, niech ci się nie wydaje, że jak starszy, to już nic nie potrzebuje.
Ksenia Udałowa, sąsiadka z góry, na pięć minut przed wygłoszeniem tych słów wstąpiła do Łożników po sól, bo w domu wszystka już wyszła. Drzwi otwarte, sąsiedzi zaprzyjaźnieni, dlaczego więc miała nie wstąpić. No i usłyszała całą rozmową. Staruszkowie byli odwróceni do niej plecami, a rybka, jeśli nawet ją zauważyła, to nie dała tego po sobie poznać. Ksenia Udałowa, matka dwojga dzieci i żona kierownika komunalnego przedsiębiorstwa budowlanego, wyróżniała się żywym umysłem i niczemu się nie dziwiła. Jak cicho weszła, tak samo po cichutku wyszła, zorientowawszy się, że Łożnikowie zmitrężą trochę czasu na zabranie wiadra z wodą i sięgnięcie po pieniądze. Wybiegła na dwór, gdzie, jako że była sobota, Korneliusz Udałow, jej mąż, grał w domino pod opadającą lipą i krzyknęła doń władczym tonem:
— Korneliusz, do mnie!
— Przepraszam — powiedział Korneliusz Udałow do partnera — wołają mnie.
— Zwykła rzecz — powiedział partner. — Tylko postaraj się szybko obrócić.
— Ja zarazi Ksenia Udałowa podała mężowi niezbyt starannie umyty słoik po bakłażanach, pięć rubli w papierku i powiedziała głośnym szeptem:
— Leć do sklepu zoologicznego i kup dwie złote rybki!
— Kogo mam kupić? — zapytał Korneliusz posłusznie odbierając słoik.
— Złoote ryybki! Tylko bierz jak największe sztuki.
— Po co?
— Nie gadać! Biegiem marsz i nikomu ani słowa. Wody tylko nie rozlej. Noo! A ja ich tu zatrzymam.
— Kogo?
— Łożkinów.
— Kseniusza, ja kompletnie nic nie rozumiem — powiedział Korneliusz, pocąc się jak ruda mysz.
— Potem zrozumiesz!
Ksenia usłyszała odgłos kroków dobiegający z wnętrza domu i pomknęła tam ze wszystkich sił.
— Dokąd to cię posyłają — zapytał Sasza Grubin, sąsiad. — Odprowadzić?
— Odprowadź — odparł Udałow, ciągle nie mogąc przyjść do siebie. — Odprowadź do sklepu zoologicznego. Złote rybki będę tam kupował.
— To być nie może — powiedział Pogosjan, partner od domina. — Twoja Ksenia nigdy w życiu podobnego zakupu nie dokonywała. Chyba, że chce usmażyć.
— A może i naprawdę chce sobie usmażyć? — uspokoił się trochę Korneliusz. — Idziemy.
Wyszli z Grubinem na ulicę, a pozostali gracze roześmieli się wesoło, bo dobrze znali zarówno Ksenię, jak i jej męża Korneliusza.
Jeszcze nie zdążył ucichnąć w zaułku odgłos kroków przyjaciół, gdy w drzwiach domu pokazała się ponownie Ksenia Udałowa. Szła tyłem i jej niezmiernie szerokie plecy drgały z wysiłku, powstrzymując jakiś napór. Było już widać, że napierają małżonkowie Łożkinowie. Stary niósł wiadro z wodą, a żona pomagała mu wypychać Ksenię.
— I dokąd to tak spieszycie, sąsiedzi kochani? — pytała śpiewnie Ksenia.
— Puszczaj — nalegał stary. — Po wodę idę.
— Po jaką to wodę idziecie, skoro już od dwóch lat mamy w domu wodociąg?
— Puszczaj! — krzyczał stary. — Po kwas idę.
— Z wiadrem pełnym wody? A ja chciałam od was soli pożyczyć.
— A pożyczaj, tylko mnie przepuść.
— A czy przypadkiem nie do sklepu zoologicznego tak się spieszycie? — zapytała zjadliwie Ksenia.
— A choćby i do sklepu zoologicznego — odparła stara Łożkina. — I tak nie masz prawa nas zatrzymywać.
— Skąd wiesz? — oburzył się Łożkin. — Skąd wiesz? Podsłuchiwałaś?
— A co podsłuchiwałam? Co było do podsłuchiwania?
Stary szarpnął się, omal nie zwalił Kseni z nóg i rzucił się w kierunku bramy. Jego małżonka zawisła na Udałowej, która chciała popędzić za Łożkinem.
— Oj, oj — powiedział Pogosjan. — On też po złotą rybkę poleciał. Dlaczego poleciał?
— Żyliśmy bez złotych rybek — odparł mu na to Kac — to i dalej jakoś przeżyjemy. Mieszaj kamienie.
— Oj, oj — powiedział Pogosjan. — Ksenia Udałowa to taka sprytna baba, że aż czasem strach bierze. Patrzaj, też poleciała. I stara Łożkina za nią. Grajcie beze mnie. Ja, chyba rozumiecie, pójdę się przejść trochę po mieście.
— Walentin — powiedziała do Kaca jego żona, wyglądająca z okna pierwszego piętra. Usłyszała hałas na dworze i dokładnie go zanalizowała. — Walentin, masz pieniądze? Skocz do sklepu zoologicznego i zobacz, co tam dają. Może dla nas już nie starczy.
W półtorej minuty później wszyscy mieszkańcy domu numer szesnaście, w ogólnej liczbie około czterdziestu osób, biegli ulicą Puszkina do sklepu zoologicznego. Niektórzy biegli ze słoikami, niektórzy z butelkami, niektórzy z plastykowymi torebkami, a inni zwyczajnie, z pustymi rękami, żeby się bezinteresownie pogapić.
Kiedy pierwsi z nich dotarli do sklepu, przed drzwiami opatrzonymi napisem „Świeży transport złotych rybek” kłębił się zbity tłum.
Miasto Wielki Guslar jest niewielkie i życie płynie w nim powszednim, utartym trybem. Ludzie chodzą do kina, do pracy, do technikum rzecznego, do biblioteki i w tym wszystkim nie ma nic szczególnego. Wystarczy jednak, aby wydarzyło się coś niecodziennego, a natychmiast przez miasto przetacza się fala niepokoju i podniecenia. Zupełnie jak w mrowisku, gdzie każda wieść w ułamku sekundy dociera do najdalszych zakątków. Mrówki natura obdarzyła w tym celu specjalnym szóstym zmysłem. Wielki Guslar też posiada zbiorowy szósty zmysł i to właśnie on sprowadził licznych ciekawskich, chętnych do gapienia się na złote rybki. Ten sam szósty zmysł rozwiał również ich wątpliwości co do tego, czy mają kupować, czy też nie. Obywatele Guslaru pojęli, że należy nabywać złote rybki w tej samej chwili, gdy do sklepu wpadli Udałow z Grubinem, którzy nie całkiem jeszcze zdawali sobie sprawę z tego, po co to robią. Zasapany Udałow wetknął Zinoczce pięć rubli i powiedział:
— Dwie rybki, złote, zawińcie mi z łaski swojej.
— To wy, Korneliuszu Iwanowiczu? — zdumiała się Zinoczka, która mieszkała na tej samej ulicy, co i Udałow. Łożkinowie wam poradzili? Chcecie samca z samiczką?
— Zinoczka, nie sprzedawaj im rybek — odezwał się zza akwarium inwalida Eryk, który nie mógł się zdecydować wyjść ze sklepu.
— Młody człowieku — osadził go Grubin. — Tylko z szacunku dla waszej bohaterskiej przeszłości powstrzymam się od odpowiedzi. Zinoczka, macie tu słoik, kładźcie towar.
Zinoczka miała łzy w oczach. Wzięła siatkę i zanurzyła ją w akwarium. Rybki uciekały przed nią w popłochu.
— Też rozumieją — powiedział któryś z gapiów.
W drzwiach zaczął się jakiś ruch. To stary Łożkin usiłował przecisnąć się z wiadrem do lady.
— Nie cackajcie się z nimi — powiedział Udałow. — I tak je usmażymy.
— Mnie dajcie, mnie — krzyczał od drzwi stary Łożkin. — Ja jestem miłośnikiem złotych rybek. Ja ich smażył nie będę!
Ogólny harmider zagłuszył poszczególne słowa. W stronę Zinoczki wyciągały się ręce z zaciśniętymi w nich rublami i Eryk, pragnąc osłonić ją przed niebezpieczeństwem, stuknął kulą w podłogę i krzyknął:
— Cisza! Zachowujcie porządek!
Nastąpiła cisza i w tej ciszy wszyscy usłyszeli, że rybka, która wysunęła głowę z akwarium, powiedziała:
— To kompletne szaleństwo, żeby nas smażyć. To zupełnie tak samo, jakbyście chcieli zarżnąć kurę niosącą złote jaja. My złożymy skargę.
Martwa cisza owładnęła sklepem. Druga rybka podpłynęła do pierwszej i powiedziała:
— Musimy uzyskać gwarancje.
— Jakie? — zapytał Grubin cieniutkim głosikiem.
— Trzy życzenia na każdą i ani słowa więcej. Potem na wolność.
Nastąpiła pauza, a potem wolny ruch ku ladzie, bowiem ciekawość jest silnym uczuciem i pragnienie zerknięcia na prawdziwe gadające rybki przyciągało ludzi niczym magnes.
W pięć minut było po wszystkim. W pustym sklepie, na pustej ladzie stało puste akwarium. Woda jeszcze się w nim kołysała. Zinoczka liczyła utarg i cichutko płakała. Eryk nadal stał w kącie i zdrową ręką masował sobie poparzony bok. Potem pochylił się, podniósł z podłogi prawie nie pomięty bukiecik astrów i położył go przed Zinoczka.
— Nie martwcie się — powiedział Eryk — może w następnym kwartale znowu przyślą. Żałuję tylko, że dla mnie zabrakło. Ja bym wam swoją oddał.
— Nie dlatego płaczę — odparła Zinoczka. — Widzieliście, jaka chciwość się w ludziach obudziła? Wstyd patrzeć. I stary Łożkin krzyczał, żeby mu dać dziesięć sztuk, i w ogóle…
— Bardzo mi przykro, że nie udało mi się dla was kupić — powiedział Eryk. — Do widzenia.
Wyszedł. Wiera Jakowlewna, która czekała, aż sklep całkiem się opróżni, podeszła do Zinoczki, trzymając w ręku polichromowaną szkatułkę roboty mistrzów z Palechu. W szkatułce z trudem mieściły się dwie rybki.
— Ja jednak kupiłam — powiedziała Wiera Jakowlewna. — Nawet nie zauważyłaś. Zrozumiałam, że jak będę czekała, aż się to zbiegowisko skończy, to nic dla nas nie zostanie. Przecież nie domyśliłaś się, żeby przynajmniej jakieś trzy sztuki odłożyć.
— Skądże — powiedziała Zinoczka. — Bardzo się cieszę, że przynajmniej wy zdążyliście. A ja nawet nie zauważyłam. Taki był rwetes, że tylko pieniądze brałam i rybki wyławiałam.
— Jedna twoja — powiedziała Wiera Jakowlewna. — Pieniądze mi oddasz z pensji.
— Mnie nie trzeba — powiedziała Zinoczka. — Zresztą nie mam prawa kupić.
— No to ci ją daję w prezencie. Na urodziny. I nie wygłupiaj się. Kto sam rezygnuje ze szczęścia? Ty nawet futerka nie masz, a zima się zbliża.
— Nie, nie, za nic! — powiedziała Zinoczka i zaniosła się jeszcze głośniejszym płaczem.
— Nie ma co się mazać — powiedziała ze szkatułki rybka. — I tak jeden człowiek nie może żądać spełnienia więcej niż trzech życzeń. Choćby nawet miał i sto rybek. A futro ci potrzebne. Chętnie zrobię. Jakie chcesz? Norkowe czy karakuły?
— Wspaniale — powiedziała Wiera Jakowlewna. — Gdzie siatka? Zaraz ci ją przełożymy. Bardzo się cieszę.
— Ale jak to można? — broniła się Zinoczka. Do sklepu zajrzała nieznajoma kobieta i zapytała:
— Rybki jeszcze zostały?
— Skończyły się — powiedziała Wiera Jakowlewna, zamykając wieczko paleskiej szkatułki. — Zamkniemy sklep? I tak chyba dzisiaj już handlu nie będzie.
— Powinnam do obwodu, do tamtejszego zarządu handlu napisać sprawozdanie — powiedziała Zinoczka. — Obawiam się, że nam ten towar omyłkowo przysłali.
— No to napiszesz w domu. Idziemy. Zinoczka posłuchała. Zdjęła z drzwi wywieszkę, zamknęła sklep, schowała utarg. Wiera Jakowlewna sięgnęła na półkę po jeszcze jedną paleską szkatułką i przełożyła w nią rybkę dla Zinoczki. Potem obie sprzedawczynie wyszły tylnymi drzwiami.
— A ty przynajmniej pamiętasz kogoś z tych, kto kupował rybki? — spytała Wiera Jakowlewna.
— W ogóle niewiele pamiętam. No, najpierw, jeszcze przed tą całą historią, był Łożkin. I kółko młodych przyrodników ze szkoły średniej. Potem znów Łożkin. I Sawicz. I ten długi z miejskiego wydziału zdrowia… Potem Udałow z Grubinem wzięli po sztuce. A pozostałych chyba nie dam rady sobie przypomnieć.
— Boję się — rzekła na to Wiera Jakowlewna. — Boję się, że już za późno się zastanawiać, bo rezultaty przemówią same za siebie.
— To znaczy niby jak?
— Jak sądzisz, jakie mogą być życzenia?
— Nie wiem. Różne. Noo, może o pieniądze poproszą…
— O pieniądze prosić nie wolno, chyba, że o niewielkie sumy — powiedziała z pudełka rybka. Mówiła głuchym głosem, który z trudem przebijał się przez łąkowe wieczko.
— Oj! — pisnęła Zinoczka. Sprzedawczynie doszły do zaułka, który jeszcze rankiem był wyboisty i zakurzony. Teraz uliczka pokryta była lśniącym, równym betonem. Beton zaścielał całą jej szerokość. Tylko na poboczach zamiast porannych rowów ciągnęły się estetyczne wstęgi chodników. Płoty wzdłuż jezdni błyszczały przyjemnym dla oka zielonym lakierem, a w przydomowych ogródkach kwitły wonne geranie.
— To nic szczególnego — powiedziała Wiera Jakowlewna, psychicznie przygotowana na wszelkie niespodzianki. — Pewnie ktoś z rady miejskiej kupił rybkę. Kupił i wykonał roczny plan porządkowania miasta.
— Co to będzie… — powiedziała Zinoczka, wchodząc ostrożnie na trotuar.
— Uważam — odparła Wiera Jakowlewna — krocząc środkiem betonowej jezdni — uważam, że powinnam dostać własne mieszkanie. Zresztą nie spiesz się, rybko, ja jeszcze pomyślę…
W domu Zinoczka wyjęła z szafki duży słoik. Wylała do niego rybkę ze szkatułki i zaniosła do kuchni, żeby dolać wody do pełna.
— Zaraz będziesz miała świeżą wodę — powiedziała. — Poczekaj chwilę.
Odkręciła kran i przezroczysta ciecz trysnęła do słoja.
— Stój! — krzyknęła rybka. — Czyś ty zwariowała?! Chcesz mnie zabić. Zakręć kran! Natychmiast mnie wyjmij! Oj, oj, oj!
Zinoczka przestraszyła się. Wyjęła rybkę i zacisnęła ją w ręku…
Po kuchni zaczął rozchodzić się mdlący odór wódki.
— Co to jest — zdziwiła się Zinoczka. — Co się stało?
— Wody! — wyszeptała rybka. — Wody… umieram…
Zinoczka zakręciła się na pięcie, chwyciła czajnik. Na szczęście była w nim woda. Rybka ożyła. Strumyk wódki nadal ciekł z kranu, wypełniając kuchnię odurzającym zapachem.
— Skąd się wzięła wódka? — zdumiała się Zinoczka.
— Nie domyślasz się? — powiedziała rybka. — Jakiś idiota chciał sprawdzić nasze możliwości i rozkazał, żeby zamiast wody w rurach ciekła wódka. Widać na młodą rybkę trafił, na niedoświadczoną. Ja bym na jej miejscu odmówiła. Kategorycznie. To nie życzenie, tylko sabotaż i szkodnictwo.
— A gdzie jest teraz woda?
— Wydaje mi się, że wódka szybko się skończy. Ktoś inny każe spełnić przeciwstawne życzenie.
— A jeśli nie?
— Jeśli nie, musisz się przyzwyczaić. A w ogóle to skandal! Wódka trafiła do rur kanalizacyjnych, a stamtąd chyba do jezior i rzek, gdzie może wszystko wytruć. Wiesz co, Zinoczko, mam do ciebie osobistą prośbę. Każ zamienić wódkę w wodę. Zużyj jedno życzenie. My ci za to unikalne futro wymyślimy.
— Ja unikalnego nie potrzebuję — powiedziała Zinoczka. — Po co mi unikalne? Ja bym bardzo chciała kożuch. Bułgarski. Moja ciotka z Wołogdy taki ma.
— To znaczy, że zużywamy od razu dwa życzenia, tak?
— Zużywamy — powiedziała Zinoczka, trochę już żałując, iż zostało jej tylko jedno życzenie.
Kożuszek zmaterializował się na oparciu krzesła. Był zamszowy, w jasnobrązowym, delikatnym, ciepłym kolorze. Zdobił go biały, futrzany kołnierzyk.
— Wybacz, ale podbiłam go norką — powiedziała rybka. — Miło jest usłużyć porządnemu człowiekowi. Trzecie życzenie teraz będziemy robić, czy poczekamy?
— Można trochę poczekać? — poprosiła Zinoczka. — Pomyślę.
— A myśl sobie, myśl. Zjedz coś. I mnie okruszynek nasyp. Bądź co bądź ja też jestem żywe stworzenie.
— Wybaczcie! — powiedziała Zinoczka. — Całkiem zapomniałam.
…Udałow wszedł do domu razem z Łożkinem. Grubin zatrzymał się na podwórku, aby wymienić wrażenia z przyjaciółmi. Udałow wchodził po schodach razem z sąsiadem i obaj mieli do siebie pretensje. Udałow wyrzucał Łożkinowi:
— Chcieliście wszystko załatwić w sekrecie? Wszystko dla siebie?
Łożkin nie odpowiadał.
— Żeby, znaczy, całe miasto było jak dawniej, a żebyście tylko wy jedni żyli jak milioner Rockefeller? Wstyd! Po prostu okropny wstyd!
— A twoja żona szpiegowała — powiedział Łożkin ostrym tonem i wślizgnął się w drzwi, za którymi już stała jego małżonka z uchem przyłożonym do dziurki od klucza.
Udałow chciał odpowiedzieć coś obraźliwego, ale nie zdążył, bo i jego żona wybiegła z pokoju. wyrwała mu z rąk słoik i powiedziała z zawodem w głosie:
— Dlaczego tylko jedna? Przecież dałam pieniądze na dwie.
— Drugą wziął Grubin — odparł Udałow. — My z nim razem poszliśmy do sklepu.
— Mógł sam sobie kupić — obraziła się Ksenia. — Przecież masz dzieci. A on kawaler.
— Dobra już, dobra — powiedział Udałow. — Trzech życzeń ci za mało?
— Byłoby sześć. Łożkinowie mają sześć.
— Nie denerwujcie się, obywatelko — powiedziała złota rybka. — Więcej niż trzy życzenia i tak nie wolno.
— Na osobę?
— Na osobę, na rodzinę albo na kolektyw. Wszystko jedno.
— To znaczy, że Łożkin na próżno po drugą rybkę latał? Na próżno chciał dziesięć kupić?
— Na próżno — odparła rybka. — Czy nie moglibyście pospieszyć się z życzeniami? Spełniłabym i popłynęła sobie.
— Nie pali się — powiedziała Ksenia zdecydowanym tonem. — A ty, Korneliuszu, idź, umyj ręce i siadaj do stołu. Wszystko ostygło.
Korneliusz posłuchał, chociaż obawiał się, że żona pod jego nieobecność zażąda różnych głupstw.
Przy umywalce czekała na Udałowa przyjemna niespodzianka. Ktoś domyślił się, żeby zamienić wodociągową wodę na wódkę. Korneliusz nie podnosił szumu. Umył się wódką, chociaż szczypała go trochę w oczy. Potem napił się z podstawionej garści, niczym nie zakąsił i nalał sobie jeszcze na zapas cały pięciolitrowy garnek.
— Gdzie cię nosiło? — krzyknęła niecierpliwie żona z pokoju.
— Zaraz — powiedział Udałow, któremu język trochę się już plątał.
Do kuchni przyszedł Łożkin z ręcznikiem przerzuconym przez ramię. Patrzył spode łba. Pociągnął nosem i łypnął okiem na gar z wódką. Udałow przycisnął garnek do brzucha i szybko wszedł do swojego pokoju.
— Masz — powiedział do żony. — Szykuj zakąskę. Nie moje życzenie, cudze.
Ksenia od razu zrozumiała, rozlała wódkę do pustych butli i zakorkowała.
— Jaki człowiek! Jaka państwowa głowa! — chwalił Udałow nieznanego dobroczyńcę. — Nie taki, żeby tylko dla siebie coś zamówić. Nie, całemu miastu radość sprawił. Ale Łożkin się zdziwi. Na mnie pomyśli!
— A może to on sam?!
— Nigdy. To egoista!
— A jeśli on na ciebie pomyśli i powie, gdzie trzeba, że zatruwasz wodę w mieście, po główce cię nie pogładzą.
— Niech spróbują dowieść! To przecież nie ja, tylko złota rybka. Z podwórza huknęła pieśń.
— Patrzaj — powiedział Udałow. — Słyszysz? Naród już korzysta.
A Łożkin tymczasem zaczął się myć wódką. Zdziwił się, parsknął, potem zorientował się w sytuacji i poleciał spytać o radę żonę, a kiedy stara Łożkina przyszła z naczyniem, zamiast wódki ciekła już woda, wynik realizacji Zinoczkinego życzenia. Starucha sklęła Łożkina za powolność i już mniej więcej spokojnie zaczęli zastanawiać się, w jaki sposób zużyć pięć życzeń, dwa należne od pierwszej rybki i trzy od drugiej.
Grubin swoje podstawowe życzenie spełnił od razu na podwórku.
— Ja — powiedział w obecności mnóstwa świadków — chciałbym, złota rybko, otrzymać brazylijską papugę arę, która może nauczyć się ludzkiej mowy.
— To nic trudnego — odparła rybka — ja sama przecież potrafię mówić po ludzku.
— Zgoda — powiedział Grubin, postawił słoik z rybką na ławce, wyjął z kieszeni grzebień i w oczekiwaniu na uroczysty moment przeczesał gęste, rozwichrzone kosmyki.
— Chwileczkę — powiedziała złota rybka. — Z Brazylii droga daleka… Trzy, cztery, pięć.
Wspaniała, ogromna, wielobarwna, dumna papuga ara siedziała na gałęzi drzewa tuż nad Grubinem i przechyliwszy głowę na bok patrzyła na stojących pod drzewem ludzi.
Grubin zadarł głowę i powiedział:
— Cip, cip! Chodź tutaj, drogi ptaku. Papuga zastanawiała się, czy warto zeskoczyć na wyciągniętą dłoń Grubina, gdy akurat weszli na podwórko śpiewający głośno radosną pieśń Pogosjan z Kacem, również posiadacze złotych rybek. Jak się później okazało, to właśnie oni, niezależnie jeden od drugiego, przekształcili wodę w wódkę. Teraz, zadowoleni z wyników doświadczenia i ze zbieżności swoich życzeń, szli ku sąsiadom, aby obwieścić im początek nowej ery.
— Carramba! — powiedziała papuga, ciężko zeskoczyła z gałęzi drzewa i wzleciała ponad dachy. Tam zatoczyła koło, strasząc wrony i połyskując tęczowymi skrzydłami.
— Carramba — krzyknęła ponownie i wzięła kurs na zachód, ku brzegom ojczystej Brazylii.
— Zawróć ją! — krzyknął Grubin. — Zawróć ją natychmiast!
— To twoje drugie życzenie? — zapytała podstępnie rybka.
— Pierwsze! Przecież go nie spełniłaś!
— Zamawialiście papugę, towarzyszu Grubin?
— Zamawiałem. A gdzie ona jest, złota rybko?
— Odleciała.
— Przecież mówię.
— Ale była.
— I odleciała. Dlaczego nie w klatce?
— Dlatego, że wy, towarzyszu Grubin, klatki nie zamawialiście.
Grubin zamyślił się. Był człowiekiem w zasadzie sprawiedliwym i przyznał rybce rację. Klatki istotnie nie zamawiał.
— W porządku — powiedział. — Niechaj będzie papuga ara w klatce.
W ten sposób Grubin zużył swoje drugie życzenie i dlatego wziąwszy klatkę z arą w jedną rękę, zaś słoik z rybką w drugą, poszedł do domu. Wtedy to na podwórko wszedł inwalida Eryk.
Eryk obszedł już pół miasta. Szukał rybki dla Zinoczki, nie mając pojęcia, że dziewczyna otrzymała ją w podarunku od Wiery Jakowlewny.
— Dzień dobry — powiedział. — Czy ktoś ma może przypadkiem zbędną złotą rybkę?
Grubin zgarbił się i wolniutko ruszył ze swoim bagażem w kierunku drzwi domu. Zostało mu tylko jedno życzenie, ale za to mnóstwo potrzeb. Pogosjan pomógł Kacowi zawrócić w stronę drzwi. Ich rybki też już były częściowo wykorzystane. Okna w pokojach Udałowa i Łożkina zatrzasnęły się.
— Ja nie dla siebie! — krzyknął Eryk w pustkę.
Nikt mu nie odpowiedział. Eryk poprawił pusty rękaw i kulejąc powlókł się z podwórka na ulicę.
— Musimy starannie przemyśleć, o co będziemy prosić — mówiła w tym czasie do męża Ksenia Udałowa.
— Ja chcę rower — powiedział ich syn Maksymek.
— Milczeć! — parsknęła Ksenia. — Idź się bawić. Bez ciebie wymyślimy, o co prosić.
— Moglibyście się pospieszyć — powiedziała złota rybka. — Przed wieczorem chciałybyśmy już być w rzece. Zanim nadejdą mrozy, musimy dotrzeć do Morza Sargassowego.
— Kto by pomyślał! — powiedział Udało
— Też ich do kraju ciągnie.
— Złożyć ikrę — wytłumaczyła rybka.
— Ja chcę rower — krzyknął z podwórka Maksymek.
— Moglibyście zrobić chłopakowi przyjemność, naprawdę chce mieć rower — powiedziała rybka.
— A może jednak? — powiedział Udałow.
— Ja już nie mogę — oburzyła się Ksenia. — Wszyscy podpowiadają, wszyscy przeszkadzają, wszyscy czegoś żądają.
Grubin postawił klatką z papugą na stole i zaczął zachwycać się ptakiem.
— Ty cudo moje — powiedział pieszczotliwie.
Papuga nie odpowiedziała.
— To znaczy, że ona nie umie, czy co? — zapytał Grubin.
— Nie umie — odparła rybka.
— Dlaczegóż to? Przecież tak jakby dopiero co mówiła „carramba”.
— To była inna, oswojona, z zamożnej brazylijskiej rodziny. A drugą trzeba było dziką łowić.
— I co teraz robić?
— Jak chcesz trzecie życzenie, to je wypowiedz. Ja ją w jednej chwili nauczę.
— Tak? — Grubin zastanawiał się przez chwilę. — Nie, już sam ją nauczę.
— Może masz rację — zgodziła się rybka. — Co więc będziemy dalej robić? Chcesz może mikroskop elektronowy?
…Mocą swojego pierwszego życzenia członkowie kółka biologicznego szkoły średniej numer jeden — kolektywny posiadacz jednej z rybek — stworzyli na tylnym dziedzińcu szkoły zwierzyniec z tygrysiątkami, morsem i z mnóstwem królików. Drugim życzeniem osiągnęli to, że im przez cały tydzień nie będą zadawać lekcji do domu. Z trzecim życzeniem był kłopot, dyskusje i wielki krzyk. Dyskusja przeciągnęła się niemal do wieczora.
Prowizor Sawicz przez całą drogę do domu przebierał w myślach mnóstwo wariantów. Przy samej bramie dopadł go nieznajomy mężczyzna w ogromnej cyklistówce.
— Słuchaj — powiedział mężczyzna. — Chcesz dziesięć tysięcy?
— Za co? — spytał Sawicz.
— Dziesięć tysięcy daję — rybka moja, pieniądze twoje. Dla mnie, rozumiesz, zabrakło. Na bazarze stałem, owoc sprzedawałem, spóźniłem się, rozumiesz.
— A po co wam rybka? — spytał prowizor.
— Nie twoja sprawa! Chcesz forsę? Jeszcze dziś, przekazem telegraficznym?
— No to wytłumaczcie mi wreszcie — powtórzył Sawicz — po co wam rybka? Przecież ja też chyba z jej pomocą mogę zdobyć dużo pieniędzy.
— Nie — powiedział mężczyzna w cyklistówce. — Rybka dużo pieniędzy nie może.
— On ma rację — powiedziała rybka — ja nie mogę zrobić dużej ilości pieniędzy.
— Piętnaście tysięcy — powiedział mężczyzna w cyklistówce i wyciągnął rękę po słoik z rybką. — Więcej nikt nie da.
— Nie — powiedział twardo Sawicz.
Mężczyzna szedł za nim, wyciągał rękę i dorzucał po tysiącu. Kiedy doszedł do dwudziestu, Sawicz ostatecznie się rozeźlił.
— To skandal! — powiedział. — Idę sobie do domu, nikomu nie wchodzę w drogę, a tu jacyś zaczepiają, proponują podejrzaną transakcję. Rybka przecież kosztuje dwa ruble i czterdzieści kopiejek.
— Mogę ci dać i dwa ruble — ucieszył się mężczyzna w cyklistowce. — I jeszcze dwadzieścia tysięcy dołożę. Dwadzieścia jeden!
— No to powiedzcie, po co wam? Mężczyzna w cyklłstówce zbliżył wargi do ucha Sawicza i powiedział: — Samochód „Wołga” będę kupował.
— No to kupujcie, skoro macie tyle pieniędzy.
— Lewe dochody — przyznał się mężczyzna w cyklisto wce. — A jak przyjdzie inspektor finansowy, to mu rybkę pokażę — proszę bardzo. Wy mi tylko wystawcie kwit, dowód wpłaty na dwa ruble czterdzieści.
— Proszę natychmiast odejść! — oburzył się Sawicz. — Jesteście oszustem!
— Dlaczego tak ostro? Dwadzieścia trzy tysiące daję. Niezły pieniądz. Z torbami pójdę.
— Odpędź go — powiedziała rybka. — On mi się też nie podoba.
— No i widzicie — powiedział Sawicz.
— Dwadzieścia cztery tysiące!
— Już wiem — powiedział Sawicz. — Żeby ten człowiek niezwłocznie wyniósł się do domu. Żeby zniknął bez śladu. Ja już dłużej nie wytrzymam!
— Wykonać? — spytała rybka.
— Niezwłocznie!
I mężczyzna zakołował w trąbie powietrznej, a następnie zniknął. Tylko cyklistówka została na jezdni.
— Dziękuję — powiedział Sawicz do rybki. — Nie wyobrażacie sobie, jak bardzo mi dokuczył. Chodźmy teraz do domu, gdzie godnie spożytkujemy pozostałe życzenia.
Tego dnia w mieście wydarzyło się jeszcze wiele cudów. Niektóre z nich pozostały własnością osób prywatnych i ich rodzin, o niektórych zaś dowiedział się cały Wielki Guslar. Do tej drugiej kategorii zaliczyć należy dziecięcy ogród zoologiczny, który do tej pory stanowi jedną z największych osobliwości miasta, i historię z wódką cieknącą z kranów, i wybrukowany zaułek, i pojawienie się w domu towarowym wielkiej ilości francuskich perfum, zagadkowe i niewytłumaczalne, i ciężarówkę borowików dostrzeżoną przez wielu przed domem Sieńkinów, i nawet pypeć na języku pewnej kłótliwej osoby. Wreszcie trzy wesela niespodziewane dla otoczenia i wiele, wiele innych…
Pod wieczór, gdy zbliżał się termin odniesienia rybek do rzeki, większość życzeń została już wyczerpana.
Ulicą Puszkina w kierunku nabrzeża walił tłum. Tworzyli go zarówno posiadacze rybek, jak zwyczajni gapie.
Szli Udałowie całą rodziną. Przodem Maksymek na rowerze, a za nim reszta familii. Ksenia ściskała w ręku szmatkę, którą jeszcze przed chwilą ścierała kurz z nowego fortepianu marki „Becker”.
Szedł Grubin. Niósł nie tylko słoik z rybką, lecz także klatkę z papugą. Chciał, aby wszyscy widzieli, że jego marzenie wreszcie się spełniło.
Szli Łożkinowie. Stary miał na sobie nowy garnitur z szewiotu i jeszcze osiem niezłych garniturów zostało mu w szafie.
Szli, obejmując się, Pogosjan z Kacem. Nieśli we dwóch flaszkę. Żeby nie zostawiać na jutro. Szła Zinoczka. Szedł Sawicz. Szli wszyscy pozostali. Zatrzymali się na brzegu.
— Chwileczkę — powiedziała jedna ze złotych rybek. — Jesteśmy wam bardzo wdzięczne, obywatele tego wspaniałego miasta. Wasze życzenia, chociaż często wygłaszane nazbyt może pospiesznie, uradowały nas swą różnorodnością.
— Nie wszystkie — zaoponowały rybki ze słoika Pogosjana-Kaca.
— Nie wszystkie — zgodziła się rybka. — Jutro wielu z was zaczną trapić wątpliwości. Wielu z was będzie sobie wyrzucać, że nie zażądało złotych pałaców. Nie trzeba. Mówimy wam: jutro nikt z was nie będzie czuł się rozczarowany. Tak chcemy i jest to nasze kolektywne, rybie życzenie. Rozumiecie?
— Rozumiemy — odparli mieszkańcy miasta.
— Durrnie — powiedziała papuga ara, która; jak się okazało, miała zdolności językowe i już nauczyła się kilku słów.
— Teraz można już nas wypuszczać do wody — powiedziała rybka.
— Stójcie! — rozległ się krzyk z góry.
Wszyscy obrócili się w stronę miasta i zdrętwieli z przerażenia. Nic dziwnego, gdyż widok, jaki ukazał się ich oczom, był niezwykły i tragiczny.
Ku brzegowi biegł człowiek z dziesięcioma nogami i mnóstwem rąk i machał wszystkimi tymi rękoma jednocześnie.
Kiedy człowiek podbiegł bliżej, wszyscy poznali go.
— Eryk! — powiedział ktoś.
— Eryk — powtórzyli ludzie, rozstępując się na boki.
— Co się ze mną stało? — krzyczał Eryk. — Co się ze mną stało? Czyja to wina? Po co to?
Twarz miał czystą, bez śladów oparzenia, włosy rozwiane.
— Ja po mieście biegałem, prosiłem o rybkę — ciągnął straszliwy Eryk, gestykulując dwudziestoma rękami, z których jedna była z lewej, a pozostałe z prawej. — Położyłem się odpocząć, zdrzemnąłem się, a po przebudzeniu byłem już taki.
— Oj — powiedziała Zinoczka. — To ja jestem wszystkiemu winna. Co ja narobiłam! Ale chciałam, żeby było jak najlepiej. Prosiłam, żeby Eryk miał nową rękę, nową nogę i zdrową twarz. Chciałam jak najlepiej, bo mi życzenie zostało.
— I ja — powiedział Grubin.
— I ja — powiedział Sawicz.
Łącznie przyznało się do tego osiemnastu ludzi.
Ktoś nerwowo zachichotał w ciszy, która zapadła nad tłumem.
Sawicz zapytał swoją rybkę:
— Nie możecie nam pomóc?
— Niestety nie — odparła rybka. — Wszystkie życzenia zostały zużyte… Trzeba będzie zawieźć go do Moskwy, żeby mu tam zbędne kończyny obcięli.
— Taak, ładna historia — powiedział Grubin. — W ogóle, jak trzeba, to zabierzcie sobie moją cholerną papugę.
— Dureń — powiedziała papuga.
— Nie pomoże — powiedziała rybka. — Nie mamy władzy odwracania życzeń.
Wtedy na scenie pojawili się, młodzi przyrodnicy ze szkoły średniej numer jeden.
— Kto potrzebuje dodatkowego życzenia? — zapytał jeden z nich. — My dwa zużyliśmy, a co do trzeciego nie mogliśmy się dogadać.
W tej chwili dzieci zobaczyły Eryka i przestraszyły się.
— Nie bójcie się, dzieci — powiedziała złota rybka. — Jeśli nie macie nic naprzeciw, doprowadzimy do porządku strażaka Eryka.
— Nie mamy — powiedzieli młodzi przyrodnicy.
— A wy, mieszkańcy miasta?
— My też nie — odpowiedzieli rybkom ludzie.
I w tej samej chwili nastąpiło zmętnienie powietrza, a Eryk powrócił do swego naturalnego, zdrowego stanu. I okazał się, zresztą, całkiem przystojnym i sympatycznym chłopcem.
— Hop-la! — powiedziały chórem rybki, wyskoczyły ze słoików, akwariów i innych naczyń, aby złotymi błyskawicami wpaść do rzeki.
I znikły.
Bardzo spieszyły się do Morza Sargassowego składać ikrę.
Przełożył TADEUSZ GOSK